Prof. Nowak: Agnieszka Holland występuje jako arystokratka. Jej słowa wyrażają stalinowski sposób myślenia

Prof. Andrzej Nowak elitarystycznej mentalności establishmentu III RP i tym jak myślą one o Polsce, potrzebie równowagi między interwencjonizmem a inicjatywą prywatną i szkodliwości reformy Gowina.

Prof. Andrzej Nowak odnosi się do słów reżyserki Agnieszki Holland, która w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” oznajmiła, że należy odebrać czynne prawa wyborcze mężczyznom w Polsce na jakieś 12 lat:

Jest to stalinowski sposób myślenia. Należy wziąć to pod uwagę podczas głosowania 13 października. Jest wyrazicielką poglądów rdzenia tych, którzy chcą odebrać władzę PiS.

„Agnieszka Holland występuje jako arystokratka” – mówi historyk, dodając, że „nawet Radziwiłłom nie śniło się o takim poczuciu swojego miejsca w społecznej strukturze, do którego chamy nigdy nie powinny być dopuszczone”.

Ponadto prof. Nowak krytykuje list trzech byłych prezydentów Polski. W jego przekonaniu wyraża on jedność środowiska, które uważa, że nasz kraj „powinien być ścisłą kontynuacją PRL” i „nie powinien stawiać przed sobą ambitnych celów” zadowalając się rolą „biednego wschodniego sąsiada” silnych krajów Europy Zachodniej. Wyrazem takiego myślenia o Polsce są jego zdaniem słowa Emmanuela Macrona, który niedawno powiedział, że Polska blokuje wszystko w sprawie europejskiej polityki klimatycznej. W słowach prezydenta Francji dopatruje się „elementu histerii, że Polska może mieć własne zdanie”. Dawne państwa kolonialne przez dekady zatruwające atmosferę, nie chcą by  kraje, które w XIX i część XX w. nie były suwerenne, teraz je doganiały.

Chciałbym, żeby solidna, dobra formacja wolnorynkowa była w sejmie.

Gość „Poranka WNET” opowiada o problemie napięcia między konieczną jego zdaniem dla modernizacji kraju aktywnością państwa w gospodarce a ryzykiem stłamszenia inicjatywy prywatnej. Mówi, że trzeba szukać złotego środka między czystym etatyzmem a całkowicie wolnym rynkiem. Jednocześnie ubolewa, że w parlamencie prawdopodobnie nie znów nie znajdzie się jednoznacznie wolnorynkowa siła polityczna. Przypuszcza, że Janusz Korwin-Mikke oraz inni liderzy Konfederacji Wolność i Niepodległość doprowadzą przez swoje kontrowersyjne wypowiedzi, że ich formacja polityczna nie przekroczy progu wyborczego.

Uważam tę reformę za katastrofę dla polskiej humanistyki.

Historyk  krytykuje także reformę szkolnictwa wyższego autorstwa wicepremiera Jarosława Gowina. Według prof. Andrzeja Nowaka skutkiem tych zmian jest jeszcze większe zbiurokratyzowanie uczelni oraz zepsucie poziomu humanistyki, która dostosowując się do wymagań, jakie stawia przed nią humanistyka amerykańska i zachodnioeuropejska, będzie musiała pisać o tym, co ona chce i jak ona chce. Oznacza to ideologizację w duchu skrajnie lewicowym.

Wystarczy tylko chcieć mówić prawdę […] [Udowodnił] to, że Kościół możne tak wiele w obronie natury ludzkiej.

Ponadto odnosi się do listu metropolity krakowskiego abpa Marka Jędraszewskiego, który skomentował w nim działanie środowisk LGBT i wskazał na zagrożenia, jakie niesie ze sobą ideologia gender.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

K.T./A.P.

Wasyl Bodnar, Marek Sierant, Jan Fedirko – Program Wschodni z 28 września 2019 r.

Program Wschodni wraz z Pawłem Bobołowiczem powrócił do Kijowa. Jednym z gości był wiceminister MSZ Ukrainy Wasyl Bodnar, który wypowiedział się m.in. na temat polskich ekshumacji na Ukrainie.

W ostatnim Programie Wschodnim, który powrócił do Kijowa, Paweł Bobołowicz rozmawiał z Markiem Sierantem o sprawie Trump-Zełeński i innych wątkach polityki ukraińskiej, w tym zachowania rzeczniczki prezydenta Ukrainy Julia Mendel, która ostatnio myli funkcję rzecznika prasowego z ochroniarzem. Dzięki Janowi Fedirko z Fundacji Niepodległości wróciliśmy do Sarn i Włodzimierza Wołyńskiego, a materiał Wojciecha Jankowskiego przeniósł nas do Jaremcza.

O sprawie zniesienia moratorium na pracę poszukiwawcze i ekshumacje ofiar na Ukrainie mówił wiceminister spraw zagranicznych Vasyl Bodnar. Przy okazji padło trochę ocen pracy Volodymyr Viatrovych.

Towarzyszył nam też duch wielkiego i niestety w dużym stopniu zapomnianego polskiego malarza Wilhelma Kotarbińskiego, o którym opowiadał Wołodymyr Mnuszenko. Portret Kotarbińskiego namalowała córka pana Włodzimierza. Program Wschodni nadawaliśmy ze statku-hotelu na Dnieprze „Bohdan Chmielnicki”, a oprócz Warszawy w Programie łączyliśmy się z Paryżem, skąd część sobotniej audycji prowadził Krzysztof Skowroński. Warto posłuchać.

Prof. Jan Duda: Abp Jędraszewski ostrzega przed ideologią gender, która kusi człowieka wolnością bez odpowiedzialności

Prof. Jan Duda o tym, czemu zagraża nam ideologia gender i o roli, jaką rządzący mają w obronie społeczeństwa przed zjawiskami patologicznymi oraz o tym, jak ocenia swojego syna jako Prezydenta RP.

Prof. Jan Duda odnosi się do listu metropolity krakowskiego abpa Marka Jędraszewskiego, który skomentował w nim działanie środowisk LGBT i wskazał na zagrożenia, jakie niesie ze sobą ideologia gender.

Jest to najzwyczajniejsze przypomnienie, że w nauce Kościoła Katolickiego występuje pojęcie grzechu. Grzech zagraża człowiekowi, zawsze szkodzi człowiekowi. Przypomina, że 6.i 9. przykazanie obowiązuje. Niebezpieczne jest eksperymentowanie ze swoją seksualnością.

Kandydat na senatora podkreśla, że trzeba odróżnić LGBT, czyli środowiska, które „były zawsze”, od ideologii gender.

Ks. abp ostrzega przed ideologią. […] Słowa tej ideologii brzmią jak słowa węża w raju; „tak próbuj, nie przejmuje się, będziesz szczęśliwy”.

Zdaniem prof. Dudy list hierarchy jest także przestrogą dla tych, którzy chcieliby szukać oparcia w środowiskach LGBT i szukać w ich ramach osobistego szczęścia. Środowiska te bowiem„nie są tak łagodne, jakby się wydawało”.

Ponadto komentuje treść listu trzech byłych prezydentów Polski: Aleksandra Kwaśniewskiego, Lecha Wałęsy oraz Bronisława Komorowskiego. Zaznacza, że listu nie czytał, więc nie może się na jego temat całościowo wypowiadać. W liście tym możemy przeczytać, że:

Trzynastego października nie czekają nas normalne wybory, lecz takie, które zadecydują, czy Polska będzie demokratycznym państwem prawa, czy też będzie nadal staczała się w kierunku autorytarnej dyktatury. Demokratyczna większość w Senacie może okazać się kluczowa.

Gość „Poranka WNET” stwierdza, że istnieją jego zdaniem trzy główne obszary działalności państwa. Pierwszym jest budowa struktur prawnych, administracyjnych, infrastruktury itd. Drugim bezpieczeństwo wewnętrzne i zewnętrzne, a trzecim „przeciwdziałanie zjawiskom szkodliwym dla społeczeństwa”. Słowa o zmierzaniu ku autorytaryzmowi traktuje jako odrzucenie tego ostatniego zadania rządzących.

Ktoś upatruje w próbach przeciwdziałania zjawiskom negatywnym niewątpliwie, jakim jest osłabienie rodziny, a więc krzywdzenia dzieci, autorytaryzmu. W imię czego jest to robione?

Prof. Duda podkreśla, że „obserwujemy bardzo niekorzystne zjawisko kryzysu rodziny”. Wynikiem tego kryzysu jest to, iż „dzieci cierpią na tym, że kwestionujemy potrzebę stabilności rodziny”.

Ojciec polskiego prezydenta mówi o tym, jak ocenia prezydenturę swojego syna. Stwierdza, że jego zdaniem Andrzej Duda realizuje swoją misję jako prezydent, tzn. dba o wizerunek Polski za granicą i działa na rzecz łączenia Polaków. Dodaje, że stara się być obiektywnym w swoich ocenach: „inaczej odbieram syna, kiedy siedzę z nim przy stole, a inaczej kiedy oglądam go w telewizji”.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!


K.T./A.P.

 

Kolumbia i Wenezuela: tak blisko, czy tak daleko? / Colombia y Venezuela: tan cerca o tan lejos?

Kolumbia i Wenezuela: dwa sąsiadujące ze sobą kraje. A jaki jest stosunek ich mieszkańców do sąsiadów? Czy państwa te żyją w zgodzie, czy też czy kłócą się? Co łączy je, a co dzieli?

Kolumbia i Wenezuela: dwa sąsiadujące ze sobą kraje w Ameryce Południowej. Zarazem dwa kraje, które łączy język, historia, obyczaje, kuchnia i wiele innych cech. Jednak czy kraje te i ich mieszkańcy są rzeczywiście do siebie aż tak podobni, jak mogłoby to się wydawać na pierwszy rzut oka?

Wenezuela i Kolumbia z pewnością mają wspólną historię: przez setki lat tworzyły one część kolonialnego Wicekrólestwa Nowej Granady. Z kolei po wywalczeniu niepodległości obydwa kraje weszły w skład organizmu państwowego zwanego jako Wielka Kolumbia. Organizmu będącego również realizacją zamierzeń Simóna Bolívara o zjednoczeniu Ameryki Łacińskiej. Dodać należy tutaj, że sam wielki Ojciec Wyzwoliciel uważany jest również za współtwórcę obydwu krajów.

Współczesne Kolumbia i Wenezuela różnią się jednak między sobą: zwłaszcza w swojej najnowszej historii. Przez niemalże pół wieku Kolumbia była areną wojny domowej oraz walk oficjalnych sił domowych z lewicującą partyzantką i faszyzującymi siłami paramilitarnymi. W przeciwieństwie do niej Wenezuela przeżywała silny rozkwit swojej ekonomii opartej na wydobyciu i przetwórstwie ropy naftowej. Jednak i współczesne Kolumbia i Wenezuela to dwa różne państwa. Kolumbia leczy rany po wojnie domowej i zaczyna odgrywać coraz ważniejszą rolę w gospodarce i turystyce światowej. W tym samym czasie jej wschodnia sąsiadka zalicza spektakularny upadek wszelkich dziedzin życia pod populistycznymi rządami chavistów. Niegdyś to Wenezuela byłą schronieniem i nowym domem dla tysięcy kolumbijskich emigrantów uciekających przed okrucieństwami wojny domowej. Z pewnością to Kolumbia jest azylem dla milionów wenezuelskich emigrantów niemogących znieść nędzy i beznadziei dnia codziennego w ich pierwotnej ojczyźnie.

Co zatem łączy obydwa kraje poza wspólną historią oraz współczesnymi emigrantami? Co myślą Kolumbijczycy o Wenezuelczykach? Jaką opinię mają Wenezuelczycy o Kolumbijczykach? Czy istnieje wzajemna rywalizacja? Czy jedni czują się lepsi od drugich? Jakie elementy łączą obydwa te kraje? Jakie elementy ułatwiają, a jakie raczej utrudniają współpracę pomiędzy obydwoma państwami? Czy możliwe również jest by zrealizował się sen Bolívara o tym, że Kolumbia i Wenezuela kiedyś znowu się połączą? Co musiałoby nastąpić, by wreszcie tak się stało? Na te i inne pytania o Kolumbii i Wenezueli spróbują odpowiedzieć nasi goście: pochodząca z Wenezueli Alexia Zamora oraz pochodzący z Kolumbii José Luís Serrano. Prywatnie małżeństwo. W rozmowie ze Zbyszkiem Dąbrowskim nasi goście opowiedzą również, jak wygląda przeciętne kolumbijsko – wenezuelskie małżeństwo.

Na kolumbijsko – wenezuelskie rozmowy zapraszamy w najbliższy poniedziałek, 30 września, jak zwykle o 20H00. Będziemy rozmawiać po polsku i hiszpańsku!

¡República Latina – bez granic!

Resumen en castellano: Colombia y Venezuela son los países unidos por la historia. Partes del Virreinato de Nueva Granada y de República de Gran Colombia durante siglos fueron los vecinos más cercanos. Ambos países comparten la cultura, cocina, muchos costumbres y por supuesto el idioma. Lo que distingue ambos países es la historia más moderna. Dentro de las últimas decadas Colombia estaba sufriendo por la guerra civil, mientras cuando Venezuela se enriquecía gracias a las grandes yacimientos de petrolio. Dentro de los últimos años Colombia se está recuperando económicamente y políticamente. Mientras cuando Venezuela se está sumergiendo bajo de los gobiernos de chavistas.

Qué piensan los Colombianos de los Venezolanos y al reves? Qué tipos de diferencias hay entre ambas naciones? Cuáles elementos son comunes? Qué tipo de relaciones hay entre ambas naciones? Es posible que un día Colombia y Venezuela se reunieren, para cumplir el sueño de Símon Bolívar? A estas y otras preguntas vamos a probar a contestar con nuestros invitados: Alexia Zamora de Venezuela y José Luís Serrano de Colombia. Ambos forman el matrimonio.

Les invitamos para escucharnos el lunes 30 de septiembre, como siempre a las 20H00UTC+2! Vamos a hablar polaco y castellano!

Tymczasowe rozwiązanie międzywojennego ministra Poniatowskiego staje się wzorem dla Polski

Drewniane domy budowane dla polskich osadników w okresie międzywojennym przetrwały niemal wiek. Niektóre wciąż są zamieszkanie. Czy budownictwo drewniane w Polsce będzie przeżywać renesans?

Podróżując przez Pomorze lub Wielkopolskę, nie sposób nie zauważyć drewnianych powtarzalnych zabudowań, które intrygują swoją charakterystyczną architekturą – potocznie zwane Poniatówkami od nazwiska ówczesnego ministra rolnictwa Juliusza Poniatowskiego. To dzięki jego determinacji, konsekwencji oraz zdrowemu rozsądkowi w latach 1936-1939 wybudowano kilka tysięcy drewnianych osad dla rolników przesiedlanych z Polski centralnej i wschodniej na Pomorze i do Wielkopolski.

Gośćmi audycji Radia „Solidarność” prowadzonej przez red. Pawła PietkunaAndrzej Jurak, badacz i odkrywca dziedzictwa Fundacji Poniatówka Polska oraz Andrzej Schleser, dyrektor techniczny spółki Polskie Domy Drewniane S.A.

– Okres 20 lecia międzywojennego był trudny bo z trzech różnych zlepków udało się stworzyć państwo – opowiada Andrzej Schleser. – Poniatówki to udany przykład zastosowania prefabrykowanego budownictwa drewnianego w przedwojennej Polsce w ramach reformy rolnej.

– Nazwa może być myląca – mówi Andrzej Jurak z Fundacji Poniatówka Polska. – Dużą część życia mieszkałem właśnie w Poniatówce. Będąc młodym człowiekiem myślałem, że mieszkam w tak starym domu, że pamięta czasy księcia Poniatowskiego. Dopiero później okazało się, że domy takie jak mój powstały masowo w II Rzeczpospolitej. Nazwa wzięła się od nazwiska ministra Juliusza Poniatowskiego…

Zapraszamy do wysłuchania audycji!

Czy można uratować polskość Polaków na Litwie? / Katarzyna Purska USJK, „Wielkopolski Kurier WNET” 63/2019

„Jak świat światem Litwin Polakowi nigdy nie był bratem”. Co nas może połączyć? Koncepcja Piłsudskiego zbudowania federacji dwóch niezależnych państw okazała się nie do zaakceptowania przez Litwinów.

Tekst i zdjęcia s. Katarzyna Purska USJK

Z Polski do Polski

„Długi łańcuch ludzkich istnień połączonych myślą prostą…” – ten cytat z kultowej pieśni Jana Pietrzaka przywołał mer rejonu solecznikowskiego, Zdzisław Palewicz, podczas swego wystąpienia skierowanego do przybyłych z Polski pielgrzymów. Pielgrzymi ci przywędrowali pieszo z Suwałk i w drodze do Ostrej Bramy zatrzymali się na kilka godzin w parafii Butrymańce na Litwie. Salezjańska Pielgrzymka Suwałki–Wilno odbywała się w dniach 15–24.07 już po raz 29 i zgromadziła ok. 740 osób z całej Polski, a także spoza jej granic. W tym roku osobiście wzięłam w niej udział i dlatego chciałabym o niej opowiedzieć z perspektywy uczestnika i obserwatora.

Pokonaliśmy razem ok 270 km, choć na mapie odległość pomiędzy Suwałkami a Wilnem jest dużo mniejsza. Przyglądając się na mapie trasie naszej pielgrzymki, stwierdziłam, że dość mocno kluczyliśmy, zanim osiągnęliśmy cel, jakim było stanięcie u stóp Matki Bożej Ostrobramskiej. Dlaczego tak? Zapewne organizatorzy pielgrzymki – księża salezjanie – kierowali się nie tylko względami praktycznymi, ale przede wszystkim mieli na uwadze cel patriotyczny. Większość bowiem odcinków drogi pokonywanej przez pielgrzymów prowadziła przez miejscowości zamieszkałe w większości przez ludność pochodzenia polskiego. Mówiła nam o tym ogromna radość, z jaką podejmowali nas mieszkańcy tych miejscowości. Tej wielkiej radości i wzruszeniu dali wyraz Polacy z Litwy już na granicy obu państw, gdyż czekali na nas w delegacji Stanisław Łabowicz – polski konsul honorowy – wraz z dwiema pracownicami konsulatu oraz ks. Józef Aszkiełowicz – proboszcz parafii Butrymańce. Przedstawiciele konsulatu powitali nas litewskim chlebem i sękaczem, a ks. proboszcz pokropił nas wodą święconą i udzielił pasterskiego błogosławieństwa.

Ten obraz księży proboszczów stojących na granicy swoich parafii z wodą święconą i kropidłem w ręku powtarzał się jeszcze kilkakrotnie podczas naszego pielgrzymowania. Na granicy państwowej usłyszeliśmy znamienne słowa: „Nie jesteście na obczyźnie, bo Ojczyzna wasza tu”.

Wzruszeni odpowiedzieliśmy, intonując hymn narodowy i ruszyliśmy przed siebie krokiem poloneza, w takt towarzyszącej nam muzyki. Po drodze ludność polska witała nas kwiatami rozsypanymi po drodze, girlandami w otwartych szeroko bramach kościołów i biciem dzwonów. Młode kobiety z dziećmi na ręku podchodziły, aby pobłogosławić ich dzieci; starcy, czasami na wózkach inwalidzkich, siedzieli przy płotach i wzruszeni machali nam w powitalnym geście. Widziałam też stare kobiety klęczące przy drodze z różańcem w rękach. Piękne i wzruszające obrazy, które zachowałam w pamięci i w sercu. I w opozycji do nich inne obrazy, te z miejscowości zamieszkałych w większości przez Litwinów: wyludnione drogi, demonstracyjna obojętność i mocno powściągliwe reakcje. Tu czuje się wzajemne napięcia i animozje pomiędzy Polakami a Litwinami.

Rozumiem niechęć Litwinów do naszej obecności na tych ziemiach. Jest ich mniej niż 2,9 mln. Wilno jest ich stolicą i bardzo lękają się wyimaginowanych lub prawdziwych roszczeń Polaków. Mogę sobie wyobrazić, jak czują się dziś, gdy widzą tłum arcypolskich pielgrzymów maszerujących do Wilna. Zapewne podobnie jak ja, np. we Wrocławiu, wobec hałaśliwie zachowujących się turystów z Niemiec i gdy słyszałam, jak przewodniczka wskazuje im z dumą na niewątpliwe ślady kultury niemieckiej w tym mieście.

Litwini walczą nie tylko o swoją tożsamość, ale także o swoje przetrwanie! Tym bardziej, że jest ich coraz mniej. Od 2004 r., tj. od chwili przystąpienia Litwy do Unii Europejskiej, emigrowało z kraju wiele młodych osób. Od lat zaznacza się też ujemny przyrost naturalny. Litwini mają mało dzieci!

Nic więc dziwnego, że mniejszość polską traktują jako zagrożenie dla swego bytu. Można to zaobserwować już na pierwszy rzut oka. Nigdzie nie ma polskich napisów. Ani na mapach, ani na drogowskazach. Także na terenach zamieszkałych w większości przez Polaków. Do 2010 roku obowiązywała na Litwie ustawa o mniejszościach narodowych, która pozwała na używanie języka mniejszości w urzędach i na tablicach informacyjnych. Po jej wygaśnięciu nowa nie została przyjęta. Tak więc obecnie jedynym urzędowym językiem jest litewski. Mimo to trzeba przyznać, ze od czasu przełomu komunistycznego, czyli od roku 1990, na Litwie wydawane są pisma w języku polskim i działa m.in. jako stowarzyszenie Związek Polaków na Litwie (ZPL). Polacy mają też swoją reprezentację polityczną w postaci partii pod nazwą Akcja Wyborcza Polaków na Litwie-Związek Chrześcijańskich Rodzin (AWP-ZChR). Partia ta istnieje od 1994 r. i według stanu z 2016 roku liczy 2207 członków. Problem w tym, że wprowadzona przez państwo klauzula 5% dla podziału mandatów z listy krajowej okazała się dla niej zaporowa. W wyborach 2000 r. uzyskała więc jedynie 1,85%. Trudno się temu dziwić, skoro Polacy na Litwie stanowią obecnie 5,62% ludności tego kraju i odsetek ten wciąż spada.

Podczas trwania pielgrzymki przyszło nam nocować w różnych miejscach, ale tylko dwukrotnie miałam przyjemność i zaszczyt gościć w domach. Próbowałam jednak podejmować rozmowy z napotkanymi ludźmi i starałam się ich uważnie słuchać. Kiedy w gościnnych polskich domach zasiadłam przy suto zastawionym stole, prowadziłam z nimi „nocne Polaków rozmowy”. Słuchali mnie z niedowierzaniem, gdy tłumaczyłam, że obecnie rządząca ekipa wcale nie jest skrajną prawicą, lecz raczej lewicą ze względu na przeprowadzane reformy społeczno-gospodarcze. Kiedy w końcu przyjęli tę informację i dali wyraz swej aprobacie, ostrożnie zapytali mnie o mój stosunek do Rosjan. Wyjaśniłam, że nie mam uprzedzeń w stosunku do ludzi. Wtedy przyznali, że od lat współpracują na Litwie z Rosjanami na szczeblu lokalnym i samorządowym, a zaraz potem wyjaśnili, że jest to konieczne, gdyż wspólnie muszą bronić się przed Litwinami. Dałam więc wyraz swoim obawom co do kierunku tej współpracy i realnie pojawiającego się niebezpieczeństwa rozgrywania interesów rosyjskich poprzez skonfliktowanie Polaków z Litwinami. W odpowiedzi usłyszałam słowa uznania pod adresem polityki Rosji i samego prezydenta Putina.

Przy innej okazji moja rozmówczyni – również Polka – ze zgrozą wspominała pobyt swego ojca w łagrze na Syberii, o którym dowiedziała się po latach, a zaraz potem – ze wzruszeniem mówiła o tym, jak została przyjęta do Komsomołu pomimo tego, kim był jej ojciec.

Podczas rozmowy z aprobatą wyrażała się o niezrealizowanym projekcie stworzenia wspólnie z Rosjanami, na obszarze zamieszkałym przez większość polską, tzw. krasnowo rajona. Uważała to za dobry pomysł, ponieważ zwiększał siłę mniejszości polskiej i rosyjskiej przeciwko Litwinom. Na koniec dodała: „Jak świat światem Litwin Polakowi nigdy nie był bratem”. Słysząc te słowa, byłam pełna niepokoju i wewnętrznego zamieszania. Kiedy więc nadarzyła się okazja, zaczepiłam na ten temat jednego z księży proboszczów. Przyznał niechętnie, że taki pogląd panuje wśród Polaków, po czym przerwał rozmowę i opuścił moje towarzystwo. Odniosłam wrażenie, że moje pytania bardzo go zaniepokoiły i zirytowały.

Dla dopełnienia kreślonego tu obrazu należałoby przywołać jeszcze jeden wątek mojej rozmowy z Polakami na Litwie. Zapytałam ich o edukację dzieci i młodzieży. Przyznali, że młode pokolenie nie chce i nie mówi po polsku. Wynika to m.in. z tego, że edukacja w polskiej szkole, tj. z językiem wykładowym polskim, utrudnia im perspektywy życiowe i zawodowe. Dlatego też rodzice wybierają dla nich najczęściej szkołę rosyjską, a czasami litewską. Efekt? Sprawdziłam dane. Zaznacza się stały spadek ludzi, którzy uznają język polski za swój język ojczysty (z 220 tys. w 1989 r. do 154 tys. w 2011 roku; dane z Wikipedii). Co więcej, z badania jakościowego przeprowadzonego przez Biuro Nordyckiej Rady Ministrów na Litwie (Norden) oraz spółkę TNS wynika, że polska młodzież rejonu solecznikowskiego (78% ludności stanowią Polacy) zupełnie nie korzysta z polskojęzycznych mediów.

Dominują wśród nich media litewskie i rosyjskie. W domu najczęściej rozmawiają po rosyjsku, a nie po polsku. Jeśli nawet mówią po polsku, to aż 42% wśród używanych w mowie wyrażeń stanowią rusycyzmy.

Nie jest to jednak tylko problem młodzieży polskiej. W Wilnie (dane z 2014 r.) 52,1% respondentów pochodzenia polskiego ogląda telewizję rosyjską, a polską – jedynie 31,4%. Jak wynika z tych badań, aż 63,86% litewskich Polaków uważa Rosję za kraj przyjazny Litwie, a politykę prezydenta Putina pozytywnie ocenia 64,6%. Przeciwnego zdania jest tylko 30% Polaków na Litwie. O czym to świadczy? Mariusz Antonowicz – członek zarządu Polskiego Klubu Dyskusyjnego w Wilnie i wykładowca Uniwersytetu Wileńskiego – nazywa świat, w którym żyją współcześni Polacy na Litwie, „ruskim mirem”.

Zarzuca polskim działaczom i parlamentarzystom reprezentującym AWP-ZChR odpowiedzialność za rozpowszechnianie wśród mniejszości polskiej na Litwie rosyjskich wpływów kulturalnych i politycznych. Powołuje się przy tym na konkretne fakty, np. na to, że działacze ci brali udział w obchodach Dnia Zwycięstwa. Uroczystości te odbywają się w dn. 9.05 na cmentarzu antokolskim i organizuje je corocznie ambasada Rosji w Wilnie. Co więcej, kilku z nich, a wśród nich Waldemar Tomaszewski – były przewodniczący APL, wybrany w 2000 r. na posła okręgu Wilno-Soleczniki – miał podczas tych uroczystości wpiętą w klapę marynarki wstążkę „georgijewską”. Byli nią nagradzani kaci z Katynia. Waldemar Tomaszewski podczas udzielanego wywiadu nazwał ją zaś symbolem rycerskości. Autor artykułu wymienia również wśród postaci mocno kontrowersyjnych Rafała Muksinowa – Rosjanina, który kandydował z listy AWPL, mimo że znany jest jako działacz otwarcie prokremlowski.

Skąd Rosjanie na liście AWPL? Otóż partia ta w wyborach z 2004 r. wystartowała razem z przedstawicielami mniejszości rosyjskiej i białoruskiej. Przyczyna leżała w ordynacji wyborczej. Partia podjęła taką decyzję, aby przekroczyć próg wyborczy 5% i rzeczywiście w 2012 roku uzyskała 5,83%.

Jak twierdzą Polacy na Litwie, to oni zadecydowali o wyborze w 2019 roku obecnie sprawującego urząd prezydenta Gintasa Nauseda.

Rzeczywiście, nowy prezydent Litwy rozpoczął swoje wizyty zagraniczne od Warszawy. Jest więc szansa na ocieplenie stosunków litewsko-polskich. Wróćmy jednak do uzasadnianie zarzutu Antonowicza o budowanie „ruskiego miru” przez polską mniejszość na Litwie. W czasach komunistycznych, gdy istniała jeszcze Litewska Republika Ludowa, w roku 1988 Polacy na Litwie powołali Stowarzyszenie Społeczno-Kulturalne, które w 1989 r. przekształciło się w związek Polaków na Litwie. Inicjatorem, współzałożycielem i pierwszym prezesem tego Stowarzyszenia został Jan Sienkiewicz. Należał on też do grona redaktorów polskojęzycznego dziennika wydawanego w Wilnie w latach 1953–1990 pt. „Czerwony Sztandar”. Okazuje się, że w 12-osobowej grupie inicjatywnej SSKL (Stowarzyszenia Kulturalno-Oświatowego) było aż 7 dziennikarzy tego pisma. Dla mnie osobiście interesująca wydaje się jeszcze informacja, że gazeta „Czerwony Sztandar” przekształciła w 1990 r. się w „Kurier Wileński”. Podczas pielgrzymki uczestniczyliśmy w spotkaniu z redaktorami tego pisma. Deklarowali nam wówczas, że czasopismo nawiązuje do znanego i powszechnie czytanego w okresie międzywojennym pisma o tym samym tytule. Tymczasem, jak dowodzi Mariusz Antonowicz, nie ma już tego przedwojennego Wilna ani jego mieszkańców, o których pisze we wspomnieniach gen Rydz-Śmigły, że kiedy w 1919 r. wkraczał na czele wojska polskiego do Wilna, ci, „gdyby mogli, rzucaliby serca pod kopyta końskie”.

Zastanawiam się nad postawionymi tu zarzutami. Wątpię, czy potrafię dokonać obiektywnej oceny moralnej działań podejmowanych na Litwie przez polskich polityków, działaczy i dziennikarzy. Trzeba by dobrze znać kontekst polityczny i historyczny, a ja tego nie mogę sobie przypisać. Staram się więc słuchać argumentów każdej ze stron.

Po latach redaktorzy „Czerwonego Sztandaru” opowiadają o tym, jak skutecznie, choć mozolnie walczyli z nakazami Litewskiej SRR w obronie ludności polskiej. Jednym ze skutecznie zwalczonych problemów był nakaz stosowania zlituanizowanych nazw miejscowości. Dopiero w roku 1988 udało im się wprowadzić polskie nazwy.

„Czerwony Sztandar” oficjalnie był organem KC KPL, a więc dziennikarze tej gazety mogli – także w urzędach – interweniować w sprawach ważnych dla polskiej społeczności pod hasłem „obywatele piszą, gazeta partyjna interweniuje”. Redakcja pisma przypisuje też sobie zasługę doprowadzenie do wzrostu liczby polskich dzieci posyłanych do szkół z językiem wykładowym polskim oraz skuteczną obronę przed zlikwidowaniem polskiego cmentarzyka wojskowego utworzonego w 1922 r. na tzw. Nowej Rossie, gdzie znajduje się Mauzoleum z sercem marszałka Józefa Piłsudskiego. Obecność serca Marszałka na cmentarzu w Wilnie jest znakiem pamięci narodowej dla kolejnych pokoleń Polaków. Marszałek mawiał: „Naród, który traci pamięć, przestaje być Narodem – staje się jedynie zbiorem ludzi, czasowo zajmujących dane terytorium”.

To ważna myśl nie tylko dla Polaków na Litwie, ale przede wszystkim dla nas tu, w naszym kraju. Z bólem dostrzegamy niekiedy, że Polacy, którzy opuścili nasz kraj w ostatnich latach, nie ustrzegli swych dzieci przed utratą tożsamości narodowej. Już drugie pokolenie na obczyźnie często słabo mówi po polsku i nie czuje się Polakami. Tymczasem na tych ziemiach polskość była pielęgnowana i zachowywana nie tylko dzięki wysiłkowi działaczy i polityków, ale za sprawą rodziców przekazującym pamięć historyczną i język ojczysty swoim dzieciom oraz dzięki zaangażowaniu gorliwych kapłanów.

Podobno wilnianie, nawet jeśli mówią po polsku, to i tak myślą po rosyjsku. Jeśli to prawda, to jest to wyzwanie dla nich, ale przede wszystkim dla nas, żyjących w obecnych granicach Polski.

Wszyscy darzymy Wilno większym lub mniejszym sentymentem, ale nie rościmy już pretensji do jego odzyskania. Sądzę, że szanujemy aspiracje niepodległościowe Litwinów. Stosunki polsko-litewskie na przestrzeni 100 lat od odzyskania niepodległości były trudne, wspólnie przechodziliśmy okresy ocieplenia lub zlodowacenia. Teraz wyłania się kolejna szansa. Pytanie, co nas może połączyć? Na pewno nie historia. Koncepcja Józefa Piłsudskiego zbudowania federacji dwóch niezależnych państw okazała się nie do zaakceptowania przez stronę litewską. I tak już chyba pozostanie. Mogą nas połączyć interesy gospodarczo-polityczne, ale czy tylko? Chciałabym wierzyć, że połączy nas wiara katolicka w większości wyznawana na Litwie.

Ze smutkiem jednak muszę skonstatować, że i w tym względzie też nie ma jedności. Decyzja biskupa wileńskiego przeniesienia obrazu Jezusa Miłosiernego autorstwa E. Kazimierowskiego z kościoła polskiego pod wezwaniem Ducha Świętego do kościoła przy ul Dominikańskiej – tzw. Sanktuarium Miłosierdzia Bożego – została oprotestowana przez Polaków. Władze kościelne tłumaczyły – i słusznie – że chodzi o rozszerzenie i upowszechnienie kultu Bożego Miłosierdzia. Niestety w praktyce słynny obraz stał się mało dostępny. Próbowałam wejść do wnętrza tego maleńkiego kościoła, stojącego w ciasnym szeregu kamienic Starego Miasta. Okazało się to niemożliwe, bo właśnie sprawowana była msza święta. A nawet kiedy nie sprawuje się tam nabożeństw – do wnętrza może wejść niewielka, bo kilkudziesięcioosobowa grupa wiernych. Można pomodlić się na progu świątyni, spoglądając na obraz przez szklane drzwi.

„Nasz biskup nas, Polaków, nie zauważa” – skarżą się wilnianie. „Nie chce do nas ani słowa powiedzieć po polsku”… Podczas wejścia Ogólnopolskiej Pielgrzymki witał pielgrzymów pod Ostrą Bramą ks. wikary parafii. Uroczystą Mszę św. celebrował tam ks. bp Jerzy Mazur – ordynariusz Diecezji Ełckiej wraz z ks. biskupem pomocniczym z Diecezji Wileńskiej… Jako katolicy wierzymy, że Kościół został zbudowany przez Jezusa Chrystusa na Ewangelii i że jest katolicki, tj. powszechny, a więc ponadnarodowy.

Na koniec rodzi się we mnie kolejne pytanie: Jak ratować polskość na tych terenach? Na pewno przez działania edukacyjne, poprzez przyjmowanie w Polsce dzieci i młodzieży (choć podobno to bardzo trudne z prawnego punktu widzenia). Trzeba również, aby polskie media, polska telewizja stały się bardziej dostępne na Litwie. Należy wspierać finansowo i politycznie polskie organizacje i stowarzyszenia na Litwie, ale chyba to już zadanie dla polskiego rządu.

Piszę zaś o tym, bo pragnę, aby Polacy poczuli się odpowiedzialni za wspólne dziedzictwo i za swoich Rodaków na obczyźnie. Sądzę, że nasza presja wywierana na rząd i parlament może okazać się skuteczna.

Artykuł Katarzyny Purskiej USJK pt. „Z Polski do Polski” znajduje się na s. 6 i 7 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Felieton Katarzyny Purskiej USJK pt. „Z Polski do Polski” na s. 6 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Galapagos – pomniki Darwina, uszanki galapagoskie, mrowie ptaków, gigantyczne gady i obostrzenia pobytu

Nietrudno zakochać się w Zaczarowanych Wyspach, jak nazwali je w XVI wieku uciekający z Peru marynarze kapitana Rivandeiry, gdy silne wiatry nie pozwalały im dobić do wysp, które zdawały się uciekać.

Tekst i zdjęcia: Piotr Mateusz Bobołowicz

Zaczarowane wyspy Darwina

Był 16 września 1835 roku, gdy ledwo dwudziestosześcioletni angielski przyrodnik stanął na ziemi wyspy Mercedes na Oceanie Spokojnym w okolicach równika. Zaledwie trzy lata wcześniej na polecenie prezydenta Ekwadoru Juana José Floresa archipelag został zajęty dla młodej republiki, a wyspa ochrzczona imieniem jego żony – zamiast hrabiego Chatham, jak nazywała się wcześniej. Z czasem jednak Mercedes Jijon de Vivanco musiała ustąpić patronatu Świętemu Krzysztofowi, którego imię – hiszp. San Cristóbal – wyspa nosi do dziś.

Zbliżała się powoli czwarta rocznica opuszczenia angielskiego portu przez HMS Beagle, gdy Karol Darwin, wtedy jeszcze bliżej nieznany światu niedoszły lekarz, zaczął badać fascynującą faunę Archipelagu Kolumba, znanego także jako Wyspy Żółwie albo po prostu Galapagos. Dotarłem na wyspy zaledwie o kilka miesięcy młodszy niż Darwin, trzy dni po jego urodzinach. Już pierwszego dnia trafiłem zresztą na rzeźbę przedstawiającą uczonego. Za nim stała niedopasowana skalą replika okrętu, na którym przypłynął. Nie była to ostatnia jego podobizna, którą dane mi było widzieć na San Cristóbal – kilkaset metrów dalej przy nadmorskiej promenadzie stało popiersie Darwina, a w innym miejscu wysypy duży pomnik. Nie ulega wątpliwości, że naznaczył on archipelag swoją obecnością. Od niego nazwano także rodzaj ptaków – zięby Darwina. Karol Darwin miał podobno na podstawie różnic w budowie dziobów między poszczególnymi blisko spokrewnionymi gatunkami występującymi na różnych wyspach archipelagu wpaść na pomysł teorii ewolucji. Jest w tym ziarno prawdy, chociaż niektóre fakty wymagają uściślenia.

To nie zięby były inspiracją uczonego. Właściwie pierwotnie nie zwrócił on podobno na nie nawet większej uwagi. Przykuły za to jego uwagę przedrzeźniacze (łac. mimidae). Zaobserwował on, że różnią się one od tych, które spotkał w Argentynie. Ponadto poszczególne podgatunki (obecnie niektórzy naukowcy klasyfikują je jako oddzielne gatunki), w zależności od głównego dostępnego na danej wyspie pokarmu, różniły się mocno między sobą. Wyniki badań Darwin opublikował w 1859 roku w książce O powstawaniu gatunków drogą naturalnego doboru, czyli o utrzymywaniu się doskonalszych ras w walce o byt, której tytuł skrócono w późniejszych wydaniach do O powstawaniu gatunków (ang. The Origin of Species).

Zięba Darwina

Zauważalne różnice między podgatunkami zwierząt występujących na poszczególnych wyspach nie dotyczą jednak tylko ptaków. Na archipelagu występowało niegdyś piętnaście gatunków żółwi słoniowych, znanych jako żółwie z Galapagos. Obecnie jest ich tylko jedenaście – przez długi czas piraci i wielorybnicy mający swoje bazy na wyspach przetrzebili znacznie ich populację, doprowadzając cztery podgatunki do kompletnej zagłady. Co ciekawe, do 2019 roku uważano za wymarły jeszcze jeden gatunek – chelonoidis phantastica z wyspy Fernandina. W lutym znaleziono jednak po raz pierwszy od 150 lat jedną żywą samicę. Na wyspie Santa Cruz mieści się ośrodek badawczy im. Charlesa Darwina, w którym rozmnaża się i obserwuje żółwie słoniowe. Tam też w 2012 roku zdechł Samotnik George, ostatni przedstawiciel gatunku chelonoidis abingdoni. Od odnalezienia go w 1971 roku nie ustawano w poszukiwaniu partnerki dla George’a, oferując nawet za nią sporą nagrodę. Próbowano także sparować go z samicami najbliżej spokrewnionych gatunków (lub podgatunków; trwają co do tego spory), jednak z żadnego ze złożonych jaj nic się nie wykluło.

Fauna na Galapagos jest unikalna. Ma na to głównie wpływ jej sposób pojawienia się na wyspach. Względnie młode wulkaniczne wysepki, położone tysiąc kilometrów od stałego lądu nie są przyjaznym miejscem do życia. Najbardziej prawdopodobna teoria mówi, że zwierzęta przybywały tu niesione prądami oceanicznymi na naturalnych tratwach. Podróż taką mogły przetrwać jednak tylko te najbardziej odporne na brak słodkiej wody i palące słońce. Stąd taka różnorodność gadów, a całkowity brak ptaków – i oczywiście ryb słodkowodnych. Ptaki przyleciały o własnych siłach. Izolacja i brak dużych ssaków sprawiły, że ich miejsce zajęły gady. Rozrosły się do gigantycznych rozmiarów, które pozwalają im łatwiej żywić się trawą czy wyżej rosnącymi roślinami. Dodatkowo ich gadzia natura sprawia, że dobrze znoszą długotrwałe susze.

Wraz z pojawieniem się człowieka pojawiło się także nowe zagrożenie – gatunki inwazyjne. Koty, szczury, psy i kozy to główni wrogowie rdzennej fauny Galapagos. Polują na młode, wyjadają jaja, pozbawiają żółwie pożywienia. Od pewnego czasu trwa regularna walka z nimi. Prowadzony jest odstrzał kóz, w tym z helikopterów, a właściciele zwierząt domowych muszą dostosować się do pewnych obostrzeń dotyczących kontroli ich populacji.

Żeby zostać wpuszczonym na Galapagos trzeba przedstawić rezerwację hotelu i zapłacić specjalną opłatę (100 USD dla obcokrajowców i 6 USD dla Ekwadorczyków i rezydentów Ekwadoru). Obostrzenia dotyczą długości pobytu oraz imigracji. Ekosystem wysp jest kruchy i niekontrolowany napływ ludności mógłby kompletnie zniszczyć tamtejszą przyrodę.

Dorys prowadzi na San Cristóbal pensjonat Dorys Mar. Najtańszy, jaki znalazłem, a właściwie najtańszy, jaki udało mi się wynegocjować po tym, jak zaraz po wylądowaniu, wiedziony słusznym instynktem, zrezygnowałem z wcześniejszej rezerwacji. Ceny na Galapagos są absurdalnie wysokie w porównaniu z resztą Ekwadoru. Najtańszy obiad znalazłem za cztery dolary (na kontynencie są nawet takie za półtora) i był to talerz ryżu i makaronu z sosem pomidorowym. Nic jednak dziwnego – wszystkie towary docierają na archipelag statkiem towarowym.

Dorys nie pochodzi z Galapagos. W ogóle mało kto stąd pochodzi, zwłaszcza ze starszego pokolenia. Na Santa Cruz żyje licząca około trzy tysiące osób wspólnota Indian kichwa – potomków poddanych imperium inkaskiego zamieszkujących Andy. W latach 50. XX wieku na wyspę przybył z prowincji Tungurahua z miasteczka Salasaca pierwszy z nich i z czasem zaczął ściągać pobratymców do dobrze płatnej wtedy pracy. Jeszcze dziś Indianie Salasaca rozmawiają między sobą w kichwa i noszą tradycyjne stroje, mimo gorąca panującego na położonym na równiku archipelagu.

Na ulicy Puerto Vaquerizo Moreno, czyli jedynego miasta na San Cristóbal, można kupić sopa de salchicha – zupę z kiełbaski, a właściwie z morcilli, czyli ekwadorskiej kaszanki. Od polskiej różni się ona zasadniczo tym, że zamiast raczej nieznanej w Ekwadorze kaszy ma ryż. Pytam sprzedających ją kobiet, czy to typowa potrawa z Galapagos. Mówią mi, że nie ma typowej kuchni Galapagos, bo wszyscy tutaj są przyjezdni. Kuchnia, siłą rzeczy, najbardziej przypomina typową kuchnię ekwadorskiego wybrzeża Pacyfiku. Niegdyś jadło się tu także kraby zwane zayapa, ale, jak śmiały się kobiety sprzedające zupę, wskazując na swoją nieco bardziej puszystą koleżankę, zjadła ona wszystkie i od tej pory władze zakazały połowu.

Działalność człowieka zaszkodziła też poważnie kotikom galapagoskim, na które polowano dla ich futra. Ten mały, podobny do foki gatunek występuje już tylko w nielicznych punktach archipelagu. Dużo łatwiej – wręcz niezmiernie łatwo – jest spotkać uszankę galapagoską, czyli lwa morskiego. Kolonie lwów zamieszkują plaże i przystanie wszystkich wysp. Nie przejmują się kompletnie miejscowymi ani turystami, zajmując ławki, leżąc na chodnikach i tarasując przejścia. W najmniejszym stopniu nie boją się ludzi, a młode wręcz do nich podchodzą.

Głuptak

Na Galapagos żyje też całe mrowie ptaków. Najbardziej charakterystycznym gatunkiem jest głuptak niebieskonogi, ale występują licznie także inne gatunki. Co ciekawe, archipelag Galapagos to jedyne miejsce na świecie, gdzie pingwiny można spotkać także na półkuli północnej. Mała część wyspy Isabela, będąca miejscem występowania kolonii tych ptaków, przekracza równik. Nie było mi jednak dane ich zobaczyć.

Niestety nie miałem pięciu tygodni, jak Darwin. Moja wyprawa trwała zaledwie sześć dni. Poznać Galapagos byłoby pewnie ciężko i przez sześć lat, a tak krótki czas pozwala tylko na zyskanie pierwszego wrażenia i rozpalenie w sobie chęci powrotu. Taką chęć miała w sobie para Polaków, mieszkających na co dzień w Ameryce Środkowej. Byli oni rok wcześniej na Galapagos przez dwa tygodnie, a gdy spotkałem ich podczas mojego tam pobytu, kończyli spędzać tam już dwa miesiące. Nietrudno zakochać się w las Islas Encantadas, Zaczarowanych Wyspach, jak nazwali je w XVI wieku uciekający z Peru marynarze kapitana Diego de Rivandeiry, gdy silne wiatry nie pozwalały im dobić do wysp, które zdawały się uciekać. Darwinowi i mnie nie uciekły, przynajmniej nie tym razem.

Artykuł Piotra M. Bobołowicza pt. „Zaczarowane wyspy Darwina” znajduje się na s. 17 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra M. Bobołowicza pt. „Zaczarowane wyspy Darwina” na s. 17 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Bój o Dom Kombatanta Polskiego im. gen. Władysława Andersa – audycja specjalna Krzysztofa Skowrońskiego

Dom Kombatanta Polskiego przez lata służył polskim emigrantom zarówno pomocą biurokratyczną, edukacyjną i religijną. Jednak w czerwcu 2019 roku dom został zamknięty.

Kaplica wolnomularzy, problem własności, a także pragnienie utrzymania polskiej tożsamości wśród polskiej emigracji – te tematy łączy w sobie Dom Kombatanta Polskiego im. gen. Władysława Andersa, który odwiedzili Krzysztof Skowroński i Lech Rustecki. Właśnie generał Anders postanowił przekazać część polskich pieniędzy, aby Stowarzyszenie Polskich Kombatantów mogło wejść w posiadanie własnego budynku. Historię sporu o przyszłość tego niezwykłego miejsca opowiedzieli:

Barbara Jasiak – prezes stowarzyszenia Rodzin Polskich i Polsko-Francuskich,

Agnieszka Bonefua – prezes komitetu obrony Domu Kombatanta,

Tadeusz Walendzik – Stowarzyszenie Polskich Kombatantów i Ich Rodzin,

Edmund Blicharczyk – Stowarzyszneie Polskich Kombatantów i Ich Rodzin, Paryż.

Zapraszamy do wysłuchania rozmowy.

Wiedzieć czy nie wiedzieć? Sprawdźmy na konkretnych przykładach, co w tej materii jest dla Polski dobre, a co szkodliwe

Przewaga informacyjna decyduje o wielu sprawach w gospodarce, polityce i w mediach. Rozpatrzmy w tym kontekście najpierw niedokonaną lustrację księży, a następnie kilka innych ważnych zagadnień.

Andrzej Jarczewski

Leworządnośc

W PRL – jak wiemy – bezpieka każdemu klerykowi zakładała teczkę i gromadziła informacje o danym księdzu nawet po jego śmierci. Księża musieli prowadzić skomplikowaną grę. Mimo różnych utrudnień wznoszono wtedy sporo nowych kościołów, ale chyba wszystkie budowy były na bakier z ówczesną praworządnością. Proboszcz prowadził potrójną księgowość. Pierwszą dla urzędów, drugą dla kurii, a trzecią – nie zawsze zapisywaną – tylko dla siebie. Czy w dokumentacji urzędowej wszystko było w porządku? Jasne, że nie.

To były delikatne i wielopiętrowe gry. Ot, na placu pojawia się tysiąc cegieł. Ktoś to wyprodukował, ktoś przywiózł, ktoś zapłacił. Ale nie ma żadnych faktur. Lokalna bezpieka oczywiście to notuje, jednak nie za bardzo chce interweniować. Małych spraw nie warto wszczynać, „poczekamy na większą aferę i wtedy przyskrzyni się klechę”. Dalsze postępowanie zależało zawsze od aktualnej polityki centralnych władz PZPR. Prawie wszystkie kościoły prędzej czy później zostały jednak wzniesione. Władze rzadko interweniowały, afer nie nagłaśniano, ale informacje były zbierane i wpinane do teczek nieustannie. Nie chodziło o samą świątynię, raczej o gromadzenie haków na proboszcza, wikarego i osoby zaangażowane w budowę.

Gdyby na ziemię zstąpili wtedy aniołowie, czyniący wszystko zgodnie z obowiązującym prawem… nie powstałby ani jeden nowy kościół, a większość starych by się rozsypała choćby z powodu niedostępności miedzi na dach. Każdy prawdziwy budowniczy musiał być na bakier z prawem, bo to było lewo, nie prawo. Trzeba więc było na każdym kroku walczyć „prawem i lewem”. A każdy krok był zapisany.

Zepsuć Episkopat

Dziś jesteśmy przyzwyczajeni do walki politycznej rozgrywającej się publicznie. Każdy drobny incydent, jakiś błąd czy niesympatyczne działanie ministra czy biskupa od razu jest nagłaśniane przez polskojęzyczne media, a nieustanne donosy do zagranicznych ośrodków dyspozycyjnych przestały nas dziwić. Za komuny było inaczej. Władze nie dążyły do widowiskowej konfrontacji z Kościołem. To mogłoby tylko zwiększyć determinację wiernych. Postawiono na strategię długofalową: fabrykować donosy, sprzyjać łamaniu prawa przez księży, nie reagować w razie skandali obyczajowych, utajniać, ale niczego nie zapominać. Zbierać dowody i w odpowiednim momencie ich użyć.

Nawet w grupie aniołów dałoby się znaleźć podgrupkę aniołów upadłych. Wśród ludzi, a księża są ludźmi, jest to bardzo łatwe. Wymaga tylko czasu i obmyślanej, długofalowej strategii. Celem komunistów nie było karanie drobnicy, ale zepsucie możliwie dużej liczby księży i organizowanie wybrańcom awansu zawodowego wewnątrz Kościoła. Niekiedy wprowadzano nawet przeszkolonych oficerów wywiadu do zakonów, by tam realizowali zadania specjalne (słynny casus Tomasza Turowskiego).

Dalekosiężny cel wynikał z cennych doświadczeń, zebranych kilka lat po wojnie w czasie formowania tzw. V Komendy WiN-u: do władz każdej organizacji da się wprowadzić „odpowiednich” ludzi. Trzeba tylko działać cierpliwie. Nie wywoływać awantur, ale jednych eliminować lub choćby systematycznie organizować im niepowodzenia, a innym pomagać w awansie, korzystając z już posiadanych aktywów personalnych i różnych środków, o których rozpracowywani nie mieli pojęcia. Celem było pomnażanie własnych aktywów we „wrogiej” organizacji, czyli w Kościele katolickim, bo inne Kościoły nie stanowiły większego problemu.

W latach siedemdziesiątych – jako początkujący naukowiec – ze zdziwieniem obserwowałem zadziwiający awans naukowy kompletnych miernot i niezwykle mozolne zdobywanie należnych pozycji przez wybitnych uczonych. Przestałem się dziwić, gdy zauważyłem, że to nie jest błąd czy wyjątek, ale reguła. Tak działała komuna, ku zresztą swej zgubie: na własne szczyty promowała trzeci sort nauki.

W podobny sposób próbowano zawładnąć polskim episkopatem. Nie szło łatwo, bo księża, choć musieli uczestniczyć w różnych „grach z diabłem”, to jednak granic zbyt dalekich nie przekraczali. Z wyjątkiem – na który tak liczyła bezpieka – aniołów i księży upadłych. Tych forsowano w mediach, na uczelniach krajowych i zagranicznych, pomagano im eliminować konkurentów, a w końcu ścielono im drogę do episkopatu. Ilu tam dotarło? Tego niestety nie wiemy, bo lustracji nie przeprowadzono. (…)

Zniszczyć IPN!

Likwidacji IPN-u nie żądają pokrzywdzeni. Przeciwnie. Takie postulaty głoszą ci, którzy mają dostęp do zawczasu wytwarzanych kopii dokumentów. Oni pragną utrwalić swoją przewagę informacyjną nie tylko w celach politycznych, ale choćby handlowych. Za chwilę pomrą wszyscy esbecy i wszyscy inwigilowani, a cała sprawa interesować będzie tylko historyków. Dziś jeszcze żyją i prześladowcy, i prześladowani. Niektórzy spotykają się na korytarzach nie tylko Sejmu, ale i Parlamentu Europejskiego. Gdybyż tak udało się zamknąć IPN! Zbóje mogliby wtedy chodzić w glorii bohaterów, a historię pisaliby kaci, zwłaszcza gdyby udało się też wstrzymać poszukiwanie grobów prawdziwych bohaterów.

Nie wzywam do pełnego udostępnienia archiwów ciekawskim. Przygotowując dziesiątki biogramów dla Encyklopedii Solidarności, musiałem opracować wiele ubeckich teczek i dowiedziałem się bardzo dziwnych rzeczy o różnych ludziach. Są tam m.in. tajemnice rodzinne, które nie powinny interesować gawiedzi. Są szczegółowe opisy preferencji seksualnych i różnych pijackich ekscesów. Są też donosy całkowicie fałszywe. Polityki niewiele.

Cały artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Wiedzieć czy nie wiedzieć – oto jest pytanie!” znajduje się na s. 14 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Wiedzieć czy nie wiedzieć – oto jest pytanie!” na s. 14 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Przeciwko korupcji i nowym zakazom. Mija kolejny dzień masowych protestów w Indonezji

Rasizm, brak walki z korupcją, plany penalizacji seksu pozamałżeńskiego i inne zmiany w kodeksie karnym- z tych powodów przez Indonezję przelewa się fala protestów.

Od trzech dni okolice parlamentu w Dżakarcie zamieniły się w pole bitwy- podaje „Gazeta Wyborcza„. Otaczających budynek studentów uzbrojonych w kamienie policja rozpędza za pomocą armatek wodnych i gazu łzawiącego.  Demonstracje rozlewają się też na całą 141-milionową Jawę, główną wyspę Indonezji. W tym tygodniu gorąco było w Bandungu, Medanie i Yogyakarcie. Tam i w wielu innych miastach policja ścierała się ze studentami, którzy obrzucali kamieniami posterunki i podpalali punkty poboru opłat na autostradach. Wśród protestujących mogą być setki rannych, a w czwartek jeden ze studentów zginął w starciach w Kendari na wyspie Celebes.
Przyczyn, dla których ludzie wyszli na ulice jest kilka. Protestujący najbardziej podkreślają swój sprzeciw wobec uchwalonych niedawno nowych przepisów, które w ich ocenie utrudnią walkę z korupcją.

Djayadi Hanan, wykładowca politologii na Uniwersytecie Paramadina w Dżakarcie powiedział w rozmowie z BBC:

Ludzie próbują obronić swoje swobody obywatelskie i wolność osobistą. I są zdenerwowani, że prezydent rozczarowuje ich, nie występując stanowczo przeciwko korupcji.

Prezydent Indonezji Joko Widodo został wybrany jako człowiek z ludu. Jako niezwiązany z dotychczasowymi elitami miał ostro walczyć z korupcją, postrzeganą przez Indonezyjczyków jako wielki problem. Priorytety protestujących są różne w zależności od regionu kraju. Jak wskazuje Andreas Harsono z indonezyjskiego Human Rights Watch:

Na Jawie skupiają się na korupcji, podczas gdy na Papui chodzi o rasim i naruszenie praw człowieka.

Niezadowolenie wywołują także planowane zmiany w kodeksie karnym. Indonezja, jak podaje BBC, od dawna zamierzała dokonać zmian w swym kodeksie karnym, sięgającym czasów kolonialnych. Wśród planowanych zmian są: zakaz obrażania prezydenta, zaostrzenie przepisów przeciwko bluźnierstwom, penalizacja aborcji poza przypadkiem gwałtu i zagrożenia zdrowia oraz zakaz seksu pozamałżeńskiego. Ten ostatni obowiązuje już w specjalnym terytorium Indonezji Aceh. Zgodnie z projektem ustawy za pozamałżeński seks może grozić rok więzienia, a za mieszkanie razem bez ślubu pór roku- informuje TVN. Alternatywą ma być grzywna w wysokości średniego trzymiesięcznego wynagrodzenia w Indonezji — nieco ponad 700 dolarów.

A.P.