Górnicy zaczynają powątpiewać w sens szukania pomocy u związkowców, skoro wszystkie decyzję podejmują związki zawodowe

Najwyraźniej coś z czasem przestało się zazębiać. Przecież związki zawodowe powinny stanowić tarczę ochronną dla pracownika i taką tarczą były. Co się stało, że ludzie tracą zaufanie do związkowców?

Tadeusz Puchałka

W „Biuletynie Informacyjnym Związku Zawodowego Jedność” czytamy między innymi: „Co to za oddział, w którym związkowcy decydują, kto powinien dostać wyższą grupę zaszeregowania lub zostać skierowany na specjalistyczny kurs?”.

– Na pozór wszystko jest w porządku, jednak znów dochodzi do czegoś na wzór „ręka rękę myje”. Górnicy twierdzą, że nagradzani są nie ci, którzy na to zasługują. Tego rodzaju sytuacje powodują, że zwyczajnie tracą motywację do efektywniejszej pracy, bo i tak „koleś kolesia” na stołku będzie się piął do góry. Warto się zastanowić nad tym problemem i za wszelką cenę doprowadzić do zakończenia tego szkodliwego działania. Pamiętajmy, że górnictwo to wyjątkowo wrażliwa profesja. Brak jedności w brygadzie to potencjalne zagrożenie. Sygnały, które odbijają się echem od górniczych wyrobisk i coraz częściej wydostają się na powierzchnię, każą nam reagować. Po to w końcu jesteśmy.

Trudno przytoczyć wszystkie bolączki, które zostały wymienione w biuletynie. Trudno też uwierzyć, że ludzie w dzisiejszych czasach są nadal zastraszani, że spotykają ich groźby przeniesienia w bardzo oddalone od miejsca zamieszkania miejsca za chociażby brak zgody na płacenie składek związkowych.

To przerażające, że ojciec rodziny traci pracę w wyniku zwolnienia lub przeniesienia do tak dalekiej od domu kopalni, że nie ma jak tam dojechać i musi zrezygnować z pracy. Pamiętajmy, że to nie czasy PRL-u, gdzie autobusy pracownicze zabierały pracowników niemalże spod domu i tam po zakończeniu pracy odwoziły. Trudno zrozumieć piękne hasła wykrzykiwane w mediach, jakoby państwo prowadziło szeroko zakrojoną politykę prorodzinną, kiedy nikt nie przejmuje się losem górniczych rodzin. Skoro jednak ludzie zaczynają narzekać, należy przyjrzeć się zjawisku bliżej, zanim będzie za późno.

W normalnie działającej firmie, mówią górnicy, powinno się każdemu zatrudnionemu zapewnić bez względu na przynależność związkową uczciwą ścieżkę kariery. Stawki zaszeregowania powinny iść w parze z jego wkładem pracy, zaangażowaniem, wiedzą i doświadczeniem.

Górnikom marzą się przełożeni, którzy potrafiliby odpowiednio docenić i ocenić swojego podwładnego. Czas najwyższy, aby dyrektor mógł samodzielnie podejmować decyzje, zwłaszcza kadrowe. Powinien istnieć zarząd, który nie ulega wpływom politycznym.

Lista postulatów górniczych załóg jest długa i aż trudno uwierzyć, że takie sprawy muszą być przedmiotem dyskusji. Skoro jednak problemy istnieją, dyskusja musi zostać podjęta.

O górniczych problemach, a także losach ich rodzin, będziemy informować. Nie powinno to nikogo dziwić, bowiem górnictwo, jak kultura, jest jednym z filarów naszej tożsamości.

Cały artykuł Tadeusza Puchałki pt. „Prosto z przekopu” znajduje się na s. 12 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Tadeusza Puchałki pt. „Prosto z przekopu” na s. 12 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl

Jak II RP przejmowała i skutecznie ratowała zagrożone kopalnie / Wykład w ramach Akademii po Szychcie w MGM w Zabrzu

Działalność państwa uratowała wiele zakładów przed bankructwem, a po przeprowadzonym procesie sanacyjnym należały one potem do najlepiej zorganizowanych i najbardziej dochodowych przedsiębiorstw.

Adam Frużyński

Gdy w listopadzie 1918 roku Polska odzyskała niepodległość, na jej terytorium znalazły się kopalnie węgla kamiennego, rud metali, soli, ropy naftowej i gazu ziemnego. Dodatkowo w 1922 roku w granicach odrodzonej Rzeczpospolitej znalazła się większość eksploatowanego przez górnictwo obszaru, obejmująca wschodnią część Górnego Śląska, w której funkcjonowały kopalnie węgla kamiennego, rud metali nieżelaznych (ołów, cynk, srebro), rudy żelaza.

Sprawy górnictwa podlegały Ministerstwu Przemysłu i Handlu. Utworzono w nim składający się z pięciu wydziałów Departament Górniczo-Hutniczy. Działalność kopalń kontrolowały Wyższe Urzędy Górnicze w Warszawie, Katowicach i Krakowie, którym podlegały okręgowe urzędy górnicze.

(…) Na podstawie zapisów konwencji Polska mogła wysyłać bez cła do Niemiec 500 tys. ton węgla miesięcznie. Ponieważ rynek wewnętrzny nie był zbyt chłonny, duże ilości węgla kierowano na eksport, a największym jego odbiorcą były Niemcy. Mniejsze ilości wysyłano do Austrii, Czechosłowacji, Włoch, Węgier.

Sytuacja górnictwa uległa dramatycznej zmianie w 1925 r., gdy Niemcy wprowadziły cło na sprowadzany z Polski węgiel. Władze Rzeszy liczyły, że wywołają w ten sposób w Polsce kryzys gospodarczy, a osłabiony kraj pójdzie na znaczne ustępstwa polityczne wobec strony niemieckiej. Nastąpił spadek wydobycia i zatrudnienia. Odpowiedzią strony polskiej było wprowadzenie ceł na towary niemieckie.

Rozpoczęła się w ten sposób polsko-niemiecka wojna celna trwająca do 1934 roku. Wyeliminowanie polskiego węgla umożliwiło kopalniom znajdującym się w niemieckiej części Górnego Śląska na trzykrotne zwiększenie wydobycia węgla.

Na sytuację ekonomiczną górnictwa ogromny wpływ miał długotrwały strajk w angielskich kopalniach (maj–listopad 1926 roku), który spowodował brak węgla w Europie. Umożliwiło to polskim kopalniom zajęcie zwolnionego miejsca na rynku i zwiększenie eksportu z 8,2 do 14,7 mln ton.

Węgiel ten wysyłano drogą morską przez Tczew, Gdynię, Gdańsk, Hamburg do państw skandynawskich, bałtyckich, Włoch, Francji, Ameryki Północnej i Południowej. W stale rozbudowywanym porcie gdyńskim swoje nabrzeża węglowe posiadały znane górnośląskie koncerny górnicze: „Skarboferm”, „Robur”, „Giesche SA”, „Progress”. Aby usprawnić transport eksportowanego węgla, w latach 1926–1933 zbudowano magistralę kolejową Śląsk–Gdynia. Jej powstanie umożliwiło integrację gospodarczą Górnego Śląska z II Rzeczpospolitą, a port w Gdyni stał się oknem na świat górnośląskiego przemysłu. (…)

Nowe ogólnopolskie prawo górnicze zostało uchwalone 29 listopada 1930 r. Na Górnym Śląsku obowiązywało ono od stycznia 1933 r., gdy zgodę na jego wprowadzenie wyraził Sejm Śląski. Od tego momentu sprawy górnictwa podlegały: Ministerstwu Przemysłu i Handlu, Wyższym Urzędom Górniczym w Krakowie, Katowicach i Lwowie, okręgowym urzędom górniczym.

Zgodnie z nowymi przepisami nadania górnicze na wydobycie węgla kamiennego i antracytu zostały zastrzeżone wyłącznie dla Państwa. W ten sposób po wyczerpaniu złóż w istniejących prywatnych kopalniach jedynymi przedsiębiorstwami dostarczającymi węgiel i antracyt miały stać się kopalnie państwowe.

W okresie międzywojennym wiele kopalń zmieniło właściciela. W znaczący sposób wzrosła w tym czasie rola przedsiębiorstw państwowych. Już w 1918 roku państwo przejęło kopalnię „Brzeszcze”. Podległa ona Ministerstwu Przemysłu i Handlu, a 29 sierpnia 1928 roku została przekształcona w skomercjalizowane przedsiębiorstwo państwowe Państwowa Kopalnia Węgla „Brzeszcze”. Bardzo duże zmiany własnościowe dokonały się w 1922 roku, gdy znajdujące się w polskiej części Górnego Śląska przedsiębiorstwa zostały podzielone na odrębne firmy działające po dwóch stronach dzielącej Zagłębie Górnośląskie granicy. Powstały w 1922 roku polsko-francuski koncern „Skarboferm” zarządzał 4 kopalniami. Akcje spółki o wartości 17,6 mln złotych w 50% należały do skarbu polskiego i 50% do przedsiębiorców francuskich. (…)

Przeprowadzone po 1922 roku zmiany doprowadziły do znacznej koncentracji przemysłu górniczego, ponieważ mniejsze spółki zostały wchłonięte przez większe organizmy gospodarcze. Znaczącym udziałowcem górnictwa stało się państwo, posiadające kilkanaście kopalń węgla kamiennego, hut stali i metali nieżelaznych, koksowni i brykietowni. (…)

Działalność państwa uratowała wiele zakładów przed bankructwem, a po przeprowadzonym procesie sanacyjnym należały one potem do najlepiej zorganizowanych i najbardziej dochodowych przedsiębiorstw.

Cały artykuł Adama Frużyńskiego pt. „Stosunki własnościowe w górnictwie 1918-1939” znajduje się na s. 9 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Adama Frużyńskiego pt. „Stosunki własnościowe w górnictwie 1918-1939” na s. 9 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl

Degradując dzisiaj generałów Ludowego Wojska Polskiego potwierdzimy tylko, że uznajemy obowiązujące w PRL prawo

Spóźniona degradacja to karykatura sprawiedliwości. W III RP nie powinno nas obchodzić, jakimi stopniami czy urzędami szczycili się dostojnicy tamtego niesuwerennego państwa – co nam do tego?

Henryk Krzyżanowski

Gomułka nie występował do sądu o unieważnienie wyroków, na mocy których przesiedział kilka lat w polskim więzieniu – przeciwnie, „więzień sanacji” było to za komuny określenie nobilitujące.

Dziś tymczasem brak takiego odcięcia się od PRL-u nadal zatruwa nasze życie publiczne i zbiorową świadomość. Stąd tak wiele wstydliwych wydarzeń w krótkiej historii III RP, jak choćby haniebne traktowanie płka Kuklińskiego. W 1990 skazanemu na śmierć „pierwszemu Polakowi w NATO” obniżono wyrok do 25 lat więzienia, by uwolnić go od winy przez umorzenie sprawy dopiero w 1996. A z drugiej strony była niemożność (raczej niechęć) wykrycia i osądzenia winnych zbrodni takich jak masakra w „Wujku”, mordowanie księży czy liczne zbrodnie sądowe.

Powie ktoś: „No tak, za to teraz degradacja generałów ludowego wojska (wszystkich? czy wybranych?) odetnie nas wreszcie od PRL”. Niestety tak nie jest. Wręcz przeciwnie, odebranie stopnia potwierdzi tylko, że tamto prawo nadal obowiązuje. Był niezasłużony awans, delikwent się nie sprawdził, to teraz go degradujemy. A przecież w III RP nie powinno nas obchodzić, jakimi stopniami czy urzędami szczycili się dostojnicy tamtego niesuwerennego państwa – co nam do tego?

Pośmiertna degradacja będzie miała wymiar tym bardziej karykaturalny, że niedawno byliśmy świadkami państwowej celebry na pogrzebie gen. Jaruzelskiego, pochowanego z honorami na Wojskowych Powązkach. Spoczywa tam nie sam – są obok tak ciemne postacie jak Bierut, Świerczewski czy niedoszły bolszewicki namiestnik w Warszawie, Julian Marchlewski. Gdyby tak przenieść ich groby z narodowej nekropolii, byłby to krok w kierunku odcięcia się od komunistycznej przeszłości. Ale o tym trudno nawet marzyć…

Cały komentarz Henryka Krzyżanowskiego pt. „PRL utrwalimy degradacją” znajduje się na s. 2 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Komentarz Henryka Krzyżanowskiego pt. „PRL utrwalimy degradacją” na s. 2 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl

Konieczność kontroli społecznej zawodów prawniczych. Korporacje prawnicze chronią swoich, nawet w sytuacji przestępstwa

Według informacji podawanych w mediach niewinny człowiek skazany za gwałt i morderstwo spędził w więzieniu 18 lat. Oskarżał go prokurator, który przyznał się, że nie czytał akt sprawy.

Mariusz Patey

Ten sam prokurator został skazany za korupcję, bowiem za gratyfikacje pieniężne udostępniał przestępcom dane świadków i ich zeznania. Został usunięty z pracy, ale niejako w na otarcie łez i chyba w ramach rekompensaty za utratę przyszłych dochodów, w wieku 46 lat przeszedł w stan spoczynku i do końca życia będzie pobierał 75% pensji prokuratora – w jego przypadku około 6 tys. zł na rękę.

Taka praktyka dotyczy pracowników służb mundurowych, sędziów i prokuratorów. W przypadku złapania na przestępstwie, niewypełnianiu obowiązków, przekroczeniu uprawnień – przechodzą oni w stan spoczynku lub na emeryturę, o której zwykły obywatel może tylko pomarzyć. Wygląda na to, że płacimy haracz temu człowiekowi, by raczył się trzymać z dala od spraw obywateli.

Korporacje prawnicze, tak czułe na punkcie praworządności, niestety nie odczuwają dyskomfortu (odczuwanego przez większość „zwykłych ludzi”) wobec urągającej wszelkim standardom sprawiedliwości pobłażliwości dla, zdawałoby się, hańbiących zawód prawnika osobników.

System władzy elit nie poddawanych ewaluacji społecznej nie działa dobrze (przynajmniej w Polsce) i pewnie nie będzie działał, z uwagi na pogardę części (pewnie niemałej) braci prawniczej dla zwykłego człowieka. To dlatego w I Rzeczypospolitej sędziów obierali obywatele.

Dziś wydaje się, że postulat oceny pracy prokuratorów, naczelników komisariatów dzielnicowych policji i prezesów sądów rejonowych poprzez możliwość ich wyboru w wyborach bezpośrednich, może mieć sens.

Niezależnie w jakim kształcie będzie w przyszłości odbywać się rekrutacja do zawodu sędziego, prokuratora czy na komendanta posterunku dzielnicowego, już dziś należy zlikwidować przywileje finansowe tym, co sprzeniewierzyli się etyce swoich profesji, będących przecież zawodami zaufania publicznego. Obywatele dlatego godzą się na wysokie uposażenia i dodatkowe gratyfikacje w postaci środków wypłacanych do końca życia na przykład sędziom, prokuratorom, przedstawicielom służb mundurowych po ich przejściu w stan spoczynku, bowiem płacą za rzetelność i zaufanie. Jeśli ktoś stracił pracę w wyniku nadużycia tego zaufania, nie powinien korzystać z przywilejów.

Aż dziwne, że tyle lat po transformacji nie doszło do dyskusji nad tym drażliwym tematem.

Artykuł Mariusza Pateya pt. „Konieczność kontroli społecznej zawodów prawniczych” znajduje się na s. 6 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Mariusza Pateya pt. „Konieczność kontroli społecznej zawodów prawniczych” na s. 6 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl

Spółka Skarbu Państwa – o własnych siłach bez szans utrzymania się na rynku / SAI, „Kurier WNET” 46/2018

Moje wrażenie było takie, jakbym obudził się dwadzieścia lat wcześniej, gdy rozpoczynałem pracę zawodową w spółce socjalistycznej, nieco przemalowanej zewnętrznie, ale ze wszystkimi cechami tejże.

Spółdzielcza Agencja Informacyjna

Praca w spółce Skarbu Państwa

Po dwudziestu latach pracy w korporacji międzynarodowej w Polsce i za granicą, wielu latach w zarządach krajowych tejże korporacji, zdecydowałem się na podjęcie pracy w Spółce Skarbu Państwa. Będąc zwolennikiem „dobrej zmiany”, ale nie jej „żołnierzem”, miałem nadzieję, że zdobyte uprzednio doświadczenia zawodowe będę mógł spożytkować dla rozwoju polskiej spółki, ważnej dla Skarbu Państwa. Szczególnie w momencie, w którym tyle jest mowy o modernizacji, o doganianiu wiodących gospodarek i firm, o budowie polskiej siły gospodarczej i przemianie polskiego przemysłu z montowni na zakłady generujące produkty z dużą wartością dodaną, które staną się dumą naszej ojczyzny.

Pierwsze zetkniecie ze spółką Skarbu Państwa jako osoby pracującej bardzo blisko zarządu pokazało mi, jaka jest przepaść pomiędzy tym, co w obecnym świecie biznesu jest przyjęte jako najlepsze praktyki, a rzeczywistością biznesu spółki państwowej. Moje wrażenie było takie, jakbym obudził się dwadzieścia lat wcześniej, gdy rozpoczynałem pracę zawodową w spółce typowo socjalistycznej, nieco przemalowanej zewnętrznie, ale ze wszystkimi cechami tejże.

Widać było nieco inwestycji w nowe maszyny i narzędzia biznesowe, ale wszystko wprowadzone w życie tak, żeby uprzednio stosowane praktyki nie uległy żadnym zmianom. W związku z tym zdziwienia nie wzbudziła we mnie pozycja rynkowa tejże spółki, jej produkty i w zasadzie świadomość, że bez Skarbu Państwa ta spółka musiałaby zniknąć z rynku.

Typowo biurokratyczne zachowania, jak brak odpowiedzialności chowany za pieczątkami i parafkami, tak żeby zawsze można było na kogoś zrzucić błędne decyzje. Poczta elektroniczna traktowana jako przystawka do pism przesyłanych z pokoju do pokoju, przygotowywanych przez asystentki i podpisywanych przez dyrektorów. Każdy pion firmy jak niezależna organizacja, nie interesujący się innymi działami. Projekty interdyscyplinarne, które w dzisiejszym świecie są podstawą nowoczesnego zarządzania, przez silosowość organizacji są nieobecne.

Jak żart brzmi historia pieczątek. Bez pieczątki człowiek praktycznie nie istnieje, więc nowy pracownik musi taką sobie wyrobić. Ale pani przyjmująca wnioski o pieczątkę zwraca ten wniosek, żeby go uzupełnić – przy podpisie nie ma pieczątki osoby podpisującej (tej, o którą się wnioskuje). Najgorsze, niestety, w tej sytuacji jest, że nikomu to nie przeszkadza, łącznie z zarządem.

Rzeczywistość spółki Skarbu Państwa to również inwestycje w zautomatyzowane urządzenia, systemy zarządcze, bez zmian w zatrudnieniu. Pracownicy pilnują i sprawdzają, czy systemy automatyczne prawidłowo wykonują to, do czego zostały kupione – sprawdzają na liczydłach, czy komputery dobrze liczą.

Ewidentnie jest co robić. Pomyślałem, że jest to dobry punkt startowy dla „dobrej zmiany”. W końcu chodzi o to, żeby takie spółki były innowacyjne, konkurencyjne, żebyśmy mogli być z nich dumni i oczywiście również powinny zarabiać pieniądze, tak żeby na utrzymanie tych spółek nie musieli płacić obywatele. W końcu nieefektywne zarządzanie takimi spółkami powoduje, że wszyscy płacimy za to naszymi podatkami. Kilkanaście miesięcy pracy w spółce zweryfikowało moje nadzieje i oczekiwania.

Ustawienie poprzeczki oczekiwań na poziomie bycia uczciwym, po pierwsze, jest mało ambitne – uczciwość powinna być cechą konieczną, ale nie wystarczającą. Po drugie jest mało efektywne. Sama uczciwość może i wystarczy, ale tylko przez chwilę. By funkcjonować w świecie, który jest konkurencyjny, to zdecydowanie za mało. Po trzecie, wiara tylko w uczciwość niestety jest naiwna – nigdzie na świecie nie istnieje organizacja złożona tylko z ludzi uczciwych. Po to istnieją audyty, kontrole wewnętrzne, prokuratury, CBA, itp., i to we wszystkich organizacjach, żeby „pomóc” funkcjonować uczciwie.

Postanowiłem w kilku zdaniach opisać te doświadczenia z perspektywy osoby znającej nowoczesne metody pracy w korporacjach i uważającej (pomimo różnych ich wad), że są one miejscami, w których metody zarządzania są najbardziej innowacyjne i tworzące przewagi konkurencyjne.

Korporacja, w której pracowałem, od lat dziewięćdziesiątych przeprowadzała zmiany w swoich spółkach – takie, jak przemysł i biznes przechodził na całym świecie (dodatkowo w naszym przypadku również bolesne procesy restrukturyzacyjne), tak że obecnie polskie zakłady tej korporacji nie odbiegają od najlepszych zakładów w świecie. Były to zmiany zarówno technologiczne, jak i w metodach zarządzania. Podnoszenie efektywności, nowoczesności produktu, jak i efektywności finansowej. Niezależnie od ideologii korporacyjnej, która pojawiła się ostatnimi laty, biznesowo było to przejście od socjalizmu do kapitalizmu, tego, o czym marzyłem na przełomie lat 80/90, będąc młodym człowiekiem tęskniącym, jak wszyscy, do normalności.

Spółka Skarbu Państwa, do której trafiłem, wyglądała jak dobrze zakonserwowana struktura, której przemiany lat poprzednich były niemalże nieznane. Jakieś inwestycje były czynione, jakieś zmiany struktury następowały, ale tak, żeby nikomu krzywdy nie zrobić. Mentalnie głęboki ustrój miniony: przecież jesteśmy potrzebni dla państwa, nikt nam krzywdy nie zrobi, a optymalizacje, wzrost efektywności, poprawa wydajności są dla firm prywatnych, żarłocznych kapitalistów.

Czy „dobra zmiana” to zmieniła?

Wymieniono zarząd. Przyszedł nowy prezes, mający chęci i wolę zmian. Położono duży nacisk na udział spółki w polityce historycznej państwa. Widoczna była chęć dostosowania spółki do wymagań rynkowych. Niestety metody zarządcze, idące na skróty, forsujące niektóre zmiany w sposób siłowy, doprowadziły do jego odwołania. Przychodzi nowy prezes i wizja spółki zatwierdzona kilka miesięcy wcześniej jest już nieaktualna. Nowy prezes przyprowadza ze sobą nową ekipę, chociaż poprzednia była zmieniona w ciągu ostatnich miesięcy. Po chwili i on odchodzi, a wraz z nim, z dnia na dzień cała jego „drużyna”, oddelegowana do nowych „ważnych” zadań – chociaż nie zdążyła poznać spółki, niczego nie zrobiła, jedynie zamieszanie.

Spółka czeka na nową ekipę i nowe zamieszanie – gdzie tu jest właściciel? Czy spółka w ten sposób traktowana jest ważna i potrzebna dla Skarbu Państwa? Przecież nikt rozumny nie jest w stanie w tak krótkim czasie zrobić czegokolwiek rozsądnego. Można i trzeba zmieniać ludzi, ale z jakimś planem i celem. Kto będzie chciał współpracować ze spółką, w której co chwila jest zmiana zarządu, strategii i planów? Komu z tej spółki wierzyć? Sama uczciwość to za mało. Potrzeba jeszcze kompetencji.

Na poziomie rządu premier mówi o potrzebie odejścia od Polski resortowej, a w spółce Skarbu Państwa każdy prezes ma swoje królestwo i to się nie zmienia. Rozmawiając z jednym z prezesów dowiedziałem się, że będąc w jego pionie, mógłbym więcej zrobić, miałbym bezpośredni kontakt z jego ludźmi. A będąc w innym pionie – nie mogę tego zrobić.

Przy takim zarządzaniu cała organizacja funkcjonuje tak, żeby zmiany były tak wprowadzane, żeby nic nie zmienić i żeby nie brać na siebie żadnej odpowiedzialności: „jakoś to będzie”. Trzeba przeczekać kolejnego prezesa, kolejny zarząd.

Osoba przychodząca z zewnątrz przestaje się dziwić, że tak zarządzanej spółki zmienić sie nie da. I niestety, gdy tylko państwo zdejmie parasol ochronny, będzie to jej koniec.

Z jednej strony filozofia rozmytej odpowiedzialności, a z drugiej strony zarząd, który nie deleguje uprawnień, zadań, itp. Wszystko musi być ustalone przez zarząd, począwszy od najdrobniejszych zmian w organizacji, ustaleń, które normalnie w korporacjach są wykonywane na poziomie kierownika czy dyrektora, co z jednej strony pozwala na efektywne podejmowanie decyzji, z drugiej pozwala rozwijać sie pracownikom (oczywiście przy rozliczaniu z efektów). Tutaj nie dość, że wszystko musi być zatwierdzone przez „Górę”, to uwzględniając całą biurokratyczną procedurę, trwa miesiącami. Naprawdę, trzeba być bardzo wytrwałym (i niemającym ambicji zmieniania czegokolwiek), żeby się temu nie poddać.

Częsta zmiana strategii nie jest trudna w sytuacji, w której przedstawiciele właściciela w Radzie Nadzorczej nawet nie są zainteresowani szczegółami kilkusetmilionowych inwestycji, przy pogorszeniu wyniku o 40%. Rada Nadzorcza najbardziej zainteresowana jest tym, żeby opinia o spółce była dobra, żeby w mediach nie było niczego negatywnego. Przedstawicieli związków zawodowych w Radzie Nadzorczej obchodzi jedynie, czy zostały przewidziane wystarczające podwyżki dla pracowników (co z tego, że perspektywy rynkowe nie wyglądają obiecująco). Żadnej dyskusji o efektywności. Tym niech się zajmują firmy prywatne nastawione na zysk, my jesteśmy od czegoś więcej. Co z tego, że za nieefektywność płacimy wszyscy?

Najważniejsze, żeby nikt o nas źle nie mówił. Ważna jest współpraca ze związkami zawodowymi. Co do zasady, bardzo chwalebne. Tylko czy cena płacona za to przez Spółkę (i nas wszystkich) jest adekwatna do korzyści? Prawie 30 lat po przemianach związki zawodowe pretendują do współzarządzania spółką, czują się kompetentne, by dyskutować i podejmować decyzję o organizacji spółki. Bronią jak niepodległości, żeby w żaden sposób nie powiązać premii z efektywnością pracy.

Związki zawodowe chcą zarządzać zarządem i jeżeli trafią (a tutaj trafiły) na osobę, która chce mieć święty spokój, – robią to. Patrząc na to, myślałem: po co się uczyć, studiować, jaki sens mają szkoły biznesu, studia MBA, kiedy związkowcy i tak wiedzą lepiej? Dlaczego korporacje światowe nie oddadzą po prostu zarządzania związkowcom?

Status quo jest zachowane, wszyscy pracują jak zawsze, a zmiany? Po co zmiany, niech się świat dostosuje do nas.

Podstawowe nieefektywności nie są związane z wydatkami reklamowymi – to jest temat nośny dla mediów – ani z wydatkami związanymi z konsultacjami zewnętrznymi. Podstawowe nieefektywności, których „dobra zmiana” nie zmienia, związane są z faktem, iż to, co w rynkowej spółce wykonuje jedna osoba, tutaj dwie, a czasami i więcej. To, co zabiera dzień-dwa w spółce normalnie zarządzanej, tutaj zabiera nawet miesiąc. Konsultanci w spółce prywatnej są rozliczani z efektu swojej pracy, z tego, ile na ich pracy zarobi spółka, a nie z ceny, za jaką tę pracę wykonują. Oczywiście tymi relacjami trzeba zarządzać. Tutaj jest brak odwagi (a może i chęci), żeby wdrożyć rekomendacje. Wszystkie firmy światowe korzystają z firm doradczych, bo tam jest wiedza i dobre praktyki, i wdrażają zalecane zmiany, bo to jest droga do modernizacji. Tutaj rekomendacje lądują na półce.

Czy kogoś interesuje opłacalność inwestycji? Z mojego doświadczenia wynika, że nie za bardzo. Ważne jest, że trzeba modernizować. Wiele lat wydawano za mało, więc my powinniśmy wydać więcej. Mamy pieniądze, a opłacalność inwestycji, będąca podstawowym kryterium w każdej spółce prywatnej, tutaj jest traktowana jako formalność potrzebna do „papierów”.

Zdecydowanie nie tak wyobrażałem sobie uczciwy biznes. Uczciwość w biznesie polega również na tym, że jeżeli firma jest nieefektywna, trzeba to zmienić, ponosząc niezbędne koszty. Tak funkcjonuje również każdy odpowiedzialny manager. Oczekiwanie, że państwo i tak zapłaci, jest nieuczciwe.

Od „dobrej zmiany” oczekiwałem odważnych decyzji, bo zależy mi na tym, żebyśmy strukturalnie zmieniali nasz kraj. Tylko tak dokonane zmiany mogą być trwałe i przynieść wartość dodaną. Zmiana „ich” ludzi na „swoich” niczego nie zmieni. Jedynie chwilowo mamy wrażenie, że jest uczciwiej. Lepsze wyniki pokazywane przez te spółki niekoniecznie są efektem nowych zarządów. Często są wynikiem efektów jednorazowych (jak w mojej spółce) czy też czynników zewnętrznych (na przykład skuteczna walka państwa z szarą strefą w przypadku Orlenu). Dlatego korporacje przewidują duże premie dla zarządzających, ale odłożone w czasie, żeby premiować to, na co zarządy mają wpływ – a co jest widoczne dopiero w dłuższej perspektywie.

Do czego mają wracać młodzi, wykształceni, ambitni Polacy, których tylu wyjechało z Polski? Dlaczego nie można ich wykorzystać w Spółkach Skarbu Państwa? Bo nie są nasi? Bo znają sposoby funkcjonowania firm globalnych, efektywnych i zaczną podważać kompetencje państwowych urzędników?

Mają wracać do Spółek Skarbu Państwa, w których związki zawodowe ustalają płace tak, żeby broń Boże nikt nie zarabiał więcej od kolegów? W których ważniejszy jest staż pracy, a nie umiejętności, wiedza i potrzeby biznesowe – nie biorąc pod uwagę, że aktualna sytuacja wymaga innych kompetencji? Wszystkim nam zależy, żeby nasze Polskie spółki mogły być dla nas powodem do dumy, a nie argumentem, że to co państwowe, musi być przestarzałe, nieefektywne, korupcjogenne, a bez pomocy państwa nie ma racji bytu.

Może moje oczekiwanie było zbyt wygórowane. Uważam jednak, że jeżeli mało się oczekuje, niewiele się osiągnie. A nasze marzenia o globalnych graczach pozostaną jedynie marzeniami o szklanych domach, które politycznie można sprzedać jako sukces – ale tylko na krótką metę.

Artykuł Spółdzielczej Agencji Informacyjnej pt. „Praca w spółce Skarbu Państwa” znajduje się na s. 9 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Spółdzielczej Agencji Informacyjnej pt. „Praca w spółce Skarbu Państwa” na s. 9 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl

Bar w Wielkopolsce. Romantyczny romans… Bohaterstwo i infamia / Jacek Kowalski, „Wielkopolski Kurier WNET” 46/2018

Konfederacja barska – to legenda, zarazem czarna i biała. Dla Mickiewicza historia jej zakrawała na romans: „nawet wszystkie postacie bohaterów konfederacji mają w sobie coś romansowego”.

Jacek Kowalski

Bar w Wielkopolsce. Romantyczny romans…

Konfederacja barska – to legenda, zarazem czarna i biała. Dla Mickiewicza historia jej zakrawała na romans; wieszcz mówił podczas swoich wykładów paryskich: „nawet wszystkie postacie bohaterów konfederacji mają w sobie coś romansowego, coś, co przypomina bohaterów Iliady i rycerzy średnich wieków”.

Nic dziwnego więc, że konfederacja stała się dla naszych romantyków „harfą Eola”. Jednak wbrew romantykom, wielu światłych badaczy jest dziś zdania, że dzieje barzan to tylko ciąg narodowych kompromitacji, które doprowadziły do pierwszego rozbioru Polski, a na koniec zaowocowały Targowicą. Z takich opinii wyrosła czarna legenda Baru, kształtowana zresztą już przez jego pierwszych przeciwników z kręgu króla Stanisława Augusta i przez francuskich wolnomyślicieli typu Woltera. A jednak wielki historyk i autor pomnikowej monografii konfederacji Władysław Konopczyński, mimo pełnej znajomości jej ciemnych stron, pozostawał pod jej nieprzepartym urokiem.

Dlaczego? Odpowiedź jest dość prosta. Czytając pisma z epoki – Historię Jędrzeja Kitowicza, pamiętniki Wybickiego, czy też prace współczesnych historyków i historyków literatury, dzięki którym okres ten znamy coraz lepiej (myślę tu zwłaszcza o znakomitych pozycjach pióra Emanuela Rostworowskiego, Wacława Szczygielskiego, Jerzego Michalskiego i Janusza Maciejewskiego) – można się Barem zarówno przerazić, jak i zarazić. Tak, to prawda, w czasach konfederacji Rzeczpospolita była już w stanie rozkładu. Ale oto pojawiają się ludzie, którzy pragną coś zmienić. Wprawdzie giną, grzęzną w „polskim bagnie” albo, co gorsza, sami je tworzą – ale nie są bezczynni. Polska świadomość uległa pod ich wpływem epokowej przemianie. Świadczą o tym czyny, ale i słowa: wiersze, manifesty, satyry, pieśni, które porywają wzniosłością i dosadnością zarazem. Są znakiem budzącej się myśli i ducha, wiary w Boga, w sprawiedliwość i moc słusznej sprawy, choć i poczucia wielkiego upadku, którego aż do tej pory Polacy nie byli w pełni świadomi. A tło tych wydarzeń i tych tekstów stanowi barwny folklor szlachecki i niezwykła sztuka polska późnego baroku.

Od Baru przez Kcynię do Zdun

Przeciętny Polak wie o czasach konfederacji barskiej mało, żenująco mało. Tymczasem obfitość źródeł historycznych, w znacznej części wciąż nieopublikowanych i wciąż badanych, jest wprost oszałamiająca. Przede wszystkim zaś otaczają nas, osaczają wręcz miejsca, które widziały tamte wydarzenia, godne chwalebnej lub pouczającej pamięci. Także w Wielkopolsce.

Jak wiemy, konfederację zawiązano w Barze 29 lutego 1768 roku w intencji usunięcia z Polski wojsk rosyjskich i przywrócenia praw, które naruszył sterroryzowany przez Moskali sejm. Wydarzenia, które miały miejsce w Barze, Berdyczowie i na całym Podolu, choć trwały stosunkowo krótko (ruch barski wygasł tam wskutek ataku połączonych sił armii rosyjskiej i koronnej, a także wobec chłopskiego buntu, tzw. koliszczyzny) – okazały się początkiem lawiny. Wszędzie jak grzyby po deszczu powstawały konfederacje regionalne, powołujące się na barski przykład. W Kcyni – mieście grodowym na północ od Poznania – 5 czerwca 1768 roku (czyli jeszcze przed upadkiem Baru) zebrały się zbuntowane regularne oddziały wojska polskiego pod dowództwem porucznika chorągwi husarskiej Wojciecha Rydzyńskiego, stolnika poznańskiego. Uroczyste ogłoszenie konfederacji wielkopolskiej nastąpiło w parę dni później w miasteczku Gębice. Niestety, polska armia regularna była odzwyczajona od wojny, stanowiła raczej rezerwuar intratnych posad. Po dwóch starciach oddziały Rydzyńskiego zostały doszczętnie rozbite, prowokując przy okazji spalenie przez Moskali miasteczka Pyzdry, którego mieszkańcy zasilili szeregi barzan. Mimo klęski, wystąpienie Rydzyńskiego zapoczątkowało tę gałąź ruchu, która przez następne lata miała się okazać najżywotniejsza.

Na Litwie i na Ukrainie szlachecki zryw inicjowali przeważnie magnaci, wokół których gromadzili się ochotnicy. W Wielkopolsce, kraju średniej szlachty, bez wielkiej własności magnackiej, stało się na odwrót: to szlachta sama gromadziła się w obozie i obierała sobie przywódców. Tylko raz zdarzyło się odwrotnie.

Jakub z Ul Ostoja Ulejski

20 czerwca, w dniu, w którym upadał Bar, powstał Kraków. Po długiej i bohaterskiej obronie, w której wzięli też udział Wielkopolanie ocaleni z pogromu oddziałów Rydzyńskiego, został jednak przez Rosjan zdobyty. Mnóstwo konfederatów powędrowało na Syberię. Niektórzy powrócili po kilku latach; część pozostała na zawsze w carskim Imperium.

Wtedy jednak Wielkopolska zaczynała już stawać się teatrem wojny permanentnej. 17 lipca wystąpił na arenę dziejową Jakub z Ul Ostoja Ulejski. Był to drobny szlachcic, „szlachcic partykularny” – jak pisze ksiądz Jędrzej Kitowicz – „jednego sołtystwa w królewszczyźnie posiadacz”. Z dziesięcioma towarzyszami (wszyscy oni także wywodzili się z ubogiej szlachty) spisał w Januszkowie pod Żninem manifest o przystąpieniu do konfederacji, w którym czytamy:

Umyśliliśmy te to wszczęte przez nieprzyjaciół wolnemu narodowi szkodzące i na karki nasze godzące jarzma niewolnicze… znosić… krwią to ojczystą i życiem własnym dokonać… z wszelkim, szczęśliwie nam panującego Najjaśniejszego Króla imci Stanisława Augusta Pana naszego miłościwego, uszanowaniem.

Jak widać, niektórzy konfederaci – i to bynajmniej nie mniejszość – uznawali królewską godność Poniatowskiego i na pomazańca podnosić ręki nie zamierzali.

Nazajutrz, 18 lipca 1768 roku, Ulejski przybył do Kcyni i oblatował swój manifest „w grodzie”. W przyszłości miał dokonać wielu sławnych wyczynów: doprowadził bowiem do skonfederowania się szlachty kujawskiej i pomorskiej, i aż dwukrotnie podchodził pod mury Gdańska, obsadził też wiele miasteczek własnymi załogami. Po klęsce w Starogardzie natychmiast zebrał ocalałe z pogromu siły i zorganizował zasadzkę na powracających Rosjan. Posiał wśród nich duże zamieszanie i wziął do niewoli dwudziestu sześciu kozaków. Po kilku dniach puścił ich wolno, dając na drogę po sztuce złota i każąc powtórzyć ich dowódcom, że Polacy nie mają zwyczaju tyrańsko traktować jeńców. Ten sławny postępek Ulejskiego rozszedł się echem po całej Polsce i nawet po zagranicy. Tymczasem jednak nie było mu dane długo cieszyć się godnością regimentarską, bo 26 i 28 września, gdy rozbił Rosjan pod Lwówkiem, kładąc trupem ich dowódcę, tak zapędził się za przeciwnikiem, że stracił kontakt z własnymi siłami. Większość z nich miał odnaleźć dopiero po dwu tygodniach. Konfederaci, przekonani o śmierci swego regimentarza, 8 października w Kaliszu wybrali jego następcę. Został nim

Ignacy Skarbek Malczewski,

który długo utrzymał się na tym stanowisku. Niewątpliwie doskonały organizator, ale kiepski żołnierz, nie zyskał sympatii księdza Kitowicza: Ignacy Malczewski, starosta spławski, płochego i porywczego geniuszu człowiek, chudej i szczupłej kompleksji, a przy tych talentach, robocie przedsięwziętej przeciwnych, serca zajęczego. On to, poniekąd zdradzając zwierzchność konfederacką, zapragnął potajemnie nawiązać kontakt z dworem królewskim i godził się na zrobienie politycznego wyłomu w konfederacji. Próbował wciągnąć do tego procederu Józefa Gogolewskiego, najzdolniejszego ze swoich pułkowników. Ten odmówił, oburzony, a w rezultacie doszło do obopólnych oskarżeń o zdradę i Gogolewski… został rozstrzelany. W tym bratobójczym starciu Wielkopolska straciła najwaleczniejszego z barskich rycerzy, i nie tylko jego, bo połączony z tą aferą skandal doprowadził do rozłamu wewnątrz skonfederowanego wojska.

Izba Konsyliarska

Po zimowo-wiosennym załamaniu na przełomie 1768 i 1769 roku konfederacja znowu nabrała sił. Wojna z turecko-rosyjska sprowokowana przez dyplomatów barskich zmusiła Rosjan do wycofania z Wielkopolski części wojsk moskiewskich. W dzień świętych Piotra i Pawła, 29 czerwca, armia konfederacka zajęła Poznań. Już wkrótce na wzgórzu Przemysła swobodnie obradował zjazd całej wielkopolskiej szlachty, która gremialnie przystąpiła do konfederacji i wybrała Izbę Konsyliarską, czyli jedyny wówczas i potem – prowincjonalny rząd konfederacki.

Utworzona wkrótce potem Generalność potwierdziła i pochwaliła decyzje zjazdu poznańskiego, a rządowe gabinety mocarstw sprzyjających konfederacji odnotowały powołanie Izby z wyraźnym zadowoleniem. Rada Najwyższa konfederacji nakazała organizować na wzór Wielkopolan podobne Izby we wszystkich województwach.

Sukcesy i klęski

Konfederacja odnotowała w roku 1769 niezwykle liczne sukcesy. Konfederaci znowu opanowali Kraków, a następnie Pomorze i Polskę centralną, tworząc rodzaj kordonu, który odciął całą zachodnią połać kraju, wzdłuż linii Kraków-Częstochowa-Piotrków-Toruń. Zarazem nastąpił spory sukces polityczny: 31 października 1769 na zjeździe w Białej na Śląsku, czyli na terenie przychylnie neutralnej Austrii, został ogłoszony Akt Konfederacji Generalnej i powstał ogólnopolski rząd konfederacki, czyli tak zwana Generalność.

Niestety wszystkie te osiągnięcia były raczej wynikiem pomyślnej sytuacji międzynarodowej niż sukcesów militarnych. Gdy nastąpiła, spodziewana zresztą, ofensywa rosyjska, oddano bez walki Kraków. Małopolanie ponieśli klęskę pod Dobrą, a Malczewski, który wyprawił się na Warszawę z całkiem sporą armią Wielkopolan, został pokonany pod Błoniem podczas przeprawy przez rzekę Utratę. Wielkopolska była już tą kampanią zmęczona. Malczewski złożył regimentarstwo i udał się na Śląsk, a potem, niby zdetronizowana wielkość, zasiadł w gronie Generalności. Moskale znów zajęli Poznań. Ale dzięki kilku walecznym dowódcom i francuskiej pomocy udało się raz jeszcze podźwignąć ruch barski.

Józef Zaremba

30 maja 1770 roku Józef Zaremba, były oficer w wojsku polskim, dotąd działający bardzo „kameralnie” w sieradzkiem, został mianowany generalnym komendantem wojsk prowincji wielkopolskiej. Okazał się człowiekiem wielkich zdolności, który umiał sprawnie dowodzić niewprawnymi oddziałami i szachować wroga, nie wdając się w ryzykowne starcia. Tym samym stał się jednym z najwaleczniejszych przywódców konfederacji. Uwieczniła go sławna pieśń, słusznie zestawiając z legendarnymi Sawą i Pułaskim. Działalność Zaremby nie mogła jednak przynieść owoców bez odpowiedniej dyscypliny wśród pułkowników jego prowincji. Nieposłuszeństwo wielu pomniejszych dowódców nie było tylko skutkiem ich samowoli, gorzej – wynikało z zakulisowych rozgrywek w łonie samej Generalności. Trzeba wiedzieć, że walczyły przynajmniej dwie opcje: prokrólewska i zdecydowanie antykrólewska. Zaremba był zasadniczo prokrólewski i pragnął pojednania z monarchą, ewentualnie widział go nawet jako głowę ruchu. Natomiast Kazimierz Pułaski stał na stanowisku przeciwnym. Sam król zachowywał pewną neutralność i do czasu nie użyczał wojsk koronnych przeciwko konfederatom, nie licząc ekspedycji na Bar w 1768 roku. Teraz nawet zastanawiał się nad poparciem ruchu, zaczął opierać się naciskom ambasady rosyjskiej.

Porwanie króla i koniec konfederacji

Niestety, już wkrótce sami konfederaci mieli zablokować drogę do pojednania. Najpierw Generalność ogłosiła polski tron jako pusty, a potem, 3 listopada 1771 roku, nastąpiła próba porwania króla Stanisława Augusta jako „uzurpatora”. Król, lekko ranny, już w drodze do konfederackiego obozu zdołał przekonać swojego strażnika, niejakiego Kuźmę, żeby go uwolnił i odprowadził w bezpieczne miejsce. Nieskuteczna akcja „konfederackich komandosów” wzbudziła oburzenie zarówno w Polsce, jak i w monarchicznej Europie – gdzie potraktowano ją jako próbę królobójstwa. Rozbiór Rzeczypospolitej był już postanowiony, a dogodny pretekst właśnie się w ten sposób nastręczył. Wiosną 1772 roku trzy mocarstwa odebrały swój łup. Polacy byli kompletnie zaskoczeni. Dotąd ślepo wierzyli w przyjaźń Austrii i nawet w przychylność Prus; wydawało im się, że samo istnienie Polski jest zagwarantowane na wieki wieków, bo stanowi ona języczek u wagi we wzajemnych stosunkach państw środkowej Europy. A wojska zaborcze powoli zajmowały cały kraj – wpierw w celu uśmierzenia konfederacji.

Ustępujący przed pruską armią żołnierze Zaremby poddali się królowi Stanisławowi po otrzymaniu amnestii. Mogli zachować broń i nie krępowano ich w wyborze dalszego losu. Większość odeszła do domów, część dała się zwerbować Prusakom i Moskwie (głównie pruscy i moskiewscy dezerterzy), część przyjęła służbę w ułanach królewskich. Sam Zaremba pojechał do Warszawy, uzyskał trzygodzinną audiencję u króla i godność generał-majora; niestety wkrótce zginął w dość tajemniczym wypadku…

Tak zakończyła się długa epopeja skonfederowanej Wielkopolski. Nasza prowincja jako jedyna dała przykład organizacji prowincjonalnego rządu z podatkami, rekrutem i armią, która o mały włos zdobyłaby Warszawę. Warto powspominać…

Artykuł Jacka Kowalskiego pt. „Bar w Wielkopolsce. Romantyczny romans…” znajduje się na s. 7 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jacka Kowalskiego pt. „Bar w Wielkopolsce. Romantyczny romans…” na s. 7 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl

Krzyż Apostolski, popularny na początku XX wieku przedmiot kultu. Czy jego ornamentyka pełni rolę tylko estetyczną?

Świątek wydaje się prosty w odczycie, chociaż zawiera w sobie głębię prawdy wiary. Koło jest najprostszą, a jednocześnie najdoskonalszą figurą, przedstawiającą: ponadczasowość życia, świętość i chwałę

Barbara M. Czernecka

Apostołowie zostali tutaj zgrupowani po trzech na każdym zakończeniu belek krzyża. Na górze znajdują się: Piotr, Szymon i Filip. Na prawym ramieniu widnieją: Bartłomiej oraz Paweł, na apostoła powołany dopiero kilka lat po Wniebowstąpieniu Jezusa; a także Marek, który możliwe, że był obserwatorem działalności Mistrza, jednak zasłużył się spisaniem Ewangelii według relacji Świętego Piotra. Na kwiatonie lewego ramienia krzyża zobrazowano Andrzeja, Mateusza i Łukasza Ewangelistę. Ten ostatni także nie należał do grona najbliższych uczniów Chrystusa, lecz był towarzyszem podróży apostolskich Świętego Pawła. U podstawy krzyża znalazły się jeszcze wyobrażenia Jakuba, Tomasza oraz najmłodszego – Jana. W przedstawionym gronie zostali pominięci: jeden z Jakubów, Juda oraz Maciej, który zastąpił Judasza.

Krzyż Apostolski. Fot. z archiwum autorki

Charakterystyczne jest ujęcie wszystkich czterech autorów Ewangelii. Liczba Apostołów również nie jest przypadkowa, bowiem dwunastka bywała przez wieki powszechnie uznawana za symbol szczęścia i porządku i traktowana nieomal jako sacrum. W tuzinie przecież zawiera się cały porządek kosmosu. Jest po dwanaście godzin w ciągu dnia i nocy, tyleż miesięcy w roku, a nawet astrologicznych znaków zodiaku. We wschodnich kulturach dwunastka oznacza to, co jest powtarzalne cyklicznie i daje się uporządkować kołowo. Starożytni wielu kultur ustalali po tyluż mitologicznych bogów. Wyrocznia delficka za występek Heraklesa wyznaczyła mu dwanaście prac niemożliwych do wykonania. Romulus otaczał się takąż liczbą liktorów. Tę liczbę doradców mieli potem: legendarny król Artur, ale także Napoleon Bonaparte i nawet dalajlama. Dwunastu było potomków Izraela, stanowiących protoplastów jego pokoleń. Dwanaście kamieni zdobiło pektorał starotestamentalnego arcykapłana. A na stole przed zasłoną Arki Przymierza układano dwanaście chlebów pokładnych.

Dwanaście gwiazd na tle błękitu wieńczy postać Najświętszej Maryi Panny. Nieprzypadkowo też tylu było najbliższych Jezusowi Apostołów. Po cudzie rozmnożenia chleba pozostało dokładnie dwanaście koszów ułomków. Dwanaście owoców wyrasta z łaski Ducha Świętego. W Księdze Apokalipsy „Miasto czasów mesjańskich” wzniesione jest na fundamentach z tyluż drogocennych klejnotów. Prowadzi do niego tuzin bram strzeżonych przez tuzin aniołów i wykonanych z dwunastu pereł. Wymiar zapowiedzianego miasta mesjańskiego mieści się w czworoboku dwunastu tysięcy stadiów. Dwanaście jest to też pełnia, symbol ogromu powszechności. Lazurową flagę Unii Europejskiej, za przyczyną apokaliptycznego obrazu Maryi, zdobi dwanaście złotych pięcioramiennych gwiazd.

W opisywanym krzyżu apostolskim doskonale jest przedstawiona matematyczna podzielność liczby dwanaście przez trzy i cztery oraz okrąg dyskretnie wpisany w czworokąt. Jednakże dostrzeżenie tego wymaga chwili czasu poświęconego na kontemplację. I tylko sielankowy pozór sprawia, że świątek wydaje się prosty w odczycie, chociaż zawiera w sobie głębię prawdy wiary.

Cały artykuł Barbary M. Czerneckiej pt. „Krzyż Apostolski” znajduje się na s. 10 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Barbary M. Czerneckiej pt. „Krzyż Apostolski” na s. 10 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl

Jak zlikwidować smog za pomocą społecznego programu wykorzystania węgla, zamiast nieracjonalnego i kosztownego SMOG STOP

Przedstawię tutaj racjonalną propozycję, rozłożoną na III etapy. To program obywatelski „Polska wolna od smogu i bezpieczna energetycznie”, stworzony przez inżynierów, a nie humanistów.

Marek Adamczyk

O starcie rządowego programu SMOG STOP poinformował osobiście Polaków premier Mateusz Morawiecki na naprędce zorganizowanej konferencji prasowej. (…) Premier ocenił, że start programu STOP SMOG to „pierwszy milowy krok we właściwym kierunku”. Przyznał jednak, że walka ze smogiem trochę potrwa.

Ten decyzyjny antysmogowy blitzkrieg premiera w obliczu zagrożeń płynących ze strony UE zamienił się w dalszej części konferencji prasowej, w trakcie wystąpienia wiceministra przedsiębiorczości i technologii Piotra Woźnego, w powolny żółwi marsz: „Chcielibyśmy to zrobić w dziewięć lat. Na koniec trzeciej kadencji rządów PiS, kiedy będziemy mogli dokończyć kolejną perspektywę budżetową UE na lata 2021–2027” – powiedział. (…)

Choć jestem skromnym prowincjonalnym inżynierem, to jeszcze w czasie trwania konferencji prasowej policzyłem szybko, ilu Polaków przedwcześnie umrze z powodu tak długiego okresu realizacji programu SMOG STOP. Skoro aktualnie umiera rocznie z powodu smogu ok. 45 tys. Polaków, to zakładając, że środki wydawane na ten cel będą rozłożone w czasie równomiernie, życie przedwcześnie straci w tym czasie ok. 181 tys. osób (± 10%).

Na program eliminacji smogu z niskiej emisji (tej do 40 metrów) w ciągu 9 lat rząd zamierza wydać łącznie ponad 210 mld złotych, w tym na wymianę starych pieców na tzw. 5 klasę, a docelowo Ecodesign – około 70 mld złotych oraz na głęboką termomodernizację budynków około 140 mld złotych. Są to ogromne sumy pieniędzy, ale okazuje się, że technicznie program jest dziurawy jak sito i nie umożliwia wyeliminowania z powietrza wszystkich szkodliwych substancji, w tym tlenków siarki i metali ciężkich (np. rtęci). (…)

Czy proponowane w programie SMOG STOP rozwiązania techniczne są więc właściwe? Ja mam wątpliwości i dlatego przedstawię tutaj zupełnie inną, a przy tym racjonalną propozycję, rozłożoną na III etapy. To program obywatelski „Polska wolna od smogu i bezpieczna energetycznie”, stworzony przez inżynierów, a nie humanistów. Program powstał w celu uczczenia 100 rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości.

Pierwszy etap zakłada likwidację smogu w całym kraju w ciągu dwóch, a nie dziewięciu lat, jak to jest zapisane w rządowym programie SMOG STOP. Uzyskamy to poprzez częściowe przystosowanie małych pieców do nowych warunków spalania oraz poprzez zastosowanie sorbentu ER1 jako dodatku do spalanych paliw stałych (w ilości 2% wagi wsadu) i – co jest bardzo ważne – poprzez zmianę techniki palenia z tzw. oddolnego na spalanie od góry (współprądowe).

Drugi etap, trwający od 3 do 8 lat, to budowa w pobliżu kopalń instalacji chemiczno-energetycznych do produkcji paliwa bezdymnego, tzw. prakoksiku, i zastąpienie nim wszystkich rodzajów paliw stałych opartych na węglu. Cel główny tego etapu to dostarczenie odbiorcom taniego (około 600 zł brutto za tonę) i superekologicznego paliwa do wszystkich rodzajów pieców na paliwo stałe. Cel drugi to poszerzenie oferty handlowej polskiego górnictwa o produkt wysokomarżowy. Cel trzeci to pozostawienie Polakom swobody decyzji co do wyboru terminu wymiany ich własnego pieca (po jego całkowitym zużyciu technicznym) na nowy i tani, np. 3 klasy, za 3 000 złotych. Po zastosowaniu prakoksiku każdy piec będzie spełniał zaostrzone kryteria emisji spalin.

Trzeci etap (dla większości, w tym także dla wielu profesorów, to bajka), rozpoczynający się od 10 roku, od momentu startu naszego programu, to przemysłowe procesowanie (zgazowanie) węgla pod ziemią w celu uzyskania bardzo taniego „błękitnego paliwa” – syngazu – i zastąpienie nim w sposób dobrowolny wszystkich dotychczas używanych paliw stałych. Cel główny tego etapu to likwidacja ubóstwa energetycznego i poprawienie jakości życia obywateli naszego kraju oraz uzyskanie zdolności do generowania ogromnych zysków dla Polski z eksploatacji tego bogactwa w sposób ekologiczny.

Cały artykuł Marka Adamczyka pt. „Jak pokonać smok(g)a? III” znajduje się na s. 1 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Marka Adamczyka pt. „Jak pokonać smok(g)a? III” na s. 1 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl

Antoni Żebrowski, weteran polskiego Nocnego Dywizjonu Myśliwskiego 307 „Lwowskie Puhacze” odznaczony w Argentynie

Państwo Polskie trafiło pod okupację sowiecką. Antoni Żebrowski, jak tysiące innych Polaków walczących w czasie II wojny światowej, zdecydował na dalszą tułaczkę, która doprowadziła go do Argentyny.

Gdy w marcu w Polsce Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej Pan Andrzej Duda przepraszał w imieniu Polaków za decyzje, jakie w 1968 roku podejmował komunistyczny rząd ustanowiony za pomocą sowieckich bagnetów, ponad 12 tysięcy kilometrów dalej, w polskiej ambasadzie w Buenos Aires miała miejsce uroczystość ku czci lotnika Dywizjonu 307, „Lwowskich Puhaczy” – kapitana Antoniego Żebrowskiego. (…)

Pan Antoni Żebrowski podczas uroczystości odznaczenia go Krzyżem Oficerskim Odrodzenia Polski. Fot. z archiwum autora

Antoni Żebrowski urodził się 9 stycznia 1924 roku w Warszawie w rodzinie Apolinarego i Aliny z domu Wirpszo. Wojenna zawierucha doprowadziła go do Wielkiej Brytanii. Trafił tutaj najbardziej chyba „znaną” drogą: przez Rumunię i Francję w lipcu 1940 roku. Z końcem 1941 roku (18 grudnia) uzyskał maturę w Liceum Wydziału Matematyczno-Fizycznego w Szkocji. Komisję wojskową przeszedł w Londynie 22 stycznia 1942 roku, otrzymując kategorię A i skierowanie do lotnictwa. W Wielkiej Brytanii otrzymał numer ewidencyjny P-2838.

Swoją historię w jedynym polskim nocnym dywizjonie myśliwskim „Lwowskie Puhacze” rozpoczął 17 kwietnia 1942 roku. Przy okazji wspomnijmy, że pisownia nazwy dywizjonu nie jest, zdaniem Andrzeja Roberta Janczaka, autora wielu książek z dziedziny lotnictwa, wynikiem błędu ortograficznego.Nazwa ptaka, zdaniem wielu ornitologów, nie pochodzi od „puchu” jako opierzenia, lecz od wydawanego w nocy dźwięku „Puuu! Huu-Huu!” Taka pisownia została świadomie przyjęta i stosowana w nazwie 307 Lwowskiego Dywizjonu.

13 marca 1944 roku A. Żebrowski otrzymał polowy znak radioobserwatora. W czasie służby u Puhaczy wykonał od 12 października 1943 roku do 6 maja 1944 roku 3 loty bojowe dzienne (w czasie 10 h 15 min), 5 operacji dziennych (14 h 15 min), dwa loty bojowe nocne (3 h 25 min) i 5 lotów na operacje nocne (13 h 35 min).

W wyniku zdrady jałtańskiej Państwo Polskie trafiło pod okupację jednego ze swoich agresorów z września 1939 roku – Związku Sowieckiego. Antoni Żebrowski, jak tysiące innych Polaków walczących w czasie II wojny światowej, zdecydował na dalszą tułaczkę, która doprowadziła go do Argentyny.

Niedzielne uroczystości byłyby niemożliwe, gdyby nie wspólne działanie Ambasady Polskiej w Buenos Aires, Ogniska Polskiego i polsko-brytyjskiej organizacji 307 Squadron Project, która od lat przybliża społeczeństwu polskiemu i brytyjskiemu historię i chwałę jedynego polskiego nocnego dywizjonu z czasów II wojny światowej – 307 Dywizjonu Myśliwskiego „Lwowskie Puhacze”.

W trakcie uroczystości decyzją Prezydenta Polski weteran podniebnych walk o Polskę został w dowód uznania zasług dla kraju odznaczony Krzyżem Oficerskim Odrodzenia Polski. Pan Antoni odebrał Krzyż z rąk polskiego ambasadora RP w Argentynie, p. Marka Pernala, i attaché obrony, ppłk. Krzysztofa Rojka.

Cały artykuł Krzysztofa Żabierka pt. „Weteran polskiego nocnego dywizjonu myśliwskiego odznaczony w Argentynie” znajduje się na s. 7 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Krzysztofa Żabierka pt. „Weteran polskiego nocnego dywizjonu myśliwskiego odznaczony w Argentynie” na s. 7 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl

Trzy muśnięcia śmierci. Opowiadanie zgłoszone do konkursu w I LO w Zabrzu pt. „Losy Polaków podczas II wojny światowej”

„Nie rób tego więcej, bo pójdziesz pod sąd wojenny i nic cię nie uratuje”. On wiedział, ale nie zdradził mnie. Wśród Niemców też byli ludzie, którzy nienawidzili wojny i mieli jej dosyć.

Dorota Karwowska

Piękna wiosna wokoło, a mnie nic nie cieszy. Mój dziadek jest ciężko chory. (…) Nowotwór żołądka czyni zastraszające postępy. Słyszę jego głos: – Tak chciałbym jeszcze pożyć. Chociaż rok… – Serce mi się ściska. Nie mogę tego słuchać. Chowam twarz w dłoniach. Jakby z daleka dochodzi mnie głos mamy:

– Tato, spójrz na to inaczej. Pomyśl. Miałeś szczęście. Przeżyłeś wojnę, wychowałeś nas czworo. Wszystkim pomagałeś. Zawsze. Masz dziewięcioro dorosłych wnuków. Jeszcze i im pomogłeś, a pomyśl, ilu twoich kolegów nie miało tego szczęścia. Rzeczywiście napracowałeś się, ale zadbałeś o wszystko. Trzeba przyznać, że miałeś udane życie.

– Tak, masz rację. Wojna to najstraszniejsza rzecz. (…) – Mnie i młodszego o rok drugiego brata wcielono do Wehrmachtu. Straszna to rzecz walczyć w armii wroga, w szeregach tych, których nienawidzisz. (…)

Pałatką okręciłem rękę i strzeliłem do niej. Ból i krew. Całe szczęście – jestem ranny! Nie będę więcej walczył. W punkcie opatrunkowym jakiś lekarz oglądał moją rękę i nagle krzyknął: „Sam sobie to zrobiłeś! Pójdziesz pod sąd wojenny!”. Akurat na noszach nieśli kapitana. Widziałem go przed nalotem. Nie było czasu myśleć. Sam się dziwiłem, kiedy powiedziałem: „Ten kapitan biegł obok mnie. Strzelali z samolotów. Byli nisko, bardzo nisko”. Kapitan był ranny w głowę, ale przytomny. Na pytanie lekarza, czy to prawda, co mówię, odpowiedział twierdząco. Byłem uratowany. Lekarz kazał mi zrobić opatrunek i skierował do szpitala. Wrócił do ciężko rannych. Byłem szczęśliwy. Niech palec diabli wezmą! (…)

Wysłał mnie do komisji w Gliwicach, która miała zająć stanowisko w tej sprawie. Czekałem na korytarzu z duszą na ramieniu. Wreszcie wezwano mnie. Lekarze oglądali mój serdeczny palec z wielką uwagą. W końcu wydali zaświadczenie, że mogła to być samoistna infekcja. Gdy wychodziłem z budynku, spotkałem głównego lekarza z komisji. Powiedział: „Nie rób tego więcej, bo pójdziesz pod sąd wojenny i nic cię nie uratuje”. Zrobiło mi się gorąco. On wiedział, ale nie zdradził mnie. Wśród Niemców też byli ludzie, którzy nienawidzili wojny i mieli jej dosyć. (…)

Nawet w listach trzeba było być ostrożnym. Nas, Ślązaków, pilnowano szczególnie. Jednak kiedyś, przepełniony radością, nie wytrzymałem. Napisałem do żony (byliśmy pół roku po ślubie): „Niedługo będziemy w wolnej…” (zrobiłem kropki). Miałem na myśli Polskę. Wiedziałem, że wasza mama się domyśli. Miałem pecha. Ten list otworzyła cenzura. Wezwano mnie do sztabu. Nie wiedziałem w jakiej sprawie. Dowiedziałem się na miejscu. To był sąd wojenny. Pomyślałem, że to już mój koniec. Gorączkowo szukałem w pamięci, o co może chodzić. Wreszcie wprowadzono mnie do pokoju. Udawałem spokój.

Dziadek westchnął. Znowu na chwilę zamilkł i uśmiechnął się do swoich myśli.

– Tu miałem wyjątkowe szczęście. Nie wiem, co mnie natchnęło, że umiałem tak przekonująco zagrać tę rolę. Pokazano mi list. Spytano, czy to mój. Potwierdziłem; list pisałem po polsku. Jakiś porucznik zapytał, czy będę mówił sam, czy potrzebuję tłumacza. Pomyślałem od razu, że tłumacz to dobry pomysł, bo będę miał czas zastanowić się nad odpowiedzią. Niemieckim w mowie posługiwałem się biegle, ale odpowiedziałem, że potrzebuję tłumacza. Oficer podsunął tłumaczowi list i kazał zapytać, co tam, gdzie kropki, miało być napisane. Odpowiedziałem, że w wolnej ojczyźnie. „A dlaczego tego nie napisałeś?”, zaśmiał się pogardliwie.

Zanim tłumacz przetłumaczył, miałem gotową odpowiedź: „Pisałem po polsku, więc mogłoby to wskazywać na Polskę, a to przecież wasza wina, że nie umiem dobrze po niemiecku”. Wśród sędziów rozległ się szmer. Słyszałem, jak komentują słowa tłumacza: „Was ist das? (Co on powiedział? Co to znaczy?)” Wtedy ja, specjalnie niezbyt dobrą niemczyzną, powiedziałem już bez pomocy tłumacza: „Oddaliście naszą miejscowość Polsce, chodziłem do polskiej szkoły i teraz przezywają mnie polnische Schwein (polską świnią)”. Przewodniczący sądu zerwał się na równe nogi. Zadał mi kilka pytań: jak nas traktują, skąd dokładnie pochodzę? Kazał wezwać komendanta. Spytał go, czy wie, jak traktują Ślązaków jego żołnierze. Komendant przyznał, że słyszał o zatargach i przezwiskach. Wyproszono mnie na korytarz. Wezwano po 10 minutach. Odczytano mi wyrok uniewinniający i przeproszono za nieodpowiednie zachowanie niemieckich żołnierzy.

Całe opowiadanie Doroty Karwowskiej pt. „Trzy muśnięcia śmierci” znajduje się na s. 8 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Doroty Karwowskiej pt. „Trzy muśnięcia śmierci” na s. 8 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl