Wojciech Pokora: w prasie lokalnej szukamy tego, co nas dotyczy

Wojciech Pokora, redaktor naczelny „Kuriera Lubelskiego” o znaczeniu lokalnej prasy oraz o planach rozwoju kierowanego przez niego tytułu.

Wojciech Pokora opowiada o reaktywacji „Kuriera Lubelskiego”, którego został redaktorem naczelnym.

Mówił także o planach rozszerzenia dystrybucji gazety.

Dziennikarz odpowiada twierdząco na pytanie: „Czy gazeta lokalna w dobie serwisów internetowych ma prawo bytu”. Wyjaśnia, dlaczego lokalna prasa jest ważnym elementem na rynku dziennikarskim.

 ~

Zachęcamy do wysłuchania całej rozmowy!

A.N.

Krótka historia polskiej prasy lokalnej na Pomorzu po 1989 roku / Maria Giedz, „Wielkopolski Kurier WNET” nr 85/2021

1 III 2021 r. PKN Orlen przejął grupę Polska Press za 1/4 ceny wystawianych od ponad czterech lat przez niemieckiego właściciela, niewiele wartych, bo bez nieruchomości, gazet regionalnych w Polsce…

Maria Giedz

Polska Press na Pomorzu

30 lat, i starczy

Okrągły stół, czyli rozmowy toczące się od 6 lutego do 5 kwietnia 1989 r. pomiędzy stroną rządową a demokratyczną opozycją oraz przedstawicielami Kościołów, a następnie pierwsze częściowo wolne wybory w czerwcu 1989 r. rozpoczęły w Polsce transformację na wszystkich płaszczyznach. Nie obyło się również bez zmian w mass mediach. Pod koniec marca 1990 r. sejm uchwalił ustawę likwidującą Robotniczą Spółdzielnię Wydawniczą „Prasa-Książka-Ruch”, a 11 kwietnia tegoż roku ustawę znoszącą cenzurę.

Również w kwietniu (6 kwietnia) 1990 r. powstała Komisja Likwidacyjna ds. RSW „Prasa-Książka-Ruch”. To przyczyniło się do budowy nowego systemu medialnego, a w dalszej perspektywie niestety kolejnego monopolu, ale już nie polskiego, lecz dla prasy regionalnej w ostatecznym kształcie – niemieckiego. Taki stan rzeczy trwał do grudnia 2020 r., a właściwie do 1 marca 2021 r., kiedy to PKN Orlen przejął grupę Polska Press za 1/4 ceny wystawianych od ponad czterech lat przez niemieckiego właściciela, niewiele wartych, bo bez nieruchomości, gazet regionalnych w Polsce.

Do 1989 r. większość gazet w Polsce znajdowała się pod polityczną kontrolą Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, a ich wydawcą był monopolista RSW „P-K-R”. W Gdańsku wychodziły wówczas trzy gazety: „Dziennik Bałtycki” (ukazujący się od maja 1945 r.), „Głos Wybrzeża” (ukazujący się od czerwca 1947 r.) i „Wieczór Wybrzeża” (popołudniówka ukazująca się od lutego 1957 r.). Od końca lutego 1990 r. ponownie zaczęła się ukazywać „Gazeta Gdańska”, która nie miała nic wspólnego z RSW. „Głos Wybrzeża” był oficjalnym organem Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Pod tytułem gazety znajdował się zapis: „Pismo Polskiej Partii Robotniczej”, a od grudnia 1948 r. „Organ Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej”. W każdym województwie ukazywała się przynajmniej jedna taka gazeta.

Rozbić komunistyczny monopol

Komisja Likwidacyjna w swoim założeniu miała rozbić monopol peerelowskiej prasy, rozpoczęła więc proces uwłaszczania. W projekcie przekształceń RSW znalazło się podstawowe założenie – „likwidacja Spółdzielni RSW oraz budowanie nowoczesnego, pluralistycznego rynku prasowego”.

Założono, że mają powstać silne kapitałowo wydawnictwa. Miały one nie tylko utrzymać się na rynku, ale i inwestować, prowadzić działalność marketingową. Miały też konkurować ze sobą oraz z wydawcami zachodnimi. Uznano, że „gminy, komitety obywatelskie, Solidarność, partie polityczne mogłyby stać się udziałowcami lub akcjonariuszami w spółkach wydawniczych”. Natomiast „rozproszenie udziałów kapitałowych poszczególnych partnerów mogłoby zapewnić niezbędny stopień autonomii redakcjom i w konsekwencji niezbędny stopień niezależności prasie”.

Aby zrealizować te założenia, konieczne było sprywatyzowanie majątku RSW. Mówiło się wówczas o preferencyjnej sprzedaży, a nawet o nieodpłatnym przekazaniu akcji lub udziałów m.in. pracownikom. Kilka podmiotów RSW zaczęło więc zakładać spółdzielnie. Część z nich tworzyły zespoły dziennikarzy, którzy wcześniej pracowali na usługach rządu, również stanu wojennego. Wywoływało to wiele kontrowersji i protestów ze strony środowiska dziennikarskiego, które po 13 grudnia 1981 r. zostało negatywnie zweryfikowane i zerwało współpracę z władzą. Protestowały też nowe ugrupowania polityczne, powstające po 1989 r., a także Solidarność. Taką spółdzielnię – dla wykupienia „Dziennika Bałtyckiego” – stworzono m.in. w Gdańsku. Nazywała się Dziennikarska Spółdzielnia Pracy „Dziennika Bałtyckiego”. Reżimowi dziennikarze z Wybrzeża znaleźli nawet partnera w postaci inwestora z dalekiego Zamościa (Krzysztofa Dudę, wówczas właściciela dużej firmy transportowej „Kadex”, który oferował, jak podaje prof. Wiktor Pepliński, 16 mld zł i 53 mld na poligrafię. [Kapitał zagraniczny w prasie Wybrzeża po 1989 roku. – Zeszyty Prasoznawcze – 1998, nr 1/2, s. 57–69.]).

Kiedy na przełomie roku 1990 i 1991 Komisja Likwidacyjna RSW „Książka-Prasa-Ruch” ogłaszała przetargi na poszczególne tytuły, przystąpił do nich także „Przekaz” Sp. z o.o. – spółka utworzona przez grupę dziennikarzy byłego „Tygodnika Gdańskiego” (pisma członków i sympatyków Solidarności) oraz Zarządu Regionu Gdańskiego NSZZ Solidarność. Przetarg na „Dziennik Bałtycki” odbył się w lutym 1991 r. „Prasa Gdańska” (podmiot utworzony przez „Przekaz” dla kupna „Dziennika”) nabyła pismo za 12 mld ówczesnych zł, poligrafię zaś za 43 mld zł, wygrywając ze Spółdzielnią Dziennikarską. Tak samo stało się w przetargu na „Wieczór Wybrzeża” (tu podmiotem była „Prasa Wybrzeża” – w której skład wchodziło, oprócz „Przekazu”, także Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie – która wygrała przetarg i zapłaciła za tytuł 5 mld zł).

Do obu tych transakcji strona polska zaprosiła, nawiązując wcześniej współpracę, znanego francuskiego magnata prasowego, Roberta Hersanta. (Ciekawostką jest fakt, że interesy Roberta Hersanta pojawiły się na polskim rynku za namową jego doradcy i przyjaciela, Michaela d’Ornano – francuskiego arystokraty i polityka o polskich korzeniach, potomka słynnej pani Marii Walewskiej. Jego sentyment do drugiej ojczyzny i zafascynowanie rewolucją Solidarności miały tu swoje znaczenie).

Walka o tytuł oparła się nawet o sąd, bowiem Dziennikarska Spółdzielnia Pracy „Dziennika Bałtyckiego” skierowała sprawę do sądu. – Stawiliśmy się przed Sądem Okręgowym w Warszawie, gdzie rozstrzygała się sprawa, komu przyznać „Dziennik Bałtycki” – mówi Jan Jakubowski, były redaktor naczelny DB. – Sąd przyznał go nam, czyli spółce niezależnych dziennikarzy i Zarządu Regionu NSZZ S – z jednej strony, a Hersantowi z drugiej. Te spółki zostały założone z grupą prasową Hersanta, która nazywała się Socpresse.

Komisja Likwidacyjna oraz Wysoki Sąd mieli „nosa”, ponieważ rychło potem okazało się, że właściciel „Kadexu” jest przekręciarzem, poszukiwanym listem gończym. Ostatecznie przywieziony został w kajdankach do Polski z zagranicy, dokąd wcześniej uciekł. Przypadek ten raz jeszcze potwierdzał, na jakie zasoby polskiego kapitału można było wtedy liczyć – albo na „lewe”, albo z szybkich postkomunistycznych uwłaszczeń, które zaczęły się właśnie w Polsce panoszyć. Mimo wszystko Spółdzielnia nie dała za wygraną i dzięki kolejnym procesom sąd wydał postanowienie o wstrzymaniu sprzedaży tytułu. „Przekaz” stał się na jakiś czas dzierżawcą gazety. Proces ciągnął się przez kolejny rok, nie przynosząc żadnego rozwiązania. Hersant złożył Spółdzielni ofertę zawiązania spółki „Baltic-press” i wydawania innego pisma – „Tygodnika Bałtyckiego” (wychodził bardzo krótko), na co Spółdzielnia się zdecydowała. Owo porozumienie z Hersantem doprowadziło do wycofania pozwu sądowego i sfinalizowania werdyktu Komisji Likwidacyjnej o sprzedaży „Dziennika Bałtyckiego” spółce „Prasa Gdańska” w czerwcu 1992 r. Wówczas „Przekaz” posiadał 49% udziałów, a francuski Socpresse 51%.

Nie dla lewicy i nie dla Niemców

W założeniach Komisji Likwidacyjnej znalazł się zapis o dopuszczeniu na polski rynek zagranicznych wydawców. Jednym z powodów było ewidentne zacofanie polskich mediów. Redakcjom czy drukarniom wyraźnie brakowało nowych technologii i metod pracy. Zecerzy w polskich drukarniach wciąż składali czcionkę ręcznie. Poza tym w kraju, znajdującym się w „popeerelowskiej” zapaści gospodarczej i rosnącym katastrofalnie bezrobociu, chodziło o ratowanie firm i miejsc pracy.

Poza oficjalnymi założeniami Komisja Likwidacyjna miała swoje preferencje – nie popierała aspiracji środowisk postkomunistycznych. Była też cicha umowa, że na Śląsk i na Pomorze, czyli m.in. do Gdańska, nie wprowadza się koncernów niemieckich. Niemcy początkowo dostosowywali się do takich ograniczeń – interesowała ich głównie prasa kobieca i rodzinna, a także magazyny dla młodzieży. Chociaż doszło do pewnego podstępu, ale to dopiero w 1993 r. i nie na Pomorzu, tylko na Dolnym Śląsku, kiedy to nieznana firma ze Szwajcarii o nazwie Interpublication kupiła połowę udziałów w spółce wydającej regionalny dziennik z Wrocławia. Okazało się, że za Szwajcarami stał niemiecki koncern prasowy Neue Passauer Presse.

Kilka miesięcy później Passauer wykorzystał Interpublikacion w Krakowie, kupując 25% udziałów w „Dzienniku Polskim”. W obu przypadkach chodziło o świadome zmylenie opinii publicznej, do czego po latach przyznał się właściciel Polska Press.

W Gdańsku na początku odbyło się wszystko zgodnie z przyjętymi założeniami: dwie gazety przejęło środowisko Solidarności (grupa dziennikarzy skupionych wokół „Tygodnika Gdańskiego” – ukazywał się od 20 sierpnia 1989 do 1 grudnia 1991 – którzy w 1989 r. wydawali „Tygodnik Wyborczy”, oraz zalegalizowana ponownie NSZZ Solidarność). Natomiast kapitał zagraniczny pochodził z Francji, a nie Niemiec.

– Nie byliśmy też zainteresowani „Głosem Wybrzeża” – mówi jeden z ówczesnych redakcyjnych szefów. – Nie można było żądać wszystkiego. „Dziennik” był najmocniejszą gazetą pod względem reklamy i nie miał odium organu PZPR. Natomiast „Wieczór Wybrzeża” był popołudniówką. Łącznie dawało to odpowiednią siłę na rynku.

– W ofercie przetargowej trzeba było zaproponować konkretne pieniądze za tytuł prasowy. Ale nie tylko pieniądze grały rolę – mówi Tomasz Hołdys, pierwszy prezes spółek, w skład których wchodziły obie gazety. – Były też określone, dodatkowe warunki, dotyczące możliwości rozwoju gazety. Hersant wchodził wówczas do Polski, kupując i inne tytuły, i oferował, bo to też było w ofercie, różne techniczne nowinki, a także własne drukarnie, które zresztą postawił.

Umowa z Francuzami

Kiedy w 1991 r. zawierano umowę między głównym udziałowcem – koncernem Socpresse – a mniejszościowym – spółką „Przekaz”, znalazł się w niej zapis, że: „sprawy kierowania redakcjami (…), w tym w szczególności dotyczące mianowania redaktorów naczelnych i obsadzanie stanowisk redakcyjnych, prowadzi zastępca prezesa zarządu mianowany przez Przekaz”. Tym wiceprezesem został Maciej Łopiński, ale i prezesem (na początku) został Polak, Tomasz Hołdys.

– Przed wpływem zagranicznego kapitału na redakcję zabezpieczaliśmy się – wyjaśnia Tomasz Hołdys. – Takim zabezpieczeniem było to, że kompetencję do mianowania redaktora naczelnego miał polski członek zarządu. Z technicznego punktu widzenia to był majstersztyk prawnika, który nas wspierał.

Paragraf 14 umowy określał, że „Każdy członek zarządu ma prawo i obowiązek prowadzenia spraw spółki, z tym zastrzeżeniem, że sprawy dotyczące kierowania redakcjami tytułów prasowych wydawanych przez spółkę, w tym w szczególności dotyczących mianowania redaktorów naczelnych i obsadzania stanowisk redakcyjnych, prowadzi zastępca prezesa zarządu mianowany przez „Przekaz”, spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością”. Inaczej mówiąc, umowa ta gwarantowała autonomiczność profilu gazet i obsady kierownictwa redakcji. Wygasła dopiero na początku 1996 r., kiedy już nie francuski, a jego następca, czyli niemiecki wydawca wykupił wszystkie udziały spółki „Przekaz”. Dzięki temu Niemiec stał się jedynym właścicielem obu gazet.

Z „Wieczorem” było nieco inaczej. Niemiecki wydawca czekał aż do odejścia z „Wieczoru Wybrzeża” redaktora naczelnego, Edmunda Szczesiaka, czyli do końca 1999 r. Nie ingerował też w sprawy redakcji. Niestety tego nie można powiedzieć o „Dzienniku Bałtyckim”. Z wejściem kapitału zagranicznego na rynek trójmiejski wiązały się też inwestycje zapisane w umowie. Obie redakcje zostały wyposażone w najnowszej generacji komputery Macintosha. Zbudowano również nowoczesną drukarnię dla „Prasy Bałtyckiej” w Pruszczu Gdańskim, co umożliwiło druk techniką offsetową. „Dziennik Bałtycki” zmienił się nie do poznania.

– Na tamte czasy był to ewenement – stwierdza Hołdys. – My w Gdańsku znaleźliśmy się wśród kilkudziesięciu (dwudziestu, trzydziestu) redakcji na świecie, które posiadały taki system. Komputeryzacja redakcji – to był wkład sfinansowany wyłącznie przez Francuzów. To był ten jeden z punktów, który Francuzi wpisali do oferty przetargowej. Obiecali tę komputeryzację i się z tego wywiązali.

Od Socpresse do Polska Press

W roku 1993 ponownie do władzy w Polsce doszły partie będące kontynuacją ugrupowań z PRL-u. Osłabła siła i autorytet Solidarności oraz postsolidarnościowych ugrupowań politycznych jako pewnych partnerów do prowadzenia interesów w mediach. Tym samym zmieniła się pozycja strony polskiej w układzie z Hersantem. Dodatkowo rynek prasowy stawał się coraz trudniejszy. Socpress domagał się pokrycia strat przez obie strony. „Przekaz”, nie mając środków, sprzedał Francuzom 15% udziałów. Również Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie odsprzedało swoje 22% w „Wieczorze Wybrzeża”. W wyniku tych transakcji udziały Hersanta znacznie się powiększyły.

– Wszystkie gazety, które były w ręku Hersanta, Francuzi przekazali bezpośrednio z Socpresse’u do powołanej spółki, która się nazywała Polska Press – tłumaczy Tomasz Hołdys. – To była spółka powołana jeszcze przez Francuzów. Oni wnieśli tam wszystkie swoje udziały w polskich gazetach. Tę operację przeprowadzili dość szybko. To dość sensownie wyglądało. Stworzyli takie połączone centrum właścicielskie dla Polski. Czyli stworzyli Polska Press. Nie pamiętam, w którym to było roku. To miało sens, bo mogło choćby pomóc we wspólnym nabywaniu dużych pakietów reklam.

Tak się złożyło, że mniej więcej w tym samym okresie Hersant popadł w długi na skutek bankructwa jednego z banków we Francji i zaczął wysprzedawać wszystko, co się da, z wyjątkiem swojego sztandarowego „Le Figaro”.

– Sprzedał niektóre francuskie dzienniki, telewizję Tele-5 i zaczął się rozglądać za kimś, komu mógłby sprzedać swoje udziały w Polsce – mówi Jan Jakubowski.

Hersant, mając kłopoty we Francji, musiał się pozbyć tego majątku, żeby spłacić długi. Postanowił więc sprzedać „całą Polskę”. Michael d’Ornano, przyjaciel i doradca Hersanta, już nie żył, zginął, potrącony przez samochód. Wtedy zgłosił się Franz Hirtreiter, prezes zarządu mniej znanej niemieckiej grupy wydawniczej Verlagsgruppe Passau. Komisja Likwidacyjna już nie istniała, w mediach działał właściwie niczym nieograniczony wolny rynek, więc Niemcom – wbrew poprzednim cichym ograniczeniom – wolno było już wszystko.

Hersant chyba po raz pierwszy, a zarazem ostatni, nie poinformował polskich partnerów o ważnej sprawie dotyczącej ich wspólnego przedsięwzięcia. Sprzedał wszystko przez zaskoczenie. To dla strony polskiej był szok. Tym bardziej, że – jak się szybko okazało – Niemcy mieli zupełnie inne podejście do dalszej współpracy. Kupili całość Polska Press i w ten sposób stali się właścicielem wszystkich spółek, które były z kolei właścicielami tytułów, m.in. w Gdańsku. Miało to miejsce we wrześniu 1994 r. Zapłacili Francuzowi 80 mln marek zachodnich, ale musieli kolejnych 20 mln marek zainwestować. Na przełomie 1994 r. i 1995 r. „Przekaz” odsprzedał resztę swoich udziałów. W ten sposób Passauer stał się pełnym właścicielem obu gazet w Gdańsku. Następnie w styczniu 1996 r. doprowadził do fuzji wszystkich spółek, powołując Polskapresse.

W 2007 roku Polskapresse zmieniła nazwę w 6 regionalnych dziennikach, w tym w „Dzienniku Bałtyckim”, na: „Polska The Times Dziennik Bałtycki”. 27 lutego 2015 r., po połączeniu Polskapresse z Mediami Regionalnymi, powstała Grupa Polska Press. Zrezygnowano z niemieckiej nazwy Polskapresse, która źle kojarzyła się polskiemu społeczeństwu.

Potęga reklamowa

– „Dziennik Bałtycki” był przede wszystkim gazetą ogłoszeniową – wyjaśnia Tomasz Hołdys. – To była potęga ogłoszeniowa. Dla mediów i dzisiaj jest ważne, skąd wziąć pieniądze na utrzymanie. Otóż „Dziennik” był drugą bodajże w Polsce, po którejś katowickiej, chyba „Dzienniku Zachodnim”, gazetą ogłoszeniową w Polsce. Miał największą ilość przychodów z reklam, głównie z ogłoszeń drobnych. Dziennikarze trochę na to narzekali – że zbyt duża powierzchnia idzie na komercję – tym niemniej ogłoszenia pozwalały „Dziennikowi” się rozwijać, również redakcyjnie.

– „Dziennik”, będąc gazetą z tradycją, miał niepisany monopol na ogłoszenia drobne. To wieloletnia tradycja skłaniała ludzi, żeby dawać ogłoszenia do naszej gazety – mówi Jan Jakubowski. – Najwięcej mieliśmy ogłoszeń o pracy, o zatrudnieniu, o chęci sprzedaży czy kupna… Wtedy nie było dużych reklam, rynek reklamowy był słaby. Poza tym „Dziennik” jako jedyna gazeta publikowała nekrologi ze znaczkiem „śp.” „Głos Wybrzeża” tego nigdy nie uwzględniał, a ludzie wierzący chcieli zaznaczyć, że ich bliski jest już „świętej pamięci”. Dzięki tym drobnym ogłoszeniom rosła objętość „Dziennika”. Niestety nakład powoli malał.

– Udało się nam, może w nieco sztuczny sposób, podnosić poziom nakładu – dodaje Hołdys. – Zaczęliśmy akcjami zdrapek. Publikowało się kupony zdrapkowe i kolportowało je razem z gazetą. Ten pomysł został przywieziony z Zachodu przez Francuzów. Do podniesienia nakładu przyczynił się kolejny manewr Francuzów, którzy od 1994 r. zaczęli wydawać wydania mutacyjne dla Gdańska, Gdyni, Sopotu, Kociewia, Kaszub, Pruszcza Gdańskiego, a także Elbląga.

Nowe porządki

Nowy właściciel, dr Axel Diekmann, dentysta z Pasawy, a zwłaszcza jego przedstawiciel Franz Xaver Hirtreiter, który od 1988 r. był szefem Passauer Neue Presse, nie byli zainteresowani wydawaniem w Polsce ambitnych, opiniotwórczych gazet.

– Niemcy klepali nas po plecach, zapewniając o poparciu w staraniach o członkostwo w UE, a zarazem, gdzie mogli, ograniczali nam pole manewru w redakcjach i wydawnictwach – wspomina jeden z byłych redaktorów gazety. – Nie dbali o niezależność redakcji wobec polityków, łasząc się do nich. Przeprowadzali np. badania dotyczące ilości tekstów poświęconych partii rządzącej, w tym przypadku SLD. Coraz częściej dyktowali, co mamy robić, jaką tematykę w gazecie poruszać, wtrącali się także do polityki kadrowej w redakcjach, co w umowie spółki było akurat zastrzeżone dla strony polskiej. Liczyła się tylko kasa i dobre stosunki z władzą, czyli – w sumie – nie misja, lecz święty spokój.

Wiktor Pepliński w swoim opracowaniu (Kapitał…) pisze: „W sierpniu 1996 r. Mathieu Cosson, prezes Polskapresse, przekazał gdańskiemu wydawnictwu kilkustronicową, kuriozalną analizę treści »Dziennika Bałtyckiego«, zawierającą wybór publikacji przedstawiających krytyczne oceny dotyczące polityki rządu, a kończącą się stwierdzeniem: »Niechęć do rządzącej koalicji przejawia się najczęściej w złośliwych tytułach, ironicznych komentarzach i drwiących wtrętach do informacji o aktualnych wydarzeniach«”.

Kiedy na łamach „Dziennika Bałtyckiego”, w okresie kampanii prezydenckiej Aleksandra Kwaśniewskiego, pojawiły się teksty ukazujące m.in. brak wyższego wykształcenia u przyszłego prezydenta, w listopadzie 1996 r. z pracy musiał odejść redaktor naczelny Jan Jakubowski.

– Prezentowaliśmy kandydatów, a zwłaszcza dwóch najważniejszych: Lecha Wałęsę i Aleksandra Kwaśniewskiego – mówi Jan Jakubowski. – Wysłałem reporterów do matecznika Kwaśniewskiego na Pomorzu (chodzi o Białogard), którzy przywieźli mi reportaż o nie najchlubniejszej roli jego ojca – ginekologa. Opublikowałem go, a jednocześnie opublikowałem wywiad z prorektorem Uniwersytetu Gdańskiego, prof. Brunonem Synakiem, który stwierdził, że Aleksander Kwaśniewski nie jest magistrem, nie posiada dyplomu ukończenia Uniwersytetu Gdańskiego. A tym tytułem sztab Kwaśniewskiego podkreślał jego przewagę nad „elektrykiem” Lechem Wałęsą, ustępującym prezydentem. Zaczęła się potworna zadyma. O ważności wyborów debatował Sąd Najwyższy, który jednak, co prawda niejednogłośnie, uznał wygraną Kwaśniewskiego.

– Po tej publikacji ze strony SLD nastąpiła taka ofensywa na wydawcę, że Niemcy się poddali, bo chcieli zbudować drukarnię w Gdańsku, a tamci nie pozwalali – kontynuuje Jakubowski. –Dla przedstawicieli Kwaśniewskiego (lokalnych struktur SDRP) był to sygnał, by przypuścić na nas atak. Poseł Longin Pastusiak wprost interweniował, by nie przyznawać pozwolenia na jej budowę. Jak tylko mnie zwolnili z funkcji redaktora naczelnego w listopadzie 1996 r., od razu dostali to pozwolenie.

Kolejny naczelny, Andrzej Liberadzki, podzielił ten sam los rok później, po ukazaniu się również słynnego materiału, czyli Wakacji z agentem. Został on przygotowany we współpracy z „Życiem”, a dotyczył dziwnych kontaktów w Cetniewie Aleksandra Kwaśniewskiego z rosyjskim szpiegiem, Ałganowem. Przy tej historii z Niemcami nie dało się już współpracować. Zaczęli się zachowywać brutalnie wobec dziennikarzy i stanęli po stronie przeciwnej niż autorzy publikacji. Ten wątek zostanie rozwinięty dalej.

Po odejściu wtedy (rok 1997) z „Dziennika Bałtyckiego” jej naczelnego oraz polskiego wiceprezesa wydawnictwa, skończyła się polsko-niemiecka współpraca, a zaczął się „ordnung”.

Niemiecki właściciel postanowił zreformować gazety, co początkowo przynosiło pewne sukcesy. Zaczęło się od wykorzystania francuskiego pomysłu wychodzenia w teren, czyli tworzenie oddziałów gazety w różnych rejonach Pomorza. Wiązało się to z przejmowaniem istniejących już tam lokalnych gazet, a więc w Kartuzach, Wejherowie, Lęborku, Pruszczu Gdańskim, Pucku. Przejęte gazety lokalne wydawano pod starymi tytułami. Zaczęto też tworzyć nowe oddziały, jak „Dziennik Kociewski”, „Dziennik Tczewski”. Powstała także sieć dwunastu tygodniowych dodatków do „Dziennika Bałtyckiego”, jak: „Nasz Tygodnik Echo Ziemi Puckiej”, „Nasz Tygodnik Echo Ziemi Lęborskiej”, „Nasz Tygodnik Gryf Kociewski”, „Nasz Tygodnik Gryf Wejherowski”. Dodatki te ukazywały się w weekendowej edycji „Dziennika Bałtyckiego”.

Wiktor Pepliński twierdzi, że „doprowadziło to niekiedy do kilkakrotnego wzrostu nakładów tygodników (np. puckiego z 2 do 6,3 tys.) oraz do 50% wzrostu sprzedaży piątkowego wydania »Dziennika Bałtyckiego« w miejscowościach objętych siecią tygodników”. Na przykład w listopadzie 1997 r. piątkowe wydanie „Dziennika” osiągnęło nakład 186 390 egzemplarzy.

Przejęto też kaszubskie pismo „Norda”, wydawane częściowo w języku kaszubskim. Stało się ono dodatkiem dla tygodników „Dziennika” ukazujących się w 6 miastach na Kaszubach. W październiku 1997 r. nakład tygodników z „Nordą” wynosił 37 tys. egzemplarzy. Podobnie rzecz miała się z piątkowym wydaniem „Wieczoru Wybrzeża”, dzięki czemu w listopadzie 1997 r. nakład popołudniówki wynosił 132 256 egzemplarzy.

Kolejnym działaniem Polskapresse było przeniesienie w 1998 r. obu redakcji z Domu Prasy do przyległego budynku po dawnej drukarni prasowej przy Targu Drzewnym 9/11 – narożnej kamienicy przy ul. Garncarskiej, która została kupiona przez Niemców na potrzeby redakcji. Stała się własnością Polskapresse. Obecnie jest to własność rodziny Diekmannów.

Koniec parasola

Ostateczna rozgrywka zaczęła się od wspomnianych wyżej, słynnych tekstów wokół Aleksandra Kwaśniewskiego, których zakończeniem było odejście z kierownictwa znakomitych trójmiejskich dziennikarzy. Prof. Pepliński uważa, że miało to związek z wszczęciem 28 sierpnia 1997 r. przez Prokuraturę Wojewódzką w Warszawie śledztwa przeciwko „Dziennikowi Bałtyckiemu”. A także wniesieniem 1 września tegoż roku cywilnego pozwu przeciwko gazecie i żądania przeprosin oraz zadośćuczynienia w wysokości 2,5 mln zł. Sprawa ta dotyczyła również redakcji „Życia” z Warszawy. Kilka dni później ukazało się, wymuszone przez niemieckiego wydawcę na redaktorze naczelnym „Dziennika”, oświadczenie osłabiające wymowę reporterskiego dochodzenia w części dotyczącej bezpośredniego, w cztery oczy kontaktu Kwaśniewskiego z Ałganowem.

Następnie, jak pisze Pepliński: „rzecznik prezydenta Antoni Styrczula rozdał tekst listu Franza Hirtreitera skierowanego do Aleksandra Kwaśniewskiego, w którym niemiecki wydawca stwierdził m.in.: »Jestem zaszokowany pozbawionym skrupułów sposobem, w jaki atakowany jest Prezydent RP, bez podania przekonywających dowodów. [..] Za to chciałbym przeprosić Pana we wszelki możliwy sposób«”.

Wtedy redaktor naczelny „Dziennika” zabrał ponownie głos, stwierdzając m.in.: „List szefa grupy prasowej z Passau budzi smutek, a zawarta w nim kategorycznie negatywna ocena znanej publikacji o Aleksandrze Kwaśniewskim w Cetniewie – sprzeciw. (…) Ze strony reprezentanta naszego właściciela usłyszeliśmy wczoraj ton ostry w stosunku do mediów, a uległy w stosunku do polityków. W ramach zastosowanej frazeologii o wolności i odpowiedzialności, pan Hirtreiter wydaje się być wyraźnie po stronie odpowiedzialności. Historia prasy pokazuje jednak, że często kończyło się to ograniczeniem jej wolności”.

Po tym oświadczeniu, jak się później okazało – proroczym, Andrzej Liberadzki złożył rezygnację ze swojej funkcji. Odszedł także solidarnie polski wiceprezes zarządu gdańskiego wydawnictwa, Maciej Łopiński. Zrezygnowało również z pracy 12 dziennikarzy z Działu Informacji. W ramach reakcji na list Franza Hirtreitera gdański oddział SDP wydał oświadczenie, w którym czytamy: „Zgodnie z naszymi przekonaniami i statutem naszej organizacji oświadczamy, że przedstawiona w liście wizja stosunków między wydawcą a dziennikarzami nie odpowiada zasadom funkcjonowania wolnych mediów w demokratycznym społeczeństwie i grozi wprowadzeniem nowych form cenzury prasowej”. Oświadczenie to na niemieckim wydawcy nie zrobiło żadnego wrażenia.

Sprawa „Dziennika Bałtyckiego”, a przede wszystkim treść listu Hirtreitera do prezydenta RP była na tyle głośna, że omawiano ją na konferencji Rady Europy.

Po tych wydarzeniach podobno doszło do rozłamu pomiędzy właścicielem gazety – rodziną Diekmannów a prezesem Franzem Hirtreiterem, w wyniku czego Hirtreiter przejął w 1998 r. „Gazetę Olsztyńską” i przeniósł się na Warmię. Wśród dziennikarzy „Dziennika Bałtyckiego” mówiło się jednak, że chodziło raczej o fikcyjne podzielenie niemieckiego monopolu prasowego.

Po odejściu Andrzeja Liberadzkiego ze stanowiska redaktora naczelnego jego miejsce zajął Krzysztof Krupa, dotychczasowy szef działu sprzedaży reklam, o którym było wiadomo, że pod rządami gen. Jaruzelskiego, w latach 80. pisywał w prasowym organie Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Sam zresztą się tym chwalił.

Od tego czasu w redakcji zmieniło się wiele. Gazeta przeobraziła się z opiniotwórczej w stricte informacyjną, i to wybiórczo informacyjną. Dziennikarze zaczęli tracić pracę, stosowano mobbing, zarobki też poszły w dół… Nie było już parasola – w postaci polskiego wspólnika czy szanowanych doświadczonych szefów redakcji, z opozycyjną kartą z okresu komuny oraz znajomościami wśród polityków z dawnej Solidarności. Teraz więc, z punktu widzenia zagranicznego kapitalisty na „dzikim” wschodnim rynku, można było już robić wszystko.

Sam na sam z obcym kapitałem

– Podczas mojej pracy jako wydawcy gazety dochodziło wielokrotnie do merytorycznych sporów, dotyczących wizji gazety na dzień następny (sposobu doboru i prezentacji materiałów) – podaje anonimowy respondent w jednej z ankiet sporządzonych na użytek niniejszego opracowania. – Moim zdaniem wynikało to niestety li tylko z powodu niekompetencji redaktora naczelnego (był nim wówczas Krzysztof Krupa), który awansował z działu reklam na szefa gazety. Nie znał się na dziennikarstwie i nie rozumiał mediów. Konflikt z redaktorem naczelnym, który – o zgrozo – został potem mianowany prezesem Polskapresse w Gdańsku, spowodował moje odejście z firmy w 2002 roku, po 11 latach pracy.

– Nic ci nie opowiem, nie chcę wracać do tamtych czasów, a poza tym zakazano mi na ten temat cokolwiek mówić pod groźbą skrzywdzenia mojej rodziny – twierdzi jeden z dziennikarzy „Dziennika Bałtyckiego”, pracujący przez lata na kierowniczym stanowisku. To on był poniżany przez Krzysztofa Krupę. Godzinami, przez kilkanaście dni wystawał przed jego gabinetem, aby spróbować rozwiązać konfliktową sytuację. My, starzy dziennikarze, przyglądaliśmy się temu z przerażeniem. Jedna z koleżanek stwierdziła, że w redakcji zapanowały iście faszystowskie układy i rzuciła tę „szacowną” pracę.

– Za Hersanta atmosfera w gazecie była dobra – mówi kolejna osoba. – Pracowałam na pełnym etacie. Za właściciela niemieckiego zaczął się mobbing. Powoli obniżano zarobki. Potem zmniejszono zatrudnienie do pół etatu, wreszcie, za „słynnego” Macieja Siembiedy, przywiezionego w teczce ze Śląska, zaproponowano mi przejście na działalność gospodarczą, a następnie na zasiłek przedemerytalny (wystarczyło mieć ukończone 50 lat życia) i kontynuowanie pracy na czarno, na nazwisko pracowników administracyjnych z wyższej półki, mimo że „pachniało” to prokuraturą. Jeśli ktoś nie przyjął proponowanych warunków, był wyrzucany z pracy, a na rynku trójmiejskim nie miał szans na zatrudnienie w dziennikarstwie. Wiele osób godziło się więc na poniżenie. Czasem chodzono do prezesa czy naczelnego i skamlano, błagając o pozostawienie ich w zespole w zamian za całkowite posłuszeństwo.

Redaktor naczelny konkurencyjnego z „Dziennikiem” pisma dodał: – Kiedyś powiedziałem w oczy Krzysztofowi Krupie, który był w Polska Press wiodącą figurą przez lata – opowiadał mi wówczas, jakie to nowoczesne metody zatrudniania wprowadza, a my w „Głosie” jesteśmy spóźnieni: – Teraz to już się nie zatrudnia na umowę o pracę, tylko sami przedsiębiorcy tworzą „Dziennik Bałtycki”. Dlatego tych dobrych dziennikarzy się wypycha, pozbawia godności zawodowej. Nie da się zrobić dobrej gazety, opiniotwórczej, jeżeli dziennikarz nie jest ubezpieczony umową o pracę z pracodawcą. Od tego momentu zaczyna się degradacja zawodu dziennikarskiego.

Od Krupy poprzez Siembiedę, aż do czasów obecnych w „Dzienniku” panuje bida z nędzą, śmieciówki, wyzysk, mobbing, cały katalog negatywnych zjawisk współczesnego rynku pracy w Polsce – mówi kolejny dziennikarz.

Zlikwidowanie popołudniówki, czyli „Wieczoru Wybrzeża”, wiązało się ze zwolnieniem z pracy co najmniej kilkunastu dziennikarzy, a dotyczyło to również dziennikarzy „Dziennika Bałtyckiego”, gdyż dokonywano wówczas najróżniejszych roszad. Niektórzy tego nie wytrzymywali, załamywali się, popadali w alkoholizm, dostawali zawałów (dwie osoby miały problemy z sercem, po jedną nawet przyjechała do redakcji karetka), kolega dostał dziwnego napadu, chyba udaru – niedługo potem zmarł. U koleżanki uaktywniła się epilepsja. Jeden z kolegów pił alkohol, aby o wszystkim zapomnieć, a przy okazji palił papierosy. Spalił się żywcem. Inny kolega, ponoć powodem był zawód miłosny, ale miał też problemy w pracy, popełnił samobójstwo.

Jeden z kolegów zarabiał tak mało, że nie miał czym zapłacić za mieszkanie, często więc nocował w redakcji, a kiedy brakowało mu na jedzenie, próbował żebrać na ulicy. Nie chciał jednak zrezygnować z bycia dziennikarzem.

Nagminne stało się odbieranie dziennikarzom etatów i zmuszanie ich do samozatrudnienia. Około 20% dziennikarzy było zatrudnionych nie na umowach o pracę, ale jako jednoosobowe firmy prowadzące własną działalność gospodarczą. Na początku byli traktowani podobnie jak ci na umowach o pracę, udzielano im płatnych urlopów, rekompensowano składkę ubezpieczeniową, ale ponieważ odprowadzali najniższą z możliwych, wpłynęło to – po latach – na wysokość ich emerytur. Etaty były reglamentowane. Wielu dziennikarzy pracowało przez lata bez etatu, bez ubezpieczenia zdrowotnego, bez prawa do płatnego urlopu, wynagrodzenia były bardzo niskie, wyceny za materiały zmniejszane regularnie. Jeśli chodzi o kryteria dotyczące wykształcenia, to nie było żadnych. Zatrudniano osoby nie tylko bez wykształcenia dziennikarskiego, ale niemal prosto „z ulicy”. Np. na stanowisku zastępcy redaktora naczelnego pracował człowiek bez wyższego wykształcenia, sekretarzem jednej z terenowych redakcji była osoba bez matury. Dziennikarzami byli ludzie po zawodówkach…

– Od początku XXI wieku widoczna była tendencja ograniczania zatrudnienia, podszyta przekonaniem ścisłego kierownictwa, że na każde miejsce pracy i współpracy czeka dziesięciu chętnych, co wprost mówiono – stwierdza jeden z dziennikarzy DB.

Fikcyjne wręczanie wymówienia i znajdowanie na to świadków, którym następnie odwdzięczano się intratnym stanowiskiem, traktowano jako normalność. Człowiek wylatywał z pracy, bo nie pasował do wyobraźni kolejnego naczelnego.

Pisanie pod dyktando

Jakieś dwa – trzy lata po sprzedaży „Dziennika” przez Francuzów Niemcom okazywało się, że nie o wszystkim można pisać. Odczuwalne były naciski na kierownictwo redakcji przez lokalnych włodarzy i polityków. Szantażowano rezygnacją z reklam, np. o przetargach przez lokalne magistraty. Wiele tekstów, po odejściu, a raczej wyrzuceniu dziennikarzy z dawnego zespołu „Tygodnika Gdańskiego”, łącznie z prezesami i redaktorami kierującymi gazetą, było ustawianych pod określone z góry tezy.

– Liczył się tylko pieniądz i aby przypadkiem nie zaszkodzić wyżej postawionym. To samo było z miejscowymi biznesmenami. Nie można było pisać o przekrętach, o układach mafijnych, bo narażało się na zniszczenie układu, który przynosił wymierne korzyści owym biznesmenom, ale i gazecie. Spore z tego profity (wyjazdy zagraniczne, specjalne szkolenia w luksusowych ośrodkach, wyjazdy z politykami po świecie) mieli ci dziennikarze, którzy pisali zgodnie z wolą ówcześnie panujących – czytamy w komentarzu do jednej z anonimowych ankiet wypełnionej na potrzeby tej publikacji.

– Trzeba było pisać tak, jak chciało kierownictwo, nawet o sprawach kultury – dodaje inny dziennikarz. – Teksty o niszowych, ale wartościowych wydarzeniach nie ukazywały się, natomiast promowane były imprezy masowe.

Ktoś inny napisał: – Zbyt wyraźne eksponowanie polskości czy tożsamości regionalnej było wyśmiewane, krytykowane. Wyjaśniano takiemu „naiwniakowi”, że w dobie globalizacji trudno jest skupiać się na własnym podwórku, że to zbyt zaściankowe, nienowoczesne, że jesteśmy Europejczykami, więc skupianie się na regionalności jest przestarzałe. Dotyczyło to również kuchni, uprawy kwiatków…. Przy tematach dotyczących II wojny światowej poprawnie było nie eksponować okrucieństw dokonywanych przez Niemców. Podobnie było z tematyką solidarnościową.

– Kierownictwo mojej gazety, a potem kierownictwo internetu nastawiały się na współpracę komercyjną, co powodowało np. w małych miejscowościach, że ważniejsze było pozyskanie ogłoszeń z urzędu miasta/gminy niż kontrola władz lokalnych – czytamy w kolejnym komentarzu do ankiety. W „Dzienniku Bałtyckim” stworzono system oceny szefów oddziałów oparty na wyniku finansowym, a nie tylko np. atrakcyjności oferty i sprzedaży gazet. W oddziałach – otrzymanie sprostowania traktowano jako błąd gazety bez względu na treść. W centrali redakcji DB nie było przyzwolenia na krytykę lubianych polityków albo dużych firm, które mogły być partnerami handlowymi. Efektem była papka informacyjna; zapowiedzi imprez i koncertów – tak, kontrola władzy – nie.

Podsumowując można stwierdzić, że dziennikarze nie byli w pełni samodzielni. Często dochodziło do ingerencji przełożonych w sprawie doboru tematów. Ci bystrzejsi, a raczej cwańsi, sami narzucali sobie autocenzurę. W gazecie nie mogło się ukazać nic, co było niewygodne dla władzy. Przedstawiciele PO byli nadreprezentowani, a o tych związanych z prawicą gazeta milczała.

Zniknęły z gazety ważne teksty publicystyczne, reportaże, dziennikarstwo dochodzeniowe. Natomiast coraz częściej odbywały się wśród „zaufanych” narady, analizy treści. Dodatkowym elementem był monitoring treści artykułów zamieszczanych w „Dzienniku” przez niektóre partie polityczne (SLD, PO), w celu wskazania niepożądanych przez te ugrupowania tematów.

Kuriozalne było powołanie nieformalnej rady programowej przy redakcji „Dziennika”, składającej się z wyselekcjonowanych lokalnych „vipów” według klucza lojalności i zbieżności z interesami biznesowymi oraz opcją polityczną kierownictwa wydawnictwa i jego właścicieli. Jak pisze jeden z respondentów: „Ta nieformalna rada spotykała się na organizowanych i finansowanych przez wydawnictwo »zakrapianych« obiadach. Pretekstem spotkań był wybór reklamy miesiąca, roku. Osoby z tej rady wchodziły w skład jury wybierającego »Człowieka Roku DB«”. Kilka razy owe rady odbywały się na ostatnim piętrze budynku redakcji, ale odkryli to dziennikarze, więc przeniesiono je do jednego z trójmiejskich lokali.

Wieczór poranny

Podobne przeobrażenia przechodziła popularna popołudniówka wydawana w Gdańsku przez spółkę „Prasa Wybrzeża”. Na redaktora naczelnego powołano wówczas Edmunda Szczesiaka, a jego zastępcą został Tadeusz Woźniak. Teoretycznie w „Wieczorze” obowiązywały te same zasady, co w „Dzienniku Bałtyckim”. Chociaż to „Wieczór” był pierwszą skomputeryzowaną gazetą w Trójmieście, jeszcze za czasów francuskich. Również to ta gazeta jako pierwsza przeszła na druk techniką offsetową.

– „Wieczór” był gazetą, która szła w stronę tzw. przeciętnego Kowalskiego – mówi Tomasz Hołdys. – Był gazetą z różnymi akcjami, całkiem fajnymi. Przypomnę wielką akcję „Wieczoru Wybrzeża” pt. „Wieczorynka”. To były konkursy miss piękności, które angażowały całe Pomorze. To było i atrakcyjne w sensie nagród, ale przede wszystkim ważne w sensie społecznym. Było eksploatowane przez gazetę codziennie. Codziennie były jakieś rozmowy z kandydatkami, wszystko się działo gdzieś lokalnie w miasteczkach, na wsiach. Był to wieloetapowy konkurs piękności, który społecznie miał spore znaczenie. Podobnych akcji było więcej.

Za francuskiego właściciela powstały interesujące działy, jak „Wieczór Seniora”, magazyn dla kobiet „Lustro”, magazyn kaszubski „Burczybas”, „Wieczór Intymny”, „Pif-paf”, „Wieczór z Rozrywką”. W 1991 r. nakład pisma zwiększył się z 45 tys. do 60 tys. egzemplarzy, a wydanie magazynowe ze 105 tys. do 140 tys. egzemplarzy. Od stycznia 1994 r. było ono rozprowadzane nie tylko w województwie gdańskim, ale i elbląskim oraz słupskim. Zasadnicza zmiana nastąpiła od września 1994 r., kiedy to „Wieczór Wybrzeża”, podobnie jak „Dziennik Bałtycki”, został przejęty przez niemieckiego właściciela.

– Wcześniej atmosfera w zespole „Wieczoru Wybrzeża” była bardzo dobra, relacje też były kapitalne – twierdzi Tadeusz Woźniak. – Niestety, nowy wydawca zrobił z nas tanią popołudniówkę, a my mieliśmy ambitne plany. Niemcy o rolę społeczną prasy dbali u siebie, a u nas zarabiali. Wszystko tak było ustawione. Choćby to wspólne biuro ogłoszeń, te wspólne reklamy… To najpierw było na zasadzie, że my mieliśmy jakichś reklamodawców i „Dziennik Bałtycki” też miał. Potem zrodziła się inicjatywa, że będą wspólne reklamy – lansowano tę formułę, stosując promocyjne ceny. Nowemu wydawcy chodziło o to, żeby przejąć rynek reklam „Wieczoru”.

A potem? A potem może te gazetę zamkniemy…

Mimo, że „Wieczór” miał charakter popołudniowy, po kilku latach zaczął ukazywać się… rano. Od początku 2000 r. znanego i szanowanego redaktora naczelnego, Edmunda Szczesiaka, zastąpił Jarosław Gojtowski. Rok później pałeczkę przejął Romuald Orzeł. W końcu, w grudniu 2001 połączono obie redakcje – „Dziennika Bałtyckiego” i „Wieczoru Wybrzeża”. Do końca 2002 r. „Wieczór” ukazywał się łącznie z „Dziennikiem Bałtyckim” jako swego rodzaju suplement; następnie został zlikwidowany.

Szokująca transakcja

Niespodziewana informacja z początku 2021 r. o sprzedaży PKN Orlen gazet i portali przez Polska Press była dla niektórych szokiem. Przecież nie sprzedaje się kury znoszącej złote jaja… Przecież oddanie aktywów medialnych we władanie prawicy to monopolizacja rynku medialnego… Przecież straci na tym środowisko dziennikarskie… Te histerie wspomagali politycy opozycji (raportując sprawę nawet do europarlamentu). Wspierały ich konkurencyjne i wypasione na braku realnego pluralizmu media mainstreamu. Głos zabrały też niezmiennie „życzliwe” dla obecnej Polski publikatory niemieckie, przeprowadzając atak na Orlen, że ośmielił się skorzystać z proponowanej oferty… Z akcją blokującą skuteczność transakcji wystartował, jak zwykle niezawodnie obiektywny, Rzecznik Praw Obywatelskich, Adam Bodnar.

Ale po pierwsze, kura była coraz mniej warta – skoro przez cztery lata sprzedający nie mogli znaleźć kupca. Po drugie, ten zakup jednym ruchem rozbija właśnie aż dwa monopole – obcego kapitału oraz środowisk lewicowo-liberalnych, które nadal zdecydowanie przeważają w mediach. Po trzecie wreszcie, sytuacja dziennikarzy, w tym swoboda wykonywania tego zawodu (to prawda, wszędzie coraz mniejsza), w świetle danych przedstawionych w powyższym opracowaniu, może być już tylko lepsza.

***

Redaktorzy naczelni „Dziennika Bałtyckiego” w latach 1991–2021

Tadeusz Bolduan (1990–1991) – w ramach Spółdzielni Dziennikarskiej „Dziennika Bałtyckiego”,

Jan Jakubowski (1991–1996) – pierwszy redaktor naczelny po przejęciu „DB” przez spółkę „Przekaz” i francuskiego partnera,

Andrzej Liberadzki (1996–1997),

Krzysztof Krupa (1997–2000),

Janusz Wikowski (2000–2002),

Maciej Siembieda (2002–2005),

Tomasz Arabski (2005–2006),

Maciej Wośko (2006–2010),

Grzegorz Popławski (2010–2012),

Mariusz Szmidka (od 2012 r.).

Redaktorzy naczelni „Wieczoru Wybrzeża” w latach 1991–2002

Edmund Szczesiak (1991–1999),

Jarosław Gojtowski (2000–2001),

Romuald Orzeł (2001).

Artykuł Marii Giedz pt. „30 lat, i starczy. Polska Press na Pomorzu” znajduje się na s. 6–7 lipcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 85/2021.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Marii Giedz pt. „30 lat, i starczy. Polska Press na Pomorzu” na s. 6–7 lipcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 85/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Granica polsko-niemiecka była przez kilka stuleci prawdziwą granicą pokoju w Europie/ Jan Bogatko, „Kurier WNET” 85/2021

Prawie 3/4 wieku bez wojen nad tą granicą. To dobra nowina. Dopóki Niemcy i Polska pozostają w tym samym sojuszu obronnym, a on nadal istnieje, mimo wszelkich perturbacji, nic się tutaj nie zmieni.

Jan Bogatko

30 lat minęło

30 lat temu Polska i Niemcy podpisały w Bonn Traktat między Rzecząpospolitą Polską a Republiką Federalną Niemiec o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy. To może budzić zaskoczenie, ale traktat ten był jedynie uzupełnieniem polsko-niemieckiego traktatu granicznego, a zatem aktem jak gdyby niższej rangi.

Przełom 9. i 10. dekady ostatniego wieku minionego tysiąclecia był bardzo bogaty w wydarzenia polityczne. Ze sceny schodził komunizm stalinowski, ustępując w wielu krajach sowieckiej Europy miejsca nowocześniejszemu komunizmowi liberalnemu zachodniego rytu. Wielu nieobeznanych z polityką statystów na scenie politycznej nazywało ten proces „upadkiem komunizmu”, co nie jest ani ścisłe, ani przekonujące. Ale tak się przyjęło. Gorbaczowa, strażaka ratującego płonący gmach sowieckiego komunizmu, nazwano „ojcem demokracji”, tymczasem bohater mimo woli kochał tak demokrację, jak jego aktualny następca w fotelu genseka (mniejsza o nazwę) na Kremlu, pułkownik KGB Władimir Putin. Były kanclerz Niemiec, były szef SPD Gerhard Schröder, rekordzista, który wygrał kolejno 5 wyborów federalnych i landowych jako czołowy kandydat swej partii, którego to rekordu nikt dotąd nie pobił i raczej już nie pobije, dzisiaj prezes Rady Nadzorczej Nord Stream AG i Rosneftu, określił Putina mianem demokraty czystego jak diament. Najpóźniej od tej chwili (czyli od listopada 2004 roku) wiemy, co to za demokracja. I dotyczy to nie tylko Putina.

Rosję Niemcy uważały zawsze za sąsiada. Nie, nie Polskę – właśnie Rosję. Muszę w tym miejscu wyjaśnić, co dla Niemiec znaczy zawsze. „Zawsze” to od III rozbioru Polski.

Ale aż do roku 1871 Rosja była tylko sąsiadem Prus. Dopiero od powstania II Rzeszy, czyli Cesarstwa Niemieckiego, to zjednoczone przez Bismarcka Niemcy były aż do roku 1918 (czyli prawie pół wieku) sąsiadem Rosji. Potem ponownie, po wspólnym rozbiorze Polski z udziałem Niemiec, Rosji, Litwy i Słowacji w 1939 roku. Ale w języku potocznym Niemcy mówią po dziś dzień o Rosji jako o sąsiedzie. Czasami ich zaskakuję, mówiąc, że to brzmi tak, jakby Polacy utrzymywali, jakoby Chiny były sąsiadem Polski (bo dzieli je tylko terytorium jednego państwa). Ale w zasadzie nie wpływa to na ich tok rozumowania. Tak było zawsze i będzie zawsze. „Wy, Polacy, cierpicie na rusofobię” słyszę od stomatologa w Saksonii, absolwenta leningradzkiej uczelni w latach 80. ubiegłego wieku.

„Jakie macie powody swych uprzedzeń wobec Rosji?”, pyta mnie sympatyczny lekarz. „W zasadzie żadne – odpowiadam. Poza być może napaścią na Polskę wraz z Hitlerem w 1939 roku, wymordowaniem polskich elit, wypędzeniem Polaków z ojczyzny na wschodzie, narzuceniem sowieckiej formy władzy, pozbawieniem niepodległości na kolejne niemal półwiecze”…

Kiedy w Bonn podpisywano traktat z Polską, Niemcy były już od półrocza zjednoczone. Wiele wpływowych organizacji społecznych w Niemczech protestowało przeciwko uznaniu wschodniej granicy Niemiec z Polską. Politycy niemieccy wychodzili z założenia, że będzie to trudne sąsiedztwo. Kiedy wyjeżdżałem z rodziną z Bonn na wakacje do Karpacza, to wieczorem w hotelu, jeszcze wówczas Orbis-Skalny, starsi państwo, pamiętający swe dzieciństwo w Karkonoszach, wspólnie śpiewali po kolacji ludowe piosenki. Opowiadali potem po powrocie do Niemiec, że nie spotkali się z przejawami jakiejkolwiek wrogości. To nakręcało turystykę w tych pierwszych, niepewnych latach.

Nie spotkałem się też z negatywnym stosunkiem ze strony Niemców do Polaków. Niektórzy nawet mówili „dzień dobry” i „do widzenia”, a także „proszę” i jakże trudny wyraz „dziękuję”. To odróżnia ich od Niemców przejeżdżających dziś przez most na Nysie na zakupy do Zgorzelca – mówią tylko po niemiecku, tak też zamawiają swój sznycel w restauracji. 30 lat minęło od chwili zawarcia traktatu i pod tym względem na lepsze niewiele się zmieniło. Niemcy kupują w Polsce, bo im się to opłaca, jedzą w polskich restauracjach nie tylko z tego powodu, tankują na polskich stacjach benzynowych. Jest to normalne. Ale znam ludzi, którzy ani razu nie byli w Polsce. Mówią, że nie odczuwają takiej potrzeby. Nie jestem przekonany.

Z perspektywy młodych ludzi świat wygląda na szczęście inaczej. Uczniowie, na przykład w liceum Augustum-Anne-Gymnasium w niemieckim Zgorzelcu, mają okazję uczyć się w obu językach – polskim i niemieckim, co sobie bardzo cenią. Dla tych dzieci w zasadzie nie istnieje mentalna granica, są one ciekawe świata.

Teraz, w okresie pandemii, w sezonie narciarskim, młodzież nie uczestniczyła w białym szaleństwie, a śnieg przecież – co za złośliwość losu – utrzymywał się tak długo jak nigdy. Ale latem i jesienią otwarte będą przecież szlaki górskie, jak zwykle pełne. Szkoda tylko, że wiele z nich zmieniło się w szale modernizacyjnym niemal w autostrady; czekać, aż któregoś dnia dopuszczą tam do ruchu autobusy. Karpacz to już nie malownicza, spokojna wieś w Karkonoszach. Na naszych oczach powstaje Zakopane II. Na szczęście w Górach Żytawskich, po niemieckiej stronie, czas jakby stanął w miejscu. Młodzież szkolna ma odwagę, jakiej brak wielu ich rodzicom: korzysta z obu języków po obu stronach granicy niemal na co dzień.

A przecież granica polsko-niemiecka, potwierdzona traktatem granicznym, jest nadal tworem sztucznym. Nie narastała powoli, naturalnie, jak granica między państwami niemieckimi a Polską od XIV wieku do 1722 roku – I rozbioru Polski.

Mało kto wie, że owa granica była przez kilka stuleci prawdziwą granicą pokoju w Europie (obok równie trwałej granicy portugalsko-hiszpańskiej). Wzdłuż tamtej granicy, w przybliżeniu tożsamej z granicą obaloną przez Niemcy, Słowację i Rosję w 1939 roku, mówiono po polsku i po niemiecku po obu jej stronach. Nowa granica, ta z 1945 roku, odpowiada planom rosyjskiego ministra Sazonowa (a może raczej wizji wielkiego księcia Mikołaja, zmarłego na emigracji w Antibes na Lazurowym Wybrzeżu w 1929 roku). W efekcie Stalin, realizując plany Sazonowa-wielkiego ks. Mikołaja, żądając dla sowieckiej Polski granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej, ustalał żądaną od sojuszników w czasie Wielkiej Wojny granicę Rosji! Generalissimus zrealizował swe plany, likwidując tym samym Polskę słynnym aktem z 22 lipca 1944 roku. Szkoda, że tylko niewielu postrzega tu związek przyczynowo-skutkowy.

Niemcy pielęgnują pamięć o ziemiach utraconych nie tylko poprzez wymierające śmiercią naturalną ziomkostwa, jak na przykład Ziomkostwo Ślązaków. I tak w niemieckim Zgorzelcu znajduje się – doprawdy świetnie prowadzone – Muzeum Śląskie (Schlesisches Museum), mimo że Zgorzelec to Łużyce, a nie Śląsk (ten historycznie rozpoczyna się na Kwisie). Zresztą w polskim Zgorzelcu, tuż nad Nysą, jest Muzeum Łużyckie. Chodzi o podkreślenie niemieckości Śląska, zwrócenie uwagi na fakt, że jego część znajduje się w Niemczech. To oczywiście historyczne nadużycie. Zgorzelec nie leży i nie leżał na Śląsku, znajdował się natomiast w utworzonej przez Prusy w dopiero 1815 roku Prowincji Śląsk.

Jadąc autostradą z Drezna do Zgorzelca Niemieckiego, w pewnym miejscu widzimy dość dużą tablicę z napisem „Willkommen in Schlesien”, czyli Witamy na Śląsku. Niemcy potrafią bez wrzawy pielęgnować pamięć historyczną. Może warto jeszcze dla porównania dodać, że na tej samej autostradzie z Drezna do Zgorzelca widzimy tablicę z napisem Breslau tyle a tle kilometrów, a w nawiasie, mniejszymi literami, Wrocław. Gdy jedzie się z kolei ze strony polskiej do Zgorzelca Niemieckiego, drogowskazy informują o Görlitz i Dresden, co – jak to dawniej mawiano – wskazywałoby na miejsce w szeregu.

Takich przykładów mógłbym wymienić nieco więcej, ale wskażę tutaj tylko jeden – z kolei na północy Niemiec. Znajduje się tam Kraj Związkowy o przedziwnej nazwie Meklemburgia – Pomorze Przednie.

Po niemiecku ta dawna kraina Obodrzytów i Ranów nazywa się kraj związkowy Mecklenburg-Vorpommern, czyli tyle, co Meklemburgia i Pomorze Zaodrzańskie albo Zachodnie. Niemieckie Vorpommern znaczy tyle, co przed Pomorzem, przed Odrą, skoro Pomorze za Odrą po niemiecku logicznie nazywa się Hinterpommern. Czyli – skoro niemieckie to Przednie, to polskie to – Zadnie. Ale od czasów Reja wiadomo, że Polacy nie gęsi i swój język mają. Polskie nazewnictwo historyczne jest inne. Nie ma żadnego Przedniego ani Zadniego Pomorza. Jest Pomorze Zachodnie i to wszystko. Tutaj też polscy naukowcy wykazali nadgorliwość, bo nie śmiem zarzucać im korupcji. Ale Polacy kochają przecież zaborcze nazwy – a to Ruś Czerwona, a to Galicja. Dziwnym trafem Kongresówka się jakoś nie przyjęła.

30 lat traktatów i prawie trzy czwarte wieku bez wojen nad tą granicą. To dobra nowina. Dopóki Niemcy i Polska pozostają w tym samym sojuszu obronnym, a on nadal istnieje, mimo wszelkich perturbacji, nic się tutaj nie zmieni. Czynnik demograficzny osłabia presję na zmianę status quo, mimo że uważam, iż nic nie jest bardziej płonnego od tego statusu.

Śledząc niemieckie dzienniki, tygodniki, radio i telewizję, odnoszę czasem wrażenie, że jestem świadkiem powtórki z historii. Chcę się tutaj mylić, ale ta myśl nasuwa mi się uporczywie, bezwolnie.

Czy Polska i Niemcy są sąsiadami? Czy sąsiadem Niemiec jest Rosja? Jak to wygląda dzisiaj? Jak będzie wyglądać za kolejnych 30 lat?

Felieton Jana Bogatki pt. „30 lat minęło” znajduje się na s. 3 „Wolna Europa” lipcowego „Kuriera WNET” nr 85/2021.

Aktualne komentarze Jana Bogatki do bieżących wydarzeń – co środa w Poranku WNET na wnet.fm.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Jana Bogatki pt. „30 lat minęło” na s. 3 „Wolna Europa” lipcowego „Kuriera WNET” nr 86/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Nagrody w konkursie Wielkopolskiego Oddziału SDP rozdane! / Jolanta Hajdasz, „Wielkopolski Kurier WNET” 85/2021

Wśród nagrodzonych jest troje stałych publicystów „Wielkopolskiego Kuriera WNET”. Jan Martini otrzymał Nagrodę Główną, a Henrykowi Krzyżanowskiemu i Małgorzacie Szewczyk przyznano wyróżnienia.

Jolanta Hajdasz

We wtorek 8 czerwca 2021 r. w historycznej Sali Czerwonej Pałacu Działyńskich w Poznaniu odbyło uroczyste wręczenie nagród w tegorocznym Konkursie Dziennikarskim Wielkopolskiego Oddziału Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Jego laureatami są w tym roku red. Jan Martini z „Wielkopolskiego Kuriera WNET”, Łukasz Kaźmierczak z Radia Poznań, Marcin Wróblewski i Krystian Kaliszak z TVP3 Poznań oraz Wojciech Czeski z „Gazety Mosińsko-Puszczykowskiej”.

Po raz pierwszy w tym roku przyznano także nagrody honorowe za wybitne osiągnięcia w pracy dziennikarskiej – Laur Wielkopolskiego Oddziału SDP. Otrzymała go red. Barbara Miczko-Malcher z Radia Poznań, która obchodzi w tym roku jubileusz 50-lecia pracy zawodowej, oraz red. Sławomir Kmiecik, były dziennikarz „Głosu Wielkopolskiego”, autor książek Przemysł pogardy t. 1 i t.2.

Dr. Jolanta Hajdasz wręcza Laur dziennikarski red. Barbarze Miczko-Malcher | Fot. R. Woźniak

„Za wybitne osiągnięcia w pracy zawodowej, szczególnie za unikatowe reportaże dokumentalne dotyczące najnowszej historii Polski, m.in. Poznańskiego Czerwca’56, Powstania Wielkopolskiego, losów więźniów politycznych z Wronek, więźniów Katynia i obozu dla polskich dzieci w Łodzi oraz za setki audycji radiowych o historii Poznania, Wielkopolski i Polski, za setki audycji radiowych o książkach, teatrze, poezji i sztukach plastycznych, każda z nich pokazuje świat z perspektywy bohatera, który zawsze jest kimś wyjątkowym, niebanalnym, wartym poznania i zapamiętania” – w ten sposób Zarząd Wielkopolskiego Oddziału SDP uzasadnił przyznanie Nagrody Laur WO SDP 2021 red. Barbarze Miczko-Malcher, reportażystce Radia Poznań, która w tym roku obchodzi jubileusz 50-lecia pracy zawodowej w Polskim Radiu i która do dziś prowadzi własną audycję poświęconą kulturze i historii.

 

Red. Sławomir Kmiecik, uhonorowany Laurem Dziennikarskim | Fot. R. Woźniak

Drugi Laur WO SDP przypadł byłemu dziennikarzowi „Głosu Wielkopolskiego”, red. Sławomirowi Kmiecikowi: „Za wybitne osiągnięcia w pracy zawodowej, szczególnie za publikacje książkowe Przemysł pogardy i Przemysł pogardy II, bezkompromisowe i odważne studium potwierdzające istnienie w III RP »przemysłu pogardy« wobec Prezydenta Lecha Kaczyńskiego i jego brata Jarosława, ukazujące dowody ich zorganizowanego znieważania i wyszydzania przez media i przeciwników politycznych przed i po Katastrofie Smoleńskiej” – czytamy w uzasadnieniu nagrody, która od tego roku ma być przyznawana corocznie.

W sumie przyznano 5 nagród w 4 głównych kategoriach (Nagroda Gówna, Nagroda Virtuti Civili, Nagroda im. Wojciecha Dolaty i Nagroda dla Młodych Dziennikarzy) oraz 6 wyróżnień.

Jury obradowało w składzie: dr Jolanta Hajdasz, przewodnicząca Jury, prezes Zarządu WO SDP, prof. dr hab. Wiesław Ratajczak, dr Wiesław Kot, red. Roman Wawrzyniak i red. Aleksandra Tabaczyńska. Sekretarzem Jury był red. Tadeusz Owczarzak-Gran. Nagrodę Główną w tym roku odebrał red. Jan Martini.

„Publicystyka Jana Martiniego wyróżnia się wyrazistością tez i powagą podejmowanych spraw. Jest artystą pianistą i kompozytorem, podkreślającym fundamentalną rolę kultury w życiu publicznym. W naturalny sposób przechodzi od spraw natury gospodarczej, politycznej, socjalnej do muzyki, teatru, filmu, literatury, by przekonać czytelnika, że nie są to pobocza i dodatki, ale sam rdzeń. Przybiera postawę nie tylko wolnego w swych sądach i gustach artysty, ale także kogoś doskonale rozumiejącego mechanizmy pracy instytucji i społeczną rywalizację o prestiż. Współczesne problemy i spory widzi w perspektywie długotrwałych procesów, co pozwala mu dostrzec aktualne następstwa wyborów – także własnych – sprzed lat. Jan Martini pamięta i przypomina również o tych którzy niezauważenie odchodzą. Jeden z nagrodzonych artykułów poświęcił Janowi Grabusowi: ostatni walczący z bronią w ręku powstaniec Czerwca 56 odszedł z tego świata w ubiegłym roku” – w ten sposób prof. dr hab. Wiesław Ratajczak w imieniu Jury uzasadnił przyznanie Nagrody Głównej WO SDP red. Janowi Martiniemu, publicyście „Wielkopolskiego Kuriera WNET”.

Z kolei red. Wiesław Kot uzasadnił przyznanie Nagrody Virtuti Civili red. Marcinowi Wróblewskiemu z TVP3 Poznań za m.in. reportaż 300 zł na głos, w którym Autor ujawnił, iż w jednej z wielkopolskich firm właściciel płacił za oddanie głosu na Rafała Trzaskowskiego w wyborach prezydenckich.

„Byliśmy pod wrażeniem dociekliwości autora, który dotarł do firmy, gdzie odnotowano przykład politycznej korupcji. W zamian za głosowanie na polityka, któremu hołdował szef firmy, ten obiecywał pracownikom gratyfikację pieniężną. Autor reportażu powściągał głos oburzenia i całkiem słusznie, bowiem same fakty wydawały się dostatecznie krzyczące”.

Red. Henryk Krzyżanowski odbiera wyróżnienie w Konkursie WO SDP | Fot. R. Woźniak

Nagrodę im. Wojciecha Dolaty odebrał red. Łukasz Kaźmierczak, a Nagrodę dla Młodych Dziennikarzy – red. Krystian Kaliszak i red. Wojciech Czeski. Wyróżnienia otrzymali Małgorzata Szewczyk, Elżbieta Rzepczyk, Barbara Kęcińska-Lempka, Bartłomiej Grysa i Henryk Krzyżanowski. Wyróżnienie honorowe otrzymał red. Arkadiusz Małyszka, red. nacz. „Zeszytów Historycznych Wielkopolskiej Solidarności”.

Laureaci konkursu odebrali dyplomy pamiątkowe, nagrody książkowe oraz pieniężne w wysokości 500 zł każda ufundowane przez WO SDOP. Wyróżnieni odebrali dyplomy i nagrody książkowe. W części artystycznej zebrani wysłuchali kompozycji Claude’a Debussy’ego Petite suite w wykonaniu Jakuba Czerskiego (fortepian), Karoliny Karczewskiej (flet) i Anny Marii Tabaczyńskiej (flet).

Wydarzenie było objęte patronatem Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP z okazji jubileuszu 25-lecia jego istnienia.

NAGRODA GŁÓWNA WIELKOPOLSKIEGO ODDZIAŁU SDP 2021 DLA JANA MARTINIEGO

Publicystyka Jana Martiniego wyróżnia się wyrazistością tez i powagą podejmowanych spraw. Jest artystą pianistą i kompozytorem, podkreślającym fundamentalną rolę kultury w życiu publicznym. W naturalny sposób przechodzi od spraw natury gospodarczej, politycznej, socjalnej do muzyki, teatru, filmu, literatury, by przekonać czytelnika, że nie są to pobocza i dodatki, ale sam rdzeń. Przybiera postawę nie tylko wolnego w swych sądach i gustach artysty, ale także kogoś doskonale rozumiejącego mechanizmy pracy instytucji i społeczną rywalizację o prestiż. Współczesne problemy i spory widzi w perspektywie długotrwałych procesów, co pozwala mu dostrzec aktualne następstwa wyborów – także własnych – sprzed lat. Jan Martini pamięta i przypomina również tych, którzy niezauważenie odchodzą. Jeden z nagrodzonych artykułów poświęcił Janowi Grabusowi: ostatni walczący z bronią w ręku powstaniec Czerwca ’56 odszedł z tego świata w ubiegłym roku.

Podkreślić trzeba, że Jan Martini jest nie tylko wnikliwym komentatorem polskiej historii, ale także jej ważnym i odważnym aktorem. Od początku związał swą publiczną aktywność z Solidarnością. 1 maja 1982 r. został aresztowany, a w czerwcu skazany na trzy lata więzienia jako redaktor i kolporter podziemnych pism.

Urodzony we Lwowie, niesie – by użyć słów poety stamtąd – „miasto w sobie”, wyprostowany i wierny, kochający kulturę i Polskę, w pisaniu swoim tą miłością się dzielący.

LAUR DZIENNIKARSKI Dla Redaktor Barbary Miczko-Malcher w 50. roku pracy dziennikarza-radiowca

za wybitne osiągnięcia w pracy zawodowej, szczególnie za unikatowe reportaże dokumentalne dotyczące najnowszej historii Polski, m.in. Poznańskiego Czerwca’56, Powstania Wielkopolskiego, losów więźniów politycznych z Wronek, więźniów Katynia i obozu dla polskich dzieci w Łodzi oraz za setki audycji radiowych o historii Poznania, Wielkopolski i Polski, za setki audycji radiowych o książkach, teatrze, poezji i sztukach plastycznych. Każda z nich pokazuje świat z perspektywy bohatera, który zawsze jest kimś wyjątkowym, niebanalnym, wartym poznania i zapamiętania.

LAUR DZIENNIKARSKI dla Redaktora Sławomira Kmiecika

za wybitne osiągnięcia w pracy zawodowej, szczególnie za publikacje książkowe Przemysł pogardy i Przemysł pogardy II – bezkompromisowe i odważne studium potwierdzające istnienie w III RP „przemysłu pogardy” wobec Prezydenta Lecha Kaczyńskiego i jego brata Jarosława, ukazujące dowody ich zorganizowanego znieważania i wyszydzania przez media i przeciwników politycznych przed i po Katastrofie Smoleńskiej. Jego określenie ‘przemysł pogardy’ weszło na trwałe do polskiej polityki;

za konsekwencję w dążeniu do ujawniania mechanizmu zorganizowanego niszczenia wizerunku polityka przez media poprzez książki Lech Kaczyński: bitwa o pamięć oraz Cel: Andrzej Duda. Przemysł pogardy kontra prezydent zmiany;

za unikatowe zbiory satyry politycznej publikowane w antologiach: Wolne żarty! Humor i polityka, czyli rzecz o polskim dowcipie politycznym; Chichot (z) polityka oraz Niezłe szopki. Polska polityka na wesoło 1999–2009.

Artykuł Jolanty Hajdasz pt. „Nagrody Wielkopolskiego Oddziału SDP rozdane!” oraz wyniki Konkursu Wielkopolskiego Oddziału SDP dla dziennikarzy znajdują się na s. 1 i 3 lipcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 85/2021.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Jolanty Hajdasz pt. „Nagrody Wielkopolskiego Oddziału SDP rozdane!” na s. 1 lipcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 85/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Zakończenie obrad Rady Krajowej PO i powrót Donalda Tuska. Co się wydarzyło?

Tusk przejmuje władzę w Platformie Obywatelskiej. Jest reakcja Rafała Trzaskowskiego.

[related id=147028 side=left]W czwartek i piątek miały miejsce rozmowy między Donaldem Tuskiem i Rafałem Trzaskowskim. Prezydent Warszawy nie zamierzał ustępować naciskając na rozpisanie wyborów lecz ostatecznie poniósł porażkę. To były premier będzie pełnił obowiązki szefa PO. Ponadto, nic nie gwarantuje, że przeprowadzi on wybory pełnoprawnego przewodniczącego wśród członków partii do wyborów parlamentarnych w 2023 r. W ocenie Sławomira Sierakowskiego (Krytyka Polityczna) burmistrz stołecznego miasta źle rozegrał swoją partię:

I tak uważam jednak, że to Trzaskowski za dziesięć lat będzie rozdawał karty na opozycji, ale teraz źle rozgrywa swoją partię. W obu znaczeniach tego słowa – twierdzi publicysta.

Po zakończeniu sobotnich obrad Rady Krajowej Platformy Obywatelskiej, podczas której  z funkcji szefa partii zrezygnował Borys Budka – wiadomo, że Donald Tusk oficjalnie przejął władzę w ugrupowaniu. Decyzja ta nastąpiła wbrew woli prezydenta Warszawy, Rafała Trzaskowskiego, który deklarował wcześniej, że zamierza konkurować z Donaldem Tuskiem o funkcję przewodniczącego PO.

Co więcej, po zakończeniu konwentu Rafał Trzaskowski nie odpowiedział na pytania dziennikarzy odnośnie powrotu byłego premiera do krajowej polityki. Stwierdził jedynie „Jestem wiceprzewodniczącym PO” oraz zaznaczył, że musi jechać na szczepienie. Następnie odjechał. W niespełna godzinę później opublikował na Twitterze następujący wpis: „Donald Tusk przewodniczącym PO – serdeczne gratulacje!”.

[related id= 88305 side=right]Sprawę porażki prezydenta stolicy skomentował również na Twitterze dziennikarz Marcin Makowski. Zdaniem publicysty Rafał Trzaskowski przegapił ważną dla siebie okazję:

Przypadek Trzaskowskiego pokazuje, że w polityce trzeba płynąć na fali i wykorzystywać każdy moment, bo może się wydawać, że nie ma konkurencji, jest czas na zakładanie stu ruchów i szukanie spinu, a potem zza pleców wychodzi taki Tusk i o władze nie prosi, tylko ją bierze – czytamy we wpisie.

Marcin Makowski omawia również przemówienie wygłoszone przed Donalda Tuska na konwencie. Jak zaznacza dziennikarz, nie odniósł się w nim do wielu esencjonalnych kwestii poza ogłoszeniem własnego powrotu:

 

N.N.

Źródło: Onet.pl/TVP Info/Twitter/media

Program Wschodni: Ukraina jest dużym sąsiadem Trójmorza i powinniśmy rozwijać tę współpracę

W najnowszym „Programie Wschodnim” z Lublina Paweł Bobołowicz wraz z ekspertami Instytutu Europy Środkowej komentują niedawny Samorządowy Kongres Gospodarczy II Forum Regionów Trójmorza.

Prowadzący: Paweł Bobołowicz

Realizacja: Eldar Pedorenko


Goście:

Dr Jakub Olchowski – ekspert Instytutu Europy Środkowej

Dr Łukasz Lewkowicz – ekspert Instytutu Europy Środkowej

Marlena Gołębiowska – ekspert Instytutu Europy Środkowej

Wojciech Pokora – redaktor naczelny „Kuriera Lubelskiego”

Dr Andrzej Szabaciuk –  politolog z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, ekspert Instytutu Europy Środkowej


W Lublinie czerwca 29 i 30 odbył się Samorządowy Kongres Gospodarczy II Forum Regionów Trójmorza, nazywane potocznie „Kongresem Trójmorza”. Dr Łukasz Lewkowicz opowiada o głównych tematach, które zostały poruszone w trakcie kongresu:

Przez te dwa dni, podczas osiemnastu paneli poruszono tematy dotyczące sektorów kluczowych dla polskiej czy środkowoeuropejskiej gospodarki. Mówiono m.in. o energetyce, finansach, innowacjach, rolnictwie, transporcie, transformacji cyfrowej, turystyce, współpracy regionalnej – wymienia ekspert.

Co więcej, jak podkreśla dr Łukasz Lewkowicz, podczas II Forum Regionów Trójmorza doszło do podpisania dwóch istotnych umów. Dotyczą one współpracy w zakresie gospodarczym oraz cyfryzacji:

Udało się także podpisać dwie umowy, czyli deklarację gospodarczą sieci regionów Trójmorza oraz deklarację w zakresie współpracy w obszarze cyfryzacji – dodaje dr Łukasz Lewkowicz.

Z kolei Marlena Gołębiowska mówi o podpisanej przez regiony czterech krajów Trójmorza i pięć polskich województw, Deklaracji Lubelskiej:

Na ten moment Deklaracja Lubelska, którą udało nam się podpisać, została podpisana przez pięć województw i regiony z czterech państw Trójmorza: Litwy, Rumunii, Słowacji i Węgier – zaznacza Marlena Gołębiowska.

Ekspertka mówi również o znaczeniu Deklaracji Lubelskiej. Umowa ta ma rozpocząć zwiększoną współpracę gospodarczą państw Trójmorza poprzez utworzenie wspólnej sieci gospodarczej:

Ta deklaracja zapowiada powstanie gospodarczej sieci Trójmorza. Ta sieć ma obejmować właśnie regiony, które mają ze sobą na różnych polach współpracować – podkreśla Marlena Gołębiowska.

Jak zaznacza rozmówczyni Pawła Bobołowicza, idea tego projektu pochodzi od prezydentów państw regionu. Z początku pomysł ten opierał się jedynie na współpracy gospodarczej, by następnie rozszerzyć się na inne aspekty:

Musimy tutaj przypomnieć, że sama inicjatywa Trójmorza jest inicjatywą prezydencką. Jest takim formatem współpracy, który rozpoczął się od głów państw. Następnie zaczął rozszerzać się na inne pola. Mieliśmy m.in. w Estonii w czerwcu tego roku chociażby spotkanie na poziomie parlamentarnym – przytacza Marlena Gołębiowska.

W ubiegłym roku, podczas wizyty na Ukrainie, prezydent Andrzej Duda mówił, że będzie namawiał państwa Trójmorza by nadać Ukrainie status obserwatora na szczytach tej grupy. Mimo to, jak stwierdza dr Łukasz Lewkowicz, sprawa ta nie doczekała się wyraźniej kontynuacji:

Na razie są to raczej rozmowy. Trzeba oczywiście partnerów przekonać do tego żeby to się udało. Natomiast niewątpliwie, gdyby jacyś przedstawiciele strony ukraińskiej wzięli udział w szczytach Trójmorza to byłoby dobre – zaznacza dr Łukasz Lewkowicz.

Jak podsumowuje ekspert IEŚ, póki co, to Polska i Ukraina są głównymi zainteresowanymi pogłębiania współpracy na linii Trójmorze-Ukraina. Jeżeli plany te mają być zrealizowane należałoby przekonać inne państwa Trójmorza:

Widać, że to zainteresowanie po stronie polskiej i po ukraińskiej jest. Teraz trzeba przekonać innych partnerów Trójmorza – podkreśla dr Łukasz Lewkowicz.

Zapraszamy do wysłuchania całej audycji w formie podcastu!

N.N.

Cóż warte jest człowieczeństwo, jeśli nie umiemy bronić naszych dzieci? / Zbigniew Kopczyński, „Kurier WNET” nr 85/2021

Gdzie są obrońcy dzieci, tak troszczący się o respektowanie ich praw w patriarchalnej rodzinie, a nie interesujący się rozrywaniem dziecięcych ciał przez usiłujących zaspokoić chore żądze dewiantów?

Zbigniew Kopczyński

Gra z diabłem

Wkrótce minie pół roku od umieszczenia w internecie przerażającego filmu Patryka Vegi Oczy diabła. Film dostępny jest za darmo. Naliczono już ponad sześć milionów odsłon, według informacji na stronie. Zakładając nawet, że część tych wyświetleń to wyświetlenia ponowne, dokument Patryka Vegi obejrzało wystarczająco dużo dorosłych Polaków, by rozpocząć narodową dyskusję, a w zasadzie powinna wybuchnąć burza. Nie wybuchła.

Ktoś niezorientowany w specyfice polskich dyskusji medialnych byłby zaskoczony tym, że film, będący czymś w rodzaju reportażu uczestniczącego, a opisujący okrucieństwa dokonywane na dzieciach, okrucieństwa nie mieszczące się w głowie normalnego, a nawet bardzo nienormalnego człowieka, tej burzy nie wywołał. Szczególnie jeśli porównany to z burzą po filmie braci Siekielskich. To porównanie doskonale pokazuje patologie rządzące dyskusją publiczną w wykonaniu mainstreamowych mediów.

Bracia Siekielscy przedstawili grzechy księży, zrobiono więc ich filmowi ogromną promocję. Patryk Vega wprost przeciwnie. Nie dość, że w filmie nie ma żadnego księdza, to wyraźnie wskazuje, że głównymi zbrodniarzami, organizatorami całego procederu są sataniści, a więc z definicji wrogowie Kościoła katolickiego. Tego nie da się wykorzystać do walki z Kościołem, trzeba to konsekwentnie zamilczeć.

Nie chcę relatywizować grzechów księży. Przypadki pedofilii wśród duchownych to prawdziwy wstrząs, szczególnie dla wiernych, którzy chcą i powinni ufać swoim pasterzom. Tak, wiemy, że ksiądz to też człowiek z jego ułomnościami, uleganiem słabościom i upadkami. Historia Kościoła obok godnych naśladowania świętych pełna jest przykładów słabości i upadków kapłanów, poczynając od Apostołów. Są jednak granice tolerancji. Co innego słabość charakteru, mała wiara, zabieganie o dobra doczesne czy wreszcie przerost ambicji, a czym innym jest demoralizacja dzieci. A o tym, co spotka tych demoralizatorów, mówi Patryk Vega we wstępie do swojego filmu.

Jeśli jednak pominiemy relacje księża–wierni, a pozostaniemy przy jedynie świeckim punkcie widzenia, musimy dostrzec, że przypadki księżej pedofilii w filmie Siekielskich to pedofilia w wersji light lub nawet very light w porównaniu z tym, co z dziećmi wyczyniają zboczeńcy z filmu Vegi. Dlatego tak uderzający jest słaby odzew medialny na ten film.

Patryk Vega zaskoczył chyba wszystkich, prezentując się w filmie jako człowiek wierzący, i to głęboko. Trudno byłoby to przypuszczać na podstawie jego poprzednich filmów. Również jego wygląd, zachowanie i używane słownictwo nie pokrywają się z powszechnym wyobrażeniem dobrego katolika. A jednak.

Film rozpoczyna od przytoczenia słów Chrystusa o tych, którzy staliby się powodem do grzechu dla jednego z tych małych, którzy w Niego wierzą. Dalej, ukazując perfekcyjnie zorganizowaną machinę zbrodni, jednoznacznie mówi, że mamy do czynienia z działaniem osobowego zła. Nie ogranicza się do opisu, lecz rozpoczyna z tym złem walkę, swoistą grę o uratowanie dziecka. I tę walkę wygrywa. Jest jednak świadomy, że w starciu z szatanem człowiek nie ma żadnych szans. Zwyciężyć może tylko mocą Boga. Taką boską pomoc Vega otrzymał i wykorzystał. I właśnie to ultrakatolickie przesłanie jest powodem medialnej ciszy.

Zostawmy jednak media. Uderzająca jest również powściągliwa reakcja instytucji państwa: policji, prokuratury, służb wszelakich. Być może robią coś niejawnie, ale efektów nie widać. Pojawiła się jedynie zapowiedź sprawdzenia przez policję tego, co przekazał Vega w swoim filmie, oraz informacja rzecznika policji, iż nie zanotowano porwań dzieci. To może oznaczać, że w policji filmu dokładnie nie oglądali, bo porwania dzieci podane są tam jako ostateczność, gdy nagle potrzeba dziecięcych narządów. Zamiast ryzykownych porwań stosuje się proste w sumie metody legalnego wywozu dziecka do pedofilskiego burdelu, tak by nikt go nie szukał.

Skoro Vega dotarł do uczestników tego zbrodniczego procederu, dlaczego nie mogą ich rozpracować odpowiednie służby? Co stoi im na przeszkodzie? Skoro można zastawić pułapkę na pedofila umawiającego się na randki z małoletnimi, dlaczego nie można złapać oferentów dewiacyjnych zabaw z dziećmi? A jeśli dla naszych służb niemożliwe jest namierzenie umieszczających dziecięcą pornografię w darknecie, to nie obronią nas przed komunikującymi się tam terrorystami.

Naprawdę zadziwia ta powściągliwość, tym bardziej, że nie chodzi o pojedyncze przypadki, choć skala jest rzeczywiście trudna do oszacowania. Pewien pogląd dają słowa handlarza dziećmi: „Wiesz, ile dzieci w Polsce nie ma swoich grobów?”

Ten imposybilizm służb nie jest tylko polskim problemem. Co pewien czas słyszymy o sukcesie międzynarodowej akcji przeciwko pedofilom. Słyszymy o iluś tam zatrzymanych w iluś tam krajach. Chodzi jednak o ostatnie lub przedostatnie ogniwo w przestępczym łańcuchu. O tych, którzy posiadają i wymieniają się dziecięcą pornografią. Nie słyszałem o aresztowaniu producentów tych filmików. Tych, którzy zmuszają dzieci do grania w nich. A to są prawdziwi zbrodniarze. O ile twórcy dorosłej pornografii mogą zasłaniać się mniej lub bardziej wymuszoną zgodą grających w tych filmach, o tyle każda czynność seksualna z małoletnimi to przestępstwo. Koniec, kropka.

Czemu ci zbrodniarze pozostają nieuchwytni i co, a raczej kto ich broni? Patryk Vega wie, kto.

Na początku obecnego stulecia głośno było o aferze pedofilskiej w Belgii, a raczej o działalności Marca Dutroux, pedofila i mordercy dzieci. Został skazany i dziś siedzi; zapewne w jakimś komfortowym więzieniu. W trakcie procesu mówiono dość otwarcie o jego powiązaniach z wieloma prominentami, w tym z najważniejszymi osobami w państwie. I choć skala zbrodni i sposób funkcjonowania tego procederu wyraźnie sugerowały, że nie byłby on możliwy bez co najmniej przyzwolenia wysokich czynników, skazano jedynie Marca Dutroux.

Skoro służby zawodzą, to gdzie są organizacje społeczne? Gdzie są obrońcy wszystkiego, co się rusza i co się nie rusza? Gdzie są obrońcy dzieci, tak troszczący się o respektowanie ich praw w patriarchalnej rodzinie, a nie interesujący się rozrywaniem dziecięcych ciał przez usiłujących zaspokoić chore żądze totalnych dewiantów?

Oburzamy się – i słusznie, choć na oburzeniu się kończy – na Chiny z ich praktyką szybkich transplantacji, podejrzewając nie bez podstaw, że przeszczepiane narządy pochodzą od zabijanych więźniów, a nie wzrusza nas ten sam proceder wobec najniewinniejszych z niewinnych.

Cóż warte jest nasze człowieczeństwo, skoro nie potrafimy bronić naszych dzieci przynajmniej tak, jak czynią to zwierzęta?

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Gra z diabłem” znajduje się na s. 1 lipcowego „Kuriera WNET” nr 85/2021.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Gra z diabłem” na s. 1 lipcowego „Kuriera WNET” nr 85/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

O uczonych wywodach księgowych i roli piwa w naszej łacińskiej cywilizacji/ Felieton sobotni Jana Azji Kowalskiego

Większość polskich przedsiębiorców płaci podatek liniowy 19%. Dołożenie do tego 9% składki spowodowałoby podniesienie podatku do 28%. Co przełożyłoby się na realne zagrożenie dla trwania naszych firm.

Po fali upałów, jaka nawiedziła naszą piękną ojczyznę, zacząć wypada od piwa. Wynaleźli je Sumerowie, a udoskonalili Egipcjanie. Chociaż Rzymianie i Grecy preferowali wino, to już Galowie, Celtowie, Germanie i Słowianie postawili na piwo.

Piwo odegrało niebagatelną rolę w rozwoju ludzkości, pomagając pokonać cholerę. Podczas jego warzenia ginęły wszelkie zarazki znajdujące się w wodzie.

Czas jego świetności nastąpił w średniowieczu, wraz z rozwojem chrześcijańskich zakonów. Stało się to nie tylko z przyczyn zdrowotnych. Zauważono, że wino za bardzo pobudza krążenie krwi u mnichów. Zaczynali wszczynać burdy i urządzać brewerie. Również z udziałem niewiast z okolicy. Piwo natomiast wprawiało braciszków w błogi nastrój. Dlatego kierując się światłością rozumu, Ojcowie Kościoła zdecydowanie postawili na piwo. Do tego stopnia, że jedynym piciem w czasie postu było właśnie piwo. Do 5 litrów dziennie.

To dlatego, mając na uwadze chrześcijański rozum i wieki tradycji, zaproponowałem Piotrowi Bronowickiemu, zapalczywemu komentatorowi mojego tekstu o polskim ładzie, butelkę piwa właśnie. Bo jeżeli ktoś obraża autora wprost, każąc mu ******** do Luxmedu, nazywając miedzianym czołem i człowiekiem bez honoru, a może i złodziejem, to znaczy, że jego organizm uległ  przegrzaniu. W takim przypadku tylko piwo wypite w cieniu może pomóc schłodzić organizm i mózg.

A teraz przejdźmy do uczonego wyliczenia, według Piotra Bronowickiego usprawiedliwiającego wszelkie inwektywy. Do skandalu, jakim jest według niego opłacanie niższej składki na ZUS przez przedsiębiorcę. Niższej od składki opłacanej przez jego najmniej zarabiającego pracownika. I jest to, nie wnikając w szczegóły, przedstawienie problemu od **** (złej?) strony.

Piotr Bronowicki miałby 100% racji w jednym jedynym przypadku. Gdyby istniała jakaś Centrala, zapewniająca stały rozkwit mojej firmy. Uwzględniająca koszty jej prowadzenia, w tym pensje pracowników wraz z ZUS i mój godziwy dochód przedsiębiorcy, po odliczeniu wszystkich podatków, haraczy i składek.

Taki pomysł już kiedyś wcielono w życie. Za pierwszej bolszewii. Z właścicieli, wyzyskiwaczy i krwiopijców zrobiono kierowników, a potem zastąpiono ich partyjnymi funkcjonariuszami. W imię sprawiedliwości społecznej zrównano zarobki do najniższych. I oczekiwano świetlanej przyszłości. Centrala decydowała o wszystkim, aż do czasu. gdy zabrakło papieru toaletowego i pozostał tylko ocet.

To dopiero po upadku tego pomysłu pozwolono znowu działać prywatnym przedsiębiorcom. Po to, żeby pokomunistyczne społeczeństwa wydźwignąć z nędzy do godnego życia.

Trzeba przyznać, że przedsiębiorcy spełnili pokładane w nich nadzieje. Tworzą obecnie 55% polskiego PKB i zatrudniają 75% ogółu pracowników. Walczą codziennie o zlecenia/kontrakty dla swoich firm, opłacenie wszelkich kosztów i pracowników co miesiąc. O opłacenie ich ubezpieczenia ZUS również.

To, co im zostaje, wydają na rozwój swoich firm albo na drogie samochody. Jeżeli na drogie samochody, to minister finansów aż piszczy z radości – od razu ogromny podatek do skarbu państwa! Jeżeli na rozwój firm, to podnosi się ogólny poziom gospodarki kraju. A pieniądze w formie podatku wpływają do skarbu państwa trochę później.

Dlatego pomysł, żeby teraz kolejny raz opodatkować przedsiębiorców pn. składki zdrowotnej, jest amoralny. Większość polskich przedsiębiorców płaci podatek liniowy w wysokości 19%. Dołożenie do tego 9% składki spowodowałoby podniesienie podatku do 28%. Co przełożyłoby się na realne zagrożenie dla trwania naszych firm. A na pewno zahamuje dopływ świeżej krwi do warstwy przedsiębiorców. I mam nadzieję, że nasz rząd z tego niedowarzonego pomysłu się wycofa. Jako przedsiębiorcy ani więcej nie żyjemy, ani więcej nie chorujemy. A jeżeli chorujemy, to leczymy się prywatnie, bo nie stać nas na marnowanie czasu w kolejkach.

Tylko w przegrzanych głowach księgowych mógł się zrodzić taki pomysł. Bo przecież naszego najlepszego prawicowego rządu nie mogę o to podejrzewać. Tyle że księgowi nie tworzą rzeczywistego bogactwa naszej ojczyzny. Oni mogą je jedynie policzyć. Za każdą liczbą stoją jednak krew, pot i wyrzeczenia przedsiębiorców. Wyrzeczenia, jakich nie podjąłby się żaden księgowy lub pracownik. Gdy spojrzymy na te gospodarcze liczby inaczej – jak na cyferki, którymi możemy dowolnie żonglować – tracimy trzeźwość myślenia. I rozsądek przy podejmowaniu decyzji dotyczącej nie tylko jednego miliona przedsiębiorców, ale również 12 milionów zatrudnianych przez nich pracowników. A zatem całego państwa.

Gdy miałem dwadzieścia kilka lat, stało się dla mnie jasne, że odbudowa naszej ojczyzny i jej prawdziwa niepodległość może się dokonać tylko poprzez odbudowę gospodarki. A odbudować gospodarkę mogą jedynie przedsiębiorcy – elita każdego narodu. Dlatego postanowiłem zostać przedsiębiorcą, zamiast się głupio wymądrzać.

W ciągu 30 lat działalności zdążyłem 3 razy splajtować. Stracić cały wypracowany kapitał i zostać z długami. I znowu wyjść na prostą. Przy ostatnim upadku, o którym zdecydowała współpraca polskiego systemu finansowego z międzynarodowymi spekulantami walutowymi (opisuję to w: Wojna, którą właśnie przegraliśmy), pracę oprócz mnie straciło 28 osób.

Może to im przedstawi Pan, Panie Piotrze, swoje uczone wywody. Albo niech się Pan nauczy rozporządzać swoim majątkiem, zamiast zarządzać nieswoim. A najlepiej, przy tych upałach, niech się Pan napije piwa. Chrześcijanom od wieków wychodzi to na zdrowie, zwłaszcza psychiczne.

Jan Azja Kowalski

PS. Mój znajomy lekarz wymusił na mnie picie czerwonego wina zamiast  piwa. Jednak przy tych upałach … J

Pyffel: Chiny uważają siebie za kraj średniego dochodu

Chiny świętują stulecie istnienia Komunistycznej Partii Chin. Z tej okazji, chiński przywódca Xi Jinping wygłosi przemówienie, w którym ogłosił w Chinach powstanie społeczeństwa średniej zamożności.

W najnowszym „Kurierze w Samo Południe” gości kierownik studiów Biznes Chiński na Akademii Leona Koźmińskiego, Radosław Pyffel. Ekspert mówi o świętowanym ostatnio przez Chiny stuleciu Komunistycznej Partii Chin. Radosław Pyffel kładzie nacisk na punk kulminacyjny celebracji, czyli przemówienie chińskiego przywódcy, Xi Jinpinga:

Myślę, że nic bardzo zaskakującego w tym ponadgodzinnym przemówieniu Xi Jinpinga nie było. To jest to, czego mogliśmy się spodziewać, aczkolwiek jeżeli dokładnie przeanalizujemy to przemówienie znajdziemy tam kilka ciekawych rzeczy – komentuje Radosław Pyffel.

Zdaniem eksperta należy nie tyle analizować treść przemówienia – którą było wspomnienie 100-letniej historii Komunistycznej Partii Chin oraz wyznaczenie kierunków jej rozwoju – ale przyjrzeć się formie. Jak wskazuje Radosław Pyffel, w oprawie wydarzenia chińskie władze stosują nawiązania do tradycji cesarskich:

To oczywiście była, jak to zawsze w Chinach bywa, pewna hybryda tradycji cesarskich i komunistycznych. Aczkolwiek tutaj, był wyraźnie większy akcent na elementy związane z komunizmem, retoryką czy symboliką komunistyczną – podkreśla ekspert.

Rozmówca Jasminy Nowak nawiązuje również do fragmentu przemówienia chińskiego przywódcy, w którym ogłosił on powstanie w Chinach społeczeństwa średniej zamożności. Według Xi Jinpinga cel ten osiągnięto w tym roku:

Ogłosił też powstanie społeczeństwa średniej zamożności. To jest klasyczna chińska koncepcja. Niektórzy mówią tu o średniej zamożności lub średnim dochodzie. (…) To miało się stać w 2021 r. i Xi Jinping to ogłosił z Bramy Placu Niebiańskiego Spokoju, skąd przemawiał. Oznacza to, że Chiny same siebie uważają za kraj średniego dochodu – przytacza Radosław Pyffel.

Zapraszamy do wysłuchania całej rozmowy!

N.N.