Chimiak: projekty współpracy transgranicznej służą podniesieniu jakości życia we wschodniej Polsce i zachodniej Ukrainy

Starszy ekspert Centrum Informacji, Wsparcia i Współpracy Transgranicznej Polska-Białoruś-Ukraina we Lwowie o realizowanych projektach i ich celu.

Wasyl Chimiak o programach Centrum Informacji, Wsparcia i Współpracy Transgranicznej Polska-Białoruś-Ukraina we Lwowie. Dotyczą one współpracy między sąsiednimi państwami czy bezpieczeństwa.

Wszystkie projekty mają charakter niekomercyjny i służą podniesieniu jakości życia we wschodniej Polsce i zachodniej Ukrainie i Białorusi.

Pierwsza edycja miała miejsce w latach 2004-2006 (ponad 45 mln euro), druga 2007- 2013 (117 projektów na 170 mln euro), a trzecia 2014-2020 (167 projektów na ponad 170 mln euro)

Ostatnio współpraca z Białorusią jest na gorszym poziomie. Powodem tego jest stanowisko władz Białorusi.

Posłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.P.

Tadeusz Grabowski: zarówno latem, jak i zimą można odkrywać tajemnice Roztocza

Zastępca dyrektora Roztoczańskiego Parku Narodowego o tym, co można zobaczyć w Roztoczu i czemu region ten jest wart zainteresowania.


Tadeusz Grabowski wyjaśnia, że

Roztocze to region ciągnący się od Kraśnika do Lwowa.

Podkreśla, że Roztocze jest wpisane na listę ważnych kulturowo regionów UNESCO.

Ważniejsze jest to czego o Roztoczu jeszcze nie wiemy.

Zastępca dyrektora Roztoczańskiego Parku Narodowego wskazuje, że cechą Roztocza jest zmienność krajobrazu. Zachód regionu cechuje się wąwozami, środek ma charakter wapienny.

Jest to region o jednej z największej ilości dni słonecznych.

Stwierdza, że nie potrzeba wiele, aby poznać położoną po ukraińskiej części granicy część Roztocza.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.P.

W wyniku starań dziennikarza Pawła Zastrzeżyńskiego miejsce kaźni Polaków w Limanowej nie zniknie z powierzchni ziemi

Sędzia powiedziała, że przeczytała całą dokumentację. Podkreśliła, że to zaniedbanie, że katownia nie jest objęta ochroną. Spytała, w czyim interesie działam. Odpowiedziałem, że te osoby już nie żyją…

Magdalena Zastrzeżyńska

6 XII 2019 r. mój mąż Paweł skierował do Burmistrza Miasta Limanowa, Wójta Gminy Limanowa, Starosty, Rady Miasta Limanowa, Rady Gminy Limanowa, Rady Powiatu Limanowa, Proboszcza Parafii w Limanowej, Marszałka Województwa Małopolskiego oraz ok. 200 redakcji prasowych w Polsce informację: „Przesyłam moje artykuły na temat limanowskiej katowni UB oraz środowiska limanowskiego, które pomimo odzyskania niepodległości, nadal milczy na temat zbrodni, która miała miejsce w Pałacyku »Pod Pszczółką« w Limanowej. (…) artykuły były publikowane w mediach ogólnopolskich i lokalnych. (…) załączam odnalezione niedawno zeznania świadków, którzy przeżyli gehennę tego miejsca. Przekazuję te materiały, aby nikt w przyszłości nie powiedział, że był nieświadomy. (…)”.

Kilka dni temu mąż otrzymał pismo od Małopolskiego Konserwatora Zabytków, że Pałacyk, dzięki jego staraniom, został wpisany na listę zabytków i nie zostanie zburzony.

Myślę, że odkrywanie faktów z historii i współczesności limanowskiej katowni UB, która mieściła się właśnie w Pałacyku „Pod Pszczółką”, to było jego osobiste Westerplatte. Jan Paweł II na Zaspie powiedział: „Każdy musi mieć swoje Westerplatte”. Dla Pawła to właśnie jest Pałacyk. Gdy kilka tygodni temu na teren Pałacyku wjechały koparki, które zaczęły wyburzanie, powiedział: „zasypują mnie”. (…)

IPN w Krakowie wszczął śledztwo w sprawie ludzkich kości odnalezionych w Pałacyku. Na ten temat powstało kilkadziesiąt tekstów, które ukazywały coraz kolejne fakty, jak to, że UB wrzucało ludzi do szamba, które było tuż obok Pałacyku, o tajnych pochówkach, o zakopanym na trenie Pałacyku księdzu, paleniu ludzkich kości, ścianie śmierci w Pałacyku… Akta z roku na rok piętrzyły się, a świadkowie ukazywali coraz to nowe przerażające historie.

Zacząłem budować obraz limanowskiej katowni UB, jednak towarzyszyła mi niepewność, czy to jest prawdziwe, bo jest przecież niemożliwe, aby nikt wcześniej przede mną tego nie odkrył. W trakcie mojej pierwszej rozmowy z prokuratorem IPN ten zapytał, czy nie boję się zaczynać ze środowiskiem limanowskim? (…)

W komentarzach pod tekstami o katowni pojawiały się obrzydliwe komentarze. Pamiętam komentarz „Hieny” pod artykułem „Pałacyk pod Pszczółką” – zawłaszczona historia niepodległości z 2018-07-22: „niedługo zeżre Ciebie i tego ułomka autora debilnego pseudo felietonu, który albo o Wajdzie i pszczółkach pisze albo się modli czyli nie robi nic. A Was prawicowi fanatycy mam w śmierdzące d(…)e s(…)m Waszym przetrawionym ścierwem”. To nie był jedyny taki komentarz Hieny. Pod artykułem Adres piekła: ul. Stalina 269 Limanowa napisał: „autor tych flaków z olejem nie ma prawa legitymować się tytułem reżysera gdyż zdobył wykształcenie w szkole filmowej Wajdy a na tego s(…)a i wyzywa od komuchów zatem delegalizuje ową placówkę i przeznacza do likwidacji i tak z każdą do jaki ej uczęszczał gdyż je wszystkie zawiązał miniony ustrój”. Pod tekstem Potrzeba odwagi a nie biurokracji w sprawie katowni UB w Limanowej: „Niestety skrajna prawica nie ma bohaterów, którzy cokolwiek znaczyliby dla historii, stąd odkopuje się bandytów, wypacza prawdę historyczną i stawia ich za wzór cnót wszelakich. Tymczasem to zwykli bandyci”… (…) Pamiętam, jak ktoś od takich komentarzy wszedł do redakcji portalu limanowa.in, napluł na podłogę i wyszedł.

Zaskakujące, że kluczowe informacje co do konkretnych miejsc, w których mogą być zakopani ludzie, przynosili byli funkcjonariusze, którzy pracowali w limanowskim budynku SB.

6 IX 2019 r. przed południem do redakcji portalu Limanowa.in wszedł starszy mężczyzna. Nie przedstawił się, powiedział jedynie, że jest emerytowanym pracownikiem Policji. Przyznał, że z zainteresowaniem czyta publikacje, które dotyczą służb PRL działających na tym terenie. Pytał, czy portal nie obawia się poruszać tak niewygodnych tematów. Ten człowiek był w strachu, bo do dziś mija byłych pracowników SB na ulicach Limanowej. Opowiadał, że pracował w Pałacyku „Pod Pszczółką”. Raz miał okazję być w piwnicy budynku. Już wtedy znał historię tortur i grzebania więźniów w tym miejscu oraz w znajdującym się na posesji „dole kloacznym” (szambie). Powiedział też, że w pobliżu Pałacyku, „pod asfaltem”, pochowani są ludzie, a w jednym z pomieszczeń w piwnicach budynku jest domurowana ściana, jego zdaniem, by przykryć tę, w której znajdują się ślady po pociskach. (…)

Skończyłem pisać książkę ORMO Limanowa i przekazałem do recenzji. Powiedziałem o tym na antenie Radia Wnet 8 VI 2020 r. Tydzień później otrzymałem list z kancelarii prawnej. Nowi inwestorzy uznali, że artykuł na portalu wnet.fm i rozmowa w radiu naruszyły ich dobre imię. Wydawca usunął kwestionowane treści, a ja otrzymałem pozew sądowy z żądaniem 20 000 zł, pokrycia kosztów oraz zakazem publikacji jako zabezpieczeniem. Podkreślam, że do czasu wezwania nie byłem świadomy, kto konkretnie z imienia i nazwiska stoi za zakupem katowni. Znałem tylko nazwę firmy. Przygotowałem odpowiedź na pozew – 750 stron wraz z załącznikami, w trzech kopiach to kilka kilogramów papieru: cała historia Pałacyku „Pod Pszczółką”. Załączyłem dowody. Wówczas kancelaria powodów zaproponowała ugodę. (…)

Zanim sprawa trafiła na wokandę, minął rok. Podczas procesu sędzia powiedziała, że przeczytała całą dokumentację. Podkreśliła, że to zaniedbanie, że katownia nie jest objęta ochroną. Zapytała, w czyim interesie działam. Odpowiedziałem, że te osoby już nie żyją… Sędzia zaproponowała ugodę. Zgodziłem się. Gdy po rozprawie wychodziliśmy z sali, sędzia napomknęła, że oszczędziliśmy dwa lata życia. Jednak mnie przekonały jej słowa, że można uratować katownię.

Dr Mariusz Lutkowski, mój obrońca z urzędu, podobnie jak sędzia zasugerował, abym napisał wniosek do konserwatora zabytków, który może doprowadzić do wstrzymania rozbiórki. (…)

Razem z dr. Mariuszem Lutkowskim przygotowaliśmy wniosek do Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków w Krakowie. Odpowiedź przyszła w ekspresowym tempie, 13 maja 2021: „Na wstępie serdecznie dziękuję za zainteresowanie i pismo w sprawie ochrony budynku Willi „Pod Pszczółką” przy ul. Matki Boskiej Bolesnej 15 w Limanowej. Podobnie jak Pan, także Wojewódzki Urząd Ochrony Zabytków w Krakowie w pełni podziela opinię, iż jest to obiekt godny zachowania i ochrony prawnej z uwagi na jego niezwykłe dzieje i rolę, jaką pełnił w dziejach miasta, ale przed wszystkim z uwagi na fakt, iż jest on bez wątpienia symbolem martyrologii mieszkańców Limanowszczyzny oraz ma charakter Miejsca Pamięci Narodowej.

Z tych właśnie względów Delegatura WUOZ w Nowym Sączu włączyła budynek do Wojewódzkiej Ewidencji Zabytków oraz zwróciła się z wnioskiem do Urzędu Miasta w Limanowej o włączenie tegoż do opracowywanej właśnie Gminnej Ewidencji Zabytków. Ponadto Postanowieniem z dn. 6.04.2021 r. „Kierownik Delegatury WUOZ w Nowym Sączu, działający z upoważnienia Małopolskiego Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków, postanowił odmówić rozbiórki budynku usługowego zlokalizowanego na działce ewid. nr 463/3 obr. ewid. 5, jednostka ewid. miasto Limanowa”. (…)

Nie spodziewałem się zwycięstwa. Nowi inwestorzy nie chcieli powiedzieć, czy katownia zostanie zburzona. Takie pytanie zadałem na sali sądowej. Dostałem odpowiedź, że to ich sprawa i nic mi do tego.

Tymczasem Robert Kowalski, Kierownik Urzędu Ochrony Zabytków w Nowym Sączu (delegatury Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków w Krakowie) stwierdził:

„W obszernym uzasadnieniu do postanowienia o odmowie zgody na wniosek o jego wyburzenie, złożonym przez Starostwo Powiatowe w Limanowej, wskazano na wartości artystyczne, historyczne i naukowe, które stanowią podstawę do ochrony prawnej tego budynku i zachowania dla kolejnych pokoleń. Materiał dokumentacyjny, który raczył Pan dołączyć do swojego wniosku, jest niezwykle cenny i bez wątpienia pozwoli uzupełnić naszą dotychczasową wiedzę w przedmiotowej sprawie, ale także będzie dla WUOZ stanowił dodatkowy materiał uzasadniający w sposób jednoznaczny nasze dotychczasowe stanowisko”.

Pismo zostało przekazane do wiadomości Łukasza Kmity, Wojewody Małopolskiego, oraz Małopolskiego Urzędu Wojewódzkiego w Krakowie.

Cały artykuł Magdaleny Zastrzeżyńskiej pt. „Twierdza” znajduje się na s. 13 lipcowego „Kuriera WNET” nr 85/2021.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.

 

Artykuł Magdaleny Zastrzeżyńskiej pt. „Twierdza” na s. 13 lipcowego „Kuriera WNET” nr 85/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Tragiczna, niezakończona historia śp. Romana Jochemczyka/ Stefania Mąsiorska, „Śląski Kurier WNET” nr 85/2021

W 1994 r. IPN uznał, że R. Jochemczyk był prześladowany w PRL za działalność na rzecz niepodległości Polski. W 2020 r. IPN zmienił zdanie. Śledztwo w sprawie zmarłego w 1998 r. bohatera artykułu trwa.

Stefania Mąsiorska

Drwiący śmiech pokoleń

Człowiek tworzy historię, historia rozkłada człowieka (Emil Cioran)

Roman Jochemczyk z Dziećkowic (województwo śląskie), rocznik 1931, był synem rolnika. Jego dzieciństwo upływało w cieniu grozy II wojny światowej. Ojciec zginął na tej wojnie, matka pozostała na 6,5-hektarowym gospodarstwie z piątką dzieci. On był najstarszy z rodzeństwa. Naukę po wojnie kontynuował w Kolegium Franciszkanów w Nysie, a od września 1948 roku – w jedenastolatce w Mysłowicach, gdzie w tym właśnie roku powstało Tajne Harcerstwo Krajowe – Szeregi Wolności.

W roku szkolnym 1949/50, będąc uczniem 10 klasy, porzucił szkołę, bo wstąpił do nielegalnej organizacji. Zajmował się w niej wypisywaniem antyrządowych haseł, rozrzucaniem ulotek i gromadzeniem broni. Zagrożony dekonspiracją, wraz z kolegą przeniósł się do Białki koło Makowa Podhalańskiego. Tam, po nawiązaniu kontaktów, utworzył grupę pod nazwą Narodowa Organizacja Bojowa. Już w grudniu 1950 roku został aresztowany przez UB i oddział KBW pod Imielinem. Przesłuchiwano go ubeckimi metodami, znęcając się fizycznie i psychicznie. 22 marca 1951 roku został wyrokiem Wojskowego Sądu Rejonowego w Katowicach skazany na karę śmierci „wraz z utratą praw publicznych i obywatelskich praw honorowych na zawsze i przepadek całego mienia”. W celi śmierci przesiedział 3 miesiące. Potem złagodzono mu wyrok do lat 15.

Straszną cenę miał odtąd płacić ten – w chwili aresztowania – dziewiętnastolatek. Płacili też jego bliscy, okrzyczani w małym wiejskim środowisku Dziećkowic „rodziną bandyty”. Po politycznych przemianach w Polsce ostatecznie wyszedł na wolność w 1958 roku.

Osiedlił się w Bogatyni, bo tam mieszkała poślubiona w tym samym roku jego żona. Wzywany przez matkę, która nie radziła sobie z prowadzeniem gospodarstwa rolnego, w 1962 roku wrócił w rodzinne strony.

Nie była to dobra decyzja. Miał już własną rodzinę – 2 córki i syna. Było im bardzo ciężko. W nocy pracował w kopalni Wesoła, w dzień na roli. W tej społeczności byli traktowani wciąż jak rodziną bandycka. Często słyszeli obelgi i boleśnie odczuwali poniżanie. Starszej córce tych bardzo religijnych rodziców z tego powodu opóźniono możliwość przystąpienia do I Komunii Świętej o dwa lata. To piętno zaważyło też na stosunkach rodzinnych. Pod presją wrogiego nastawienia tej małej społeczności do syna i jego rodziny, matka wydziedziczyła Romana. Musieli się wyprowadzić z dorastającymi dziećmi i do końca życia Roman Jochemczyk z rodziną nie był na swoim.

Dopiero po ogłoszeniu Ustawy z 23 lutego 1991 roku mógł się starać o rehabilitację. I doczekał się jej. W jego aktach w roku 1994 IPN odnotował: „Analiza akt sprawy prowadzi do wniosku, że czyny przypisane powyższym wyrokiem były związane z działalnością na rzecz niepodległego bytu Państwa Polskiego”. Na postawie tej analizy Sąd Wojewódzki w Katowicach stwierdził nieważność wyroku z 1952 roku. Roman Jochemczyk otrzymał też symboliczne odszkodowanie za niesłuszne osądzenie i osiem lat więzienia.

Zmarł w 1998 roku. Dzieci z oczyszczoną wreszcie historią życia ojca miały prawo liczyć na szacunek. Pozakładały własne rodziny.

Tymczasem w październiku 2020 roku zostały poinformowane, że IPN w Katowicach „prowadzi śledztwo w sprawie niesłusznego skazania Romana Jochemczyka i innych osób na kary więzienia wyrokiem Wojskowego Sądu Rejonowego w Katowicach z dnia 22.03.1951, co stanowiło represję z powodu jego działalności opozycyjnej w ramach organizacji Narodowa Organizacja Bojowa oraz znęcania się nad nimi przez funkcjonariuszy WUBP w Katowicach i PUBP w Pszczynie podczas śledztwa”. Ich próby kontaktu przez podany w piśmie numer telefonu do prokuratora Zbigniewa Woźniaka z Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Katowicach nic nie dały. Nikt też nie oddzwonił, ale nikt się też nie niepokoił, bo niczego złego się nie spodziewano. Po niemal dwóch miesiącach z tegoż IPN przyszło pismo informujące o umorzeniu śledztwa.

Spokój zburzyła dopiero lektura obszernego uzasadnienia umorzenia, a zwłaszcza tego fragmentu: „Oceniając zgromadzony materiał dowodowy stwierdzić należy, iż brak jest podstaw do przyjęcia, by działania podejmowane wobec pokrzywdzonych przez prokuratorów Wojskowej Prokuratury Rejonowej W Katowicach i Najwyższego Sądu Wojskowego w Warszawie wyczerpywały znamiona przestępstwa, a tym samym, by można było przyjąć, iż zachodzi uzasadnione podejrzenie zaistnienia tzw. zbrodni sądowej. Wynika to z faktu, iż wszystkie przypisane pokrzywdzonym przestępstwa mają charakter przestępstw pospolitych, a nie politycznych”.

W kwestii skazania Romana Jochemczyka za nielegalne posiadanie broni w uzasadnieniu umorzenia czytamy, że „nie ma znaczenia, z jakich motywów pokrzywdzony przechowywał broń palną. Jeśli byłoby to z motywów patriotycznych, to obecnie można jedynie podkreślić, że robił to pomimo pełnej świadomości grożącej mu za to surowej odpowiedzialności karnej. Tym samym brak jest przesłanek do stwierdzenia, by wyrok Wojskowego Sądu Rejonowego w Katowicach i utrzymujące go w mocy postanowienie Najwyższego Sądu Wojskowego w Warszawie w części dotyczącej były wydane z naruszeniem prawa”.

Co do stosowania zaś przemocy fizycznej i psychicznej przez funkcjonariuszy UB w Katowicach i Pszczynie wobec Romana Jochemczyka prokurator IPN uznał wprawdzie, że to „wyczerpuje znamiona przestępstw” i że były to czyny „bezprawne i mające charakter represji” oraz że „działania funkcjonariuszy miały charakter fizycznego i psychicznego znęcania się i miały na celu uzyskanie od niego określonych wyjaśnień, a tym samym czyny te należy zakwalifikować jako zbrodnie komunistyczne i zbrodnie przeciwko ludzkości”, ale ponieważ „zebrany materiał dowodowy nie pozwala na ustalenia, którzy konkretni funkcjonariusze dopuścili się tych przestępstw, dlatego postępowanie w tej części postanowiono umorzyć z powodu niewykrycia sprawców”.

Był to dla dzieci Romana Jochemczyka prawdziwy grom z jasnego nieba. Jedyne dla nich pocieszenie stanowiła świadomość, że ich ojciec tego nie dożył. Złożyły zażalenie do Sądu Rejonowego w Katowicach. Ten sąd, rozpatrzył 24.02.2021 roku (sygn. akt VIII Kp 485/20/ADM) inkryminowane postanowienie i je swoim postanowieniem uchylił, uznawszy w całej rozciągłości argumentację strony skarżącej.

Uzasadnienie pisemne tego postanowienia Sądu Rejonowego w Katowicach byłoby znakomitym materiałem edukacyjnym dla aplikantów sądowych.

Śledztwo IPN-u w tej sprawie nadal trwa. Jaki będzie jego finał? Czy represjonowany w PRL z powodów politycznych Roman Jochemczyk będzie oczyszczony z miana przestępcy pospolitego?

Artykuł Stefanii Mąsiorskiej pt. „Drwiący śmiech pokoleń” znajduje się na s. 2 lipcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 85/2021.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Stefanii Mąsiorskiej pt. „Drwiący śmiech pokoleń” na s. 2 lipcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 85/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Czy we współczesnym świecie jest jeszcze miejsce na obiektywną normę? / Zygmunt Zieliński, „Kurier WNET” nr 85/2021

Diabeł najczęściej jawi z dłonią pełną łakoci. Chrystusowi na pustyni oferował wszystkie królestwa. Wiadomo, że zawsze oferuje nieswoje. I wiadomo, że każda jego oferta okazuje się w końcu zwodnicza.

Zygmunt Zieliński

W polityce, kulturze, w życiu codziennym, w rodzinie, którą powoli wchłaniają wolne związki, konkubinat, czasowość i tymczasowość; czy w naszym świecie, gdzie najpewniejsza jest niewiadoma, agnostycyzm już nie tylko aplikowany Bogu i naturalnemu porządkowi świata – czy w takim świecie znajdzie się jeszcze miejsce na obiektywną normę, na jakiś constans, na coś, co mogłoby przywrócić nadzieję, wszak niezbędną w planowaniu życia, tak doczesnego, jak i wiecznego?

Stereotyp jest to „nadmierne uogólnienie, generalizacja, schemat poznawczy, który przyjęty może być przez jednostkę w wyniku własnych obserwacji, przejmowania poglądów innych osób, wzorców przekazywanych przez społeczeństwo, może być także wynikiem procesów emocjonalnych (na przykład przeniesienia agresji)”. Taka definicja, trzeba przyznać uwzględniająca najistotniejsze elementy sytuacyjne, może jednak nie przemawiać do kogoś preferującego pojęcia bliższe rzeczywistości, którą wyrażają. Dlatego lepiej rozumiemy stereotyp jako „pogląd lub wyobrażenie utrwalone w świadomości dużej grupy osób, często o charakterze wartościującym”. Wyjaśnienie to figuruje na różnych portalach internetowych i warto, by sobie je przyswoili wszyscy, którzy stereotyp traktują jako wyrocznię w wielu kwestiach wymagających czegoś znacznie więcej niż szablonu szufladkującego ludzkie myślenie, a jakże często także aktywność, wartościowanie i oparte na nim widzenie świata. Jednemu nie można zaprzeczyć: stereotyp jest niezastąpiony w pojmowaniu wielu spraw i sytuacji. Determinuje człowieka, uwalnia go od trudu przemyśleń.

Stereotyp jest zatem narzędziem przydatnym także do tworzenia różnego rodzaju atrap, będących w ofercie dla wszystkich, którym ciąży trud samodzielnego dociekania prawdy, zarówno tej jedynej, kształtującej życie człowieka, jak i – nazwijmy to – prawd użytkowych, pomagających człowiekowi w znalezieniu jego własnej drogi.

Takie atrapy pojawiają się niemal zawsze, kiedy zachodzi konieczność tworzenia mitów nadających rzeczywistości określony kształt. (…) Stereotyp tym się charakteryzuje, że sprawdza sam siebie. Jest to błędne koło, w którym obracają się wszyscy zobowiązani do prawowierności wbrew przysłowiu zawierającemu prawdę skądinąd oczywistą: nemo iudex in causa sua. Stereotyp bowiem weryfikuje się wyłącznie sam. (…)

Dawne stereotypy – prawda, że często niewytrzymujące próby rzeczywistości – miały jedną zaletę: były zrozumiałe i funkcjonowały w ramach systemów, które je stworzyły. Obecnie stereotypy jawią się na poczekaniu, a rozdęte do rozmiarów wręcz absurdalnych środki przekazu pozwalają na stałą ich fluktuację. Mutują się jak wirusy. Każdy każdego może uderzyć, powołując się na ad hoc sklecone racje. Najbardziej atakowane są instytucje odwołujące się do tzw. imponderabiliów, tzn. do zjawisk, rzeczy i spraw nieuchwytnych, niewymiernych, o dużym znaczeniu i wpływie na rzeczywistość. Tak się składa, że należą do nich zasady nie będące produktem ludzkiego intelektu. Odrzucenie imponderabiliów stwarza możliwość uprawiania „wolnoamerykanki” w każdej dziedzinie, zwłaszcza w sferze idei, zatem także we wszystkim co dotyczy sumienia, obrazu świata i przeznaczenia człowieka.

Kiedy podważa się niemal wszystkie zasady sprawdzone tradycją sięgającą wstecz poza pamięć ludzką, a to znaczy, że odrzuca się stereotypy będące owocem tej tradycji, w ich miejsce wchodzą pozorne racje, które stosowane ad hoc narzucają punkt widzenia sytuacji, nad którą ktoś pragnie arbitralnie zapanować.

Wówczas nieważne staje się łamanie zasad strony przeciwnej. Przykłady takiego łamania uświęconych tradycją zasad są tak liczne, że trudno tu o choćby tylko reprezentatywny wybór. Na przykład w państwie de nomine demokratycznym, uczulonym aż do przesady na tzw. prawa człowieka, nie dopuszcza się do szkoły kogoś, komu zarzuca się bycie chrześcijaninem. Działo się tak, mutatis mutandis, w ZSRR, a teraz zdarzyło się ponoć w Kanadzie. O wykluczaniu mediów chrześcijańskich nawet nie warto mówić. (…)

Hiszpania uchodząca do niedawna za kraj o silnej tradycji chrześcijańskiej i mająca do dziś większość (66%) ludności wyznającej katolicyzm, musi się godzić nie tylko na mord nienarodzonych zaordynowany przez lewicę, która dysponuje poparciem w granicach 5–6%, ale także na karanie tych, którzy przeciwko tej hekatombie publicznie protestują.

W Polsce nie dzieje się lepiej. Póki co nie ma jeszcze zielonego światła na zabijanie różnego asortymentu, od niemowlaków do starców, którzy wyrok śmierci na siebie podpisują sami albo ktoś usłużnie prowadzi ich rękę. W tej chwili linksliberalen biorą się za najmłodszych, robiąc im wodę z mózgu.

Opanowanie szkoły i dokształcanie małolatów na breweriach w wykonaniu „postępowego” strajku kobiet ma za główny cel wypranie serc i umysłów młodych Polaków z zasad moralnych i wiary, z chrześcijaństwa. W pustkę tak osiągniętą będzie można wlać wszelkie obscena, włącznie z wołaniem o aborcję, co w ustach dziatwy budzi wprost przerażenie.

Diabeł najczęściej jawi z dłonią pełną łakoci, nieważne jakiego gatunku. Chrystusowi na pustyni oferował wszystkie królestwa. Wiadomo, że zawsze oferuje nieswoje. Wiadomo też, że każda jego oferta okazuje się w końcu zwodnicza. Miłe złego początki, lecz koniec żałośliwy. Zaufajmy naszej mądrości ludowej. (…)

Przypomnę o harmidrze wokół deklaracji, jakiej zażądał od kandydatów do bierzmowania pewien proboszcz. A wezwał ich do złożenia oświadczenia, iż nie są zwolennikami aborcji. Kiedyś taki wymóg nie był po prostu potrzebny, ale po występach szeregu młodych ludzi w czasie ulicznych popisów strajkujących kobiet, okazuje się, że istnieje konieczność upewnienia się, iż przyjmujący sakrament bierzmowania nie jest w stanie tak ciężkiego grzechu. Oczywiście protestowano przeciwko naruszeniu sfery prywatności, praw człowieka… Jednego nie brano pod uwagę: że do bierzmowania przystępują ci, którzy tego chcą i godzą się spełnić warunki stawiane przez Kościół. Tak rozumianej wolnej woli nie uznają ludzie gotowi kruszyć kopie o wolność rozumianą według własnej receptury.

Mniejszej wagi są perypetie, jakie zdarzają się niejednokrotnie przy pochówkach. Onet.pl24 przekazuje żale matki, której syna kapłan nie chciał po katolicku pochować, gdyż, jak miał powiedzieć kobiecie: nie zna jej syna. Matka oświadczyła, że syn był wierzący „tylko może niepraktykujący”. Są to sprawy niezmiernie delikatne i wymagające tak ze strony duchownego, jak i bliskich zmarłego taktu i zrozumienia sytuacji, jaka wytworzyła się nie w momencie, kiedy potrzebny był pochówek, ale znacznie wcześniej, kiedy był czas, by jasno się zdeklarować, kim się jest. I tylko to powinno być brane pod uwagę. Ale wiadomej maści media nie pominą takiej okazji, by manifestować swą pogardliwą obojętność na wszystko, co pochodzi od wrogiej im instytucji, jaką jest Kościół, a właściwie religia jako taka.

To jest właśnie narzucaniem stereotypów ludziom wyznającym wartości wypierane na sposób totalitarny przez nową wizję świata, człowieka, sensu życia i obowiązujących w nim zasad.

Słowem, chodzi o wyparcie chrześcijaństwa, możliwie przy pomocy zdeprawowanych chrześcijan. Ta presja swoistego nihilizmu chętnie powołuje się na praworządność, przy czym starannie unika się ścisłego jej zdefiniowania.

Praworządność w rezultacie polegać ma na rezygnacji z suwerenności, zwłaszcza tej, jaka broni tożsamości narodu. Tak powstał kiedyś „człowiek sowiecki”, tak dokonała się w III Rzeszy „Gleichschaltung”, czyli coś w rodzaju obywatela sklonowanego na modłę szaleńczej antropologii Himmlera, Rosenberga, uznaną za naukę podobnie, jak dziś gender i obłąkańcze teorie z niego wyrastające. Czy rzeczywiście narody gotowe są dobrowolnie włożyć głowę w pętlę, z której o własnej sile już się nie wydobędą?

Cały artykuł Zygmunta Zielińskiego pt. „Czy mamy jeszcze grunt pod nogami?” znajduje się na s. 15 lipcowego „Kuriera WNET” nr 85/2021.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Zygmunta Zielińskiego pt. „Czy mamy jeszcze grunt pod nogami?” na s. 15 lipcowego „Kuriera WNET” nr 85/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

116 000 uratowanych dusz. O wiele za mało; ale to i tak dobry wynik / Swietłana Fiłonowa, „Kurier WNET” 85/2021

Historycy bez końca będą się spierać, czy układ Sikorski-Majski był sukcesem, czy zaprzepaszczoną szansą ocierającą się o zdradę; czy była dla niego polityczna alternatywa i czy w ogóle był potrzebny.

Swietłana Fiłonowa

Układ Sikorski-Majski. Nadzieje i skutki

30 lipca 1941 r. w Londynie po prawie miesięcznych negocjacjach premier rządu RP gen. Władysław Sikorski podpisał z ambasadorem ZSRS Iwanem Majskim polsko-sowiecki układ o wznowieniu stosunków dyplomatycznych, współpracy na rzecz pokonania Niemiec oraz powstania polskiej armii w ZSRS. Już sam pomysł tego porozumienia napotykał opór licznych członków polskiego rządu emigracyjnego, prezydenta, części stronnictw politycznych i różnych polskich organizacji w Wielkiej Brytanii i USA. Ostatecznie gen. Sikorski podpisał układ, mimo braku konstytucyjnego pełnomocnictwa od prezydenta.

Chyba dopóki świat światem historycy będą się spierać o to, czy był ten układ sukcesem dyplomatycznym, czy zaprzepaszczoną szansą ocierającą się o zdradę; czy była dla niego polityczna alternatywa i czy w ogóle on był potrzebny. Nie mam zamiaru powiększać swoją skromną osobą grona uczestników debat, a tym bardziej – wydawać ocenę. Mam proste zadanie – przybliżyć realia życia w ZSRR po zawarciu układu.

„Gdy otworzyły się przed nami bramy obozu – wspomina Maria Świda – Rosjanie byli zszokowani nie mniej niż my – więźniowie, nawet niesprawiedliwie skazani, rzadko zostają tam zwolnieni. Starsi ludzie mówili: »To cud. Prawdziwy cud. To nigdy wcześniej nie zdarzyło się w Rosji«”. Cuda te jednak były nieco niezdarne, ze znamionami brutalnej radzieckiej rzeczywistości.

W dodatkowym protokole do paktu Sikorski-Majski Sowieci zobowiązywali się: „Z chwilą przywrócenia stosunków dyplomatycznych rząd Związku Socjalistycznych Republik Rad udzieli amnestii wszystkim obywatelom polskim, którzy są obecnie pozbawieni swobody na terytorium ZSRR bądź jako jeńcy wojenni, bądź z innych odpowiednich powodów”. Rzeczywiście już od 2 sierpnia rozpoczęło się zwalnianie Polaków z więzień, obozów jenieckich i obozów pracy. Wkrótce oficjalnie została ogłoszona amnestia.

Używanie słowa „amnestia” w stosunku do obywateli innego państwa, którzy nie popełnili żadnych przestępstw, było czymś dotąd nieznanym w zakresie prawa międzynarodowego. Ale nie tylko o to chodziło. W układzie Sikorski-Majski nie było mowy o unieważnieniu dekretu Prezydium Rady Najwyższej ZSRR z 29 XI 1939 r., na mocy którego wszyscy znajdujący się w dniach 1–2 listopada na terytorium tzw. Zachodniej Ukrainy i Zachodniej Białorusi, niezależnie od ich woli, byli uznani za obywateli radzieckich.

Dopiero 1 XII 1941 r. po burzliwych dyskusjach Ludowy Komisariat Spraw Zagranicznych ZSRR, notyfikował zgodę na respektowanie obywatelstwa polskiego w stosunku do tych osób. Lecz dotyczyło to wyłącznie osób narodowości polskiej.

Co do Ukraińców, Białorusinów i innych, negocjacje na ich temat, które strona polska usiłowała kontynuować, skończyły się na niczym. Rychło okazało się, że Polacy też mają poważny problem. Rząd ZSRR zobowiązywał się udzielić amnestii jeńcom łagrów i więźniom. Co z pozostałymi? W układzie lipcowym nie było mowy o tych obywatelach Polski, którzy formalnie nie byli uwięzieni.

Dla przykładu: nie wszyscy zesłańcy w ZSRR mieli ten sam status prawny. Krewni rozstrzelanych oficerów polskich, wywiezieni w kwietniu 1940 r. do Kazachstanu, określani byli jako „administratiwno wysłannyje” (wysłani administracyjnie), czyli oficjalnie nie byli represjonowani. Mimo że nie mogli opuścić małej wioski, w której zostali zameldowani, teoretycznie ich prawa obywatelskie nie były ograniczone.

To brzmi jak kpina dla obcokrajowca, ale wydawało się naturalne w ZSRR, w którym dopiero w 1993 r. został ostatecznie zniesiony tzw. system paszportowy. Polegał on na tym, że żaden obywatel ZSRR nie mógł zmienić miejsca zamieszkania na własne życzenie, tylko za specjalnym zezwoleniem, decyzja wydania którego należała wyłącznie do urzędnika. Co więcej, oddalając się od miejsca stałego zamieszkania nawet na krótko, powinien mieć przy sobie paszport, w którym to miejsce było zapisane. Paszporty posiadali dorośli mieszkańcy miast. Wieśniacy (37% populacji) nie mieli paszportów aż do 1974 roku, a co za tym idzie, mogli opuszczać wieś wyłącznie na podstawie czasowego pozwolenia, udzielanego pisemnie przez władze kołchozu lub radę wiejską. Pozwoleń takich prawie nigdy nie wydawano na okres dłuższy niż 30 dni.

Jak na tle tego wszystkiego wyglądało zwolnienie Polaków?

12 VIII 1941 r. została przyjęta uchwała o trybie zwalniania objętych amnestią polskich obywateli. Wypuszczeni z łagrów i więzień Polacy otrzymywali tymczasowe zaświadczenie, stwierdzające, że mają „prawo swobodnego przebywania na terytorium ZSRR, z wyłączeniem strefy przygranicznej, stref zakazanych, miejscowości ogłoszonych jako objęte stanem wojennym i zastrzeżonych miast pierwszej i drugiej kategorii”. Tych stref zakazanych i miast zastrzeżonych było tak dużo, że po ich wyłączeniu gigantyczne terytorium ZSRR kurczyło się do rozmiarów maleńkich miasteczek i wsi na odległych, słabo zaludnionych terenach, takich samych, na jakich mieszkali Polacy przed amnestią.

Na dodatek swobodne poruszanie się utrudniała taka banalna rzecz jak brak środków. 19 VIII Beria wydał rozkaz o wydawaniu pieniędzy lub zezwoleniu na bezpłatny przejazd dla Polaków zwolnionych z łagrów, więzień i specjalnych osiedli. Ale już 26 VIII odwołał go.

Marzenia o łączeniu rodzin rozproszonych po różnych łagrach i miejscach zesłania też spełniały się bardzo rzadko. Ludzie po prostu nie wiedzieli, gdzie szukać swoich bliskich, bo nikt nie udzielał im żadnych informacji.

„Codziennie chodziliśmy na stację. Gdy pociąg zatrzymywał się, z wagonów wychodzili obdarci, nieogoleni, strasznie chudzi ludzie i pytali, czy są tu polskie rodziny. »Tak, tak! Są!« – krzyczeliśmy. – »A czy słyszał ktoś o takich?« I podawali nazwiska krewnych. Ale o ile pamiętam, tylko nasz ojciec miał szczęście. Znalazł nas! Wydawało się to niewiarygodne. Nawet dziś nie mogę znaleźć słów, które przynajmniej częściowo oddałyby to, co czuliśmy, gdy go zobaczyliśmy. Miał na sobie to samo ubranie, w którym został aresztowany, nie wiem, dlaczego mnie to szczególnie zszokowało; zawszony, pokryty jakimiś wrzodami i – z kawałkiem chleba w kieszeni. Ile dni nic nie jadł, nikt nie wie, ale nie mógł przyjść do dzieci bez prezentu”. (Ze wspomnień Wandy Zwolak).

Pozornie nic się nie zmieniło – nadal nie było wiadomości od bliskich, w głowie wciąż kręciło się z głodu, a kostka mydła wydawała się niewyobrażalnym luksusem, ale ludzie zaczęli traktować siebie i życie w zupełnie inny sposób.

Trzeba przyznać rację ambasadorowi Kotowi, który w listopadzie 1941 roku pisał do ministra spraw zagranicznych:

„Zwolnienie, dokonane dzięki paktowi, wywołało niesłychanie dodatni wstrząs wśród ludności polskiej, pewnego rodzaju mistyczną wiarę w rację bytu Państwa Polskiego. Przekonano się, że choć poza Krajem i bez środków, istnieje gdzieś daleko reprezentacja tego Państwa, wcielona w Rządzie, który nie tylko ogrania swoją troską los obywateli, zamkniętych na drugim krańcu świata i skazanych na zagładę, ale także ma dość powagi i siły, aby tych obywateli przywrócić do warunków choćby najskromniejszego ludzkiego bytu. […] Gdzie jest ten Rząd i kto go stanowi, ogół nie wiedział. Znane tylko było wszędzie nazwisko Gen. Sikorskiego, które wśród mas, przybiegających z północy, jak donoszą placówki ze stacji węzłowych, nabrało cechy religijnego kultu. Ta świadomość siły Rządu Polskiego na uchodźstwie wywołała wiarę w wielką przyszłość Państwa Polskiego. Ta wiara przyczyniła się do wysokiego napięcia atmosfery moralnej wśród ludności cywilnej i wśród wojska”.

Zgodnie z artykułem 2 układu o przywróceniu stosunków dyplomatycznych, już 4 XI 1941 r. polski ambasador w ZSRS Stanisław Kot przybył do Moskwy (w połowie października 1941 r. Ambasada RP została przeniesiona do Kujbyszewa). Wkrótce powstała sieć delegatur RP – oficjalnych przedstawicielstw polskiej ambasady na terenie ZSRR. Działały we wszystkich rejonach, w których mieszkali Polacy, a bezpośrednio w każdym osiedlu mieli mężów zaufania, rekrutowanych spośród osób zesłanych do ZSRR.

Delegatury prowadziły rejestrację obywateli polskich i wystawiały im dokumenty tożsamości, starały się zapewnić pracę i minimalne warunki opieki zdrowotnej i socjalnej. Powstało 65 polskich domów dziecka. Pomoc humanitarną otrzymało ponad 270 tys. osób. Nie było możliwe zaspokoić wszystkich potrzeb w tym oceanie bólu i nędzy, ale nie da się zaprzeczyć, że delegatury ocaliły życie i przywróciły nadzieję tysiącom Polaków.

Oprócz tego delegatury na podstawie wywiadów z wyzwolonymi sporządzały spis obywateli polskich w ZSRR. Dzięki temu można było monitorować wykonanie dekretu o amnestii i bić we wszystkie dzwony, gdy wychodziło na jaw, że ktoś jest przetrzymywany nielegalnie. A takich przypadków nie brakowało.

Zgodnie z czwartym punktem układu na terytorium ZSRR miała powstać Armia Polska pod zwierzchnictwem rządu polskiego, operacyjnie podlegająca Naczelnemu Dowództwu Armii Czerwonej. Już 14 VIII zawarta została umowa wojskowa między Polską i ZSRR i od razu przystąpiono do organizacji. Sikorski zamierzał powierzyć stworzenie i dowództwo armii generałowi Stanisławowi Hallerowi, znanemu w całym kraju bohaterowi, dwukrotnie odznaczonemu orderem Virtuti Militari. Ale nie było po nim ani śladu. Nie przebywał w żadnym sowieckim więzieniu, w żadnym obozie, w żadnej specjalnej osadzie i nikt nie potrafił powiedzieć, gdzie się podział po wywiezieniu go z obozu w Starobielsku wiosną 1940 r.

O tym, że generał Haller, jak prawie wszyscy jeńcy tego obozu, został rozstrzelany w Charkowie, będzie wiadomo dopiero po pół wieku. W 1941 r. brak informacji o nim wydawał się nieporozumieniem, które prędzej czy później zostanie rozwiązane. Ale czas naglił. Więc dowódcą armii polskiej został mianowany 49-letni generał Władysław Anders.

We wrześniu 1939 r. został on poważnie ranny i dostał się do sowieckiej niewoli Ze szpitala wojskowego był przeniesiony do lwowskiego więzienia, a następnie, jako szczególnie niebezpieczny wróg sowieckiego reżimu, do Moskwy na Łubiankę. 4 sierpnia został prawie z honorami zwolniony.

„22 sierpnia 1941 mogłem wydać pierwszy rozkaz do wojska, w którym stwierdziłem, że na mocy umów zawartych między rządem Rzeczypospolitej a rządem ZSSR powstają suwerenne Polskie Siły Zbrojne na terenie ZSSR pod moim dowództwem i wezwałem obywateli polskich, by spełniali swój obowiązek i wstępowali pod sztandary Orła Białego”. (W. Anders, Bez ostatniego rozdziału)

Początkowo zakładano, że armia polska na terenie ZSRR będzie składać się z dwóch dywizji po 10 tys. osób i jednego pułku rezerwowego liczącego 5 tys. ludzi. Ale już do połowy września do polskiej armii zgłosiło się 25 tys. ochotników. A ludzie szli i szli. I ten ludzki strumień już występował z brzegów, grożąc powodzią. Przychodzili nie tylko mężczyźni nadający się do wojska. Szły kobiety z nadzieją na odnalezienie swoich mężczyzn – mężów, ojców, braci, synów, aresztowanych przez Sowietów na początku wojny. Wszyscy byli bladzi, wychudzeni, trudno było uwierzyć, że wciąż żyją i mogą się poruszać.

„Udało mi się uzyskać zgodę władz sowieckich na opiekę duszpasterską, co stanowiło niesłychany wyłom w życiu i strukturze sowieckiej, oraz zgodę na formowanie Pomocniczej Służby Kobiet (PSK). Wiedziałem, że na równi z mężczyznami więziono tysiące naszych dziewcząt i kobiet, które także chciały oddać dla Polski swoje siły. Zarazem wiedziałem, że w ówczesnych warunkach był to jedyny sposób utrzymania ich przy życiu”. (W. Anders, jw.)

Prawie codziennie w obozie pojawiały się grupy sierot. Drobne szkieleciki, bardzo często ze zdeformowanymi kośćmi pod szarą skórą pokrytą wrzodami z niedoboru witamin, zgłaszały się do wojska. Zdarzyło się, że najstarszy w takim oddziale bojowym miał 7-8 lat, a najmłodszy 3-4.

„Byłem zdumiony liczbą dzieci, które widzieliśmy na całej trasie. Były na każdej stacji, czasem szły wzdłuż torów kolejowych, jak się później dowiedziałem, w nadziei, że gdyby pociąg zatrzymał się na chwilę, to będą mogły na niego wskoczyć i przejechać przynajmniej część drogi. Dzieci były w różnym wieku, bardzo chude, brudne i dosłownie ledwo trzymały się na nogach. Jak mogły pokonać taką drogę, która dla dorosłych nie jest łatwa, wiedzą tylko ich Aniołowie Stróże. Myślę, że kierował nimi instynkt przetrwania, który jest bardzo silny w dzieciństwie i który mówił im, że to ich ostatnia szansa” (Ze wspomnień Zbigniewa K., byłego więźnia obozu Wołogdy).

Anders, który wytrzymywał wielogodzinne przesłuchania na Łubiance, nie mógł oprzeć się tej armii. Wydał rozkaz przyjęcia do wojska wszystkich ochotników, bez ograniczeń wiekowych, utworzenia młodzieżowych formacji wojskowych i szkół podchorążych w Buzułuku i Tocku.

Miejscem formowania polskich dywizji były letnie obozy wojskowe. Składały się z kilku domków letniskowych, pospiesznie zmontowanych z cienkich desek, bez ogrzewania, oraz miejsc na namioty płócienne. Nie było innego mieszkania ani dla dorosłych, ani dla dzieci. Można było próbować wykopać ziemianki, ale to również wymagało przynajmniej najbardziej prymitywnych materiałów i narzędzi budowlanych. Ale ich nie było. Nie było też ciepłej odzieży, bielizny i leków; żywności dostarczano 25 tysięcy racji i ani jednego ziarnka więcej.

Sikorski zwrócił się o pomoc do Brytyjczyków. Ci zgodzili się pomóc, mimo że zaopatrzenie w żywność i uzbrojenie mieli dostarczać Sowieci, ale pod warunkiem, że miejsca formowania polskich dywizji zostaną przesunięte na południe, bliżej granicy perskiej. 3 XII 1941 r. Sikorski spotkał się ze Stalinem, aby omówić taką możliwość. Zaproponował też dokończenie formowania armii poza ZSRR, w Iranie. Po zakończeniu procesu wojsko mogłoby wrócić do Związku Radzieckiego. Po trudnych negocjacjach postanowiono: Polacy tworzą na terenie ZSRR 6 dywizji o łącznej sile 96 tys. ludzi. Nowym miejscem ich formowania będzie Azja Środkowa.

To nowe miejsce okazało się nie lepsze od starego. Nie było tu mrozu, ale był tyfus, czerwonka, malaria. Latem w armii Andersa na choroby zmarło trzy i pół tysiąca ludzi. Generał Klemens Rudnicki wspominał: „Były tam pola ryżowe, które od kilku lat nie były nawadniane. Ale kiedy przybyły tam wojska polskie, pola te z niewiadomego powodu zaczęto nagle ponownie nawadniać. Po dwóch miesiącach 96% żołnierzy zachorowało na malarię. Chininy tam nie było. Mimo naszych natarczywych żądań, władze sowieckie nam jej nie dostarczyły. Tona tego leku, który kupiliśmy, leżała w urzędzie celnym i przyszła dopiero, gdy nasza armia opuściła już terytorium Rosji”.

Kolejnym ważnym tematem negocjacji był sabotaż amnestii. Kwestia losu zaginionych polskich oficerów jeszcze się z niego nie wyłoniła, nie stała się osobnym rozdziałem narodowej polskiej tragedii; wciąż istniała nadzieja na znalezienie ich wśród tysięcy innych Polaków, którzy nie zostali objęci amnestią pomimo dekretu rządu.

„Byłem przerażony znikomą liczbą byłych jeńców, którą podał gen. Panfiłow; w dwóch obozach razem 20 000 szeregowych, w Griazowcu ponad 1000 oficerów. Co się stało z resztą? Wiedziałem przecież, że w 1940 r. w obozach w Starobielsku, w Kozielsku i w Ostaszkowie było ok. 11 000 oficerów, a w Ostaszkowie nadto wiele tysięcy podoficerów, szczególnie policji, żandarmerii i ochrony pogranicza (…). Miałem w ręku listę tylko tych oficerów, którzy znajdowali się w Griazowcu. Nie wiedziałem, jaki jest ich stan psychiczny i fizyczny. Wielu z nich było już starych i mniej przydatnych. Najlepsi oficerowie przychodzili z więzień, ale nie można było się dowiedzieć, kto jeszcze był więziony. Kwiat naszego wojska znajdował się w Starobielsku i w Kozielsku. Ale gdzie obecnie przebywają?” (W. Anders, jw.)

Wszyscy zwolnieni z obozu griazowieckiego mówili, że do października 1940 r. byli przetrzymywani w jednym z trzech innych obozów — kozielskim, starobielskim lub ostaszkowskim — w każdym było po kilka tysięcy oficerów. Od kwietnia 1940 r. wywożono ich partiami. Gdzie – nie wiadomo. Pośrednio potwierdziły to żony oficerów. Tak, otrzymywaliśmy listy z adresem zwrotnym „Starobielsk”, „Kozielsk”, „Ostaszków”. Wiosną 1940 r. połączenie zostało przerwane.

Anders prosił każdego, kto przybywał do obozów mobilizacyjnych jego armii, o sporządzenie imiennej listy swoich towarzyszy niewoli. Delegatury wykonywały tę samą pracę. Tak więc wspólnymi siłami do początku 1942 r. sporządzono listę zawierającą prawie cztery tysiące nazwisk, którą Sikorski przekazał Stalinowi podczas wizyty w Moskwie.

Do marca 1942 r. polska ambasada wysłała 38 not z zapytaniem o los zaginionych oficerów. Rząd sowiecki udzielał wymijających formalnych odpowiedzi lub nie odpowiadał w ogóle.

Nie była to jedyna przeszkoda na drodze do wzajemnego zrozumienia. Anders zdecydowanie tłumił wszelkie próby złamania klauzuli układu polsko-sowieckiego, zgodnie z którą armia polska mogła zacząć działać tylko jako całość (oddziały w ramach innych dywizji nie będą wysyłane na front) i tylko wtedy, gdy będzie w pełni na to gotowa. Nikt otwarcie z tym się nie spierał. Jedynym pytaniem było, jak rozumieć tę gotowość.

Dla sowieckiego dowództwa na porządku dziennym było zarzucanie wroga trupami własnych żołnierzy. Żeby stać się trupami, żołnierze Andersa rzeczywiście byli całkiem gotowi już w chwili, gdy półumarli i półnadzy zjawiali się w punktach formowania wojska. Wszak nie byli mniej gotowi niż sowieccy kadeci, których rzucano do bitwy z jednym karabinem na dziesięciu.

Wytrwałość, z jaką Anders bronił swojego votum separatum – żołnierz musi być zdrowy, dobrze odżywiony, ubrany, obuty, uzbrojony i wyszkolony – odbierano jako ekscentryczność, w najlepszym razie kaprys; w najgorszym jako atak antysowiecki.

Ale był jeszcze jeden problem, który Stalin uważał za najważniejszy i którego trzeba buło się spodziewać w najbliższej przyszłości. Kiedy przyjdzie czas na wyzwolenie Polski, czy strony będą w stanie dojść do porozumienia w kwestii, jaki powinien być ten wyzwolony kraj i czym w ogóle jest wolność? Raporty wysyłane przez informatorów wskazywały, że niezgoda była nieunikniona.

„Najważniejsze jest to, że ta armia jest bazą i siłą zbrojną polskiej burżuazji, czarnej reakcji, która w odpowiednim momencie krwawo przeciwstawi się świadomym masom ludowym” – pisała polska komunistka Wanda Bartoszewicz. – „Jedno można powiedzieć – wszyscy są prawdziwymi wrogami ZSRR, gotowi pomścić swoje cierpienia (…) Ci, wśród których jestem, nic ich nie zmieni i trzeba ich tylko zniszczyć”.

Zniszczyć – to oczywiście najbardziej pasowałoby Stalinowi. Doświadczenie miał. Ale sytuacja na froncie nie była taka, żeby można było drażnić sojuszników. Musiał szukać innych sposobów rozstania się z armią Andersa, powoli przyzwyczajając się do myśli, że może będzie musiał zrobić to, o czym nie chciał jeszcze kilka miesięcy temu słyszeć – pozwolić Polakom wyjechać do Iranu.

10 III 1942 r. gen. Anders otrzymał złą wiadomość: rząd sowiecki podjął decyzję o ograniczeniu od 20 marca dostaw żywności dla polskiej armii do 26 tys. porcji. (Wojsko polskie liczyło wówczas 66 tys. żołnierzy i ok. 30 tys. cywilów). W Londynie natychmiast zorganizowano eszelon żywnościowy. Ale nie mógł on nadejść tak szybko.

Anders pojechał do Moskwy. 18 III spotkał się ze Stalinem i odniósł wspaniałe zwycięstwo dyplomatyczne. Głód został opóźniony aż o 10 dni – Stalin obiecał do 1 IV dostarczać żywność w takiej samej ilości, jak poprzednio. Po 1 IV Anders mógł liczyć tylko na 44 tys. porcji (a jednak nie na 26 tys.). Natomiast Stalin zgodził się – co było najważniejsze – na ewakuację części „dodatkowożerców” do Iranu. 24 III rozpoczęła się pierwsza ewakuacja. Do 5 IV do północnego Iranu ewakuowano 30 030 żołnierzy, 3039 junaków i ochotniczek z oddziału pomocniczego oraz 10 789 cywilów.

Generał Anders już otwarcie nalegał na ewakuację całej swojej armii do Iranu. Churchill aktywnie go wspierał. 5 VII nakazał Anthony’emu Edenowi:

Z jednej strony trzeba zadeklarować rządowi sowieckiemu, że Anglia chce mieć polskich żołnierzy pod dowództwem Andersa z towarzyszącymi im dziećmi i kobietami, mimo że wiąże się to z poważnymi trudnościami, których rząd brytyjski jest w pełni świadomy. I ma to brzmieć jednoznacznie i kategorycznie. Z drugiej strony konieczne jest przedstawienie sprawy w taki sposób, aby dać Stalinowi możliwość „zachowania twarzy”.

To było prawie niemożliwe. Ale brytyjski minister spraw zagranicznych Anthony Eden i brytyjski ambasador w Moskwie Clark-Kerr pokazali swój talent dyplomatyczny w całej okazałości – dokonali tego. 8 VII władze sowieckie poinformowały Andersa o wyrażeniu zgody na ewakuację wojska polskiego. Od 5 do 25 sierpnia z ZSRR opuściło 70 289 osób. Łącznie ewakuowano blisko 116 tysięcy obywateli polskich.

Sto szesnaście tysięcy uratowanych dusz. Sto szesnaście tysięcy zrealizowanych istnień. To dobry wynik.

Artykuł Swietłany Fiłonowej pt. „Układ Sikorski-Majski. Nadzieje i skutki” znajduje się na s. 7 lipcowego „Kuriera WNET” nr 85/2021.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Swietłany Fiłonowej pt. „Układ Sikorski-Majski. Nadzieje i skutki” na s. 7 lipcowego „Kuriera WNET” nr 85/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Apel do mieszkańców Warszawy z okazji 77. Rocznicy Powstania Warszawskiego

Prezydent m.st. Warszawy oraz przedstawiciele Muzeum Powstania Warszawskiego i organizacji kombatanckich wystosowali apel do mieszkańców miasta.

Jerzy  Mindziukiewicz „Jur”, wiceprezes i skarbnik Prezydium Zarządu  Związku Powstańców Warszawskich powiedział, że

Kiedy wybuchła wojna, byliśmy wszyscy bardzo młodzi. Ale przez okupację szybko dorośliśmy. Widzieliśmy łapanki, rozstrzeliwania. W miarę czasu zdawaliśmy sobie sprawę, że nic nie jest dla nas ważniejsze niż być wolnymi.

Halina Jędrzejewska „Sławka”, sanitariuszka w czasie Powstania Warszawskiego podkreśliła, iż

Dla nas wszystkich, bez względu na wiek i pochodzenie, te dni są ważne. Dla wszystkich jednakowo. Dla Powstańców jest w tym coś pięknego, że możemy się spotkać, przypomnieć sobie jak było, gdzie walczyliśmy.

Apel do mieszkańców miasta i przebywających w nim gości podpisali Rafał Trzaskowski, prezydent m.st. Warszawy; Jan Ołdakowski, dyrektor Muzeum Powstania Warszawskiego; Tadeusz Jarosz ze Stowarzyszenia Szarych Szeregów; Teresa Stanek ze Światowego Związku Żołnierzy AK; Jerzy Mindziukiewicz i Halina Jędrzejewska ze Związku Powstańców Warszawskich. W apelu czytamy:

1 sierpnia to data znana każdemu mieszkańcowi Warszawy i każdemu Polakowi. Tego dnia, podobnie jak w ubiegłych latach, o godzinie 17:00 w całej stolicy zawyją syreny. Zwracamy się do wszystkich warszawianek, warszawiaków i osób goszczących w naszym mieście, aby na ich dźwięk zatrzymali się i minutą ciszy uczcili 77. rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego.

Wspólnie oddajmy hołd poległym i żyjącym uczestnikom Powstania Warszawskiego. Uczcijmy pamięć wszystkich tych, którzy 77 lat temu znaleźli w sobie siłę i odwagę, aby walczyć o wolność Polski. Nie zapominajmy również o cywilnej ludności Warszawy, która z wielkim poświęceniem wspierała walczących Powstańców. Im wszystkim jesteśmy winni dozgonną wdzięczność i szacunek.

W ramach obchodów 77. rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego zaplanowano około 250 wydarzeń. Cały program uroczystości znajduje się na stronie Urzędu Miasta. Również tam będzie można śledzić transmisje z wybranych wydarzeń.

Dr Sachajko o różnicach płac między Polską a Europą Zachodnią: Nie powinniśmy pozwolić na takie traktowanie Polaków

Poseł Kukiz’15 mówi o różnicach między polskim a zachodnioeuropejskim rolnictwem oraz o proponowanych w Polskim Ładzie zmianach dla rolników.

W „Kurierze Ekonomicznym” poseł Kukiz’15 dr Jarosław Sachajko komentuje propozycje dla polskiego rolnictwa zawarte w Polskim Ładzie. Poseł podsumowuje dotychczasowe kroki rządu zmierzające w kierunku wprowadzenia nowej ustawy:

To będzie nawet kilkanaście ustaw – podkreśla polityk.

Gość programu tłumaczy co dokładnie może się zmienić za sprawą ustaw Polskiego Ładu. Jak twierdzi dr Jarosław Sachajko, dadzą one większą autonomię rolnikom, którzy sami będą decydować kiedy zbiorą swoje plony:

Zmiana będzie polegała na tym, że rolnik na wsi będzie mógł o dowolnym czasie zbierać swoje plony. Druga rzecz to informatyzacja rolnictwa – przyznaje poseł.

Rozmówca Adriana Kowarzyka mówi o cechach polskiego rolnictwa, które na świecie były odbierane jako przewagi nad rolnictwem zachodniej Europy. Nasz gość wymienia tanie środki produkcji i tanią siłę roboczą jednak zaznacza, że nie należy tego odbierać w kategorii zalety:

Nie powinniśmy nigdy pozwolić na traktowanie Polaków tak, że my możemy pracować taniej, a w Europie Zachodniej to oni muszą zarabiać – stwierdza dr Sachajko.

Zapraszamy do wysłuchania całej rozmowy!

N.N.

Anton Drobowycz: ukraińska demokracja jest oparta na krwi męczenników

Dyrektor Ukraińskiego Instytutu Pamięci Narodowej o ofierze poniesionej przez Ukraińców w walce o wolność i nierozliczeniu odpowiedzialnych za zbrodnie na Majdanie oraz o relacjach Ukrainy z Polską.


Anton Drobowycz o rewolucji godności na Ukrainie, która wybuchła w listopadzie 2013 r. i trwała do lutego 2014 r.  Nasz gość ubolewała nad tym i podkreśla, że demokracja na Ukrainie to proces, ale sprawiedliwości nadal jest brak.

Ukraińska demokracja jest oparta na krwi męczenników.

Do tej pory nie udało się pociągnąć do odpowiedzialności ludzi, którzy byli odpowiedzialni za tragedie podczas rewolucji. Drobowycz komentuje unikanie odpowiedzialności karnej przez berkutowców. Stwierdza, że Ukraina szanuje prawo. Podsądni nadużywają przysługujących im praw. Nie stawiali się oni w sądzie, wskutek czego sprawa się przedawniła.

Szef Ukraińskiego Instytutu Pamięci Narodowej podkreśla znaczenie solidarności okazywanej przez Polskę i Ukrainę Białorusinom. Odnosi się to do problemu polskich ekshumacji na Ukrainie. Zauważa, że strona ukraińska nie zakazała ekshumacji, a jedynie wstrzymała wydawanie nowych zgód. Podkreśla, że polskie władze nie zrobiły nic, aby naprawić zniszczony grób na górze Monastyr koło Przemyśla. [Chodzi o pochówek partyzantów UPA- przyp. red.]

Odbieramy to jako brak szacunku do wcześniejszych ustaleń.

Dodaje, że prezydent Zełenski wykonał gest wobec strony polskiej zezwalając na ekshumacje. Gość Poranka Wnet komentuje mianowanie Karola Nawrockiego nowym szefem polskiego IPN. Jego ukraiński odpowiednik bierze słowa Nawrockiego za dobrą monetę, licząc na udaną współpracę.

Posłuchaj całej rozmowy już teraz!

K.T./A.P.

Antoniuk: W strefie czarnobylskiej mamy teraz po sześćset turystów dziennie

Dziennikarz „Kuriera Galicyjskiego” mówi o związanych z Polakami zabytkach Kijowa oraz o turystyce w strefie czarnobylskiej. Przed pandemią teren elektrowni odwiedzało dziennie ponad 1,5 tys. osób.

W porannym programie z Kijowa współpracownik Radia Wnet i przewodnik po Czarnobylu, Dmytro Antoniuk opowiada o wyglądzie centrum Kijowa sprzed lat. Nasz gość wspomina także o Bramie Lackiej, która jest jedną z wielu pozostałości po polskiej społeczności Kijowa:

Siedzimy tutaj obok Bramy Lackiej, czyli polskiej, bo tutaj od wieków mieszkali również Polacy – podkreśla dziennikarz.

Rozmówca Pawła Bobołowicza przybliża słuchaczom również rzymskokatolickie zabytki ukraińskiej stolicy. Jak zaznacza publicysta, nie wszystkie spośród nich związane są z Polakami:

Według niektórych badań historycznych tutaj znajdował się pierwszy rzymskokatolicki klasztor w Kijowie zakonu benedyktyńskiego, ale nie byli to Polacy a mnisi z Irlandii oraz Szkocji – zaznacza Dmytro Antoniuk.

Ponadto, gość audycji dotyka też tematu Czarnobyla i opisuje jak wygląda ta strefa. Jak wspomina dziennikarz, dawka radiacji po jednym dniu zwiedzania jest mniejsza niż lot samolotem czy podczas badania rentgenowskiego. Dmytro Antoniuk dodaje, że strefa czarnobylska stała się wielką atrakcją na Ukrainie:

Strefa Czarnobylska podzielona jest na 30 km strefę i 10 km strefę. W tej 10 km strefie tzw. punktów gorących jest sporo. (…) Przed covidem jeszcze prezydent Zełenski powiedział, że chce żeby w ciągu roku w strefie czarnobylskiej było ponad 1 milion turystów – przyznaje przewodnik.

Zapraszamy do wysłuchania całej rozmowy w formie podcastów!



N.N./K.T.