Fundamenty reformy: transparentny system powoływania sędziów, sprawiedliwe sądzenie, uchylanie niesprawiedliwych wyroków

W Polsce są najszersze immunitety w Europie, minister sprawiedliwości nie ma nic do powiedzenia, bo to sędziowie sądzą sędziów, a to u nas, a nie w Pradze czy Berlinie, sędziowie wychodzą na ulice.

Mariusz Patey, Filip Januszewski, Marcin Warchoł

Wywiad z Marcinem Warchołem – sekretarzem stanu i pełnomocnikiem Rządu ds. praw człowieka. Rozmawiał Mariusz Patey. Przygotowanie: Mariusz Patey i Filip Januszewski.

Mamy 26 sędziów na 100 tysięcy obywateli, ale jeśli spojrzymy na efekty pracy, to niestety jesteśmy blisko końca listy. W 2013 roku minister Jarosław Gowin przeprowadził badania dotyczące wpływu zwiększenia liczby asystentów na pracę sądów. Co się okazało? Sądy z największą ilością asystentów pracowały najwolniej.

Bez zmiany modelu, bez odejścia od korporacjonizmu, system sądowniczy nie będzie ani skuteczniejszy, ani sprawiedliwy. Zarówno przywołane diagnozy sędziów Rzeplińskiego i Stępnia, jak i wyrażane w sondażach opinie społeczeństwa jedynie to potwierdzają.

Jakie są zatem fundamenty przeprowadzanej przez Was z takim zaangażowaniem reformy?

Są trzy filary. Pierwszym jest zmiana modelu wyboru sędziów do Krajowej Rady Sądownictwa z korporacyjnego na demokratyczny. Członkowie KRS są powoływani przez Sejm większością trzech piątych głosów – ta procedura została stworzona na wzór hiszpański. Warto zaznaczyć, że koalicja rządząca nie miała takiej większości w Sejmie.

Drugim jest wprowadzenie nowego modelu postępowania dyscyplinarnego przez stworzenie Izby Dyscyplinarnej w Sądzie Najwyższym, niepowiązanej organizacyjnie ani osobowo z innymi sądami, w myśl zasady nemo iudex in causa sua. Izba ta w pierwszym roku jej orzekania wydała wiele orzeczeń pozbawiających immunitetu bądź usuwających z zawodu sędziów łapówkarzy, złodziei, pijanych kierowców czy stosujących przemoc domową. Jej rozstrzygnięcia o wydaleniu z zawodu zapadały często na jednej rozprawie, podczas gdy wcześniej sądom średnio półtora roku zabierało samo pozbawienie immunitetu sędziów nadużywających zaufania publicznego.

Sąd Najwyższy pozostawił w zawodzie sędziego, który na stacji benzynowej dopuścił się kradzieży 50 złotych, czy innego sędziego, który ukradł część do wkrętarki. Należy zadać pytanie: jaką moralną legitymację ma sędzia, który jest złodziejem, do sądzenia innych złodziei? Dlatego nowa Izba Dyscyplinarna zyskała szybko aprobatę społeczną, w przeciwieństwie do Sądu Najwyższego.

Jest wreszcie trzeci filar, czyli Izba Kontroli Nadzwyczajnej. Ta izba uchyla niesprawiedliwe wyroki. Ostatnio prokurator generalny wygrał tam w sprawie ochrony przed lichwą, gdzie pewna pani padła ofiarą oszustwa. Odsetki były czterokrotnie zawyżone. Ta izba wprowadza elementarną sprawiedliwość, uchylając wyroki sądów, które stają po stronie – choćby jak w tym przypadku – lichwiarzy.

Transparentny system powoływania sędziów, sprawiedliwe sądzenie i uchylanie niesprawiedliwych wyroków wydawanych w sądach powszechnych – to są trzy fundamenty naszej reformy. (…)

Jaki jest Pana zdaniem wpływ Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej i europejskich środowisk prawniczych na kształt reform w Polsce? Czy Trybunał Federalny Niemiec ma silniejsze umocowania traktatowe niż polski Trybunał Konstytucyjny?

Dane porównawcze z różnych krajów pokazują, że tam, gdzie nie ma rad sądownictwa w polskim rozumieniu albo gdzie są one powoływane przez władzę wykonawczą lub ustawodawczą, sądownictwo cieszy się największym zaufaniem. Niemcy, Czechy, Austria i Luksemburg pozostają w czołówce rankingu zaufania do wymiaru sprawiedliwości, a w krajach tych nie ma w ogóle rad sądowniczych. Demokratyzacja procesu wyboru do rad sądowniczych jest kluczem do poprawy kondycji sądownictwa i do odzyskania społecznej akceptacji dla sądów.

W Niemczech sędziów do sądu najwyższego powołują politycy – komitet wyboru sędziów składa się z 16 przedstawicieli Bundestagu i 16 ministrów landowych. W Hiszpanii sędziów do krajowej rady sądownictwa powołuje parlament, w Szwecji i Danii rady sądownictwa powołują ministrowie sprawiedliwości, a w Irlandii sędziów sądu najwyższego rekomenduje rząd, a powołuje prezydent przy niewiążącej opinii rady sądownictwa.

W Polsce grupka stanowiąca niewielką część środowiska sędziowskiego, która jest za korporacyjnością, sabotuje reformy, wykorzystując hasło „ulica i zagranica”. Uważają, że skargi w Unii Europejskiej i anarchizacja wymiaru sprawiedliwości są ich najlepszą bronią. Teraz wpadli na pomysł kwestionowania statusu sędziów wybranych w sposób demokratyczny. Groteskowość tej sytuacji polega na tym, że to sędziowie wybrani korporacyjnie lub wręcz przez Radę Państwa PRL kwestionują mandat demokratyczny. To jest oś całego sporu. Kwestionowanie statusu sędziego to również kwestionowanie wydanych przez niego wyroków w sprawach zwykłego obywatela, który stał się w tym sporze zakładnikiem. Sprawy są odwlekane, a sędziowie, tacy jak Igor Tuleya, realizują swoje polityczne interesy na forum Unii Europejskiej.

A jeśli chodzi o Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej, to wydał on 19 listopada ubiegłego roku wyrok, który został instrumentalnie wykorzystany przez to środowisko, bo w żadnym miejscu TSUE nie zakwestionował ani Izby Dyscyplinarnej, ani KRS. Co więcej, wskazał w punkcie 130., że nie ma jednego modelu ani rad sądowniczych, ani sądownictwa dyscyplinarnego.

Ponadto w punkcie 145. wprost zaznaczył, że decyzje prezydenta w sprawach powołania sędziów SN nie mogą być przedmiotem kontroli sądowej. Ten wyrok „nadzwyczajna kasta” przedstawia jednak w sposób kłamliwy i wykorzystuje go do podważania statusu sędziów. Dlatego ustawa grudniowa chroni ład i porządek, zakazując podważania decyzji innych sędziów. Ustawa wskazała za niezgodne z konstytucją i ustawami kwestionowanie statusu jednego sędziego przez drugiego. Jest to sprawa dla Izby Dyscyplinarnej, bowiem trudno oczekiwać akceptacji takiego zachowania. Co do kwestii odpowiedzialności dyscyplinarnej, to nasze rozwiązania nie poszły tak daleko, jak ma to miejsce w niektórych krajach. W Czechach postępowanie dyscyplinarne wszczyna minister sprawiedliwości lub prokuratura, nie ma też rad sądownictwa. Niemcy czy Austria nie mają sędziowskich immunitetów. W Polsce są najszersze immunitety w Europie, a minister sprawiedliwości nie ma nic do powiedzenia, bo to przecież sędziowie sądzą sędziów, a mimo to, to u nas, a nie w Pradze czy Berlinie sędziowie wychodzą na ulice. Paradoks.

Cały wywiad Mariusza Pateya z wiceministrem sprawiedliwości Marcinem Warchołem, pt. „Polskie sądownictwo: korporację zastąpić demokracją”, znajduje się na s. 4 lipcowego „Kuriera WNET” nr 73/2020.

 


 

  • Od 2 lipca „Kurier WNET” wraca do wydania papierowego w cenie 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Wywiad Mariusza Pateya z wiceministrem sprawiedliwości Marcinem Warchołem, pt. „Polskie sądownictwo: korporację zastąpić demokracją”, na s. 4 lipcowego „Kuriera WNET” nr 73/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Program 500+. Nasze późne wnuki dzięki niemu mogą mieć szansę na mówienie po polsku we własnym kraju

W tytule zacytowałem słowa o Ziemi, przypisywane Galileuszowi: „a jednak się kręci”. To samo – wbrew całej antyrodzinnej i antypolskiej propagandzie – można już dziś powiedzieć o Programie 500+.

Andrzej Jarczewski

500+ – eppur si muove

Myślenie o stanie danego kraju i o perspektywach na przyszłość zawsze zaczyna się od oszacowania „siły żywej”, czyli liczby obywateli i struktury demograficznej. Później rozpatruje się zagadnienia geopolityczne, gospodarcze, kulturowe, naukowe i wszelkie inne. Zwracam uwagę na strukturę demograficzną, bo o tym nie zawsze pamiętamy. To jest (w czasie pokoju) parametr stały, dokładniej: wolnozmienny.

Myślenie liczbą

Warto przypomnieć, że w Polsce od roku 1956 zaczęto realizować politykę antynatalistyczną, zmierzającą do ograniczenia liczby ludności, czego skutkiem jest groźne zaburzenie struktury uwidocznionej na wykresach. Władysław Gomułka był przerażony wizją roku 2000, kiedy to PRL (według ówczesnych prognoz) miał liczyć 52 miliony obywateli. Wyrwy po tej polityce do dziś są widoczne na naszym demograficznym portrecie. W roku 1957 widzimy lokalny szczyt powojennego wyżu, a później wiele lat słabych.

Trzeba od razu zaznaczyć, że ten wyż i tak musiał się wkrótce zakończyć. Liczba dzieci nie mogła nieprzerwanie przyrastać, bo w wiek rozrodczy wchodziło pokolenie zdziesiątkowane przez wojnę (to też wciąż widać na wykresie). Poza tym – w XX wieku, już przed wojną, w całej Europie systematycznie spadała dzietność. W roku 1914 Niemcy liczyli na łatwe zwycięstwo nad francuską „armią jedynaków”. Wojny nie wygrali, ale podstawowy problem Francji zdiagnozowali poprawnie.

W roku 1936 ten spadkowy trend zauważył nawet Stalin. Dla niego najważniejsza była liczebność armii, a ta – gdyby ów trend się utrzymał – mogłaby nie wystarczyć do planowanych podbojów. Zakazano więc aborcji na życzenie, co powoli zaczęło dawać efekty w następnych latach. Z kolei nasz Gomułka – wbrew sowieckim przestrogom – popełnił błąd maltuzjański, polegający na ekstrapolowaniu powierzchownie obserwowanych w Polsce trendów. W roku 1956 wprowadzono ustawę o „przerywaniu ciąży”, która – wraz z bardzo silną propagandą antynatalistyczną – doprowadziła do tego, że wkrótce liczba aborcji była porównywalna z liczbą urodzeń: po kilkaset tysięcy rocznie. Cel osiągnięto. Polska nie osiągnęła nawet 40 milionów.

Myślenie strukturą

Kwestia, ilu ludzi może bezpiecznie zmieścić się na terenie Polski, jest przedmiotem sporu. Natomiast bezsporne jest to, że proporcje między pokoleniami nie mogą być dowolne w żadnym kraju. Jeżeli w niektórych regionach Afryki widzimy więcej dzieci niż dorosłych, to nie tylko bieda jest nieunikniona, ale konieczna jest praca dzieci. Gdyby młode pokolenie chodziło tam do szkół, a nie do jakiejkolwiek roboty, wszyscy by umarli z głodu. Pomoc zagraniczna jest nieskuteczna i nierytmiczna, a często szkodliwa dla rozwoju kraju. W efekcie rosną pokolenia półanalfabetów, zdolnych wprawdzie do korzystania ze smartfonów, ale niezdolnych do wyprodukowania czegokolwiek, co wymaga elementarnej wiedzy. To droga donikąd.

Również narody bezdzietne mogą wkrótce spodziewać się różnych niemiłych przygód. Owszem, bez wydatków na dzieci łatwiej o beztroskie i bogate życie, ale za kilka pokoleń w takim kraju autochtoni znajdą się w mniejszości, a pracujący na nich przybysze mogą mieć nieoczekiwane poglądy na sens utrzymywania starzejącej się mniejszości przy życiu.

Dziś jeszcze różne bunty i rozruchy da się jakoś stłumić, ale gdy proporcje zostaną radykalnie zmienione, zabraknie obrońców dawnych wygód. Tak padło wielkie mocarstwo, jakim przez długie wieki było Bizancjum. Zabrakło obrońców. Przyszli ci, których było więcej, a ci, których było mniej, przeszli do historii. (…)

Scenariusze

Nie ulega wątpliwości, że Program 500+ już powołał do życia setki tysięcy młodych Polaków (w odniesieniu do prognoz GUS, nieprzewidujących tego programu). Nie ulega również wątpliwości, że 500+ nie podniesie dzietności do poziomu zapewniającego pełną zastępowalność pokoleń. Struktura wiekowa będzie nadal zdeformowana, co – licząc nie kadencjami, ale pokoleniami – musi doprowadzić do wyludnienia, czyli zaniku polskości w Polsce.

Możemy się z tym pogodzić: niech nas zastąpią narody demograficznie prężniejsze. Niewykluczone nawet, że to się stanie bez naszej zgody. Tak jak w Bizancjum. Możemy też przyjąć opcję „europejską”, czyli najpierw zlać się z innymi narodami Europy, a później – niezbyt długo – „czekać na barbarzyńców”.

Możemy jednak uznać, że polskość jest wartością zasługującą na długie trwanie, że nasze późne wnuki powinny mieć szansę na mówienie po polsku we własnym kraju. To nie dla każdego jest oczywiste. Jeżeli jednak przyjmiemy opcję polską, to – pod rozpatrywanym teraz względem – musimy działać. Na dalsze stymulanty finansowe nie ma co liczyć. Ich skuteczność jest ograniczona, podobnie jak ograniczony jest budżet, oskarżany (przez idiotów lub agentów) o „rozdawnictwo”.

Doświadczenia

Nie lekceważę żadnej formy finansowego wsparcia dzietności. Bronię zwłaszcza zasady powszechności, która chroni kobiety przed upokarzającymi staraniami w różnych urzędach, co zresztą by kosztowało strasznie dużo. Wiem, bo byłem urzędnikiem odpowiedzialnym za podobne sprawy. Segregacja rodzin na „lepsze” i „gorsze” wymagałaby zatrudnienia wielu odpowiednio wykształconych specjalistów, zdobywania tysięcy zaświadczeń i nieraz kończyłaby się w sądzie.

Mam również inne doświadczenia. Otóż jako ojciec czworga dzieci musiałem – oprócz etatu – brać dodatkowe zajęcia lub przynosić różne roboty do domu, co skutkowało przerzuceniem wielu ciężarów wychowawczych na żonę nauczycielkę. Ta znów z tego powodu nie mogła pracować zawodowo przez wiele lat. Ja musiałem zarabiać (w kopalni czy w urzędzie) względnie dużo, co sprawiało, że prawie nigdy nie załapałem się na żaden socjal, choć – po podzieleniu przez 6 – moje zarobki starczały na zaledwie bardzo, bardzo skromne życie. Gdy żona nie pracowała, odmawiano naszym dzieciom nawet miejsca w przedszkolu.

Nie żalę się, tylko pokazuję przykład typowej inteligenckiej rodziny wielodzietnej. Podobnie jest w rodzinach nauczycielskich, lekarskich i wielu innych. Widzę, jak dobroczynne skutki dla młodych rodzin przynosi 500+. W PRL ośmieszano rodziny wielodzietne, które niby miały być siedliskiem patologii. W III RP ta myślowa kalka utrzymywała się bardzo długo. Bo rzeczywiście, wiele rodzin wielodzietnych wpadało w taką biedę, że traciło zdolność dobrego funkcjonowania. Nieprzyjaźni obserwatorzy skutek nazywali przyczyną. Nie dostrzegali rodzin, które dają radę wspaniale, choć kosztem wielkiej pracy matek i wyrzeczeń ojców.

Powinno nam zależeć, żeby dzieci rodziły się nie tylko w rodzinach patologicznych, ale również w takich, które potrafią potomstwu zapewnić wzorowe wychowanie. W takich rodzinach bardzo często zdarza się tak, że przy jednym dziecku żyje się na względnie wysokiej stopie, ale każde następne dziecko rujnuje dobrobyt, choć dochody takiej rodziny są nadal dużo wyższe niż jakikolwiek próg socjalny.

Przy okazji: zauważyłem, że naprawdę bogaci ludzie coś nie gardzą 500+, które jest dla nich zaledwie dodatkiem do reszty z kieszonkowego. Głośno krytykują, ale cicho biorą.

Polskość rozegra się w kulturze

W XIX wieku polskości w Polsce nie uratowały stymulanty finansowe. Gdybyśmy nie mieli Mickiewicza, Chopina, Matejki czy Sienkiewicza… nikt nie wie, czy dowieźlibyśmy polskość aż do roku 1918. I czy tej polskości starczyłoby aż na Polskę. Dziś stoimy w obliczu gigantycznej przemocy medialnej ze strony niepolskich, a często polonofobicznych monopolistów. Tworzone są indeksy ksiąg zakazanych, których na terenie Polski nie wolno udostępniać w antypolskich sieciach handlowych. Wymyślane są różne formy cenzury (pisałem o tym na tych łamach w kwietniu br., a o dystrybucji prestiżu w czerwcu). Już chyba każdy (z wyjątkiem idiotów i agentów) widzi, że kapitał medialny ma narodowość. Trzydzieści lat medialnej przemocy!

W poprzednich raportach domagałem się utworzenia konglomeratu polskich mediów, wspierających Program 500+. Proponowałem założenie miesięcznika flagowego pod roboczym tytułem „Matka Polka”, który by konkurował na rynku z tą śmieciową makulaturą, propagującą antywartości. W czasach internetowych taki miesięcznik musiałby być wspierany przez cały mobilny anturaż, umożliwiający dotarcie do starych i młodych. Wysyłałem to do różnych urzędów i polityków. Na razie – bez jakiegokolwiek odzewu. Być może jest to niewłaściwy kierunek działania.

Nie wiem, co się dzieje w telewizji, bo nie korzystam z telewizora, ale siedzę w internecie i widzę dużo wartościowych działań ministerstwa kultury. Na razie ministerstwo walczy o historię, co przyjmuję z aplauzem. Potrzebne są jednak działania, wspierające polską dzietność, a tego za bardzo nie widzę. Kto się tym zajmie? Ministerstwo rodziny i wszystkiego najlepszego może administrować programami socjalnymi, ale nie przeprowadzi wieloletniej kampanii propagującej rodzinę.

Szkoły? Trudna sprawa. W PRL-u szkoły uratowały polskość przed sowietyzacją, bo jednak większość grona nauczycielskiego stanowili patrioci odporni na marksizm. Czy tak jest nadal? Tego nie wiem. Może warto sprawdzić. Obawiam się jednak, że sformatowani przez komunistyczne uniwersytety nauczyciele chętniej zajmą się promocją aborcji, masturbacji i „wielką księgą cipek” niż wychowaniem ku odpowiedzialnej dzietności. Kilku niestety takich znam. Nigdy nie powinni być nauczycielami, ale to oni dziś rządzą szkołami samorządowymi.

Wnioski arytmetyczne

Nie wypowiadam się o moralnych aspektach dopuszczalności aborcji na życzenie. Dla mnie sprawa jest jasna, ale wielu Polaków akceptuje ciemność. Porozumienie jest niemożliwe, a wszelka dyskusja – stratą czasu. Należy znaleźć rozwiązanie na innej płaszczyźnie, np. arytmetycznej.

Pamiętamy o skutkach ustawy proaborcyjnej z roku 1956. Wprowadzono ją w szczycie wyżu, a mimo to przyniosła skutki katastrofalne.

Teraz, gdy znajdujemy się (spójrzmy na wykresy) w epoce nieuniknionego pogłębiania się niżu, liberalizacja aborcji oznaczałaby wręcz wygaszenie narodu polskiego. Powtarzam: nie używam żadnych argumentów moralnych ani religijnych. Wskazuję to, co z punktu widzenia elementarnej znajomości matematyki powinno być dla każdego jasne. Przez co najmniej 20 lat liczba urodzeń musi spadać ze względu na to, że nie będzie miał kto tych brakujących dzieci rodzić. Czysta arytmetyka. Możemy tylko ten nieunikniony(!) proces spowalniać lub przyśpieszać.

Zwolennicy aborcji na życzenie są na szczęście poza większością parlamentarną, więc z tej strony nic poważnego nam nie grozi. Pojawili się jednak prowokatorzy z drugiej strony, nawiedzeni Savonarole, gotowi wszcząć wojnę, której rezultat nie jest pewny. Moralny szantaż, wywierany na polityków, jest po prostu obrzydliwy w sytuacji, gdy obecny stan świadomości społecznej gwarantuje przegraną w referendum, a wprowadzenie takiej zmiany bez referendum rozpoczęłoby epokę wojen domowych. Jeżeli głoszący jedynie słuszne poglądy Savonarola przyczyni się do porażki obecnego Prezydenta, będzie przez całą wieczność tłukł się po piekle, które teraz brukuje swoimi nieodpowiedzialnymi i egoistycznymi dobrymi chęciami.

Tak więc problemów nam nie brakuje. Może nadchodzące lata, wolne od wyborczej presji, będą sprzyjać ich rozwiązaniu. W tytule zacytowałem słowa o Ziemi, przypisywane Galileuszowi: „a jednak się kręci”. Wydaje mi się, że to samo – wbrew całej antyrodzinnej i antypolskiej propagandzie – można już dziś powiedzieć o Programie 500+. A przyszłość Polski zależy od polskiej kultury. I polską twórczość należy wspierać. W każdej dziedzinie.

Cały artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „500+ eppur si muove”, znajduje się na s. 8 lipcowego „Kuriera WNET” nr 73/2020.

 


  • Od 2 lipca „Kurier WNET” wraca do wydania papierowego w cenie 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „500+ eppur si muove” na s. 6 lipcowego „Kuriera WNET” nr 73/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Bezpośrednią przyczyną strajku był kotlet?/ Wywiad Wojciecha Pokory z Marcinem Dąbrowskim, „Kurier WNET” 73/2020

Lublin stał się w drugiej połowie lat 1970. jednym z najważniejszych ośrodków opozycji politycznej w Polsce. Pierwszy powielacz przemycony z Zachodu to dzieło lubelskiego ośrodka opozycji.

Wojciech Pokora, Marcin Dąbrowski

Lubelski Lipiec a gdański Sierpień. Narodziny Solidarności

Z Marcinem Dąbrowskim – dr. historii, głównym specjalistą Oddziałowego Biura Badań Historycznych IPN Oddział w Lublinie, zajmującym się historią Lubelskiego Lipca 1980 i NSZZ Solidarność na Lubelszczyźnie – rozmawia Wojciech Pokora.

Panie Doktorze, zacznę nieco przewrotnie. Lublin nie kojarzy się, a na pewno w czasach PRL tak było, jako miasto opozycji. Raczej z Manifestem PKWN z 22 lipca 1944 r. O żołnierzach wyklętych operujących w tych rejonach przecież wówczas głośno nie mówiono. Za to zdecydowanie bardziej chwalono się, że stąd pochodził Bolesław Bierut. A lipiec był obchodzony właśnie jako rocznica wspomnianego manifestu… Skąd nagle znalazła się tu w ludziach siła do buntu?

To ówczesne kojarzenie Lublina i Lubelszczyzny z Manifestem PKWN, czy szerzej z tzw. Polską Lubelską z lat 1944–1945, czyli okresem zainstalowania się władzy komunistycznej na ziemiach polskich, było bardzo krzywdzące dla mieszkańców tego regionu. Zwrócił Pan Redaktor uwagę na żołnierzy wyklętych. Powojenna partyzantka antykomunistyczna należała na tym terenie do najsilniejszych w kraju.

A były jeszcze wydarzenia związane z cudem w katedrze lubelskiej w 1949 r. Zwróciły one oczy całego kraju na Lublin. Tysiące wiernych przybywających z całej Polski. Wojskowe i milicyjne blokady na rogatkach miasta. Uliczne starcia z MO i KBW. Setki zatrzymanych i aresztowanych. Z tego ponad sto osób skazanych na kary pozbawienia wolności, nawet do 5 lat więzienia. Takich pacyfikacji nie przeżyło wówczas żadne miasto w Polsce.

Dodajmy jeszcze mniej znane wydarzenia w obronie krzyża w Kraśniku Fabrycznym w 1959 roku. Dalej, aresztowanie przez komunistów peregrynującej kopii obrazu Matki Boskiej w 1966 r., jako kara za żywiołowe przyjęcie ikony na ulicach Lublina.

Postrzeganie Lublina i Lubelszczyzny jako jakiejś kolebki Polski Ludowej jest nieporozumieniem. To, że propaganda PRL kreowała przez dziesięciolecia swoje wizje, to nie znaczy, że my po latach też powinniśmy je powielać.

Pamiętajmy, że przez cały okres PRL istniał tu Katolicki Uniwersytet Lubelski. I wiele osób kojarzyło Lublin właśnie z KUL-em. Czym była ta instytucja i jaką rolę odegrała, mimo wszystkich rozmaitych ograniczeń i uwarunkowań, to temat na osobną opowieść. W każdym razie był to ważny symbol. Ale także realne miejsce dające schronienie osobom wyrzuconym z uczelni państwowych, na przykład po marcu 1968 r. czy po grudniu 1981 r.

I być może Pana zaskoczę, ale właśnie dzięki katolickiej uczelni Lublin stał się w drugiej połowie lat 1970. jednym z najważniejszych ośrodków opozycji politycznej w Polsce. Pierwsze profesjonalne powielacze przemycone z Zachodu i początki niezależnej poligrafii w kraju to dzieło lubelskiego ośrodka opozycji.

Wiemy, że w lipcu 1980 r. wszystko zaczęło się w Świdniku…

Pierwsze strajki zaczęły się 1 lipca 1980 r. w różnych miejscach w kraju, gdy w stołówkach niektórych zakładów pracy zaczęto wprowadzać podwyżkę cen artykułów mięsnych. Już wtedy zastrajkowały m.in. Zakłady Mechaniczne „Ursus” oraz Wytwórnia Sprzętu Komunikacyjnego „PZL-Mielec”. 8 lipca 1980 r. rano zmieniono ceny w zakładowej stołówce w WSK „PZL-Świdnik” i dlatego w Świdniku też wybuchł strajk.

Zatem, jak się niekiedy mówi, bezpośrednią przyczyną strajku był kotlet.

Bezpośrednią przyczyną wybuchu strajku w WSK Świdnik było podwyższenie cen w zakładowej stołówce. Z tego powodu po przerwie śniadaniowej nie podjęło pracy kilka wydziałów. Około południa robotę przerwały już wszystkie wydziały produkcyjne.

Jak przebiegał strajk?

Przede wszystkim od razu przy wyjaśnianiu przyczyn przerwania pracy pojawiła się ogromna ilość uwag, wniosków, postulatów. Od paru lat społeczeństwo – w tym i mieszkańcy Świdnika – było nękane narastającym kryzysem ekonomicznym, pogłębiającymi się brakami towarów. Strajk ujawnił ogromne obszary zaniedbań ze strony dyrekcji i władz różnego stopnia w zakresie spraw zakładowych, pracowniczych, socjalnych. Stąd na niektórych wydziałach zgłoszono po kilkaset postulatów. Tak było zresztą w całej Polsce. Lato 1980 r. obnażyło zaniedbania PRL w stosunku do środowisk pracowniczych, w ówczesnej nowomowie: proletariatu, dla dobra którego miano sprawować dyktatorską władzę. Tymczasem ów proletariat zbuntował się przeciw otaczającej rzeczywistości i swoim rzekomym dobroczyńcom.

Istotnym elementem strajku w Świdniku, a potem i w innych zakładach pracy, okazały się wiece załogi. Setki ludzi gromadzące się pod biurowcem dyrekcji były poważną siłą nacisku. Komunistyczny aparat nie miał doświadczenia w kontakcie z takim spontanicznym tłumem.

Podczas niedawnej konferencji, która odbyła się w Lublinie – „Stąd ruszyła lawina… 40. rocznica Lubelskiego Lipca 1980” – prof. Andrzej Zybertowicz zwrócił uwagę, że w momencie wybuchu protestu pojawiły się dwa nurty – część strajkujących zaintonowała Międzynarodówkę, lecz za chwilę większość zaśpiewała Boże, coś Polskę. Czy to wydarzenie można uznać za symboliczne?

Nie było dwóch nurtów w czasie lipcowych strajków na Lubelszczyźnie. Ani rozdwojenia wśród strajkujących. Ci sami ludzie śpiewali Wyklęty powstań ludu i pieśni religijne. Taka była specyfika Polski Ludowej.

To było wówczas bardzo szczególne miejsce na Ziemi: państwo socjalistyczne, rządzone od kilkudziesięciu lat przez komunistów i będące częścią komunistycznego bloku państw Układu Warszawskiego i RWPG, w którym ponad 90 procent obywateli chodziło – bez przeszkód – do kościoła. Wśród nich była większość członków komunistycznej partii PZPR.

Również bez przeszkód, choć poza szkołą, uczęszczały na lekcje religii niemal wszystkie dzieci i prawie cała polska młodzież. W tym większość dzieci działaczy partyjnych, milicjantów, a nawet funkcjonariuszy SB. A kilka miesięcy wcześniej tłumy, liczące nawet około miliona osób, gromadziły się na spotkaniach z papieżem, i to na dodatek z rodzimym papieżem, który jeszcze niedawno żył wśród tych ludzi na co dzień. Takie rzeczy możliwe były wtedy tylko nad Wisłą.

Wracając do Świdnika, ta Międzynarodówka śpiewana pod oknami dyrekcji była wyrazem buntu, a nie hymnem pochwalnym na cześć władz. Musiała brzmieć zupełnie inaczej, niż podczas wcześniejszych akademii 1-majowych. I z całą pewnością nie sprawiła przyjemności słuchającym jej komunistycznym dygnitarzom, którzy przybyli do WSK. A należy wspomnieć, że do strajkującego zakładu dotarli dość wysocy funkcjonariusze rządzącego aparatu: minister przemysłu maszynowego, wojewoda lubelski, sekretarz ekonomiczny KW PZPR, dyrektor zjednoczenia. Na ówczesnym etapie rozwoju ruchu strajkowego trudno wyobrazić sobie gości wyższego szczebla.

I tu trzeba podkreślić rzecz niezwykle ważną dla dalszego pokojowego przebiegu wydarzeń w lecie 1980 roku. To, że nie doszło do przemocy, do użycia siły, a być może nawet do przelewu krwi, wynikało nie tylko z opanowania i ograniczania się strajkujących. Co najmniej w równym stopniu było to efektem gotowości władzy do podjęcia szybkich rozmów ze strajkującymi, i to już od pierwszego dnia, czyli od 1 lipca 1980 r. Bez takiej postawy władz, scenariusze wydarzeń z 1980 roku mogły być zupełnie inne.

Czy już wówczas zaczęto dostrzegać, że strajk jest czymś więcej niż upomnieniem się o podstawowe sprawy bytowe?

Wspomniałem wcześniej o ogromnej liczbie zgłaszanych postulatów. Od tych spraw codziennych, pracowniczych, zakładowych, trzeba było zacząć i te załatwić w pierwszej kolejności.

W lipcu 1980 r. władze PRL czuły się jeszcze silne i nie były skłonne ustępować tak daleko, jak stało się to miesiąc później, w sierpniu. Zdawali sobie z tego sprawę strajkujący i przedkładali realne na tamtą chwilę żądania. Pamiętajmy, że w lipcu władze w ogóle nie uznawały jeszcze pojęcia ‘strajk’. Nazywało się to „przerwami w pracy”.

Dlatego nie było jeszcze wówczas Komitetów Strajkowych o takiej nazwie. Strajkujący, o ile nie bali się wyłonić jakiegoś bardziej formalnego przedstawicielstwa, używali zastępczych nazw. W WSK Świdnik był to Komitet Postojowy. To nawet władzom bardziej wówczas zależało na wyłonieniu jakiejś reprezentacji pracowników, z którą łatwiej byłoby rozmawiać i zakończyć protest, niż z wielkim, niekontrolowanym tłumem.

Jeśli chodzi o horyzont postulatów, zauważmy, że od początku strajkujący w WSK upominali się o poprawę zaopatrzenia i warunków bytowych dla całego Świdnika. Domagano się też zmniejszenia dysproporcji cywilizacyjnych między poszczególnymi obszarami kraju. W nowej sytuacji strajkowej zupełnie nie zdały egzaminu dotychczasowe rady zakładowe, które miały być rodzajem samorządu pracowniczego, a okazały się martwymi atrapami posłusznymi dyrekcji. Stąd ważny, jak na owe czasy, postulat uniezależnienia rad zakładowych od dyrekcji. A to byłby już pierwszy krok do utraty kontroli nad zakładami pracy. Złamaniem ówczesnego tabu było także domaganie się zniwelowania dysproporcji między zarobkami i zasiłkami dla pracowników przemysłu a takimi samymi uprawnieniami milicjantów, pracowników wojska czy działaczami partyjnymi PZPR. Czy to już nie było podgryzaniem egipskiej piramidy? A postulat wszystkich wolnych sobót na stałe, który był taki nośny w sierpniu i w czasach Solidarności? A żądanie podawania rzetelnych informacji w środkach masowego przekazu? Czy to już nie był krok ku ograniczeniu cenzury i wolności słowa?

Strajkujący w Świdniku mieli świadomość ograniczeń wynikających z uwarunkowań ustrojowych. Nikt przy zdrowych zmysłach nie domagałby się w 1980 roku obalenia PRL czy zmiany ustroju. Ani w lipcu, ani w sierpniu 1980 roku.

Nawet w 1981 r. nie głosiła tego Solidarność. A wielu w szeregach PZPR szczerze próbowało jeszcze reanimować swoją partię w ramach tzw. struktur poziomych. Dopiero 13 grudnia 1981 r. i represje stanu wojennego zmieniły znowu otaczające realia, a przede wszystkim horyzonty myślowe w ludzkich głowach. Mało kto myślał już o reformowaniu systemu. Ale wtedy wszyscy mieli już za sobą 16 miesięcy zbiorowej posierpniowej wolności.

Załodze WSK Świdnik udało się wymusić spełnienie postulatów. Pojawił się przykład, ze strajk jest formą dialogu z władzą.

Zaskakujące jest to, że zakończony czwartego dnia strajk w WSK Świdnik sfinalizowano podpisaniem pisemnego porozumienia. To pierwszy taki przypadek latem 1980 roku.

Czy stąd strajki w kolejnych zakładach pracy na Lubelszczyźnie?

Strajki w Lublinie pojawiły się już nazajutrz po rozpoczęciu strajku w Świdniku. I to od razu w dużych zakładach pracy. 9 lipca rozpoczęła strajk Fabryka Maszyn Rolniczych „Agromet”. Kolejnego dnia – Lubelskie Zakłady Naprawy Samochodów. Potem – największa Fabryka Samochodów Ciężarowych. I w następnych dniach kolejne przedsiębiorstwa. Stopniowo strajki objęły także inne miejscowości Lubelszczyzny, jak Białą Podlaską, Chełm, Kraśnik, Lubartów, Poniatową czy Puławy. Ale głównym ośrodkiem strajkowym stał się Lublin.

Ale nie było jeszcze wtedy żadnej struktury, która by koordynowała strajki?

Od 8 do 25 lipca 1980 r. w regionie strajkowało ponad 150 zakładów pracy. Zdecydowana większość, bo około 90, w samym Lublinie.

Strajki były jednak zupełnie spontaniczne, nieskoordynowane. Nie było struktury międzyzakładowej, spajającej wszystko w całość, tak jak później na Wybrzeżu. Mimo to, gdy w dniach 16–19 lipca 1980 r. strajk w Lokomotywowni Lublin zablokował cały węzeł PKP, strajkował transport zaopatrzenia sklepów, a 18 lipca stanęła komunikacja miejska – Lublin został praktycznie sparaliżowany. Większość pracowników innych przedsiębiorstw nie docierała na czas do swoich miejsc pracy.

Jak zareagowały na to władze?

Sytuacja wydawała się władzom na tyle poważna, że 18 lipca 1980 r. wystosowały Apel do mieszkańców Lublina. Wezwały w nim, ale w łagodnym tonie, do powrotu do pracy. Apelowały także o rozwagę i zadeklarowały spełnienie uzasadnionych postulatów. Apel został rozklejony w formie dużych afiszów na murach miasta. Opublikowała go także lokalna prasa. A na antenie rozgłośni odczytał go I sekretarz KW PZPR.

W żadnym innym mieście latem 1980 roku nie wystosowano podobnej odezwy do mieszkańców. To nie wszystko. W Warszawie zebrało się Biuro Polityczne Komitetu Centralnego PZPR, czyli najwyższe polityczne gremium decyzyjne tamtych czasów. Zapadła tam decyzja o powołaniu Komisji Rządowej do rozpatrzenia postulatów zgłoszonych przez zakłady pracy Lublina i województwa lubelskiego.

Postanowiony na czele komisji wicepremier Mieczysław Jagielski już następnego dnia, 19 lipca, przybył do Lublina, przywożąc ze sobą wiceministra komunikacji, który zakończył strajk kolejarzy w lubelskiej lokomotywowni PKP.

Niedługo potem lubelskie strajki zakończyły się. Ale niecały miesiąc później znowu zawrzało. Tym razem na Wybrzeżu. Tam były już tradycje strajkowania i pamięć o Grudniu 1970. Od 1978 r. działały tam Wolne Związki Zawodowe Wybrzeża. Czy zasadne jest mówienie, że to, z czym mieliśmy do czynienia w sierpniu 1980 r., miało swój początek w lipcu na Lubelszczyźnie?

O lipcowych strajkach w Lublinie doskonale wiedziano na Wybrzeżu. Mówiło o tym Radio Wolna Europa, dzięki zorganizowanej przez opozycję siatce zbierania informacji o strajkujących zakładach pracy. Wiedziano, że strajki były masowe i że mimo to miały pokojowy przebieg. Że władze podjęły rozmowy ze strajkującymi i zgodziły się spełnić przynajmniej część zgłoszonych postulatów.

Przełamana została dzięki temu bariera strachu i o tyle łatwiej było zrobić w Gdańsku kilka kroków dalej. Z rzeszą doradców, pod okiem ekip dziennikarskich i kamer telewizyjnych z całego świata. Sama władza też dojrzała do znacznie dalej idących ustępstw i rozwiązań.

Zresztą, była już przyparta do ściany, gdy pod koniec sierpnia stanął prawie cały kraj. Strajkujący w lipcu nie mieli tego komfortu i byli sami. Dlatego tym bardziej należy przypominać, że bez ich wcześniejszego zrywu nie byłoby potem gdańskiego Sierpnia.

Wywiad Wojciecha Pokory z historykiem Marcinem Dąbrowskim, pt. „Lubelski Lipiec a gdański Sierpień. Narodziny Solidarności”, znajduje się na s. 1 i 8 lipcowego „Kuriera WNET” nr 73/2020.


 

  • Od 2 lipca „Kurier WNET” wraca do wydania papierowego w cenie 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Wywiad Wojciecha Pokory z historykiem Marcinem Dąbrowskim, pt. „Lubelski Lipiec a gdański Sierpień. Narodziny Solidarności” na s. 8 lipcowego „Kuriera WNET” nr 73/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Nagroda Fundacji Solidarności Dziennikarskiej dla Aleksandry Tabaczyńskiej z „Wielkopolskiego Kuriera WNET”!

„Za cykl odważnych, szczegółowych i wnikliwych relacji prasowych i internetowych z procesu w najbardziej zagadkowej i dramatycznej dla polskich dziennikarzy sprawie zabójstwa red. Jarosława Ziętary”.

Jolanta Hajdasz, Aleksandra Tabaczyńska

Olu, jesteśmy z Ciebie dumni!

„Za cykl odważnych, szczegółowych i wnikliwych relacji prasowych i internetowych z procesu ochroniarzy firmy Elektromis i byłego senatora Aleksandra Gawronika, sądzonych w najbardziej zagadkowej i dramatycznej dla polskich dziennikarzy sprawie zabójstwa redaktora Jarosława Ziętary. Przez ponad 28 lat wymiar sprawiedliwości nie ukarał nikogo za tę śmierć, a do dziś nawet nie odnaleziono ciała zamordowanego dziennikarza śledczego. Rzetelnie i systematyczne relacje Aleksandry Tabaczyńskiej z kolejnych rozpraw procesu w Poznaniu przypominają tragiczne losy zamordowanego oraz skalę niejasnych powiązań polityki i biznesu z początku transformacji ustrojowej w Polsce” – w ten sposób Jury Główne tegorocznego Ogólnopolskiego Konkursu Dziennikarskiego Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich uzasadniło przyznanie nagrody Fundacji Solidarności Dziennikarskiej Aleksandrze Tabaczyńskiej, naszej koleżance z redakcji „Wielkopolskiego Kuriera WNET”. Rozmawia z nią Jolanta Hajdasz.

Jak przyjęłaś informację o nagrodzie Fundacji Solidarności Dziennikarskiej dla Ciebie?

Aleksandra Tabaczyńska, laureatka Nagrody Fundacji Solidarności Dziennikarskiej 2020. Fot. archiwum prywatne

Przyjęłam ją z wielką radością oczywiście, a także wzruszeniem. Ma ona dla mnie jeszcze dodatkowy wydźwięk, jest po prostu oddaniem szacunku i pamięci młodemu, zamordowanemu dziennikarzowi. Jest swoistym aktem solidarności społeczności zawodowej z krzywdą i okrutnym losem Jarosława Ziętary. Bardzo serdecznie dziękuję wszystkim osobom, które zdecydowały o przyznaniu mi tej nagrody. Dzięki niej kolejny już raz można przypomnieć opinii publicznej o młodym dziennikarzu, który za swoją pracę zapłacił życiem. Ta historia bowiem od blisko 28 lat wciąż trwa.

W uzasadnieniu nagrody jury napisało, iż jest to nagroda „za cykl odważnych, szczegółowych i wnikliwych relacji prasowych i internetowych z procesu ochroniarzy firmy Elektromis i byłego senatora Aleksandra Gawronika sądzonych w najbardziej zagadkowej i dramatycznej dla polskich dziennikarzy sprawie zabójstwa redaktora Jarosława Ziętary”. Co Ty na to?

Mogę tylko jeszcze raz podziękować i zapewnić, że jestem bardzo wdzięczna za te słowa. Relacje, które publikuje Centrum Monitoringu Wolności Prasy Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich na swoich stronach oraz artykuły w „Kurierze WNET” to próba udokumentowania zeznań świadków, a więc tego, co słyszy skład sędziowski. Słowa i całe historie wybrzmiewające na sali sądowej zostaną przez sąd ocenione pod względem wiarygodności, a oskarżeni – osądzeni.

Przy okazji zeznań świadków powstaje obraz, jak budowała się w Poznaniu gospodarka rynkowa.

Przedsiębiorstwo Elektromis, którego działalnością interesował się Jarosław Ziętara, zostało założone w roku 1987, a więc na dwa lata przed transformacją ustrojową w Polsce. Pierwsze hurtownie rozpoczęły działać już w 1990 roku i w krótkim czasie została stworzona cała sieć hurtowni Elektromis. W tamtym momencie była największą siecią hurtowni w Polsce. Proces pokazuje między innymi, kto tworzył środowisko wokół i w samym Elektromisie – okazuje się, że głównie osoby związane z Milicją Obywatelską, Służbą Bezpieczeństwa, ZOMO, a nawet ówczesną prokuraturą czy klubem sportowym także związanym z policją. Czy ludzie tworzący ten światek byli w stanie skrzywdzić innych, stojących na drodze ich rozwoju finansowego? Moim zdaniem – z pewnością tak.

Kiedy po raz pierwszy usłyszałaś historię zamordowanego dziennikarza?

W 1992 roku, z doniesień telewizyjnych. Wtedy to były jeszcze informacje o zaginięciu Jarka Ziętary, które można było przeczytać w prasie czy obejrzeć w poznańskiej telewizji. Te obrazy sprzed lat wróciły do mnie szczególnie, gdy tuż przed procesem „ochroniarzy” przeczytałam książkę kolegów Jarosława Ziętary: Piotra Talagi i Krzysztofa Kaźmierczaka Sprawa Ziętary. Zbrodnia i klęska państwa, nagrodzoną w 2015 roku przez jury konkursu SDP.

Dlaczego zainteresowałaś się tym tematem?

Dobrze pamiętałam emocje, które wywoływał jeszcze na początku lat dziewięćdziesiątych. Jednak gdyby nie to, że procesy sądowe zostały objęte obserwacją przez CMWP SDP, nie wróciłabym aż tak szczegółowo do tragicznego losu poznańskiego reportera. Warto też dopowiedzieć, że Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich od lat czynnie wspiera wszystkie działania, które służą wyjaśnieniu tej sprawy. Uhonorowany został też Społeczny Komitet im. Jarosława Ziętary.

Dzięki objęciu obserwacją procesu „ochroniarzy” i Aleksandra G., jest ogromna szansa, że to, czego nie zdążył opisać Ziętara, zostanie jednak opublikowane nie tyle w formie artykułów śledczych, ale relacji z sali sądowej.

Które z zeznań wydają Ci się najważniejsze?

Zeznania Macieja B. ps. Baryła z pewnością robią wrażenie. Mam tu na myśli nie tylko ich treść, która poraża, ale także sam sposób przekazu. Stara się on za wszelką cenę przekonać sąd, a także dziennikarzy, że mówi prawdę, uwiarygadniając swoje słowa wieloma szczegółami. Z pewnością Baryła jest na swój sposób charyzmatyczny. Jednak najmocniej poruszył mnie jego ostatni apel do dziennikarzy, wygłoszony podczas styczniowej rozprawy przeciwko Aleksandrowi G. Brzmiał on tak: „Ja nie pogrążyłem żadnego bandziora czy gangstera, tylko klawisza i ubeka. Bił ludzi. Był dobry w biciu ludzi, gdy był klawiszem. Ciągle piszecie najbogatszy, senator, a to klawisz i ubek. Jego pogrążyłem”.

Pozostali świadkowie to także w zdecydowanej większości albo osoby karane, albo odsiadujący właśnie wyrok więźniowie, którzy przyjeżdżają w asyście policji. Mają – średnio – pięćdziesiąt lat lub więcej i masę własnych kłopotów, tak że obserwujący proces dziennikarze są dla nich najmniejszym problemem.

Na jakim etapie jest sprawa? Kiedy zapadnie wyrok?

Obecnie przed Sądem Okręgowym w Poznaniu toczą się dwie sprawy. Jedna to tak zwany „proces ochroniarzy”. Oskarżonymi są bowiem dwaj byli ochroniarze nieistniejącego obecnie poznańskiego holdingu Elektromis. Mirosława R. pseudonim Ryba i Dariusza L. pseudonim Lala obwinia się o uprowadzenie, pozbawienie wolności i pomocnictwo w zabójstwie poznańskiego dziennikarza Jarosława Ziętary. Obaj oskarżeni nie przyznają się do winy. Rozprawy trwają od stycznia 2019 roku. Ze względu na pandemię odwołano zaplanowane w 2020 roku posiedzenia, które mają być wznowione we wrześniu.

Druga sprawa to trwający od 2016 roku proces, w którym oskarża się Aleksandra G. o podżeganie do zabójstwa poznańskiego dziennikarza. Oskarżony nie przyznaje się do winy. Rozprawy również zostaną wznowione we wrześniu.

W listopadzie 2019 roku Prokuratura Krajowa, Małopolski Wydział Zamiejscowy Departamentu do Spraw Przestępczości Zorganizowanej i Korupcji Prokuratury Krajowej w Krakowie podała, że umorzyła postępowanie w sprawie zabójstwa Ziętary wobec niewykrycia sprawców. Innymi słowy, nie można postawić zarzutu zamordowania, bo człowiek, który zadał śmiertelny cios Jarkowi, nie żyje. Miał to być rosyjskojęzyczny gangster.

Z tego wynika jasno, że na wyroki z pewnością jeszcze długo poczekamy.

Czy jest szansa, że poznamy prawdę o śmierci Jarka?

Procesy, które toczą się przed sądem okręgowym w Poznaniu, mają odpowiedzieć na pytania: czy Aleksander G. podżegał do zabójstwa Jarosława Ziętary oraz czy ochroniarze „Lala” i „Ryba” brali udział w uprowadzeniu dziennikarza, którego następnie przekazali mordercom. I mam nadzieję, że w tym zakresie otrzymamy odpowiedź nie budzącą wątpliwości.

Jest jeszcze jeden wątek tej sprawy, który na sali sądowej wybrzmiewa w szczątkowej formie albo wcale. Jarosław Ziętara „czekał” na swoją śmierć, według „Baryły”, trzy dni. Myślę, że był pewien, że ktoś się o niego upomni. Miał prawo liczyć nie tylko na rodzinę czy kolegów – tu się nie zawiódł – ale przede wszystkim na policję i służby specjalne, z którymi miał kontakty. Nic takiego się nie stało. Ktoś jednak powinien się z tego wytłumaczyć.

Jak trafiłaś do dziennikarstwa? Czym prywatnie i zawodowo zajmujesz się na co dzień?

Ukończyłam Uniwersytet Przyrodniczy w Poznaniu i przez 10 lat pracowałam w zawodzie. W międzyczasie rodziły się dzieci i może zabrzmi to banalnie, ale pracowałam w domu, zajmując się rodziną. Studia podyplomowe dziennikarskie skończyłam, mając już czworo dzieci. Zaczęłam publikować, podejmując tematykę społeczną i historyczną dotyczącą społeczności, wśród której mieszkałam. Publikowałam swoje teksty od prasy parafialnej przez tygodniki, dwutygodniki, miesięczniki, a nawet kwartalniki społeczno-kulturalne. Angażowałam się w życie społeczne, które następnie opisywałam. Tak trafiłam do „Kuriera WNET”, konkretnie do jego wydania poświęconego Wielkopolsce.

Reasumując, nie mam za sobą błyskotliwej kariery dziennikarskiej, raczej zwykłą, żmudną pracę w terenie. Jednak lat bycia mamą na pełen etat nie zamieniłabym nigdy na żaden sukces zawodowy. I wszystkim matkom, które teraz „siedzą z dziećmi w domu”, dedykuję tę nagrodę. Być może teraz omija was wiele szans, ale z pewnością przyjdą następne.

Kim dla Ciebie jest dziennikarz, jaka jest misja tego zawodu? A może jej nie ma, może to tylko sposób na zarabianie pieniędzy, zawód jak każdy inny?

Podejście do etyki dziennikarskiej niestety odzwierciedla spory światopoglądowe w społeczeństwie. Tak oczywiście nie powinno być. Dziennikarz ma służyć swoją pracą wspólnemu dobru, a nie ochraniać jakiekolwiek interesy; czyli prawda, obiektywizm i pokora to podstawowe wytyczne w tej pracy. Lubię powiedzenie „słowo napisane, nieszczęście zasiane”. To działa jak przestroga.

Zbiór opowiadań Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Armia księdza Marka”. Można go nabyć przez internet: www.facebook.com/Armia-Ksiedza-Marka. Kontakt z autorką: [email protected].

Jesteś także autorką fantastycznych, wesołych opowiadań z życia ministrantów, pt. Armia księdza Marka, które drukujemy na lamach Wielkopolskiego Kuriera WNET i które zostały wydane w formie książki. Opowiadania uderzają autentyzmem i niebanalnym humorem. Skąd się biorą te anegdoty?

Inspiracją byli moi chłopcy, którzy przez kilka lat służyli przy ołtarzu. Większość postaci występujących w tych opowiastkach to prawdziwi ministranci. Jest to niezwykle wesoła i dynamiczna wspólnota w Kościele katolickim, a rzadko opisywana. Ministranci są oczywistością dla wiernych i mało kto się nad tym zastanawia. Dlatego chciałabym też bardzo, żeby w dalszym ciągu tworzyli ją tylko chłopcy. Moim zdaniem, gdy pojawią się dziewczyny, zawsze uczesane, wymyte i świetnie zorganizowane, to bardzo szybko wygryzą biednych chłopaków.

Czego sobie życzysz? Jako dziennikarka i jako osoba prywatna, żona i matka czwórki dzieci?

Jak każdy, mam wiele marzeń i planów. Chyba takie najważniejsze, to nie zmarnować otrzymanego życia i zasłużyć sobie na Niebo. A dziennikarsko – cudnie byłoby się jeszcze na coś przydać.

Wywiad Jolanty Hajdasz z Aleksandrą Tabaczyńską, laureatką Nagrody Fundacji Solidarności Dziennikarskiej, pt. „Olu, jesteśmy z Ciebie dumni!”, znajduje się na s. 1 i 6 lipcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 73/2020.


 

  • Od 2 lipca „Kurier WNET” wraca do wydania papierowego w cenie 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Wywiad Jolanty Hajdasz z Aleksandrą Tabaczyńską, laureatką Nagrody Fundacji Solidarności Dziennikarskiej, pt. „Olu, jesteśmy z Ciebie dumni!” na s. 1 lipcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 73/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Olga Semeniuk: Trzaskowski nigdy nie chciał być prezydentem Warszawy. Jego zawsze ciągnęło do dużej polityki

Wiceminister rozwoju Olga Semeniuk o Sławomirze Nitrasie, awarii Czajki i pasywnym zarządzaniu stolicą przez PO.

Podsekretarz w Ministerstwie Rozwoju, Olga Semeniuk oznajmiła, że zachowanie Sławomira Nitrasa, który fizycznie uniemożliwił uczestnictwo posłowi PiS podczas konferencji prasowej, napawa „dużą dozą obaw”.

Przemoc słowna i przekraczanie granic jeśli chodzi o przemoc już taką fizyczną bo dotykanie i cielesną drugiego człowieka bez jego zgody i bez jego woli no to to już są rzeczy które naprawdę nie powinny się dziać i na pewno tego typu osoba która pełni taką a nie inną funkcję jak Sławomir Nitras nie powinna się tak zachowywać.

Zdaniem rozmówcy Łukasza Jankowskiego, Platforma Obywatelska nie potrafi zarządzać Warszawą.

To smutne, że Warszawą nikt nie rządzi (…) To martwi, że tylko w kampanii robią spektakularne pokazy inwestycji, naprawiania Warszawy. Po kampanii, po 12 lipca myślę że znowu wrócimy do pasywnej Warszawy.

Wiceminister w ostrych słowach opisuje Rafała Trzaskowskiego jak kandydata, który „nie ma nic wspólnego z polskością”, a przykładem tego jest:

Podpisanie umów z podwykonawcami przez ZTM w ramach właśnie autobusów miejskich (…) Wiele segmentów miejskich jest po prostu w usługach i sprzedaży kapitału zagranicznego niestety głównie niemieckiego.

 

Posłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.W.K. / M.K.

Paweł Żebrowski (ZUS): Umorzyliśmy składki na kwotę ponad 11 mld złotych

Rzecznik prasowy Centrali ZUS, Paweł Żebrowski o zwolnieniach z ZUS w ramach tarczy antykryzysowej, dodatku solidarnościowym i 

Rzecznik ZUS, Paweł Żebrowski wskazuje, że zwolnienie z obowiązku płacenia składek na ZUS skończyło się 30 czerwca i obecnie nie można już wnioskować o tę ulgę. Dodaje, że program ten cieszył się dużym zainteresowaniem:

Umorzyliśmy składki na kwotę ponad 11 mld złotych, w tym 4 mld zł za marzec, ponad 3,5 mld zł za kwiecień i około 3,7 mld zł za maj. Zwolnieniem zostało objętych około 6,5 mln osób ubezpieczonych. Te liczby mogą robić wrażenie.

Na pytanie redaktora Łukasza Jankowskiego o wydłużenie lub trwałe zmodyfikowanie płatności składek do ZUS, rzecznik Zakładu Ubezpieczeń Społecznych oznajmia, że jeśli będzie wola rządu, aby dokonać takich zmian, zakład jest gotowy do zastosowania się do zaleceń.

W kwestii dodatku solidarnościowego przyjętego w tarczy antykryzysowej 4.0., Paweł Żebrowski przytacza najnowsze dane:

Od 21 czerwca do ZUS złożono około 73 tys. wniosków. Zaledwie po 4 dniach, czyli już 25 czerwca zakład wypłacił pierwsze świadczenia. No i do 3 lipca ZUS wypłacił dodatki dla 60 tys. osób na kwotę ponad 76 mln złotych.

Gość „Popołudnia WNET” podkreśla również, że dokumenty o przyznanie dodatku solidarnościowego po utracie pracy, muszą być złożone elektronicznie przez platformę usług elektronicznych. Jeżeli ktoś nie posiada takiego konta, może skorzystać z instruktarza zamieszczonego na stronie ZUS.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz !

A.W.K. / M.K.

Polscy wierni mogą się zacząć trzymać za portfele. SN wynalazł sposób na materialną odpowiedzialność zbiorową katolików

Należy doprowadzić do bankructwa diecezji, skazania któregoś z biskupów, a wierni powinni uzyskać prawo odwoływania hierarchów. W ogóle dobrze by było, gdyby państwo wzięło się za Kościół.

Ryszard Skotniczny

Biskupi wyrazili wolę powołania Fundacji św. Józefa (tej, która ma się zajmować problemami pedofilii). (…) Nie jest tajemnicą, że wpływ na Fundację przejęło od początku jedno środowisko, dość specyficzne, jak chodzi o obraz polskiego katolicyzmu. Większość katolików w Polsce nie podpisałoby się np. pod wątpliwym co do zgodności z nauczaniem Kościoła poglądem: „Jeśli jest miejsce, gdzie mamy jednego księdza na kilka tysięcy ludzi, a jednocześnie mówimy o Eucharystii jako szczycie życia duchowego, to dlaczego w imię norm i tradycji pozbawiamy tych ludzi dostępu do Eucharystii, ucinając temat posługi kościelnej kobiet? W imię utrzymania status quo pozbawiamy tych ludzi Eucharystii”.

Działalności Fundacji od początku towarzyszą zapewnienia, że chodzi wyłącznie o dobro ofiar. Coś jednak zaczyna zgrzytać, gdy dowiadujemy się: „opłacamy już indywidualne terapie osobom, wobec których odpowiedzialność diecezji nie jest oczywista ze względów prawnych”. „Odpowiedzialność diecezji”? Po wyroku Sądu Najwyższego z dnia 31 marca 2020 roku (sygn. II CSK 124/19) wszystko stało się jasne. Nawet najbliższy środowisku zarządzającego fundacją publicysta ocenił, iż jest to orzecznictwo w wyniku „nowatorskiego zastosowania art. 430 kc”. Mówiąc bardziej dosłownie, Sąd Najwyższy, wchodząc w rolę ustawodawcy, wynalazł rodzaj odpowiedzialności zbiorowej katolików. (…)

Dalszy program zdefiniowano równie precyzyjnie: „dopóki za sprawę nie weźmie się państwo, i to z całą surowością swojego aparatu, dopóki pierwszy biskup nie zostanie skazany za zaniedbanie obowiązków, dopóki nie zbankrutuje pierwsza diecezja, a komputery w pierwszej kurii nie zostaną zajęte przez prokuraturę, mimo ubolewań, że to atak na Kościół, dopóty nic się nie zmieni”. (…)

Ofiary pedofilii stają się jedynie instrumentalnie traktowanym pretekstem dla przeprowadzenia rewolucji w Kościele; zniszczenia hierarchii (odwoływanie biskupów przez wiernych) i odebrania Kościołowi materialnych podstaw działalności (nie duchownym winnym nadużyć – katolikom jako wspólnotom, np. diecezjalnym).

O tym, czy bp Janiak winny jest zaniedbań, zadecyduje Ojciec święty. Natomiast polscy biskupi, zwłaszcza z imienia przywołany abp Polak, powinni chyba wyjaśnić katolikom w Polsce parę rzeczy. Biorąc bowiem pod uwagę wypowiedzi osób kierujących Fundacją św. Józefa i związanych z tym środowiskiem, zbyt łatwo można zauważyć, iż faktycznie mogło być tak, że celem było zaszczucie bpa Janiaka, by na nim i Diecezji Kaliskiej przećwiczyć opisany wyżej plan. A błyskawiczne skomentowanie przez abpa Polaka filmu braci Sekielskich też jakoś za dobrze pasuje do tej układanki.

Cały artykuł Ryszarda Skotnicznego pt. „Co wynika z listu biskupa Janiaka?” znajduje się na s. 10 lipcowego „Kuriera WNET” nr 73/2020.

 


  • Od 2 lipca „Kurier WNET” wraca do wydania papierowego w cenie 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Ryszarda Skotnicznego pt. „Co wynika z listu biskupa Janiaka?” na s. 10 lipcowego „Kuriera WNET” nr 73/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Anna Gembicka: Jeżeli kobiety zdecydują się podjąć zatrudnienie, muszą być wynagradzane w sprawiedliwy sposób

Wiceminister funduszy i polityki regionalnej o projekcie ustawy dotyczącej mobbingu, zrównania płac kobiet i mężczyzn oraz luce płacowej.

Wiceminister Anna Gembicka komentuje projekt ustawy o mobbingu, który dotyczy kwestii zróżnicowania płac pomiędzy kobietami, a mężczyznami:

Liczba pracujących kobiet jest mniejsza od liczby pracujących mężczyzn (…) Ale jeżeli kobiety zdecydują się podjąć zatrudnienie, chcemy żeby mogły być wynagradzane w sprawiedliwy sposób (…) Chodzi o to, że jeżeli mamy takie same stanowiska, które wymagają takich samych kompetencji, zakres zadań jest taki sam, a te płace są różne i tym kryterium jest płeć – żeby można było temu przeciwdziałać.

Rozmówczyni Łukasza Jankowskiego powołuje się na raport, który wskazuje, że gdyby liczba kobiet zatrudnionych w Polsce zwiększyłaby się o 500 tys. to środki płynące do gospodarki do roku 2025 zwiększyłyby się od 90 do 180 mld zł.

Wiceminister w Ministerstwie Funduszy i Polityki Regionalnej Anna Gembicka wierzy, że przyjmowane przepisy są możliwe do wyegzekwowania, a ich wdrożenie przyniesie założone skutki, choć:

Niestety osoby, które pracują w mniejszych ośrodkach, gdzie to bezrobocie jest wyższe, bardzo często się boją po prostu zaprotestować, boją się zawalczyć o swoje prawa, bo wiedzą, że trudno im będzie znaleźć inną pracę. My też to wiemy, my też to rozumiemy, dlatego mam nadzieje, że te przepisy też doprowadzą do zmiany mentalności, do zmiany podejścia, także pracodawców.

Posłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.W.K. / M.K.

„Rodzice decydują”. Prezydent składa projekt zmiany prawa oświatowego

W piątek prezydent Andrzej Duda przedstawił projekt, który ma stanowić wypełnienie zapisów Karty Rodziny. Według nowelizacji zgodę na działalność stowarzyszeń w szkole będą musieli wyrazić rodzice.

Na piątkowej konferencji prasowej ubiegający się o reelekcję prezydent poruszył temat edukacji. Przypomniał, że poparł kilka dni temu projekt poselski ws. edukacji domowej. Teraz składa własny projekt zmian prawa oświatowego.

To projekt zmiany prawa oświatowego, który jednoznacznie przesądza, że działalność wszelkich organizacji pozarządowych, która miałaby być prowadzona na terenie szkoły, wymaga zgody nie tylko dyrekcji, ale i rodziców.

Andrzej Duda wyraził nadzieję, że oba projekty zostaną jak najszybciej przegłosowane przez parlament. Nawiązując do podpisanej przez siebie Karty Rodziny podkreślił, że rodzice mają prawo do wychowywania dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami:

Czas najwyższy, by w naszym systemie prawnym, zgodnie z oczekiwaniami rodziców, wreszcie to prawo rodziców do wychowywania dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami było realizowane.

A.P.

 

Bogatko: Niemcy są za neutralnością wobec USA i flirtem z Rosją i Chinami. Niemiecką prasę nazywam powolną

Jan Bogatko o prezydencji Niemiec w Unii Europejskiej oraz o niemieckiej prasie i tym, jak opisuje ona kampanię prezydencką w Polsce.


Jan Bogatko przedstawia najnowsze wydarzenie z Niemiec. Nasz sąsiad jako kraj posiadający prezydencję w Unii Europejskiej kieruje się w stronę neutralności tej organizacji międzynarodowej wobec Stanów Zjednoczonych.

Niemcy opowiadają się za neutralnością wobec Stanów Zjednoczonych i flirtem z Rosją i Chinami.

Ponadto w niemieckiej prasie jest głośno o polskich wyborach prezydenckich. Nasi sąsiedzi nie patrzą optymistycznym wzrokiem na ich wynik. Philipp Fritz napisał artykuł w Die Welt na temat tego, że „ostatecznie zawsze wygrywają narodowi konserwatyści”. Nasz korespondent zauważa, że wcześniej dziennikarz ten pisał w duchu bardziej optymistycznym nazywają Andrzeja Dudę „zwycięzcą, który nie jest zwycięzcą”. Niemiecka prasa zauważa, że prezydent Polski zabiega o głosy „wyborców z prawicowego spektrum”, jednak już nie wspomina, że „robi to także Rafał Trzaskowski”.

Bogatko zauważa, że niemiecką prasę ocenia się  w rankingach jako najbardziej wolną na świecie. Jest ona jak mówi, faktycznie powolna, gdyż opisuje ważne wydarzenia z opóźnieniem, czego przykładem jest nie tylko „noc sylwestrowa w Kolonii”. Dzieje się tak zupełnie jakby niemieccy dziennikarze czekali przed publikacjami na „briefing w urzędzie kanclerski między kanclerz a najwybitniejszymi dziennikarzami w kraju”.

Posłuchaj całej rozmowy już teraz!

K.T./A.P.