Wypowiedź szefa KRRiT budzi obawy TVN. Zdaniem Kołodziejskiego TVN24 łamie zasady zagranicznej własności firm medialnych

W niedawnym wywiadzie dla Reuters przewodniczący Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji Witold Kołodziejski stwierdził, że organ nadzoru nie ma wspólnego stanowiska w odnowienia koncesji dla stacji.

Ostatni wywiad Witolda Kołodziejskiego dla Agencji Reuters podsyca niepewność TVN. Stanowisko szefa KRRiT w kontekście struktury własnościowej stacji jest zbliżone do tego, jakie prezentują politycy Prawa i Sprawiedliwości. Według Kołodziejskiego ​​zasady własności mediów w Polsce były traktowane zbyt pobłażliwie. Zagrażało to jego zdaniem narodowemu bezpieczeństwu, w przypadku jeśli obce mocarstwo chciałoby kupić aktywa w Polsce.

Zdaniem przewodniczącego KRRiT w zaistniałej sprawie nie ma mowy o żadnym politycznym nacisku. Jednocześnie, Witold Kołodziejski przyznał, że pięcioosobowa rada KRRiT nie ma jednolitego stanowiska w sprawie przedłużenia koncesji TVN, a wstępne głosowania w tej sprawie nie są równoznaczne z rozstrzygnięciem. Wiadomo, że w celu odnowienia licencji TVN24 na kolejne 10 lat konieczna jest większość co najmniej 4:1.

Polityk zakłada, że KRRiT ponownie rozpatrzy kwestię struktury własności stacji po zakończeniu fuzji między Discovery i podlegającym pod AT&T WarnerMedia. Mimo, że cała medialna burza, która nawiązała się wokół tej sprawy, koncentruje się na stacji TVN24 – szef KRRiT zaprzecza, że chodzi jedynie o tę stację:

Nie chodzi tylko o TVN24. Analizowane przez nas sprawy dotyczą całej struktury firmy. To poważniejsza sprawa. Moim zdaniem potrzebne jest tutaj rozwiązanie prawne – komentuje polityk.

Obecnie komercyjna stacja telewizyjna TVN jest zarządzana przez spółkę Polish Television Holding BV. Spółka jest zarejestrowana w Niderlandach, czyli państwie przynależącym do Europejskiego Obszaru Gospodarczego, należąc jednocześnie do amerykańskiego koncernu Discovery. Zdaniem Kołodziejskiego praktyka ta stoi w sprzeczności z prawem, czyli art. 35 ustawy o mediach.

Źródło: Onet.pl/media

N.N.

Czy Turcy zastąpią Amerykanów w Afganistanie?

Począwszy od sierpnia w Afganistanie stacjonować będzie do tysiąca amerykańskich żołnierzy. Lukę pozostałą po wycofaniu się Waszyngtonu mogłaby wypełnić Ankara.

[related id=142663 side=right] W zeszłym tygodniu Pentagon poinformował, że wycofywanie amerykańskich żołnierzy z Afganistanu zakończono w ponad 90 proc. Na miejscu docelowo ma pozostać od 640 do tysiąca żołnierzy ochraniających kluczowe obiekty, takie jak ambasady i lotniska. W czasie gdy Amerykanie nie zdążyli się jeszcze wycofać siły afgańskiego rządu już przegrywają z talibami tracąc na ich korzyść kolejne tereny. Obecnie, według danych amerykańskiej Fundacji Obrony Demokracji, ponad połowa afgańskich dystryktów jest w rękach Talibanu.

Wsparciem dla rządu prezydenta Aszrafa Ghaniego może być Turcja, której prezydent przedstawił swoje plany podczas czerwcowego szczytu NATO. Recep Tayyip Erdoğan wskazał, że tureccy żołnierze mogliby strzec międzynarodowego portu lotniczego w Kabulu. Na brukselskim szczycie sekretarz NATO Jens Stoltenberg zaznaczył, że Turcja mogłaby odgrywać  „kluczową rolę” w Afganistanie. Przedstawiciele Sojuszu chcieliby widzieć w Turcji, kraju w większości muzułmańskim, pośrednika w rozmowach z talibami. Ci jednak odrzucają możliwość stacjonowania jakichkolwiek zagranicznych wojsk w ich kraju. Rzecznik talibów Suheyl Shaheen podkreślił, że wszystkie obce oddziały będą traktowane jako „siły okupacyjne”.

A.P.

Ukryte Skarby – 12.07.2021

Tym razem redaktor Elżbieta Ruman dociera do miejsca zwanego „polskimi Pompejami”, czyli Łeby. Miejscowość, której historia sięga ponoć czasów neolitu, zasypał jednak nie pył wulkaniczny, ale piach.

W „Ukrytych Skarbach” mamy szansę zapoznać się z sekretami Łeby. Nadmorskie miasto zostało 11 stycznia 1558 r. całkowicie zniszczone przez szalejący nad Bałtykiem sztorm. Jak podkreśla dziennikarka, w łebskich wydmach można nadal dostrzec szczątki dawnych, przysypanych obecnie zabudowań:

Zniszczony został port, zabudowania w tym kościół. I z tego kościoła (…) pozostał jednak start mur, który można zobaczyć pomiędzy wydmami nad samym brzegiem – opisuje Elżbieta Ruman.

Gośćmi audycji są ks. Zenon Myszk oraz mistrz i twórca manufaktury Starej Piekarni, Henryk Płotka. Dziennikarka wraz z gośćmi wprowadzają słuchaczy w historię nadmorskiego miasta, która – jak podkreśla gospodarz audycji – sięga aż neolitu:

Jest to miejsce, które przez tysiące lat było zasiedlane. Pierwsi mieszkańcy podobno trafili tu już w neolicie, tysiąc lat przed naszą erą – komentuje redaktor.
Zapraszamy do wysłuchania całej audycji!

Zapraszamy do wysłuchania całej audycji!

N.N.

Ukryte Skarby

Studio Olimpijskie. Kraśnicki: Marzymy żeby nasi siatkarze zdobyli złoty medal

Prezes Polskiego Komitetu Olimpijskiego komentuje nadzieje związane z nadchodzącymi igrzyskami w Tokio. Zdaniem Andrzeja Kraśnickiego, Polska ma szansę na złoty medal w siatkówce.

W audycji „Studia Olimpijskiego” prezes Polskiego Komitetu Olimpijskiego, Andrzej Kraśnicki, mówi o  nominacjach dla naszych olimpijczyków. Mają je oni otrzymać z rąk prezydenta Andrzeja Dudy:

Dzisiaj przyznam to nie będzie, ale polscy olimpijczycy, siatkarze, otrzymają nominacje – zaznacza prezes komitetu.

Nasz gość mówi również o nadziejach związanych z wyczekiwanymi igrzyskami. Jak stwierdza prezes każdy, kto otrzyma olimpijską nominację ma szansę zwyciężyć w swojej dyscyplinie:

Wszyscy, którzy uzyskali kwalifikacje olimpijską – a o tym decydowały bardzo konkretne kryteria – mają szansę na zdobycie medalu i podniesienie swojego wyniku, promocję sportu i promocję Polski – komentuje Andrzej Kraśnicki.

Jak jednak podkreśla prezes, są dyscypliny gdzie prognozy wygranej są wyższe niż w innych. W przypadku reprezentacji polskiej, największe nadzieje leżą w siatkówce:

Oczywiście są sporty, gdzie ta szansa jest dużo większa. Marzymy żeby nasi siatkarze zdobyli medal. Ci, którzy znają te dyscyplinę wierzą, że to może być nawet medal złoty – podkreśla Andrzej Kraśnicki.

Zapraszamy do wysłuchania całej rozmowy!

N.N.

Marcin Palade: Donald Tusk ma odbudować pozycję polskich chadeków. Być może czeka nas próba przewrotu na polskiej lewicy

Co wspólnego z powrotem polskiego premiera mają unijni chadecy? Czemu Leszek Miller podważa przywództwo Włodzimierza Czarzastego? Socjolog o tym, co nas czeka na polskiej scenie politycznej.
Socjolog


Marcin Palade nie spodziewa się wcześniejszych wyborów parlamentarnych w Polsce. Ocenia, że to wariant mało prawdopodobny. Podkreśla, że powrót Donalda Tuska do krajowej polityki nie musi być negatywną wiadomością dla Zjednoczonej Prawicy.

Donald Tusk jest głównym politykiem, który potrafi zjednoczyć zwaśnioną i podzieloną Zjednoczoną Prawicę jak nigdy dotąd.

Według naszego gościa były szef Rady Europejskiej może sprawić, iż koalicja rządząca zarzuci kłótnie i się mocniej ujednolici. Czy byłemu premierowi uda się zjednoczyć opozycję? Palade wskazuje, że

Donald Tusk musi najpierw poradzić sobie z opozycją wewnątrz własnego ugrupowania.

Socjolog ocenia, że były lider EPL ma misję odbudowania pozycji polskich chadeków w ramach Unii Europejskiej. Zauważa, że

Leszek Miller bardzo intensywnie włączył się w negowanie liderowania przez Włodzimierza Czarzastego Sojuszowi Lewicy Demokratycznej. Być może czeka nas próba przewrotu na polskiej lewicy, aby była jeszcze bardziej uległa wobec Platformy Obywatelskiej i jej nowego lidera.

Posłuchaj całej rozmowy już teraz!

K.T./A.P.

Rafał Dzięciołowski: Wołyń czeka na skrupulatną, naukową monografię

Prezes Fundacji Solidarności Międzynarodowej o uroczystościach upamiętniających rocznicę rzezi wołyńskiej i o tym, czemu Ukraińcy czczą sprawców ludobójstwa Polaków.


Rafał Dzięciołowski relacjonuje przebieg wizyty Małgorzaty Gosiewskiej na Ukrainie, w której czasie upamiętniano miejsca pamięci na terenie Wołynia. Wiele z polskich grobów jest nieoznaczonych i należy je odszukać. Nasz gość mówi, jak takie miejsca są odszukiwane. Pomaga w nich konsulat w Łucku.

Polski Wołyń jest już światem trochę nieistniejącym.

Gość Poranka Wnet informuje, że tym roku na uroczystościach rocznicowych w Hucie Stepańskiej i katedrze w Łucku zgromadziły się setki Polaków z Polski i Ukrainy.

Prawda jest taka, że Wołyń czeka na opis, który nie tylko zerwaniem zasłony milczenia, ale skrupulatną, naukową monografię.

[related id=149385 side=right] Jak wyjaśnia prezes Fundacji Solidarności Międzynarodowej, dowódcy UPA organizujący rzeź wołyńską walczyli później przeciw komunistom i za to ostatnie są obecnie na Ukrainie upamiętniani. Wskazuje, że Ukraińcy nie pochwalają rzezi wołyńskiej, lecz zaprzeczają, aby miała miejsce.

Opór na Ukrainie trwał nawet dłużej niż naszych Żołnierzy Wyklętych.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

K.T./A.P.

Dzieje prasy regionalnej w Wielkopolsce po 1989 r. – modelowy przykład stopniowej likwidacji mediów opiniotwórczych

Następował proces – od niemal całkowitej swobody na początku funkcjonowania redakcji „Gazety Poznańskiej” i „Głosu Wielkopolskiego” – po niemal całkowitą kontrolę po przejęciu przez Polska Presse.

Jolanta Hajdasz

Dzieje prasy regionalnej w Wielkopolsce po 1989 r. to modelowy wręcz przykład rozłożonej w czasie likwidacji mediów opiniotwórczych, pełniących w swoim regionie funkcje inne niż komercyjna, tzn. przede wszystkim funkcję informacyjną oraz kontrolną w stosunku do władz samorządowych.

Do 1990 r. w Poznaniu ukazywały się 3 dzienniki: „Głos Wielkopolski”, „Gazeta Poznańska” i popołudniówka „Express Poznański”. Były one własnością Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej „Prasa-Książka-Ruch”. 22 marca 1990 r. w stan likwidacji postawiono RSW „Prasa-Książka-Ruch”, a więc także należące do niego Wielkopolskie Wydawnictwo Prasowe. Trzy tygodnie później, 11 kwietnia 1990 r., został rozwiązany Główny Urząd Kontroli Publikacji i Widowisk wraz z jego terenowymi przedstawicielstwami.

W tym czasie Poznań należał do kilku miast w Polsce z najsilniej rozwiniętą prasą drukowaną oraz dobrze działającymi ośrodkami państwowego radia i telewizji, biorąc pod uwagę realia ukształtowane w czasach PRL-u. W poznańskich mediach zatrudnionych było około 300 dziennikarzy, dalszych 100 pracowało w ościennych województwach Wielkopolski.

Znamienne są dzieje zmian własnościowych zachodzących w wielkopolskiej prasie; tzw. rys historyczny jest w tym wypadku wyjątkowo wymowny. Szczegółowo opisywał to na bieżąco m.in. były sekretarz redakcji „Expressu Poznańskiego”, dr Jan Załubski, pracownik naukowy Instytutu Nauk Politycznych i Dziennikarstwa Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu, z którego opracowań pochodzą m.in. dane liczbowe cytowane w niniejszym opracowaniu.

Po burzliwym okresie zmian własnościowych w latach 90., w Poznaniu, w roku 2000, rynek codziennej prasy drukowanej zdominowany był już przez 2 podmioty: Oficynę Wydawniczą „Głos Wielkopolski” oraz spółkę Polskapresse, będącą własnością niemieckiego wydawnictwa Passauer Neue Presse, którego oddział regionalny w Wielkopolsce nosił nazwę „Prasa Poznańska”. Oficyna Wydawnicza „Głos Wielkopolski” była wówczas spółką następujących podmiotów: Centrax Press Holandia (46%), Piotr Voelkel (30%), Marian Marek Przybylski (16%) i Spółdzielnia Pracy Dziennikarzy, której Prezesem był też M.M. Przybylski (8%).

Spółkę utworzono w marcu 1991 r. Wówczas jej największym współwłaścicielem była firma zagraniczna, szwajcarska Lako Industrie Consulting (30%), ale tylko nieco mniej posiadali: spółka Kora, reprezentująca Zarząd Regionu NSZZ „Solidarność” (25%), i Czytelnik, który odzyskał cześć utraconego majątku w postaci 22% udziałów w Oficynie. Pozostali członkowie ówczesnej spółki to Spółdzielnia Pracy Dziennikarzy (18%) i Piotr Voelkel (5%). Koral i Czytelnik sprzedali później wszystkie swoje udziały, podobnie postąpiła spółdzielnia dziennikarska. Jeszcze wrócimy do tego, w jaki sposób odbywało się przejmowanie tych udziałów w wydawnictwie.

Tak więc 10 lat po utworzeniu Oficyny Wydawniczej „Głos Wielkopolski” większość udziałów w spółce mieli jeszcze polscy udziałowcy, ale ich stan posiadania zmniejszył się z 70% do 54%.

Marian Marek Przybylski, pytany w 1998 r. o to, jak długo będzie opierał się m.in. zakusom Passauer Neue Presse na zakup wielkopolskich gazet, jednoznacznie określił swoją strategię słowami: „długo, a może nawet zawsze”. To samo powtarzał na zebraniach redakcyjnych dziennikarzom, co potwierdzili rozmówcy wypełniający ankiety na potrzeby niniejszego opracowania. Nie dotrzymał słowa, późniejsze fakty to potwierdziły.

Passauer Neue Presse działający wówczas w Polsce jako spółka Polskapresse, wykupił w lipcu 1996 r. swoją pierwszą gazetę w regionie – „Gazetę Poznańską”. Niemieckie wydawnictwo nabyło ją od jej pierwszego prywatnego właściciela, Wojciecha Fibaka. Początkowo miał 95%, a wkrótce 100% udziałów. W późniejszym czasie stał się właścicielem popularnej wówczas w Poznaniu popołudniówki „Express Poznański”, ale szybko z popołudniówki zamienił ją w dziennik poranny, po to, by w grudniu 1999 r. zlikwidować ten tytuł jako samodzielny dziennik. „Express Poznański” stał się wtedy wkładką „Gazety Poznańskiej”. W 2000 r. „Gazeta Poznańska” była jedną z niewielu gazet, której sprzedaż w ostatnich dwóch latach nie zmniejszyła się.

Ówczesny prezes Polskapresse Oddział Poznański, Yann Gontard, deklarował, iż Wielkopolska jest dla wydawnictwa trzecim rynkiem prasowym po Warszawie i Śląsku; niemiecki wydawca zainwestował na nim w samym tylko 1999 r. roku 80 mln zł. Kwota jest imponująca nawet na dzisiejsze warunki finansowe. Tak więc na początku roku 2000, dziesięć lat po rozpoczęciu prywatyzacji prasy, w Poznaniu, czyli stolicy regionu liczącego około trzy i pół miliona mieszkańców, wychodziły tylko dwa dzienniki prasowe. Ich łączna sprzedaż wynosiła wówczas około 100–120 tysięcy egzemplarzy.

Ciekawe są prawne kulisy transakcji, których skutkiem stała się koncentracja rynku prasy regionalnej w Wielkopolsce już w roku 2003, bo wtedy realnie dokonało się scalenie obu gazet – „Gazety Poznańskiej” i „Głosu Wielkopolskiego”.

Wyglądało to tak, jakby obie gazety połączyły się bezkonfliktowo i jakby to „Głos Wielkopolski” przejął będącą w rękach niemieckiego Verlagsgruppe Passau „Gazetę Poznańską”, a generalnie było na odwrót, co boleśnie odczuli dziennikarze „Głosu”. Ale sprawa prosta nie była, co widać po postępowaniu sądowym, jakie toczyło się w tej sprawie przed Sądem Ochrony Konkurencji i Konsumentów, choć ostatecznie Sąd Apelacyjny orzekł, że Oficyna Wydawnicza Wielkopolski nie złamała przepisów antymonopolowych.

Ale po kolei. Oficyna Wydawnicza Wielkopolski, ówczesny wydawca „Głosu Wielkopolskiego” – dziennika powiązanego kapitałowo z grupą wydawniczą Polskapresse – nie musiała zgłosić do prezesa Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów (UOKiK) zamiaru przejęcia tytułu prasowego „Gazeta Poznańska”, jak zdecydował właśnie Sąd Apelacyjny w Warszawie. Utrzymał on w mocy wyrok Sądu Ochrony Konkurencji i Konsumentów (SOKiK).

Przypomnijmy, że w lutym 2004 r. prezes UOKiK wydał decyzję, która nakazywała Oficynie Wydawniczej Wielkopolski m.in. zbycie majątku nabytego w 2003 r. od Prasy Poznańskiej Sp. z o.o., w tym prawa do wydawania tytułu prasowego „Gazeta Poznańska”, jak również zobowiązała oficynę do zapłaty kary pieniężnej w wysokości 235 850 zł z tytułu niezgłoszenia zamiaru koncentracji. Oficyna odwołała się od tej decyzji do SOKiK, który w marcu 2005 r. zdecydował o umorzeniu postępowania w całości.

Sąd uznał, że nie było podstaw do zgłoszenia koncentracji, bo przedmiotem sprzedaży nie było całe przedsiębiorstwo, lecz jego część, oraz że Oficyna Wydawnicza Wielkopolski nie przejęła kontroli nad Prasą Poznańską. W kwietniu 2005 r. prezes UOKiK zaskarżył wyrok SOKiK, wnosząc o jego uchylenie i przekazanie sprawy do ponownego rozpoznania. Sąd Apelacyjny w Warszawie, oddalając apelację prezesa UOKiK, uprawomocnił wyrok SOKiK i orzekł, że Oficyna Wydawnicza Wielkopolski nie złamała przepisów antymonopolowych.

„Głos Wielkopolski” jest pierwszym tytułem polskiej gazety, który ukazał się pod koniec II wojny światowej w Poznaniu, jeszcze w czasie trwania bitwy o miasto (nr 1 ma datę 1 lutego 1945 r.) W 1947 r. postanowiono odbudować kamienicę przy ul. Grunwaldzkiej róg Marcelińskiej, wykupioną za 8,5 miliona zł. Powstał tu dom prasowy, otwarty 1 maja 1950 r., również dla „Gazety Poznańskiej”. Od 2003 r. tytuł należał do Oficyny Wydawniczej Wielkopolski. Średnia sprzedaż w tygodniu (ponad 200 tys. egzemplarzy w samym tylko Poznaniu) postawiła „Głos” w czołówce polskich dzienników regionalnych.

4 grudnia 2006 r. „Głos Wielkopolski” połączył się ostatecznie z „Gazetą Poznańską”. Redaktorzy naczelni „Głosu Wielkopolskiego” to: Józef Pawłowski, Mieczysław Halski, Jan Brzeski, Eugeniusz Żytomirski, Jan Zgierski, Józef Kołodziejczyk, Wincenty Kraśko, Wojciech Knittel, Eugeniusz Kitzmann (p.o.), Józef Konecki, Leonard Wąchalski, Lesław Tokarski, Wiesław Porzycki, Marek Marian Przybylski, Helena Czechowska, Jarosław Piotrowski, Adam Pawłowski.

„Gazeta Poznańska” to wielkopolski dziennik ukazujący się od 16 grudnia 1948 do 4 grudnia 2006 r. Przez ponad 40 lat była organem Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej w Poznaniu. Tytuł został sprywatyzowany na początku lat 90. XX wieku i przejęty przez Fibak Press – wydawnictwo Wojciecha Fibaka. Ostatnim właścicielem była Oficyna Wydawnicza Wielkopolski. Średnia wysokość sprzedaży tytułu wynosiła w 2006 r. ponad 178 tysięcy egzemplarzy. 4 grudnia 2006 r. „Gazeta Poznańska” została wchłonięta przez „Głos Wielkopolski”. Ostatnim redaktorem naczelnym gazety był Adam Pawłowski.

To są dane, do których można dotrzeć, analizując powszechnie dostępne materiały piśmiennicze. Ale obraz uzyskany na ich podstawie będzie niepełny. Każdy, kto kiedykolwiek zetknął się z pracą redakcyjną, ma świadomość tego, że często to, co w niej najistotniejsze i najprawdziwsze, nie ma swojego odzwierciedlenia w dokumentach ani oficjalnych materiałach publicystycznych. Dlatego równie istotnym źródłem wiedzy o tym, jakie relacje panowały w redakcji „Gazety Poznańskiej” i „Głosu Wielkopolskiego” po ich przejęciu przez podmioty związane z niemieckim wydawcą, są rozmowy i wywiady przeprowadzane z aktualnymi i byłymi pracownikami gazet, które ostatecznie stały się własnością Polska Press, a wcześniej były własnością związanych z tym wydawcą firm. (…)

Dziennikarz „Głosu Wielkopolskiego”, ponad 10 lat pracy dla Polska Press i ponad 10 w tej samej gazecie, gdy jeszcze nie była własnością PP

Przestałem mieć poczucie, że pracuję w samodzielnym, niezależnym, autonomicznym dzienniku regionalnym. Z upływem czasu postępowała centralizacja działań i funkcjonowanie gazety sprowadzało się coraz bardziej do pozycji jedynie oddziału regionalnego „centrali”. Gazeta zatracała swój indywidualny charakter, przestawała być z czasem cenionym, samoistnym, odrębnym ośrodkiem regionalnej refleksji intelektualnej, społecznej, kulturalnej. Traciła opiniotwórczy charakter, a przez to prestiż i w konsekwencji także uznanie czytelników. To już nie „ta” gazeta – takie panowały opinie. Gorsze stały się również, i to zdecydowanie, relacje na linii przełożony–podwładny. Szeregowy dziennikarz stał się „maszynką” do wykonywania norm pracy, postępował centralizm w wydawaniu decyzji i poczucie, że wszystko zależy od „centrali”, a redaktor naczelny jest głównie wykonawcą woli właścicieli. (…)

Dziennikarz „Głosu Wielkopolskiego”, ponad 10 lat pracy dla Polska Press i ponad 10 w tej samej gazecie, gdy jeszcze nie była własnością PP

Gazeta było dość jednoznacznie usytuowana politycznie i światopoglądowo, głównie poprzez bezpośrednie i osobiste relacje kierownictwa redakcji oraz podejmowane akcje i inicjatywy – z lokalnym układem władzy samorządowej (powiat i województwo) oraz państwowej (parlamentarzyści, ministrowie itp.). To budowało sieć wzajemnych powiązań i zależności. Tworzyło to pewien jednoznaczny klimat polityczno-ideowy i budowało poczucie tkwienia w określonym, zdefiniowanym układzie. (…)

Dziennikarz „Głosu Wielkopolskiego”, ponad 10 lat pracy dla Polska Press i ponad 10 w tej samej gazecie, gdy jeszcze nie była własnością PP

Ograniczanie tej swobody odbywało się dość nieformalnie, ale skutecznie. Głównie poprzez wytwarzanie wyraźnie odczuwalnej presji – w postaci opinii formułowanych podczas kolegiów redakcyjnych, uwag rzucanych nawet niby mimochodem, głośne wyrażanie ocen, formułowanie pochwał i przygan czy nawet dowcipów lub ironii lub szyderstw pod adresem określonych osób, grup, formacji, środowisk. Podczas dyskusji dochodziło da „zakrzykiwania” niektórych opinii, wykazywania, że to postawy i poglądy mniejszościowe, nieuznawane przez większość, dziwne, śmieszne, głupie, skrajne itp. Panował pewien niepisany wzorzec postaw, poglądów, wartości. (…)

Dziennikarz, 18 lat pracy w „Gazecie Poznańskiej” i „Głosie Wielkopolskim”

Sytuacja różniła się w zależności od charakteru zatrudnienia. Osoby na etatach miały przewidziane prawem uprawnienia, ale ich dużym problemem były niskie płace, obniżane na przestrzeni lat. Dziennikarzy na etatach sukcesywnie zwalniano. Dziennikarze na umowach „śmieciowych”, o dzieło i zlecenie, byli pozbawieni jakichkolwiek uprawnień socjalnych, byli eksploatowani ponad wszelkie normy bez dodatkowego wynagrodzenia. (…)

Dziennikarka, dział promocji i marketingu odpowiedzialny m.in. za dodatki tematyczne, 10 lat pracy, odeszła w 2003 r.

Dla mnie i chyba dla wszystkich moment sprzedaży nas Niemcom był szokujący. Było to w roku 2003. W grudniu 2002 roku na przedświątecznym spotkaniu red. nacz. Marian Marek Przybylski zapewniał nas jeszcze, że nie będzie sprzedaży, a na pierwszym zebraniu w nowym roku już przedstawił nowego członka Zarządu, którym była p. Tochowicz, reprezentująca Passauera. Rozjechała nas wszystkich jak ruski czołg. Klęła jak szewc. To był język, którym przełożeni się do nas nie zwracali. Teoretycznie była podwładną Przybylskiego, ale od razu jakby rządziła całą redakcją. Przybylski wkrótce się dowiedział, że ma nawet nie przychodzić do pracy, będą mu płacić, ale nie musi się nawet pojawiać w redakcji, był bardzo rozżalony, że go wysłali „na zieloną trawkę”. Niemcy dziennikarzy sprowadzili do pozycji gońców, np. znany komentator z dnia na dzień miał zakaz pisania komentarzy i dostał propozycję „sztyfta”, takie, jakie mają praktykanci. Ludzie popadali w depresje, nie mogli się w tym wszystkim odnaleźć.

Cały artykuł Jolanty Hajdasz pt. „Polska Press w Wielkopolsce” znajduje się na s. 4–5 lipcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 85/2021.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Jolanty Hajdasz pt. „Polska Press w Wielkopolsce” na s. 4–5 lipcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 85/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Oskarżanie ofiar i zaprzeczanie sprawstwu nie prowadzi do pojednania w prawdzie / Mariusz Patey, „Kurier WNET” 85/2021

Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów od 1943 r. prowadziła działania maskujące swoje zbrodnie. Istnieje aż nadto dokumentów świadczących o planowaniu i realizowaniu eksterminacji polskiej ludności.

Mariusz Patey

W cieniu Wołynia

Polacy często są zaskakiwani informacjami z Ukrainy o kolejnych upamiętnieniach już nie tylko Stepana Bandery, ale także Romana Szuchewycza czy Dmytra Klaczkiwskiego. W polskiej opinii zwłaszcza ci dwaj ostatni są uważani za winnych zorganizowania niezwykle brutalnych masowych mordów na polskiej ludności cywilnej, w tym kobiet i dzieci. Z drugiej strony często na Ukrainie podnosi się potrzebę współpracy ze współczesną Polską. Myślę, że aby zrozumieć tę sprzeczność, warto przeczytać książkę profesora Romana Drozda Ukraińska Powstańcza Armia, wydaną przez Burchard Edition.

Roman Drozd jest historykiem pochodzenia ukraińskiego, mieszkającym w Polsce i od dawna zaangażowanym w dialog polsko-ukraiński. Trudno go podejrzewać o chęć psucia współczesnych polsko-ukraińskich stosunków, wręcz przeciwnie. W swojej książce przytoczył deklarację Antoniego Podolskiego: „Są wszystkie dane ku temu, by Polska i Ukraina zaprzyjaźniły się jak jeszcze nigdy w historii”. Odwołał się też do stwierdzenia prof. Zbigniewa Brzezińskiego: „Niepodległa Ukraina jest kluczem do stabilizacji i pokoju w Europie Środkowej, w tym także bezpieczeństwa Polski”. Trzeba zgodzić się z wydawcą książki R. Drozda, iż „nie można się przyjaźnić, nie znając się wzajemnie”. I tu dochodzimy do sedna problemu.

Profesor R. Drozd postawił sobie za cel upiększyć wizerunek UPA w polskim społeczeństwie. Wierząc głęboko w postawione przez siebie tezy i mając na uwadze tylko dotarcie do prawdy – czego nie wykluczam – uderza w dorobek pracy wielu polskich badaczy.

Dla osób pochodzenia ukraińskiego, których rodziny przeżyły Akcję Wisła, UPA jawi się często jako obrońca ukraińskiej ludności przed komunistyczną przemocą. Sami Ukraińcy określają się jako ofiary totalitaryzmów, a UPA postrzegają jako formację narodowowyzwoleńczą, jakich powstało wiele w tej części Europy. Polską narrację historyczną traktują jako powielanie „kłamstw, jakie na temat UPA szerzyła czerwona propaganda”. A zatem według wydawcy książki, jak i jej autora, „Ukraińska Powstańcza Armia była wojskiem. Poległym żołnierzom UPA należy się szacunek, jak wszystkim żołnierzom poległym w walce o wolność swej ojczyzny”.

Polska opinia publiczna nie twierdzi, że zmarłym nie należy się spokój i prawo do grobu. „Świętość” cmentarzy jest powszechnie akceptowana w Polsce. A „świętokradcy” niszczący groby (choć i tacy się zdarzają) spotykają się z potępieniem. I tak w Polsce mamy cmentarze żołnierzy niemieckich, a nawet członków szczególnie źle zapisanego w polskiej pamięci zbiorowej oddziału SS Dirlewangera (cmentarz niemiecki w Nadolicach Wielkich na Śląsku). Mamy także groby enkawudzistów czy zbrodniarzy komunistycznych.

Polska opinia publiczna mogłaby się tu zgodzić z R. Drozdem co do potrzeby ochrony grobów także członków UPA. Natomiast już trudno przejść do porządku nad hagiografią osób uwikłanych w masowe zabójstwa kobiet i dzieci.

Tymczasem historycy, publicyści piszący o zbrodniach UPA są traktowani przez autora książki jak co najmniej inspirowani przez obce agentury. Autor i wydawca wierzą, iż pomimo aktywności tych „agentur”, „przyjaźń Ukraińców i Polaków rozwinie się, wbrew plugawym kłamstwom różnych prusów i poliszczuków”.

R. Drozd oczywiście nie uważa, iż morderstwo jest czymś dobrym, ale z przekonaniem próbuje znaleźć okoliczności łagodzące czy wręcz podważa sprawstwo OUN w ludobójczej polityce czystek na Wołyniu.

W części pierwszej swojej książki generalnie słusznie krytykuje politykę władz polskich wobec mniejszości ukraińskiej, prowadzoną w czasach międzywojnia. Do czynników zaogniających relacje polsko ukraińskie zaliczył politykę asymilacji państwowej uderzającą w szkolnictwo ukraińskie, tworzenie szkół dwujęzycznych utrakwistycznych w miejsce ukraińskich, ograniczanie działalności ukraińskich organizacji niepodległościowych, utrudnianie funkcjonowania Cerkwi prawosławnej, a nade wszystko akcje policyjno-wojskowe wymierzone w ludność ukraińską (w reakcji na wzrost działań sabotażowych ze strony ukraińskich nacjonalistów i komunistów).

Podana przez autora liczba 800 spalonych przez oddziały polskie ukraińskich wiosek od września do października 1930 r. jest zupełnie niewiarygodna, jednak pamięć o stosowanej polityce odpowiedzialności zbiorowej i polskich represjach była żywa wśród Ukraińców.

Bohdan Hud w swojej książce Polacy i Ukraińcy na Naddnieprzu, Wołyniu i Galicji Wschodniej w XIX w i pierwszej połowie XX w., wydanej po polsku, przyznaje: „Chociaż oczywiście to, co zostało powiedziane, nie uzasadnia roli OUN i UPA w tej tragedii, jak napisali między innymi ukraińscy uczestnicy Danyło Szumuk, Jewhen Stachów i Petro Poticzny”.

W prasie OUN, na przykład w piśmie „Rozwój Narodu”, tak komentowano sytuację: „Zbliża się nowa wojna, do której winniśmy się przygotować. Z chwilą, kiedy ten dzień nadejdzie, będziemy bez litości, zobaczymy powstających Żeleźniaków i Gontę, i nikt nie znajdzie litości, a poeta będzie mógł zaśpiewać »ojciec zamordował własnego syna«. Nie będziemy badali, kto bez winy, tak jak bolszewicy, będziemy najpierw rozstrzeliwali, a potem dopiero sądzili i przeprowadzali śledztwo” (Florentyna Rzemieniuk, Unici Polscy 1596–1946, Siedlce 1998, s. 202, 204, 210.).

Temat nadużyć polskich żołnierzy na Wołyniu poruszył także w rozmowie ze mną Jurij Szuchewycz, podając je jako jedną z przyczyn ukraińskiej niechęci do Polaków. Jednak nie próbował usprawiedliwiać mordów na polskiej ludności cywilnej chęcią odwetu. Swoje wieloletnie więzienie skomentował krótko: „dzieci nie powinny odpowiadać za winy ojców”. Dlatego niepokoi u R. Drozda próba tłumaczenia stosowania logiki odpowiedzialności zbiorowej przez działaczy OUN i dowódców UPA wobec ludności polskiej.

W rozdziale III swojej książki tak opisał stosunek OUN–UPA do Polaków: „UPA nadal realizowała program spychania ludności polskiej za Bug, a szczytowe nasilenie akcji przypadło właśnie na lipiec-sierpień 1943 r.” (s. 119) i „Moim zdaniem liczby poniesionych ofiar po obu stronach będą bardzo przybliżone. Oczywiście trudno tutaj wskazać, kto był stroną atakującą, a kto broniącą się…”. Można zapytać, czy R. Drozd nie rozumie, co zapisano w przytoczonym przez niego dokumencie (kwiecień 1943 r.): „we wsi Knuty w rejonie sztumskim spalono całą polską kolonię (86 zagród), a ludność zlikwidowano za współpracę z gestapo i władzą niemiecką” (s. 123). Czy polskie dzieci z Knut też współpracowały z gestapo?

Trzeba się zgodzić z twierdzeniami ukraińskich historyków, że nie wszyscy członkowie OUN popierali brutalne czystki na ludności polskiej. Nie oni jednak mieli wpływ na politykę organizacji. Jedni, jak Ivan Mitrynga (mimo, że będąc w OUN niejednokrotnie wygłaszał rasistowskie poglądy) czy Boris Lewickyj, wystąpili z OUN i przyłączyli się do oddziałów petlurowskich Tarasa „Bulby” Borowca. Inni, jak Jewhen Stakhiv, pracowali na obszarach, na których polsko ukraińskie problemy etniczne nie istniały.

OUN, mając scentralizowaną strukturę narzucało swoją politykę całej organizacji. Politykę tworzoną przez – trzeba przyznać – wąskie grono prominentnych przywódców. Analizując prace programowe działaczy OUN, Marek Wojnar, w pracy Myśl polityczna Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów w drugiej połowie lat trzydziestych w świetle nowych dokumentów” (M. Wojnar, Instytut Studiów Politycznych PAN) zauważył, iż działacze OUN już w II połowie lat 30. byli zafascynowani osiągnięciami systemów totalitarnych, a swoje cele zamierzali realizować wszelkimi metodami. Problem pojawia się, kiedy odchodzimy od dekalogu moralnego, w imię „wyższych celów”. I usprawiedliwiamy stosowanie przemocy wobec grup etnicznych, religijnych, społecznych, a zwykłe państwo prawa zostaje zastąpione logiką odpowiedzialności zbiorowej…

Po 1945 r. (a więc za późno dla tysięcy niewinnych ofiar) do części przywódców OUN dotarło, iż nie polscy wieśniacy są wrogiem idei ukraińskiego państwa narodowego, ale władza radziecka. Podjęto spóźnione próby porozumienia między polskim podziemiem niepodległościowym a UPA, które skutkowały zmniejszeniem ilości wzajemnych napadów na ludność cywilną.

Porozumienie zostało dostrzeżone jako realne zagrożenie przez polskie i radzieckie władze komunistyczne, jednak wobec sprawnie działających służb komunistycznych oraz oporu dużej części działaczy polskiego podziemia antykomunistycznego nie wyszło poza lokalne struktury podziemne. Rów wykopany na Wołyniu był zbyt głęboki do przeskoczenia.

Analizując poglądy R. Drozda, można zrozumieć mechanizm psychologiczny wypierający fakty zaburzające percepcję ukochanych dziadków, opowiadających wnukom o ich bohaterskiej walce za niepodległą Ukrainę. Niestety człowiek może być dobrym, kochającym ojcem, bratem, mężem, patriotą, a jednocześnie krwawym mordercą. Ta uwaga nie dotyczy tylko członków OUN. Aby usprawiedliwić godne pożałowania czyny swoich bohaterów, trzeba oskarżyć ofiary. Można też zaprzeczać sprawstwu. Takie zabiegi jednak nie doprowadzą do pojednania w prawdzie. Bowiem „prawda ofiar” żyje w ich dzieciach i wnukach, w setkach wspomnień i miejscach kaźni. Przykład Katynia pokazuje, jak zafałszowanie historii z równoczesną próbą budowy „przyjaznych stosunków z bratnimi narodami” zatruło polsko-rosyjskie stosunki.

R. Drozd ma rację, że współcześnie jest więcej obszarów wspólnych niż dzielących między Polakami i Ukraińcami, ale pytanie, jak zakopać rów wykopany przez sprawców zbrodni sprzed 80 lat, pozostaje otwarte. Jego książka nie przekona Polaków, daje natomiast pogląd, jakie sprawcy już wtedy podejmowali działania, próbując ukryć swoje zbrodnie i tłumaczyć swoje czyny sprzeczne z nauką Kościołów chrześcijańskich.

I tak autor publikuje odezwę do Polaków podpisaną przez przywódców OUN, w której oskarża się Polaków o współpracę z Niemcami i radziecką partyzantką. R. Drozd nie podejmuje jednak refleksji, iż to nie członkowie niemieckich formacji policyjnych czy partyzanci radzieccy polskiego pochodzenia byli ofiarami ataków na polskie wsie i przysiółki, ale zwykle bezbronni wieśniacy. Według szeroko propagowanych w polskim społeczeństwie ustaleń polskich historyków, szczytne ideały walki o wolność narodów zostały przez kierownictwo OUN skompromitowane użyciem metod nie różniących od polityk państw takich, jak nazistowskie Niemcy, Chorwacja rządzona przez ustaszy czy stalinowski ZSRR.

Słusznie pisał Taras „Bulba” Borowiec w swym liście z 10 VIII 1943 r do „Prowidu OUN”: „zamiast tego, żeby prowadzić działania zgodnie ze wspólnie nakreśloną linią, oddziały wojskowe OUN, pod marką UPA, w dodatku niby to z rozkazu Bulby, w haniebny sposób zaczęły wyniszczać polską ludność cywilną i inne mniejszości narodowe. (…) gestapo i NKWD tego sojuszu zniewolonych narodów boją się, dlatego też napuszczają jeden naród na drugi i tumanem nowych idei rozbijają narody, dzieląc je na wrogów politycznych”.

Taras „Bulba” Borowiec zaproponował OUN-B kolektywnie zarządzaną radę polityczną złożoną z przedstawicieli różnych środowisk politycznych, mającą kontrolę nad zjednoczonymi oddziałami partyzanckimi. Pomysł przypominał plan scaleniowy AK i polityczną nadbudowę porozumienia stronnictw w ramach KRN Polskiego Państwa Podziemnego. Nie godził się także na politykę wyniszczenia polskiej ludności cywilnej. Autorytarne władze OUN-B odpowiedziały przejęciem popularnej nazwy UPA, siłowym wcieleniem do swojej organizacji oddziałów Tarasa „Bulby” Borowca, a opornych mordowały.

Opinia Tarasa „Bulby” Borowca o metodach kierownictwa OUN-B nie została przez R. Drozda wzięta pod uwagę. Na łamach swojej książki przedstawia on OUN–UPA jako otwartą na współpracę z Polakami organizację, która jednak musiała bronić Ukraińców przed współpracującą z okupantem niemieckim i sowieckimi partyzantami polską ludnością.

Powołuje się przy tym na liczne propagandowe dokumenty OUN. Z dokumentów wewnętrznych wybrał te, które świadczą o „dobrych intencjach” kierownictwa OUN. Problem w tym, iż OUN już w 1943 r. prowadziła działania maskujące swoje zbrodnie. Trudno zatem wierzyć treści ulotek propagandowych przeznaczonych dla Polaków. Mimo wszystko istnieje aż nadto dokumentów świadczących o planowaniu i realizowaniu eksterminacji polskiej ludności.

Warto tu przytoczyć badania Grzegorza Motyki zebrane np. w książce: Od rzezi wołyńskiej do akcji „Wisła”.

Spotykając się z żyjącymi jeszcze świadkami historii, byłymi członkami OUN, odczuwało się poczucie winy, ale i strach przed oceną współczesnych. Dlatego sprawcy swoją wiedzą niechętnie się dzielili nawet po latach.

Wiele zbrodni zostanie pewnie do końca nie wyjaśnionych. Nie można jednak nie próbować dociekać prawdy, a tym bardziej nie można uciekać od prawdy.

Pacyfikacje według R. Drozda były narzędziem walki oddziałów partyzanckich nie tylko ukraińskich, ale i polskich. Usiłuje on bronić poglądu o pełnej symetrii w doborze metod i ilości ofiar. Można się zgodzić, iż polskie podziemie od początku 1943 r., zwłaszcza na Chełmszczyźnie i Zamojszczyźnie, stosowało godne pożałowania metody wyniszczenia świadomych narodowo Ukraińców. Zwalczano nie tylko tych służących w niemieckiej policji, ale też zaangażowanych w rozwój struktur samorządowych czy tworzenie ukraińskiej oświaty pod osłoną kontrolowanych przez Niemców ukraińskich organizacji. Od początku 1943 r. atakowano także kolonistów ukraińskich przesiedlanych przez Niemców w miejsce wysiedlanych Polaków.

Na Wołyniu jednak do 1943 r. nie było masowych mordów na Ukraińcach organizowanych przez polskie podziemie czy nieliczne samoobrony.

Tego podziemia w polskich wsiach nie było. Do wiosny 1943 r. były niemieckie akcje pacyfikacyjne, jednak nie uczestniczyli w nich w znaczącej ilości polscy policjanci, gdyż Polacy w jednostkach policyjnych pojawili się dopiero po dezercji i ucieczce policjantów pochodzenia ukraińskiego wiosną 1943 r. A wtedy już oddziały OUN atakowały i dokonywały grupowych mordów na Polakach.

Inną metodę obrony OUN przyjął Bohdan Hud, który w swej książce wydanej w języku polskim Polacy i Ukraińcy na Naddnieprzu, Wołyniu i Galicji Wschodniej w XIX w i pierwszej połowie XX w. znakomitą część winy przerzucił na ukraińskich chłopów, którzy to już w 1942 r. mieli „spontanicznie” dokonywać ataków na „polskich agronomów” wysługujących się Niemcom.

B. Hud pisał: „Dziś ze względu na brak wystarczającej liczby wiarygodnych dokumentów nie można oczywiście zrekonstruować każdego detalu ówczesnych wydarzeń, ocenić rzeczywistej siły, a także skali spontaniczności wystąpień chłopskich” (s. 340). Winne wg niego były także organizacje dokonujące napadów na wioski ukraińskie, nie zawsze w celach odwetowych.

Można zgodzić się, iż OUN dostrzegła na Wołyniu potencjał społeczny dla swoich postulatów monoetnicznej Ukrainy. Kiedy do tego doszedł program agrarny przejmowania ziemi po polskich sąsiadach, mogła konkurować ze swoim radykalizmem na ukraińskim rynku polityki.

Cynizm polityków OUN rozgrywających kartą polską polegał na tym, iż zamiast osłabiać emocje i powstrzymywać przemoc wobec w przeważającej większości bezbronnych chłopów polskich, wykorzystano niskie instynkty dla zdobycia przewagi nad konkurentami politycznymi. Walka narodowowyzwoleńcza nie upoważnia do odstąpienia od zasad etycznych.

B. Hud doszukiwał się także śladów sowieckiego sprawstwa (s. 341), niejako podejmując się polemiki z rzetelnie napisaną pracą Ihora Illiuszyna pt. ZSRR wobec ukraińsko-polskiego konfliktu narodowościowego na Ukrainie Zachodniej w latach 1939–1947.

Powołując się na odezwę do ludności ukraińskiej, wydaną w 1939 r. przez generała Kowaliowa: „Już od 20 lat policyjny but piłsudczyków bezkarnie depcze rodzinne ziemie naszych braci Białorusinów i Ukraińców. Ziemie te nigdy nie należały do Polaków. Te rdzenne ziemie białoruskie i ukraińskie zagarnęli polscy generałowie i obszarnicy w te dni, gdy republika sowiecka, broniąc się przed licznymi siłami kontrrewolucji, była jeszcze niedostatecznie silna. […] W zachodniej Białorusi i zachodniej Ukrainie wniósł się czerwony sztandar powstania. Zapłonęły dwory obszarnicze. Zaczęli miotać się generałowie. Skierowali oni karabiny maszynowe i działa przeciw powstańcom. Ale nic nie jest w stanie ugasić gniewu narodów zachodniej Białorusi i zachodniej Ukrainy” oraz na przykład dowódcy sotni UPA, agenta NKWD, Wasyla Łewoczki ps. Jurczenko, Dowbusz (dowodził antypolską akcją w Porylsku 12 VII 1943 r., w której zginęło 200 Polaków), wywiódł wniosek o możliwej radzieckiej inspiracji.

Ślady radzieckiej polityki dezintegracji środowisk polskich i ukraińskich oraz budowania wzajemnej nieufności można też znaleźć w dokumentach polskiego podziemia. Płk L. Okulicki w 1941 r. relacjonował: „Moskwa lawiruje, największe niebezpieczeństwo dla niej stanowią Ukraińcy, przeciwko którym w ostatnim czasie rozpoczęto ostre masowe represje. Polaków starają się przekonać do współpracy i podburzają ze strony Kijowa do występowania przeciwko ukrainizacji…”. Ale nie usprawiedliwia to polityki OUN i postawy dowódców sotni UPA uczestniczących w mordach od początku 1943 r.

Na pewno atak na polskie wsie był w interesie Związku Sowieckiego. W bliższej perspektywie czasowej wprowadzał chaos na zapleczu frontu, a w dalszej – pomagał skomunizować ludność polską, która już nie pamiętała lat 1939–1941 wobec ogromu zbrodni 1943 r. i chętniej wyjeżdżała z terenów ZSRR do pojałtańskiej Polski. Także koszt tych wywózek po antypolskiej akcji OUN był niższy.

To jednak jeszcze nie dowodzi współudziału służb radzieckich w eksterminacji polskiej ludności w 1943 r. Nie można jednak wykluczyć, iż dalsze badania przyniosą nowe spojrzenie na rolę służb radzieckich. Trzeba się przy tym zgodzić z B. Hudem, iż niemiecka polityka „dziel i rządź”, brutalne pacyfikacje, logika odpowiedzialności zbiorowej – miały destrukcyjny wpływ na postawy ludzkie.

Dla współczesnej Ukrainy odwoływanie się do totalitarnych ideologii czy to stalinowskiej ZSRR, czy OUN, stanowi zagrożenie dla realizacji jej prozachodnich, proatlantyckich aspiracji.

Na miejscu służb rosyjskich wspierałbym wszelkie ruchy bezwarunkowo heroizujące OUN, SS Galizien czy NKWD. Takie aktywne, skrajne środowiska osłabiają nie tylko polskich przyjaciół Ukrainy, ale i wszystkich w Europie zaangażowanych w pomoc Ukrainie. To skuteczniej izoluje Ukrainę i blokuje jej wstąpienie do NATO i UE niż nawet rosyjskie działania militarne w Donbasie czy aneksja Krymu.

Niektóre kraje Zachodu musiały przejść trudny proces denazyfikacji, Polska przechodzi dekomunizację, a Ukraina ma przed sobą detotalitaryzację. Społeczeństwa zachodnie zaś boją się totalitaryzmów.

Trzeba tu dodać, że nie tylko Ukraina ma problemy z historią. W Rosji odtwarza się kult Stalina. W Polsce polityka pamięci nie dokonała rozliczenia działań organizacji podziemnych skutkujących niepotrzebnymi ofiarami wśród ludności cywilnej (na przykład zamachy bombowe na niemieckie dworce kolejowe, mające znamiona akcji terrorystycznych, w których ginęli cywile, często dzieci; akcje przeciwko niemieckim i ukraińskim kolonistom, kończące się śmiercią całych rodzin na Hrubieszowszczyźnie, Zamojszczyźnie; różne akcje „odwetowe”, „prewencyjne” itp.).

Zachodni alianci dotąd toczą dyskusje o sens i etyczność nalotów na niemieckie czy japońskie miasta pod koniec wojny (Drezno, Hiroszimę i Nagasaki), w których zginęli głównie cywile. Nawet w Izraelu postać honorowanego tam Abrahama Sterna, założyciela organizacji „Lechia”, walczącej o niepodległy Izrael, powinna skłaniać do refleksji o granicach kompromisów moralnych.

Historii nie zmienimy, ale trzeba ją znać i wyciągać z niej wnioski, by w przyszłości nie powtarzać błędów naszych przodków. Działacze OUN-B i OUN-M, żołnierze SS Galizien mieli intencję walczyć na rzecz niepodległej Ukrainy i byli gotowi oddać dla niej życie, ale niektórzy wyrządzili przy tym wiele złego nie tylko „wrogom ojczyzny”. To samo dotyczy członków różnych formacji radzieckich, które walka z „wrogami ludu” pchnęła do potwornych zbrodni.

Siła państwa nie opiera się tylko na wielkości dokonań minionych pokoleń. Nie zależy od długości listy nazwisk w panteonie narodowym, od autorytetu tej czy innej osoby, ale od determinacji obecnie żyjących, by posiadać własne państwo.

Dziś jedyną drogą prowadzącą do bogactwa społeczeństw i rozwoju niezależnych, demokratycznych państwowości w Europie Środkowo-Wschodniej jest pokojowa, wzajemnie korzystna współpraca, nie wojna – tu można zgodzić się z profesorami Romanem Drozdem i Bohdanem Hudem.

Mam nadzieję, że dialog będzie kontynuowany dla dobra naszych społeczeństw, by przyszłość była lepsza.

Artykuł Mariusza Pateya pt. „W cieniu Wołynia” znajduje się na s. 5 lipcowego „Kuriera WNET” nr 85/2021.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Mariusza Pateya pt. „W cieniu Wołynia” na s. 5 lipcowego „Kuriera WNET” nr 85/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

78. Rocznica Rzezi Wołyńskiej. Studio Dublin: Nie można budować wspólnej przyszłości na kłamstwie historycznym

11 lipca 1943 roku doszło do czystek etnicznych zwanych dziś „krwawą niedzielą”. Ukraińscy nacjonaliści zaatakowali 99 miejscowości, a akty terroru kosztowały życie kilkadziesiąt tys. Polaków i Żydów.

W piątkowej audycji „Studia Dublin” redaktor Tomasz Wybranowski przypomina wydarzenia tzw. „krwawej niedzieli”, która stanowiła kulminację Rzezi Wołyńskiej. Jak komentuje dziennikarz, było to ludobójstwo tym bardziej okrutne, bo dokonali go nasi sąsiedzi, współmieszkańcy Kresów:

Pamiętać należy o ludobójstwie dokonanym na Polakach z Kresów przez ukraińskich nacjonalistów, sąsiadów – a przecież przez lata i Polacy i Ukraińcy żyli na tych naszych dawnych Kresach – mówi gospodarz audycji.

Autor „Studia Dublin” wskazuje, że istnieje wyraźna potrzeba dialogu na ten temat Rzezi Wołyńskiej. Co więcej, redaktor zwraca również uwagę na niemożność dalszego pogłębiania współpracy i przyjaźni polsko-ukraińskiej w obliczu negowania tamtejszych wydarzeń:

Dzisiaj budujemy wspólną przyszłość. Natomiast, nie można budować tej przyszłości i przyjaźni na kłamstwie historycznym i negowaniu zbrodni. A na Wołyniu doszło do nie czystek etnicznych a ludobójstwa – podkreśla Tomasz Wybranowski.

Ponadto, dziennikarz rozwija bardzo wiele aspektów związanych z mającymi miejsce na Wołyniu aktami ludobójstwa. Mówi m.in. o genezie zbrodni, która miała swoje źródło w dążeniach radykalnych ukraińskich nacjonalistów do utworzenia niepodległego, autorytarnego państwa ukraińskiego.

Tomasz Wybranowski twierdzi również, że za plan czystek odpowiedzialna jest ówczesna ukraińska inteligencja:

Tę zbrodnię zaplanowali ukraińscy inteligenci, a dzisiaj niektóre środowiska inteligencji ukraińskiej robią wszystko by zablokować prawdę o tej zbrodni. A polskie elity często temu ulegają – podsumowuje Tomasz Wybranowski.

Zapraszamy do wysłuchania całej audycji!

N.N.

Paweł Bobołowicz: Szefowie MSZ Polski, Litwy i Ukrainy ustalili w Wilnie szczegóły współpracy

W „Poranku WNET” nasz korespondent z Ukrainy zdradza szczegóły porozumienia zawartego przez członków Trójkąta Lubelskiego.

7 lipca odbyło się spotkanie członków tzw. Trójkąta Lubelskiego – jest to porozumienie zawarte rok temu w Lublinie między ministrami spraw zagranicznych Polski, Litwy i Ukrainy. Z biegiem czasu współpraca rozszerzyła się na podmioty zbiorowe – Ministerstwa Spraw Zagranicznych tych państw. Początkowo sam fakt inicjatywy nie wzbudził wiele emocji i nie spodziewano się wzrostu jego znaczenia.

Początkowo komentatorzy podchodzili do tego dosyć sceptycznie, zwracając uwagę że być może będzie to kolejny taki papierowy twór lub deklaracja nie pociągająca za sobą realnych faktów.

Wbrew przewidywaniom sojusz nie okazał się jednak efemeryczny i – jak podkreśla nasz korespondent z Ukrainy Paweł Bobołowicz – stosunkowo szybko zaczął zyskiwać coraz większą rolę zyskując status porozumienia, z którym trzeba się liczyć.

Kolejny bardzo ważny etap to przełożenie Trójkąta Lubelskiego na poziom parlamentów Polski, Litwy i Ukrainy, dwie bardzo ważne wizyty na Ukrainie marszałek Gosiewskiej, które odbywały się w kluczowym momencie, kiedy na Ukrainie zgromadziła się największa liczba wojsk rosyjskich od 2014 roku. Wówczas wicemarszałkowie, wiceprzewodniczący parlamentów Polski i Litwy i Ukrainy pojechali bezpośrednio w strefę przedfrontową pokazując i zwracając uwagę na to, co się dzieje, spotykając się również później w Kijowie w celu prowadzenia rozmów o charakterze politycznym.

Podczas wyżej wymienionego spotkania prowadzono również rozmowy na temat współpracy w ramach OBWE, nad którym przewodnictwo w przyszłym roku obejmuje Polska. Do równie ważnego spotkania doszło 7 lipca bieżącego roku. Bobołowicz zdaje raport o ustaleniach członków porozumienia:

Przyjęto dwa ważne dokumenty, pierwszy to deklaracja wspólnej europejskiej spuścizny wspólnych wartości z okazji 230 rocznicy Konstytucji 3 maja i wspólnych zaręczyn, czyli unii polsko-litewskiej. (..) Dołączono do tego mapę drogową jak ta deklaracja powinna być wcielana w życie – jest mowa o współpracy w zakresie bezpieczeństwa, pojawiają się też wątki wsparcia Ukrainy w drodze do NATO oraz wsparcia energetycznego dla państwo członkowskich.

Zapraszamy do odsłuchania całej rozmowy.

PK