Czy tego chcemy, czy nie, żyjemy w coraz głębiej podzielonej Polsce / Zbigniew Kopczyński, „Kurier WNET” nr 103/2023

Fot. publicdomainpictures.net

Ci, którzy zachowują jeszcze jakąś neutralność w tej totalnej wojnie, uważają najczęściej, że obie strony niczym się nie różnią, są więc – jak powiedzielibyśmy na Śląsku – po jednych piniundzach.

Zbigniew Kopczyński

Nie ma symetrii

Użyłem gwary śląskiej dlatego, że to właśnie na Śląsku wyraźnie widać, że niekoniecznie tak jest. Choć obie strony mają dużo za uszami, to jednak istotnie różnią się w tym, co nazywamy stopniem zacietrzewienia, kulturą polityczną czy zwykłą kulturą.

Przekonuje nas o tym śląski dramat (lub komedia) w dwóch aktach. Dramat, bo wydarzenia dużo miały dramaturgii, a komedia, bo oglądane z dystansu wzbudzają uśmiech, raczej politowania.

Akt pierwszy rozegrał się jesienią 2018. Wybory do Sejmiku Województwa Śląskiego wygrała, przewagą jednego mandatu, koalicja antypisowska, jako że jej najważniejszym spoiwem była wrogość wobec partii rządzącej. Sprawa była jasna, negocjacje koalicyjne przebiegły szybko i sprawnie. Dzień przed pierwszą sesją Sejmiku ogłoszono skład nowego Zarządu Województwa z dotychczasowym marszałkiem Wojciechem Saługą (PO) na czele.

Nazajutrz okazało się, że przedwcześnie witano się z gąską. Niejaki Wojciech Kałuża, wybrany z listy Koalicji Obywatelskiej, postanowił zawrzeć koalicję z Prawem i Sprawiedliwością, dając tej partii, a raczej koalicji, większość w Sejmiku. Na reakcję „demokratycznej” opozycji nie trzeba było długo czekać.

Preludium był wywiad byłego marszałka w Radiu Piekary, w którym skarżył się, że Wojciech Kałuża ukradł mu władzę w województwie, tak jak kradnie się samochody. I choć prowadzący wywiad przytomnie zauważył, że ten samochód nie należał do Saługi, lecz do społeczeństwa województwa, nie powstrzymało to użalania się nad doznaną krzywdą.

Słysząc te lamenty, zwykli mieszkańcy Żor – rodzinnego miasta renegata (czytaj: śląscy działacze Platformy Obywatelskiej i ugrupowań koalicyjnych) „spontanicznie” zebrali się na wiecu w Żorach. Zupełnie przypadkowo na wiec zawitał powracający z Warszawy do domu, aspirujący wtedy do przewodzenia Platformie Borys Budka, gdyż, jak powszechnie wiadomo, Żory znajdują się dokładnie na drodze z Warszawy do Gliwic.

Wiec zgodny był z orwellowskim opisem seansów nienawiści. Poszczególni politycy antypisowskiej koalicji w swoich wystąpieniach prześcigali się w opisach, jakim to złym i fałszywym człowiekiem jest Wojciech Kałuża i jakiej straszliwej zbrodni dokonał. Zebrany tłum skandował: „Oddaj mandat! Przeproś Żory!”. Brakowało tylko gomułkowskiego „Nie przebaczymy, nie zapomnimy!”.

Kulminacyjnym punktem seansu był histeryczny wrzask posłanki Rosy: „Kałuża, ty …..!”w wykropkowanym miejscu padło pewne wulgarne słowo, które po śląsku ma paskudniejsze znaczenie niż w klasycznej polszczyźnie, choć brzmi tak samo. Czysty Orwell.

Niedługo potem Borys Budka rżnął głupa podczas wywiadu, udając, że nie wie, co owo słowo znaczy w śląskiej gwarze. Dziennikarz był jednak przygotowany i przeczytał mu jego słownikową definicję. Wyszło głupio, a raczej klasycznie.

To był początek kampanii nienawiści. Dodać do niej należy nagonkę na rodzinę zdrajcy, zatruwanie jej życia, demonstracje w czasie obrad Sejmiku i wysyp niby-ekspertów od prawa, udowadniających nielegalność postępowania Wojciecha Kałuży i oczywiście Prawa i Sprawiedliwości.

Zdaniem tych niby-ekspertów przejście do ugrupowania opozycyjnego wobec tego, z którego listy kandydat startował, powoduje konieczność oddania mandatu. Tę zasadę prawną wyssali oczywiście z palca. I choć byli to ci sami, którzy tak heroicznie bronili Konstytucji przed jej łamaniem przez PiS, nie zauważyli, że ta właśnie Konstytucja w ustępie 1. artykułu 104 stwierdza:

„Posłowie są przedstawicielami Narodu. Nie wiążą ich instrukcje wyborców”.

To o posłach, a o radnych mówi ustęp 1. artykułu 23 ustawy o samorządzie województwa:

„Radny obowiązany jest kierować się dobrem wspólnoty samorządowej województwa. Radny utrzymuje stałą więź z mieszkańcami oraz ich organizacjami, a w szczególności przyjmuje zgłaszane przez mieszkańców województwa postulaty i przedstawia je organom województwa do rozpatrzenia, nie jest jednak związany instrukcjami wyborców”.

Widać więc jasno, że zasada wolnego mandatu posła/radnego jest w Polsce zasadą konstytucyjną. Dzięki niej zmiany barw politycznych w trakcie kadencji były, są i będą. Możemy różne ją oceniać, szczególnie pod kątem etyki, jednak ona obowiązuje i nawoływanie do represji wobec korzystających z niej jest nawoływaniem do łamania Konstytucji właśnie.

Nawiasem mówiąc, coraz rzadziej słychać obrońców Konstytucji. Od czasu, gdy totalna opozycja otwarcie głosi zamiar jej łamania czy to poprzez wprowadzenie aborcji na życzenie i małżeństw jednopłciowych, czy też czystki w sądach i wyprowadzenia przez „silnych ludzi” prezesa NBP.

To tyle o akcie pierwszym.

Akt drugi odbył się dokładnie cztery lata później, w listopadzie tego roku. Zaraz po powrocie ze szczytu klimatycznego w Egipcie marszałek Chełstowski w czasie sesji Sejmiku ogłosił wystąpienie z PiS, przystąpienie do inicjatywy samorządowej i zawarcie koalicji z antypisowską koalicją, po czym spiesznie poleciał do Kataru, jako że jego nieobecność na meczu mogłaby zachwiać morale polskiej reprezentacji.

Jaka była reakcja w porzuconej partii? Nic oryginalnego: szok, wściekłość, rozżalenie i szukanie, komu zawdzięczamy (czyli: kto jest winny), że mało znany poza Tychami i tym samym niesprawdzony członek partii został z dnia na dzień marszałkiem województwa i szefem regionalnych struktur partyjnych. W sumie klasyka i tu nie ma różnic między partiami.

Różnice pojawiły się trochę później. Nikt nie nękał rodziny marszałka. Nikt nie pajacował podczas obrad Sejmiku. Ani prezes PiS, ani żaden z liderów tej partii nie zjawił się na „spontanicznym wiecu oburzonych mieszkańców” w Tychach – mieście marszałka. Takiego wiecu nie było. Nikt nie skandował „Oddaj mandat! Przeproś Tychy!” i, oczywiście, nikt publicznie nie wyzywał wulgarnie zdrajcy.

To akurat dość istotna różnica. Nie przypominam sobie, by ktokolwiek z pisowskich polityków rzucał publicznie mięsem. Totalna opozycja nie ma w tym zahamowań. To taka różnica w kulturze, nie politycznej, a tej osobistej. Nie pojawiły się też niby-prawnicze analizy udowadniające konieczność oddania mandatu.

W tej kwestii odezwały się jednak głosy koalicji antypisowskiej. Być może z powodu nieczystego sumienia, w co wątpię, usiłowały wykazać, że czym innym jest zmiana barw partyjnych zaraz po wyborach, a czym innym trochę później. By to ocenić, przełóżmy to na język życia codziennego normalnych ludzi. A więc Droga Czytelniczko/Drogi Czytelniku, czy naprawdę jest dla Ciebie istotną różnicą, czy mąż/żona zdradzi Cię zaraz po ślubie, czy trochę później?

Dobrym posumowaniem tej sytuacji są triumfalne wypowiedzi Borysa Budki. W jednej z nich, pamiętając o wydarzeniach sprzed czterech lat, stwierdził, że nazwisko Wojciecha Kałuży na zawsze pozostanie synonimem zdrady. I mówił to w obecności marszałka Chełstowskiego. Trudno o lepszą ocenę nowego koalicjanta. I trudno o lepszy przykład stosowania etyki Kalego.

W pustyni i w puszczy warto czytać z wielu powodów. Jednym z nich jest fragment, gdy Staś Tarkowski usiłuje wprowadzić Kalego w zasady wiary katolickiej. Sprawdzenie efektów nauczania wyglądało tak:

— Powiedz mi — zapytał Staś — co to jest zły uczynek?
— Jeśli ktoś Kalemu zabrać krowy — odpowiedział po krótkim namyśle — to jest zły uczynek.
— Doskonale! — zawołał Staś — a dobry?
Tym razem odpowiedź przyszła bez namysłu:
— Dobry, to jak Kali zabrać komu krowy.

Etyka Kalego obowiązywała w Platformie już w czasach, kiedy o Borysie Budce nikt nie słyszał. Podczas pierwszych rządów Prawa i Sprawiedliwości (2005–2007) miała miejsce dziennikarska prowokacja. Posłanka Beger (Samoobrona) zwróciła się do Adama Lipińskiego – znaczącego wtedy polityka PiS – z propozycją przejścia do klubu PiS w zamian za stanowisko ministerialne.

Rozmowa odbyła się w pokoju posłanki nafaszerowanym wcześniej sprzętem rejestrującym, więc zobaczyła ją cała Polska. Dało to powód politykom Platformy do oskarżeń o korupcję polityczną. I nie miało znaczenia, że inicjatywa wyszła od Renaty Beger, a Adam Lipiński przekazał jej odpowiedź odmowną.

Sam fakt prowadzenia rozmów był dla opozycji dowodem korupcji. Powstało więc miasteczko namiotowe, a protestujący, z Donaldem Tuskiem i innymi ówczesnymi liderami Platformy, domagali się – wtedy jeszcze bezskutecznie – dymisji rządu.

Minęło trochę czasu, rządziła Platforma. Powołano komisję sejmową do zbadania afery hazardowej, w którą zamieszani byli czołowi politycy PO. Powołano ją tak, by niczego nie wykryła. Zasiadających w niej posłów PiS zneutralizowano, więc pierwszą gwiazdą został polityk wtedy opozycyjnego Sojuszu Lewicy Demokratycznej – Bartosz Arłukowicz, zdobywając dużą popularność.

Krótko po tym ogłoszono, że Bartosz Arłukowicz przechodzi do Platformy. Otrzymał też nowo utworzone stanowisko ministra do spraw niepotrzebnych, to znaczy do spraw wykluczonych. Do końca kadencji nikogo nie wkluczył ani nie wykluczył, a działalność ministerstwa ograniczyła się do wypłacania pensji ministra i obsługującego go personelu oraz generowania kosztów swego istnienia. W tym wypadku jednak nie było mowy o jakiejkolwiek korupcji, albowiem Arłukowicz przeszedł na właściwą stronę.

Od opisywanych przez Sienkiewicza wydarzeń minęło 140 lat. W tym czasie Afryka ucywilizowała się, znaczna część jej ludności wyznaje chrześcijaństwo i chrześcijański system wartości oparty na indywidualnej odpowiedzialności i zasadach takich samych dla każdego, czyli oceny postępowania w zależności od dokonanych wyborów i czynów, a nie osoby ich dokonującej. W tym samym czasie polska totalna opozycja cofnęła się do poziomu pogańskich dzikusów.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Nie ma symetrii” znajduje się na s. 7 styczniowego „Kuriera WNET” nr 103/2023.

 


  • Styczniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Nie ma symetrii” na s. 7 styczniowego „Kuriera WNET” nr 103/2023

Kilka słów o kontrowersyjnych gościach Moniki Jaruzelskiej / Piotr Mateusz Bobołowicz, „Kurier WNET” nr 103/2022

Fot. Marco Verch, ccnull.de, CC A-S 2.0

Rolą dziennikarza jest dążenie do prawdy i ochrona osób, które nie są znawcami tematu. Wytykanie rozmówcom błędów i rozmijania się z faktami. W przeciwnym razie po co w ogóle dziennikarz w rozmowie?

Piotr Mateusz Bobołowicz

„Pan ma takie liryczne spojrzenie”

Monika Jaruzelska w ostatnim czasie zyskała popularność dzięki wywiadom z różnymi osobami, w tym kontrowersyjnymi, publikowanymi na kanale „Monika Jaruzelska zaprasza” na YouTube. Wśród jej gości znalazły się rożne postaci, mniej lub bardziej znane, w tym kilka głośnych nazwisk wywołujących silne emocje, jak Jerzy Urban, Maja Staśko, Marcin Najman, Rafał Ziemkiewicz czy dr Jacek Bartosiak. Dosyć szeroki przekrój sceny politycznej i publicystycznej.

Najwięcej kontrowersji wywołały jednak dwa wywiady przeprowadzone przez red. Jaruzelską dosyć niedawno – po około dziewięciu miesiącach od rosyjskiej agresji na Ukrainę, kiedy wydawałoby się, że jasne już jest, po której stronie kto się opowiada.

Pierwszy z nich to rozmowa z Wojciechem Olszańskim vel „Aleksandrem Jabłonowskim”, określanym często w mediach mianem patostreamera, który razem z Marcinem Osadowskim prowadzi internetową telewizję NPTV.

Wojciech Olszański jest zawodowym aktorem. Jego drugoplanowe role w filmach czy występy teatralne nie przyniosły mu jednak takiej popularności jak antysemickie i antyukraińskie wystąpienia w internecie i na różnego rodzaju wiecach. Wystąpienia te zaowocowały także wyrokami – obecnie odsiaduje on karę sześciu miesięcy pozbawienia wolności, a w międzyczasie został skazany także na dwa lata ograniczenia wolności i prace społeczne – za publiczne nawoływanie do popełnienia przestępstwa. W obronie Olszańskiego odbyły się protesty – w Mińsku pod polską ambasadą, co zresztą dobrze koresponduje z wielokrotnie wyrażanymi przez Olszańskiego pochwałami pod adresem reżimu Łukaszenki.

Warto tu podkreślić, że rozmowa ta nie ukazała się na głównym kanale red. Jaruzelskiej, a na osobnym, założonym specjalnie w tym celu. I mimo tego odcinek zdobył prawie ćwierć miliona wyświetleń. Dlaczego nie na głównym? Tu można tylko spekulować, ale fakt, że YouTube już dawno podjął decyzję o zablokowaniu Olszańskiego wskazuje, że obawa Jaruzelskiej o utratę kanału mogła być jedną z przyczyn.

Druga ze wspomnianych rozmów została nagrana zaledwie przed kilkoma dniami. Jej gościem jest dr Leszek Sykulski, określany jako ekspert od geopolityki. Jego wizja geopolityki dla Polski zakłada przede wszystkim zdecydowany antyamerykanizm i budowanie partnerskich relacji z Rosją. Stanisław Żaryn, zastępca Ministra Koordynatora Służb Specjalnych, napisał o Sykulskim na Twitterze:

  • „Leszek Sykulski szerzy tezy wpisujące się w propagandę Rosji przeciwko PL:
  • – podważanie gwarancji sojuszniczych,
  • – straszenie skutkami pomocy Ukrainie,
  • – szerzenie insynuacji dotyczących „haków” na władze RP,
  • – manipulowanie faktami nt. ataku Rosji na UA,
  • – promowanie kłamstw Kremla ws. wojny”.

Gdy osoba o rozbudowanym aparacie krytycznym ogląda te wywiady, może wyrobić sobie zdecydowaną opinię na temat powyższych osób. W ich własnych słowach obnaża się ich szkodliwa propagandowa i w gruncie rzeczy, mimo szafowania hasłami o patriotyzmie i interesie Polski, antypolska działalność. Przekonanych przekonywać nie trzeba.

Co jednak z osobami, które takiego aparatu nie mają? Które nie są znawcami tematu, które nie potrafią odróżnić prawdy od manipulacji i ordynarnych kłamstw? Które nie widzą podstaw, by kwestionować szerzone przez Olszańskiego kłamstwo o próbie zmuszenia przez USA Polski do ataku na Białoruś? Których wiedza nie pozwala na weryfikację geopolitycznych tez Sykulskiego? Osobami, które może nie interesują się tematem przesadnie, ale jednak budują pewien światopogląd, który potem zadecyduje o ich wyborach politycznych?

Rolą dziennikarza jest właśnie ochrona takich osób. Dążenie do prawdy. Wytykanie rozmówcom błędów logicznych i rozmijania się z faktami. W przeciwnym razie po co w ogóle dziennikarz w takiej rozmowie? Dzisiaj, gdy mamy właściwie nieograniczony dostęp do informacji, rolą dziennikarzy nie jest już tylko podawanie dalej wiadomości. Ich rolą jest pewna selekcja, ale przede wszystkim weryfikacja. Dzięki internetowi i mediom społecznościowym każdy może docierać do tak szerokiego grona, jakie będzie chciało go słuchać, a dzięki wolności słowa nie poniesie konsekwencji za swoje słowa (poza szczególnymi przypadkami, takimi jak zniesławienie czy nawoływanie do przestępstwa), nawet jeśli będą one sprzeczne z prawdą i z racją stanu.

Monika Jaruzelska natomiast nie stawia mocnych pytań. Nie docieka, nie każe się tłumaczyć czy argumentować stawianych tez. Pozwala uciec od odpowiedzi na pytanie „skąd ma pan takie informacje?”.

Zachwyca się za to „lirycznym spojrzeniem” Olszańskiego i stwierdza, że książka Sykulskiego „powinna być w każdym domu, w którym rozmawia się o polityce”. Lubi również przytakiwać, a czasem nawet podrzucać kolejne argumenty do tez głoszonych przez gościa. Wykracza to daleko poza zwykłą uprzejmość wobec rozmówcy czy aktywne słuchanie.

Czy więc zapraszanie gości takich jak Olszański czy Sykulski ma sens? Moim zdaniem nie – w takiej formule, jak robi to Jaruzelska. Szkodliwi propagandyści wpisujący się w kremlowskie narracje nie powinni dostawać dodatkowego pola do głoszenia swoich poglądów. Jedyna możliwa z nimi rozmowa to ta, w której ich kłamstwa zostaną poddane bezwzględnej weryfikacji – i obnażone – przez doskonale przygotowanego dziennikarza. A próba budowania własnej popularności na zapraszaniu tego typu gości jest zwyczajnie wyrachowaniem i cynizmem, i nie ma wiele wspólnego z misją wpisaną w zawód dziennikarza.

Za naszą wschodnią granicą trwa wojna. I nie trzeba się mocno wgłębiać w kremlowską propagandę, żeby zrozumieć, że my też jesteśmy jej częścią. Nie w wymiarze militarnym, jeszcze nie, ale w wymiarze ekonomicznym, politycznym i, co nas najbardziej interesuje, informacyjnym. A na wojnie trzeba się opowiedzieć po którejś ze stron.

Nie ma miejsca na akademickie dyskusje i dawanie głosu tym, którzy rozpowszechnianymi tezami godzą w bezpieczeństwo RP. Na wojnie powinnością dziennikarza jest prawda.

Artykuł Piotra Mateusza Bobołowicza pt. „Pan ma takie liryczne spojrzenie” znajduje się na s. 7 styczniowego „Kuriera WNET” nr 103/2023.

 


  • Styczniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Piotra Mateusza Bobołowicza pt. „Pan ma takie liryczne spojrzenie” na s. 7 styczniowego „Kuriera WNET” nr 103/2023

Wspomnienia ukraińskiej medyczki wojskowej, która, będąc w ciąży, dostała się w Mariupolu do rosyjskiej niewoli

Zniszczenia wojenne w Mariupolu | Fot. MSW Ukrainy. CC A-S 4.0, Wikimedia.com

Pewnego dnia napisałam SMS-a, w którym pożegnałam się z mężem. Na końcu umieściłam emoji rodziny, ale nie napisałam wprost. Chociaż mąż powiedział mi później, że domyślił się, że byłam w ciąży.

Mariana Mamonowa, Daria Gorgijko

Proszę opowiedzieć swoją historię od początku wojny. Jak to się stało, że będąc w ciąży, trafiła Pani do Mariupola?

Pracowałam w bojowym batalionie Korpusu Piechoty Morskiej. Był to 501 batalion. Na początku grudnia batalion wkroczył do strefy Operacji Sił Połączonych. Była to wieś Szyrokine w obwodzie donieckim. Trzeba powiedzieć, że wojna w strefie OSP rozpoczęła się znacznie wcześniej niż 24 lutego. Od 18 lutego nastąpiło już zdecydowane zaostrzenie sytuacji. Wydano rozkaz odwrotu i batalion wycofał się do Mariupola, ale nie do Azowstalu, lecz do fabryki Iljicza i do 3 marca byliśmy w tym zakładzie.

Pani nie wiedziała w tamtym momencie o swojej ciąży. Jak się Pani dowiedziała?

O ciąży dowiedziałam się, kiedy byłam już w bunkrze. To była już połowa marca.

Nie miałam żadnych wyraźnych oznak ciąży, ponieważ byliśmy ciągle pod wpływem stresu, braku snu, niedożywienia. Ciało kobiety na swój sposób reaguje na stres. Nie zwracałam na to uwagi, aż pewnego dnia zaczęło mnie bardzo mdlić. Został mi jeden test ciążowy i ten test pokazał mi dwa takie wyraźne, czerwone paski i powiedział: Cześć, mamo!

Powiem szczerze, to był szok. Zaczęłam płakać, bo nie wiedziałam, co mam robić. Mariupol w tym czasie pozostawał już w okrążeniu, nie było wyjścia, zielone korytarze były ostrzeliwane. Nawet gdybym wyszła, to podczas filtracji na jakimś punkcie kontrolnym, tak czy inaczej, zostałabym aresztowana, ponieważ jestem wojskowym. Podjęłam decyzję, że zostanę z moimi chłopakami do końca i będę wykonywała swoją pracę.

Czy w tym momencie komuś Pani powiedziała o swoim stanie?

Nie. Nikomu o tym nie powiedziałam. Ale jeden z kierowców, a jest to mężczyzna z doświadczeniem życiowym, ma dwie córki i już troje lub czworo wnucząt, powiedział: „Mariano Wołodymiriwno, myśli Pani, że nie poznam kobiety w ciąży? Jest pani bielsza od ściany. Wiem, że jest pani w ciąży”.

Nie zawiadomiła Pani męża i rodziny – dlaczego?

Nikomu o tym nie powiedziałam, bo nie byłam pewna, czy wyjdę. Wyobraziłam sobie siebie na miejscu mojego męża. Jedno, kiedy dowiadujesz się, że twoja żona zginęła, a zupełnie co innego, gdy otrzymujesz wieść, że twoja żona została zabita, będąc przy nadziei. Wiedziałam, że będzie to dla niego ogromny cios. Pewnego dnia napisałam SMS-a, w którym pożegnałam się z mężem. Na końcu umieściłam emoji rodziny, ale nie napisałam wprost. Chociaż powiedział mi później, że domyślił się, że byłam w ciąży.

Co Pani robiła w Mariupolu, w zakładzie w bunkrze?

Nieśliśmy tam pomoc medyczną. Odbieraliśmy chłopaków z pierwszej linii kontaktu i w bunkrze opatrywaliśmy rany, codziennie zmienialiśmy opatrunki. Warunki oczywiście były niehigieniczne, ponieważ jest to bunkier, w którym nie ma przepływu świeżego powietrza. Mieliśmy wielu rannych. W tym czasie w batalionie całkowita liczba tylko lekko rannych wynosiła 130 osób. Proszę sobie wyobrazić, codziennie trafiało do mnie 50–60 ludzi, więc od rana do wieczora musiałam zmieniać opatrunki. (…)

Proszę opowiedzieć o przesłuchaniach. Jak one wyglądały? O co Panią oskarżano?

Oskarżano mnie o zabójstwo dzieci Mariupola.

To jakiś standardowy zarzut?

Każdy został o coś oskarżony. Zabierano mnie do Doniecka, do Komitetu Śledczego, gdzie również byłam przesłuchiwana. Mówię: „Spójrzcie na mnie, jestem medykiem, nikogo nie zabiłam”. „Miałaś broń?”. „Tak, miałam broń” – „Więc zabiłaś”.

Zarzut brzmiał tak ogólnikowo: „zabójstwo dzieci Mariupola”? Czy też przytaczali jakieś fakty, że np. gdzieś jest martwe dziecko i jesteś oskarżona konkretnie o śmierć tego dziecka??

Ogólnikowo. W tym czasie w Mariupolu było wiele zamordowanych kobiet i małych dzieci. Winili za to Siły Zbrojne Ukrainy i Azow.

Czy grożono Pani podczas przesłuchań?

Grożono mi, że odbiorą mi dziecko, a mnie wyślą do kolonii karnej. Moje dziecko trafi do jednego z rosyjskich sierocińców i będzie co jakiś czas przenoszone, tak żebym nie mogła go znaleźć. Nawet jak trafię na wymianę jeńców, to wyjadę sama. Nigdzie nie zostało odnotowane, że byłam w ciąży, ponieważ na Ukrainie nigdzie nie byłam zarejestrowana. Jednocześnie, biorąc pod uwagę, że służyłam w wojsku, mam zakaz wjazdu na terytorium Federacji Rosyjskiej i nigdy nie znajdę mojego dziecka.

Jak dała Pani radę tego wysłuchiwać?

Wszystko we mnie przewracało się do góry nogami. Chciałam przeskoczyć przez stół i wyrwać oczy tej osobie, wyrwać język. Były takie myśli. Ale rozumiałam, że tylko jeden zbędny ruch i zostanę na tym krześle na zawsze. Więc siedziałam i zachowywałam spokój.

Czy wtedy wierzyła Pani, że wyjdzie Pani na wolność, wróci na Ukrainę?

Zawsze wierzyłam, że wrócę na Ukrainę, że to była kwestia czasu. Najbardziej przerażający był dla mnie dziewiąty miesiąc ciąży.

Zdałam sobie sprawę, że nie dochodzi do wymiany jeńców, że mogę urodzić w niewoli. Jeśli tak się stanie, co będzie z moim dzieckiem? Wszystkie te myśli po prostu wirowały w mojej głowie, ponieważ nie wiedziałam, co będzie dalej. Ale gdzieś w środku wciąż tliła się mała iskierka nadziei: „Ty pojedziesz do domu – my pojedziemy do domu”.

Mówiłam nawet do mojego dziecka: „Musisz się urodzić jak można najpóźniej, dopiero jak wrócimy do domu! Teraz nie możesz się urodzić. Mama już się uspokoiła, mama nie płacze, mama nie będzie płakać”.

Cały wywiad Darii Gorgijko z Mariną Mamonową pt. „Musisz się urodzić, jak wrócimy do domu!” znajduje się na s. 1 i 6 styczniowego „Kuriera WNET” nr 103/2023.

 


  • Styczniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.

 

Wywiad Darii Gorgijko z Mariną Mamonową pt. „Musisz się urodzić, jak wrócimy do domu!” na s. 1 styczniowego „Kuriera WNET” nr 103/2023

Należy bronić Mikołaja, choinki i karpia, a niechby i nawet łososia / Sławomir Zatwardnicki, „Kurier WNET” 103/2023

Z leżącym u stóp Jezuskiem można zrobić, co się chce. Ale Słowo, które stało się ciałem, jest już u Ojca i stamtąd przyjdzie w chwale. Zatem drugie Jego przyjście będzie innego rodzaju niż pierwsze.

Sławomir Zatwardnicki

Merry Parousia!

Życie współczesne przerasta nawet najbardziej purnonsensowne gagi kabaretowe. Monty Python traci rację bytu, gdy życie zamienia się w kabaret. Można ewentualnie w twórcach Latającego Cyrku postrzegać kogoś w rodzaju proroków realizujących się na naszych oczach absurdów.

Z takim nastawieniem – życie niedoścignionym kabaretem – trzeba by też oglądać skecz Kabaretu Na Koniec Świata wystawiony osiem lat temu. Nosi on tytuł „Prezydent Komorowski” i tytułowa postać nie jest w nim bez znaczenia, choć znaczenie to niknie, gdy dokopać się do głębszej, prześmiewczo proroczej właśnie, warstwy czarnego humoru.

Rzecz jest do wyjutubowania, można obejrzeć. Ustawiony przez pomagierów, zwraca się prezydent w końcu przodem do publiczności i wygłasza przemówienie. Rozpoczyna się owo orędzie sielsko-anielsko, tradycyjnie niemal, z akcentem na „niemal” (Didaskalia: poniższym słowom towarzyszy niewerbalna mowa – nabożno-okazjonalnie złożone dłonie i uroczyście wydymane wargi):

„Kochani, do rzeczy. Święta. Wigilia, rodzina, radość, miłość…, barszcz. Pierogi, kutia, łosoś (karp już jest passé). Kochani, te słowa przy świętach wymieniamy jednym tchem, prawda. Łosoś, kutia, Ranigast”.

Bohater zmierza jednak do meritum i już po dwóch minutach słuchacz zostaje skonfrontowany z tym, co w świętach najważniejsze. Czytając poniższe słowa, proszę zwrócić uwagę na moje didaskalijne wtrącenia w nawiasie:

„Kochani, co jest najistotniejsze? Kto jest najistotniejszy? Kochani, bez kogo tych świąt by nie było? Kto jest podstawą? Kto jest tym kimś, że kiedy mówimy »Boże Narodzenie«, myślimy o nim? Oczywiście święty Mikołaj, prawda? (salwy śmiechu na sali). Kochani, przypomnijmy, jak to się zaczęło. Święty Mikołaj, malutki, narodził się w Betlejem (wybuchy śmiechu), w stajence, w ubóstwie, prawda? Nie miał pieniążków”.

I tak dalej. Najpoważniejszy – wszak kabaret nie jest przede wszystkim dla zabawy, nie dajmy się zwieść pozorom – jawi mi się właśnie ten śmiech przetaczający się po sali. Kpina z „Bronka” ustępuje tutaj miejsca proroczemu odczytaniu rzeczywistości, która dzieje się, ale jeszcze w pełni nie wydarza, w naszym pokoleniu. Błogosławione oczy, które to widzą?

Jeśli czytelnik posądził mnie o zamiar psioczenia na dokonującą się ewolucyjnie rewolucję, to się pomylił. Raczej chciałbym, pozostając wierny proroctwu kabaretowemu i jego odbiorowi przez publiczność, ucieszyć się tym pomyleniem porządków.

Jeszcze Polska katolicka nie zginęła, póki do takich pomieszań dochodzi, tym bardziej że zostają one odnotowane adekwatnym chichotem. Należałoby wręcz roztoczyć jakąś ochronę nad tym rezerwatem coraz bardziej egzotycznego i coraz mniej przypominającego chrześcijaństwo chrześcijaństwa. Kiedyś możemy za tym, co dziś mamy, zatęsknić.

Należy bronić Mikołaja, choinki i karpia, a niechby i nawet łososia. Szanować ludzi łamiących się opłatkiem na świątecznych imprezach w pracy. Kupować na potęgę w galeriach handlowych do jinglebellsowej muzyki, żeby nasi kaznodzieje mieli punkt wyjścia do swoich kazań. Pocieszać słabnących w przekonaniu, że najważniejsze przygotowanie do świąt polega na starciu kurzu ze stolika i postawieniu na nim dwunastu potraw (sprawa śmiertelnej wagi, a kto zdradzi dwunastkę, ten Judasz!). Co pobożniejszych utwierdzać w wierze, że miał rację pewien tatuś, który wskazując palcem na rzeźbę Miłokajka (tfu, Jezuska) w szopce, tłumaczył córeczce: zobacz, to Bóg. (Taki malutki Bóg nazywa się chyba bożek?).

Paradoksalnie dopiero ugruntowany pogląd, że najistotniejszy w czasie świąt jest Mikołaj, pozwoli na poważne podważenie tego przekonania. Nie inaczej, niż pochwalając pielęgnowanie nie wiadomo skąd wziętych tradycji okołoświątecznych, można poddać w zwątpienie ich sens. Dopiero adwentowe oczekiwanie na Boże Narodzenie otwiera pole do tłumaczenia, co znaczą wspominane wydarzenia.

I w końcu, co najważniejsze, dopiero kolędowe rozczulenie w stajence umożliwia przekierowanie uwagi również na to, kim dziś jest Ten, który dwa tysiące lat temu narodził się w Betlejem. To właśnie pierwsze przyjście woła o drugie!

PS Już po zakończeniu pisania felietonu wyskoczył mi przed oczy tweet Tomasza Wróblewskiego o treści:

„Kiedy myślałeś, że wszystko już wiedziałeś. W Taylor w środkowym Teksasie władze zorganizowały tęczową bożonarodzeniową paradę drag queens – mężczyźni przebrani za biuściaste kobiety w krótkich spódniczkach szli przez miasto i śpiewali kolędy”.

Merry Christmas, chciałoby się rzec? Zacytowany ćwierk potwierdza tezę o życiu, które transcendowało kabaret. Ale przy okazji ten dwustuczterdziestopięcioznakowy wpis stawia pod znakiem zapytania to, co nawypisywałem wyżej. Zdaje się, że są jednak granice profanacji świąt, poza które wyszedłszy, może już nie być powrotu do Betlejem.

Zgodnie z prawidłami Wcielenia, z leżącym u stóp Jezuskiem można zrobić, co się chce. Ale Słowo, które stało się ciałem, jest już u Ojca i stamtąd przyjdzie w chwale. Zatem drugie Jego przyjście będzie innego rodzaju niż pierwsze. Żarty się wtedy skończą, pozostanie już tylko radość, choć nie dla wszystkich.

„Przychodząc na końcu czasów sądzić żywych i umarłych, chwalebny Chrystus objawi ukryte zamiary serc i odda każdemu człowiekowi w zależności od jego uczynków oraz przyjęcia lub odrzucenia łaski” – powiada niebieska książeczka (nr 682).

Zatem, jak w tytule: Merry Parousia!

Felieton Sławomira Zatwardnickiego pt. „Merry Parousia!” znajduje się na s. 19 styczniowego „Kuriera WNET” nr 103/2023.

 


  • Styczniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Felieton Sławomira Zatwardnickiego pt. „Merry Parousia!” na s. 19 styczniowego „Kuriera WNET” nr 103/2023

Święty Mikołaj nie będzie musiał zmieniać płci ani zostawać gejem / Piotr Witt, „Kurier WNET” nr 103/2023

Dwudziesty wiek przyzwyczaił nas do wielkich i z gruntu fałszywych ideologii; pokazał, że przy użyciu nowoczesnych metod technicznych i policyjnych można narzucić narodom każde szaleństwo.

Piotr Witt

Święty Mikołaj LGBT?

– Tatusiu, czy Święty Mikołaj istnieje? – zapytała moja sześcioletnia córka. – No, bo w przedszkolu różnie o tym mówią.

Nie wolno dzieci okłamywać, ale też nie ma potrzeby brutalnie odzierać je ze złudzeń. – W każdym razie – odpowiedziałem – my wolimy, żeby istniał.

Nie powiedziała nic, popatrzyła na mnie ze zrozumieniem, i tak już między nami zostało.

Było to ponad trzydzieści lat temu. Od tego czasu problem znacznie się skomplikował. Tylko w departamentach zależnych niegdyś od Świętego Cesarstwa Narodu Niemieckiego – w Alzacji i Lotaryngii – przetrwał Santa Claus. Także na Riwierze, w dawnym włoskim hrabstwie Nizzy wspomina się o Świętym. W republice laickiej prezentów nie przynosi na Boże Narodzenie święty, lecz Papa Noel na Noel. Tradycyjnie niewielkie prezenty – akurat takie, żeby zmieściły się w trzewikach wystawionych nocą na korytarz.

„Nie zapomnij o moim trzewiczku” śpiewa w nieśmiertelnym szlagierze Tino Rossi, upominając Ojczulka Noel. Ale dziś nawet i ten ojczulek budzi wielkie zgorszenie, gdyż jest mężczyzną brodatym i wąsatym. W dobie walki o zrównanie płci i dumę z peryferyjnych orientacji seksualnych na drugorzędne oznaki płciowe nie ma miejsca.

W tym roku wyszło nawet zalecenie, aby magazyny handlujące dewocjonaliami nie eksponowały w szopce Matki Boskiej; przed merostwem Paryża pokazano model takiej szopki roku 2022 do naśladowania. Szopka przecież nie dość, że eksponuje kobietę i matkę, zamiast, jak zalecane, „osoby z macicą”, to jeszcze propaguje rodzinę (szczyt nieprzyzwoitości!) złożoną z ojca, matki i dziecka, podczas gdy zaleca się dwóch tatusiów lub dwie matki, lub rodzinę jednorodzicową.

Staroświecki podział ludności na mężczyzn i kobiety jest zwalczany we Francji z całą surowością. Przed trzema dniami obiegła Paryż wiadomość o wyrzuceniu z pracy w Instytucie Nauk Politycznych – (zwanym Sciences Po) nauczycielki tańców salonowych. Pani Valerie P. pracowała w Sciences Po od dziesięciu lat. Ostatnio dostrzeżono jej poważny błąd zawodowy. Nauczycielka przeciwstawiła się prowadzeniu tańców przez osoby tej samej płci. Została zmuszona do opuszczenia stanowiska, ponieważ uparcie śmiała mówić o „kobietach” i „mężczyznach”. Powiadomiony o tych wykroczeniach rektorat uczelni nawiązał kontakt z nauczycielką i zaproponował polubownie, aby zmieniła semantykę i zastąpiła obraźliwe terminy ‘mężczyzna – kobieta’ przez neutralne i zalecane powszechnie do użytku ‘leader – follower’.

Nauczycielka wybrała dymisję. Tłumaczyła, że we wszystkich znanych podręcznikach tańców występują zalecenia – mężczyzna prowadzący, kobieta, która podąża za mężczyzną itp. i że ona nie może w sposób zrozumiały objaśnić uczniom kroków tańca bez uciekania się do powszechnie przyjętej terminologii.

Opisany incydent nasuwa liczne refleksje. Ktoś może zapytać – w jakim celu poważna uczelnia, jaką jest Sciences Po, kształcąca przyszłych dyplomatów i polityków, uczy tańców salonowych. Osobom publicznym zajmującym eksponowane stanowiska umiejętność pięknego, a przynajmniej harmonijnego gestu jest potrzebna; płynne i harmonijne ruchy stanowią część ich publicznego wizerunku. Wiedzieli o tym dobrze mężowie stanu świadomi swojej roli. Biskup Załuski wysłał swoich bratanków – twórców Biblioteki Narodowej na naukę do Paryża, ze szczególnym naciskiem na naukę tańca. Przyszli biskupi – uważał – powinni z wdziękiem poruszać się przy ołtarzu. Napoleon uczył się swoich cesarskich gestów od wielkiego aktora – Talmy. Widocznie tradycja przetrwała w paryskim Instytucie Nauk Politycznych, choć od piętnastu lat szkoła przestała być tak poważną instytucją, jak na to wskazywałaby jej nazwa, i nie jest już zaliczana do Wielkich Szkół.

Ale jest i sprawa poważniejsza: niejasne powody tej zaciekłości, tego zacietrzewienia w tropieniu wszelkich przejawów męskości i kobiecości w społeczeństwie. W tej akcji nie ma nic spontanicznego. Rozmaite ugrupowania feministyczne i homoseksualne LGBTA są subsydiowane bezpośrednio lub pośrednio z budżetów państwowych, a ich manifestacje otoczone opieką i obdarzone poparciem władz i czynników oficjalnych.

Proces rozwija się od wielu dziesiątków lat. Około 2000 roku wpadł mi w ręce numer amerykańskiego tygodnika z pytaniem wielka czcionką na okładce: „A jeżeli Bóg jest kobietą?”.

Podejrzewałem niegdyś, ze w propagandzie homoseksualizmu chodzi o naturalny odruch ludzkości, o przejaw instynktu samozachowawczego wyzwolony pod wpływem przeludnienia naszej planety. Miałem powody, aby tak myśleć.

W latach 1970. redagowałem dział sztuki dawnej w czasopiśmie „Sztuka”. Wprowadziłem tam między innymi stałą rubrykę „Antykwariat”, w której publikowałem artykuły maniaków, wychodząc z założenia, iż osoby ogarnięte pasją potrafią mówić i pisać o przedmiocie swoich zainteresowań lepiej, a w każdym razie ciekawiej od innych. Pewnego dnia mój przyjaciel Aleksander Wołowski przedstawił mi studenta antropologii, który, jak powiadał, odznacza się wyjątkowymi zdolnościami i pasjonuje mało znaną kulturą Moche.

Student nazywał się Mariusz Ziółkowski, a kultura Moche odkryta w 1898 roku w Peru pozostawiła zabytki materialne, m.in. ceramikę, o treściach erotycznych zdumiewająco śmiałych. „Występują tam nagie ciała oddane w wielu pozach, z których część jest tak nieprzyzwoita, że powinny być wyłączone z publicznych pokazów”. Hiram Bingham, autor tych słów (1911), pionier archeologii peruwiańskiej, miał na myśli przedstawienia erotyczne rozmaitych niekonwencjonalnych stosunków. Zdaniem niektórych archeologów kapłani Moche w obawie przed przeludnieniem niewielkiego terytorium między nieprzebytym oceanem i nieprzebytymi Kordylierami nauczali swoich wiernych póz, które nie prowadzą do zapłodnienia.

W rezultacie w „Sztuce” ukazał się artykuł ilustrowany najbardziej nieprzyzwoitymi obrazkami, jakie zamieszczono kiedykolwiek w PRL-u. Kilka lat temu spotkałem autora w Polskiej Akademii Nauk – profesor Mariusz Ziółkowski był już wówczas kierownikiem stacji badawczej PAN w Peru. Artykuł w „Sztuce” był jego pierwszą publikacją.

Czyżby ludzkość – zadawałem sobie pytanie– została wielką krainą Moche i zmuszona była do drastycznego ograniczenia urodzin?

Najlepiej z groźnej sytuacji zdają sobie sprawę ci, co mają ułatwiony dostęp do statystyk i analiz – centralne organizmy międzynarodowe:– ONZ, Światowa Organizacja Zdrowia oraz ich sponsorzy zbierający się regularnie w Davos i w hotelu Bilderberg. Z pewnością proponowana przez nich kuracja jest szokująca i bolesna, godzi w najbardziej intymne sentymenty, wierzenia i przekonania, lecz może jest nieunikniona, jeżeli życie na ziemi ma przetrwać.

Dwudziesty wiek przyzwyczaił nas do wielkich i z gruntu fałszywych ideologii; pokazał, że przy użyciu nowoczesnych metod technicznych i policyjnych można narzucić narodom każde szaleństwo. Od biedy można zrozumieć, że kilkadziesiąt milionów mużyków ciemnych i nieznających świata poza swoją wioską uwierzyło, że są lepsi i bardziej powołani do rządów państwem od wykształconej elity; trudniej pojąć za to, aby naród oświecony i kulturalny uwierzył, że stanowi rasę wybraną przez naturę do rządzenia gorszymi rasami Słowian i aprobował zbrodnię, aby to szaleństwo wprowadzić w życie.

Od tego czasu techniki manipulowania masami znacznie się udoskonaliły. Narzucenie ogółowi szaleństwa nazywanego dzisiaj ogólnie wokeizmem nie przedstawia zasadniczych trudności właścicielom narzędzi informatycznych. Dla niektórych polityków pokusa jest wielka. Po skłóceniu narodu, rozbiciu rodziny zniszczenie tożsamości jednostki – cóż to za ułatwienie w sterowaniu sproszkowanym społeczeństwem – zbiorem otumanionych jednostek!

Wokeizm to ideologia powszechnej winy. Jedni mają być winni, ponieważ są biali, czym obrażają czarnych, inni, że są szczupli, raniąc tym otyłych, a wszyscy, że są kobietami lub mężczyznami, stanowiąc bolesne wyzwanie dla tych, co nie są ani jednym, ani drugim.

Przewodzi tej ideologii przedsiębiorstwo Disneya. W jego parkach atrakcji zastąpiono zdanie „panie i panowie, chłopcy i dziewczęta” wyrażeniem „marzyciele w każdym wieku”.

Co zatem ze Świętym Mikołajem? Według ostatnich doniesień staruszek, jak się zdaje, nie będzie musiał zmieniać płci ani zostawać gejem. Lekarstwo przychodzi stamtąd, skąd wcześniej przyszła choroba. Wystąpienie Disneya przeciwko nauczaniu w szkołach Florydy, osądzonemu jako anty-LGBT, było kroplą, która przebrała czarę. Wściekły gubernator stanu, Ron De Santis, pozbawił przedsiębiorstwo specjalnych ulg podatkowych, które pozwalały Disneyowi zaoszczędzić rocznie dziesiątki milionów dolarów. „Na Florydzie – powiedział gubernator – naszą politykę dyktuje wspólne dobro, a nie fantazje woke przedsiębiorstwa”. Przeciwko woke wystąpił jeszcze dobitniej Elon Musk. „Wirus wokeizmu – powiedział energiczny miliarder – jest niewątpliwie jednym z największych zagrożeń nowoczesnej cywilizacji”.

Wszystkim Czytelnikom i Słuchaczom serdecznie Wesołych Świąt Bożego Narodzenia i oby Święty Mikołaj okazał się łaskawy dla ich dzieci

życzy Piotr Witt

Artykuł pt. „Święty Mikołaj LGBT?” Piotra Witta, stałego felietonisty „Kuriera WNET”, obserwującego i komentującego bieżące wydarzenia z Paryża, można przeczytać w całości w styczniowym „Kurierze WNET” nr 103/2023, s. 3 – „Wolna Europa”.

Piotr Witt komentuje rzeczywistość w każdy czwartek w Poranku WNET na wnet.fm.

 


  • Styczniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Felieton Piotra Witta pt. „Święty Mikołaj LGBT?” na s. 3 „Wolna Europa” styczniowego „Kuriera WNET” nr 103/2023

Niezwykła kolekcja fotografii wigilijnych z pierwszej połowy ubiegłego wieku / Marcin Niewalda, „Kurier WNET” 103/2023

Przekazujemy sobie przepisy na makowce czy karpia, ale z pamięci unikają szczegóły, np. sposób wykonania świątecznych ozdób, przystrojenia stołu, ubiór świąteczny. Lukę tę mogą zapełnić fotografie.

Marcin Niewalda

Chyba w każdej rodzinie, a szczególnie o korzeniach kresowych, pamięć o tradycji świątecznej w okresie Bożego Narodzenia jest bardzo ważna. Wielu z nas ma przed oczami bacie i ciocie, których życie na ziemi zakończyło się już, a które przygotowywały potrawy przekazane im przez ich własne babcie. Przy okazji świąt starsze osoby opowiadały ze łzą w oku, „jak to dawniej bywało”. To najcieplejsze ze wszystkich świąt zawsze łączyło nie tylko rodziny, ale też pokolenia i epoki.

O ile jednak przekazujemy sobie starodawne przepisy na makowce czy karpia w galarecie, opowiadamy wydarzenia z wieczerzy wigilijnej czy Pasterki, to z czasem z pamięci umykają takie szczegóły, o których się rzadko wspomina, np. sposób wykonania świątecznych ozdób, przystrojenia stołu, ubiór świąteczny. Lukę tę mogą zapełnić fotografie przedwojenne, które dopełniają obrazu i pozwalają lepiej wczuć się w świat, który odszedł.

Widać na nich np. świeczki i sposób ich rozmieszczenia na choince, ilość ozdób i sposób ich mocowania; mundury, odświętne stroje, rodziny, które zgromadziły się w szerokim gronie, prezenty, niezwykłe szopki, dzieci przebrane za anioły, świąteczne obrusy. Co ciekawe, widać też, że przed wojną nie było jeszcze powszechnego zwyczaju wstrzemięźliwości od alkoholu przy wigilijnym stole.

Zdjęcia są niekiedy niewyraźne, mają wiele skaz wynikających ze starości i świadczących o kolejach ich losu. Warto zauważyć, że prawie nie zachowały się zdjęcia wigilijne z dworów ziemiańskich sprzed 1900 roku. Pomimo wagi święta, często nie robiono przy tej okazji zdjęć, traktując tę uroczystość jako prywatną. W prasie jednak pojawiały się rysunki i o tym warto będzie opowiedzieć może przy kolejnej Wigilii.

Dodać należy jeszcze jedną istotną kwestię. Nie jest prawdą, że stawianie choinki jest zwyczajem niemieckim lub skandynawskim, zaadaptowanym w Polsce. Drzewkami przystrajano domy czy kaplice w kościołach w Polsce już w średniowieczu, i to nie tylko z okazji Bożego Narodzenia. Jednak – co jest wiedzą powszechnie nieznaną – rzadko używano w tym celu świerków, gdyż po prostu nie rosły one na większości terenów polskich. Świerk rozpowszechniony został na naszych ziemiach dopiero przez zaborców, którzy niszczyli rodzime lasy i wprowadzali tu szybkorosnące drzewa.

Świerki oryginalnie rosły w Prusach czy w województwie bełskim (skąd np. pozyskiwano maszty dla okrętów), ale nie było ich choćby w Tatrach. Dlatego w czasie Wigilii stawiano w kącie np. brzózki, oczywiście bez liści, lub sosenki czy inne małe drzewka. Symbolizowały one drzewo życia. Dekorowano je jabłkami, orzechami, kolorowymi ozdobami ze słomy. Na znak pochodzenia „z Nieba” często zawieszano takie drzewko u sufitu.

Jednak we wspomnianych rejonach również w średniowieczu stosowano świerki – zielone w zimie.

Unikalna kolekcja przedwojennych zdjęć wigilijnych jest gromadzona przez Fundację Odtworzeniową Dziedzictwa Narodowego, portal Genealogia Polaków. Artykuł sfinansowany przez Narodowy Instytut Wolności – Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego, ze środków Program Rozwoju Organizacji Obywatelskich na lata 2018-2030.

Artykuł Marcina Niewaldy pt. „Niezwykła kolekcja fotografii wigilijnych” znajduje się na s. 20 styczniowego „Kuriera WNET” nr 103/2023.

 


  • Styczniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Marcina Niewaldy pt. „Niezwykła kolekcja fotografii wigilijnych” na s. 20 styczniowego „Kuriera WNET” nr 103/2023

Po chińskiej putinowska zaraza roznosi się po świecie / Krzysztof Skowroński, „Kurier WNET” nr 103/2023

Puste nakrycie na stole wigilijnym, przeznaczone dla niespodziewanego gościa, będzie nam przypominało, że za naszą wschodnią granicą są rodziny, których najbliżsi zginęli podczas walk i bombardowań.

Krzysztof Skowroński

Następne wydanie „Kuriera WNET” będzie już w nowym formacie. Wiem, że niektórzy nasi stali Czytelnicy się zmartwią. Wielki, tradycyjny format i trud związany z jego czytaniem sprawiał im przyjemność. Niewygoda rozkładania i składania „Kuriera” kojarzyła się im z latami, w których gazeta była królową informacji. Te lata niestety minęły. Decyzja zmiany formatu nie była łatwa, a prośby o to pojawiły się tuż po pierwszym numerze. I w końcu po wielu latach okazały się skuteczne. Na kolegium redakcyjnym nie było nikogo, kto by protestował przeciw zmianie i wszyscy jednogłośnie orzekli: ma być mniejszy! Więc będzie mniejszy.

Ale  zmieni się nie tylko wielkość naszej Gazety Niecodziennej. Więcej wolności twórczej będzie miał nasz grafik, Wojciech Sobolewski. Do niego będzie należała okładka. A cały „Kurier WNET” będzie bardziej związany z Radiem Wnet i jego redakcją.

Co nie oznacza, że dotychczasowi autorzy znikną. Będzie po prostu inaczej. I oczywiście mamy nadzieję, że to ‘inaczej’ będzie oznaczało lepiej. Że starzy Czytelnicy nas nie porzucą, a zyskamy nowych. To tyle na temat przyszłości „Kuriera WNET”.

A teraz żegnamy rok 2022, o którym mieszkający w Stanach Zjednoczonych historyk rosyjski Jurij Felsztinski powiedział, że jest rokiem początku III wojny światowej. Życzymy sobie, by słowa te nie były prorocze, choć dopóki Putin i KGB rządzą Rosją, niestety wszystko jest możliwe. Po chińskiej putinowska zaraza roznosi się po świecie. Smutnym przykładem jest postawa prezydenta Turcji, który, korzystając z politycznej „koniunktury”, postanowił wprowadzić swoje czołgi na tereny zamieszkałe przez Kurdów.

Niestety i tym razem wygląda na to, że nie znajdzie się sprawiedliwy, który by za Kurdami się wstawił, a Erdogan, mimo że Turcja jest członkiem NATO, bezczelnie prosi Putina o wsparcie.

Erdogan jest tylko przykładem tego, że coraz trudniej w świecie o jednoznaczność. A powinniśmy być jednoznaczni. Dla nas, dla Polski, najważniejsze w 2023 roku jest zwycięstwo Ukrainy w wojnie. I dlatego w każdym „Kurierze WNET” powtarzamy, że nie wolno nam chować rąk do kieszeni i nie możemy przestać pomagać Ukraińcom w walce. I myślę, że do tych zwykłych bożonarodzeniowych życzeń będziemy dodawać zdanie życzące Ukraińcom zwycięskiego zakończenia wojny, a puste nakrycie na stole wigilijnym, przeznaczone dla niespodziewanego gościa, będzie nam przypominało, że za naszą wschodnią granicą są rodziny, których najbliżsi zginęli podczas walk i bombardowań, a wielu naszych sąsiadów jest pozbawionych domu, prądu czy wody.

Niestety od pewnego czasu, a na pewno od 24 lutego, w naszych myślach nie ma miejsca na beztroskę. Tym bardziej, że wojna toczy się nie tylko za naszą wschodnią granicą, ale również w Polsce. Wprawdzie nie jest ona krwawa, ale w nadchodzącym roku wyborczym poziom politycznej agresji może przekroczyć wszelkie granice.

No dobrze. Ale są Święta. Jest śnieg. Dwa tysiące dwadzieścia dwa lata temu urodził się Jezus Chrystus. I z tego faktu mamy czerpać pocieszenie, siłę, nadzieję i radość. Dlatego ten wysnuty ze smętnych myśli wstępniak zakończę dawno nieużywanym zdaniem: Nie zapominajmy, że życie jest piękne!

Artykuł wstępny Krzysztofa Skowrońskiego, Redaktora Naczelnego „Kuriera WNET”, znajduje się na s. 1 styczniowego „Kuriera WNET” nr 103/2023.

 


  • Styczniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł wstępny Krzysztofa Skowrońskiego, Redaktora Naczelnego „Kuriera WNET”, na s. 1 styczniowego „Kuriera WNET” nr 103/2023

Dla ogółu Łemkowie są tożsami z ludnością ukraińską. Ukraińcy zaś uważali ich za grupę regionalną, posługującą się gwarą

Pielgrzymka na Świętą Górę Jawor |Fot. s. Katarzyna Purska USJK

W drugiej połowie XIX wieku sąsiedzi – Bojkowie nazwali ich Łemkami. „Łemka” to jest przezwisko, które wzięło się stąd, że ponoć nadużywali w mowie potocznej wyrażenia „łem” – „lecz, jeno, tylko”.

Tekst i zdjęcia s. Katarzyna Purska USJK

Pielgrzymka Łemków ku Świętej Górze Jawor

Był rok 1925. Dzień, w którym katolicy obchodzą święto Narodzenia Maryi Panny. Cztery młode Łemkinie wybrały się do rzymskokatolickiego sanktuarium maryjnego w Gaboltovie – wsi położonej u stóp góry Busov. Obecnie wieś Geboltova znajduje się już poza polską granicą, po stronie słowackiej. Kobiety przekroczyły granicę nielegalnie, więc wracały do domu nocą, aby uniknąć spotkania ze strażą graniczną. Zdarzyło się jednak, że po przejściu na polską stronę nagle ujrzały światłość. Przekonane, że jest to straż graniczna, w popłochu wróciły do Wysowej. Wkrótce – jak głosi miejscowa tradycja – kobiety ponownie ujrzały jasność w tym samym miejscu, a według relacji jednej z nich, Klafirii Demiańczyk, ukazała się jej Matka Boża. Wieść o tym wydarzeniu wywołała ogromne poruszenie wśród mieszkańców Wysowej i okolicznych wiosek.

Opisane tu wydarzenia dokonały się na terytorium zamieszkałym przez Łemków, czyli na Łemkowszczyźnie, jak nazywają tę ziemię Polacy, rdzenni mieszkańcy zaś nazywają ją Łemkowyną. Obszar Łemkowyny obejmuje północą i południową stronę Karpat. Aktualnie rozciąga się ona na terenie Polski i Słowacji.

W czasach, kiedy miały miejsce opisane tu wydarzenia, odrodzona po zaborach Polska graniczyła z Czechosłowacją. Po rozpadzie cesarstwa austro-węgierskiego granice międzypaństwowe stały się sztywne i były pilnie strzeżone, a więc rozdzieliły społeczność Łemków. Mimo to ludzie z okolic Wysowej coraz tłumniej przybywali na miejsce, gdzie według relacji kobiet ukazała się Matka Boża.(…)

Pielgrzymki Łemków na „Świętą Górę Jawor” zostały wznowione w 2015 r. i po dziś dzień gromadzą Łemków spośród mieszkańców Polski i Słowacji. Co roku przewodnik tych pielgrzymek, o. Grzegorz – młody duchowny greckokatolicki, zmienia trasę pielgrzymki. Jednego roku Łemkowie pielgrzymują wraz z nim do sanktuarium od strony polskiej, a w następnym – od strony słowackiej.

W lipcu tego roku również ja wzięłam w niej udział. (…) Podczas wędrowania po górach Beskidu Niskiego zawsze na czele kroczył mężczyzna dźwigający wielki, drewniany, trójramienny krzyż. Tuż za nim lub obok niego szły dwie osoby niosące święte ikony kapłanów – błogosławionych męczenników komunizmu. Jedna ikona przedstawiała biskupa preszowskiego, bł. Pawła Gojdicia OSBM. Duchowny ten zmarł w szpitalu więziennym w roku 1960. Na drugiej został uwidoczniony bł. Wasyl Hopko – biskup pomocniczy unickiej diecezji w Proszowie. Zostali aresztowani w roku 1950, w czasie, gdy władze komunistyczne w ramach tzw. akcji P przystąpiły do likwidacji Kościoła greckokatolickiego w Czechosłowacji .

Obaj biskupi mogli odzyskać wolność, ale jedynie za cenę przejścia na prawosławie, i obaj okazali się niezłomni. W 1951 r., po trwającym wiele miesięcy śledztwie, bp Wasyl Hopko otrzymał wyrok 15 lat więzienia, a bp Paweł Gojdić został skazany na dożywocie. Biskup Hopko przebywał w więzieniu do 1968 r. Żył na wolności jedynie 10 lat. Kiedy zmarł w roku 1976, lekarze podczas sekcji zwłok stwierdzili w jego kościach dużą ilość arszeniku. Widocznie musiał być przez dłuższy czas nim podtruwany, najprawdopodobniej podczas uwięzienia.

Historia obu męczenników pokazuje ich wiarę i po trosze wyjaśnia też kwestię wyznawanej przez Łemków religii. Należą oni do kręgu chrześcijaństwa wschodniego, choć reprezentują dwa różne wyznania.

W zdecydowanej większości Łemkowie przynależą do Autokefalicznego Kościoła Prawosławnego. Mniejsza ich część pozostała wierna Kościołowi Katolickiemu Obrządku Bizantyńsko-Ukraińskiego. Wyznanie greckokatolickie (unickie) na terenie Rzeczpospolitej bierze swój początek w 1596 r. od unii brzeskiej, na mocy której ludność prawosławna, która uznała zwierzchnią władzę papieża, zachowała jednocześnie obrządek bizantyjski. Po południowej stronie Karpat dokonało się podobnie, z tą różnicą, że unia została zawarta dopiero w roku 1692, w miejscowości Munkacz.

Kościół greckokatolicki przez kolejne wieki stał się Kościołem męczeńskim, z wrogością traktowany przez prawosławnych, przez Rosjan, a często nierozumiany i traktowany z wyższością przez rzymskich katolików. Dlatego też poprzez kolejne lata aż do dzisiaj nie wykształciła się jedna wspólnota religijna wśród Łemków, a nawet dochodziło na tym tle do wielu konfliktów. Tym bardziej, że okoliczności historyczne zmuszały ich do kolejnych wyborów religijnych. Niezależnie od tych podziałów, na płaszczyźnie religijnej łączy ich wiara w Jezusa Chrystusa, Cerkiew i to, co oni sami nazywają „swojskością religijną”. (…)

Sądzę, że przypadkowi przechodnie na ulicy, zapytani o Łemków, nie będą potrafili udzielić odpowiedzi na pytanie, kim oni są. Dla ogółu, podobnie jak przed laty dla władzy komunistycznej, Łemkowie są tożsami z ludnością ukraińską. Zresztą i sami Ukraińcy uważali ich zawsze za grupę regionalną, posługującą się gwarą. Czy nadal tak uważają?

Tymczasem Łemkowie są całkiem odrębną mniejszością etniczną, przynależną do kręgu tzw. Karpatorusinów, czyli Rusinów karpackich. Aż do XIX w. nazywali samych siebie Rusinami lub Rusnakami. Dopiero w drugiej połowie XIX wieku zostali nazwani Łemkami, a co zabawne – „Łemka” to jest przezwisko, które nadali im sąsiedzi – Bojkowie. Wzięło się ono stąd, że ponoć nadużywali w mowie potocznej wyrażenia „łem”, które oznacza „lecz, jeno, tylko”. Nazwa ta przyjęła się wśród galicyjskich Łemków dopiero w latach trzydziestych XX w., na terenie Słowacji zaś była używana jedynie sporadycznie.

Tak więc ze względu na nazwę można by rzec, że Łemkowie pojawili się na ziemiach polskich dopiero w XIX w. Wiemy jednak, że na terenie Karpat mieszkali już od XV w., przybyli zaś tam z terenu Bałkanów. Wśród pierwszej grupy osadników zwanych Wołochami byli Słowianie z południa, Arumuni i Albańczycy. Wiek później połączyli się z nimi Rusini. Zatem owi osiedleńcy w Karpatach stanowili konglomerat różnych ludów, które obcując ze sobą, wytworzyły wspólną kulturę pastersko-rolną.

Istnieje jeszcze inna teoria, która mówi, że Łemkowie wywodzą się od prowadzących nomadyczny styl życia trackich pasterzy albo że pierwotnie było to plemię tzw. Białorusinów. Ostatecznie więc nie wiemy z całą pewnością, skąd się wzięli ani co ich zmusiło do wędrówki grzbietami Karpat z południa na północ ku zachodowi oraz osiedlenia się na ziemiach polskich i na słowackim Spiszu.

Niezależnie od sporu o pochodzenie i nazwę, trzeba przyznać, że ów lud żyjący pomiędzy Odrą a Bugiem zachował oryginalną kulturę: język, obyczaje, sztukę i folklor. Co więcej, wytworzył własne piśmiennictwo, które pojawiło się już w XVI wieku. Na ziemiach polskich Łemkowie zamieszkiwali w zwartych skupiskach, a ich liczba przed II wojną światową wynosiła ponad 100 tysięcy. Obecnie, według spisu ludności z 2011 roku, przynależność do tej mniejszości etnicznej zadeklarowało jedynie 9641 obywateli polskich.

Kontakty Łemków z Polakami pierwotnie miały charakter administracyjno-gospodarczy i odbywały się w zasadzie bezkolizyjnie. Nie stały tu na przeszkodzie ani odrębność kultury materialnej, ani religia, ani też odrębne zwyczaje. Jednakże na Łemkowszczyźnie dużo ważniejsze okazały się różnice w poczuciu przynależności, jako że tam szczególnie ujawniły się wpływy Rosji, Polski i Austrii.

W konsekwencji ścierania się tych wpływów doszło do podziału wśród Łemków na trzy grupy i trzy orientacje: staroruską, ukraińską i rusofilską. Pierwsza z tych orientacji opowiadała się za lojalizmem wobec Austrii, druga – odwoływała się do tradycji kozackiej, trzecia zaś zorientowana była na związek z Rosją. Podział ten jest wciąż aktualny i odnoszę wrażenie, że najsilniej przejawia się on między orientacją rusińską a proukraińską.

Podziały między Łemkami są przyczyną niekiedy ogromnych wzajemnych napięć. Pytanie: dlaczego? Otóż w drugiej połowie XIX wieku doszło na terenie Galicji do nasilonej aktywności ukraińskiego ruchu narodowego, zwłaszcza wówczas, gdy 1 listopada 1918 r. została utworzona Zachodnioukraińska Republika Ludowa. Wydarzenie to zmusiło tę ludność do samookreślenia i wzbudziło w niej świadomość przynależności do wspólnoty narodowej.

Najpierw wyrazem tej samoświadomości było utworzenie ruchu o charakterze językowo-kulturowym, potem zaś narodził się ruch o charakterze politycznym, dążący do jedności państwowej ze wszystkimi wschodnimi Słowianami. Miał on być przeciwwagą dla polonizacji tych terenów i zdecydowanie przeciwstawiał się narodowemu nurtowi ukraińskiemu. W drugiej połowie XIX wieku ziemie rusińskie – Ruś Preszowska, Zakarpacka i Łemkowyna – jawiły się Ukraińcom jako ich terytoria etnicznie, które według ich mniemania powinny trafić pod skrzydła rodzącego się państwa ukraińskiego.

Niewątpliwie przekonanie to zaistniało pod wpływem polityki austriackiej, która w ten sposób rozgrywała swoje interesy mocarstwowe, że stwarzała sytuacje konfliktowe pomiędzy podległymi sobie narodowościami.

Nurt ukraiński nie znalazł szerokiego posłuchu wśród Łemków ani też żadne z działań Ukraińców na tych ziemiach nie przyniosły oczekiwanego skutku. Wzbudziły natomiast wśród nich poważne dyskusje dotyczące przyszłości „ruskich ziem”. W ich rezultacie 5 grudnia 1918 r. we wsi Florynka doszło do powstania Łemkowskiej Ruskiej Republiki Ludowej, która głosiła odrębność i ścisłe związki początkowo z Rosją, a kiedy okazało się to niemożliwe, z Czechosłowacją. (…)

Zakończenie II wojny światowej nie oznaczało ustania walk partyzanckich, które przebiegały krwawo i były szczególnie zacięte na terenach południowo-wschodniej Polski. Toczyły się one pomiędzy Ukraińską Powstańczą Armią a Ludowym Wojskiem Polskim oraz podziemiem niepodległościowym. Celem UPA było stworzenie z tej części terenów Polski własnego państwa ukraińskiego. Nacjonaliści ukraińscy chcieli również w ten sposób zapobiec akcji tzw. repatriacji na tereny ZSRR. Palenie wsi i terroryzowanie Polaków stało się w tym czasie przerażającą codziennością

Skutki tej codzienności okazały się tragiczne dla społeczności Łemków. Spowodowały bowiem dwie zakrojone na szeroką skalę akcje przesiedleńcze. Pierwsza z tych akcji rozpoczęła się jeszcze podczas wojny. 9 września 1944 r. zostało zawarte porozumienie pomiędzy PKWN a rządem USRR o wzajemnej wymianie ludności.

Na mocy tego porozumienia, w latach 1944–46 zostało wywiezionych z Polski blisko 483 tys. „Ukraińców i Rusinów”, a wśród nich co najmniej 70 tys. Łemków. Pozostało ich w Polsce jeszcze ok. 25–40 tys., ale ci z kolei w roku 1947 r. zostali wysiedleni ze swoich rdzennych ziem podczas tzw. Akcji Wisła. (…)

Przez cały okres komunizmu Łemkowie byli poddawani represjom i prześladowaniom, z których najbardziej dla nich bolesne było to, że nie chciano uznać ich odrębności etnicznej. Winą za swoje krzywdy i cierpienia obarczają do dzisiaj nie tyle rząd komunistyczny i partię, co zwykłych Polaków. Odniosłam wrażenie, że współcześni Łemkowie polscy zasadniczo różnią się od niezwykle serdecznych, otwartych i gościnnych Łemków ze Słowacji. Ci drudzy znają relację o bezwzględnych Polakach, którzy zawłaszczyli im ziemie i zabrali ich gospodarstwa.

Jaka jest prawda? Próbowałam jej dociec, poszukując jej w dostępnych mi dokumentach i świadectwach. Z lekcji historii pamiętałam jedynie, że energicznie przeprowadzona przez władze komunistyczne akcja była wymierzona przede wszystkim w Ukraińców, którzy stanowili bazę dla formowania się band UPA i że Łemkowie podzielili los ludności ukraińskiej. Zostali wówczas przesiedleni z pasa południowo-wschodniego wraz z Ukraińcami. Z samego tylko terenu Bieszczad wysiedlono wówczas 140 tysięcy osób. Zetknęłam się z opinią polskich świadków, że przymusowe przesiedlenie na zachód było koniecznym środkiem, za pomocą którego zostało wiele istnień ludzkich zostało uratowanych od niechybnej śmierci. (…)

Jak już wspominałam, ludność łemkowska była podzielona. Część Łemków niewątpliwie popierała antypolskie ataki ze strony Ukraińców, a nawet brała w nich czynny udział. Dzięki Akcji Wisła zostały wprawdzie rozbite oddziały UPA, ale jednocześnie dokonała się wielka krzywda, która dotknęła ludzi często w żaden sposób niezwiązanych z działalnością ukraińskiej partyzantki.

Trzeba mieć na względzie również to, jak ogromne były jej koszty społeczne. Spowodowała wyludnienie części obszarów Roztocza, Pogórza Przemyskiego, Bieszczad i Beskidu Niskiego. Zostały spalone wioski, niektóre z nich całkowicie zniknęły z powierzchni ziemi, a wraz z nimi zniszczono bezpowrotnie dziedzictwo kulturowe tych regionów.

Do pełnego obrazu brakuje jeszcze danych dotyczących identyfikacji etnicznej Łemków. W trakcie narodowego spisu powszechnego ludności i mieszkań z 2011 r. jedynie 283 osoby należące do mniejszości łemkowskiej zadeklarowały także przynależność do narodu ukraińskiego. Z kolei spośród mniejszości ukraińskiej deklarację przynależności do grupy etnicznej Łemków złożyło 801 osób.

A zatem zdecydowana większość Łemków deklaruje, że nie identyfikuje się z narodem ukraińskim. (…)

Cały artykuł s. Katarzyny Purskiej USJK pt. „Pielgrzymka Łemków ku Świętej Górze Jawor” znajduje się na s. 12 grudniowego „Kuriera WNET” nr 102/2022.

 


  • Grudniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł s. Katarzyny Purskiej USJK pt. „Pielgrzymka Łemków ku Świętej Górze Jawor” na s. 12 grudniowego „Kuriera WNET” nr 102/2022

Rosyjska propaganda oczernia emigrantów ukraińskich , a im wmawia, że Europa ich nie chce i będą w niej poniżani

Ukraińskie dzieci z darami | Fot. Wojciech Sobolewski

Ponoć Ukrainki żyjące w Polsce szydzą z „zaniedbanych Polek”, wyśmiewają dary i pomoc. Podobna narracja forsuje tezę, że Ukrainki polują na polskich mężczyzn, czego powinny się obawiać ich kobiety.

Andrzej Szabaciuk

Ci straszni sąsiedzi

Obraz ukraińskiej migracji przymusowej w Polsce w rosyjskiej propagandzie wojennej po 24 lutego 2022 r.

Bezprecedensowy atak Rosji na Ukrainę i barbarzyństwo, jakiego dopuszcza się rosyjska armia wobec ludności cywilnej od 24 lutego bieżącego roku, zmuszają miliony mieszkańców Ukrainy do wyjazdów i poszukiwania bezpiecznego schronienia w innych regionach swojego państwa lub za granicą. Masowy napływ uchodźców wojennych wymaga pomocy humanitarnej, materialnej, ale także często psychologicznej. Według badań Międzynarodowej Organizacji ds. Migracji przeprowadzonych między majem a wrześniem tego roku, wśród osób wewnętrznie przesiedlonych, których liczba na terytorium Ukrainy szacowana jest na ok. 7 mln, aż 75% utrzymuje się z oszczędności, 68% oszczędza na jedzeniu, 67% ogranicza inne wydatki poza jedzeniem, a 54% oszczędza na wydatkach zdrowotnych. Sytuacja uchodźców wojennych z Ukrainy w poszczególnych państwach Unii Europejskiej jest zróżnicowana, ale z czasem problemem może być zmęczenie wojną społeczeństwa przyjmującego oraz malejąca liczba osób gotowych nieść pomoc potrzebującym.

Tragedia, jaką zgotował milionom niewinnych cywilów reżim Putina, pogłębiana jest przez działania dezinformacyjne, które oczerniają osoby uciekające przed wojną. Ten stan utrzymuje się od początku agresji.

Rosyjska propaganda i dezinformacja ma charakter wielopłaszczyznowy i skierowana jest do różnych odbiorców. Jej zadaniem jest przede wszystkim negatywne nastawienie do osób wewnętrznie przesiedlonych, do uchodźców wojennych oraz do tych, którzy udzielają im pomocy. Dotyczy to działań indywidualnych, działań prowadzonych przez różnego rodzaju organizacje, a nawet przez poszczególne państwa.

Wojna oraz będąca jej konsekwencją masowa migracja przymusowa mieszkańców Ukrainy prezentowane są jako efekt imperialnej polityki państw Zachodu, które dążą do podporządkowania sobie Europy Wschodniej, de facto rządząc „z tylnego siedzenia” Mołdawią i Ukrainą. Prezydent Mołdawii Maia Sandu i Wołodymyr Zełenski w tej narracji są marionetkami Stanów Zjednoczonych i ich sojuszników oraz popychają swoje państwa do konfrontacji z Rosją, a władze na Kremlu rzekomo bronią się tylko przed agresją „kolektywnego Zachodu”.

Należy podkreślić, że działania propagandowe i dezinformacyjne prowadzone przez Rosjan stanowią kontynuację działań wymierzonych w ukraińskich migrantów ekonomicznych w Polsce i innych państwach Unii Europejskiej. Od 2014 r. starano się oskarżać władze Ukrainy o wywołanie masowej migracji zarobkowej. Miała być ona konsekwencją jakoby antyrosyjskiej postawy Kijowa, której rezultatem był wzrost nastrojów separatystycznych wśród ludności rosyjskojęzycznej i destabilizacja polityczna i gospodarcza państwa. Masowa migracja zarobkowa w tej narracji ma być konsekwencją nieudolności nowych władz pomajdanowych. Z drugiej strony kierowano do Ukraińców przekaz, że nikt ich w Europie nie potrzebuje, że będą tam osobami drugiej kategorii, wykonującymi najgorsze, najbardziej poniżające prace.

Jednocześnie odpowiednio dopasowany przekaz kierowano do społeczeństw z liczną migracją zarobkową z Ukrainy, szczególnie do mieszkańców Polski.

Sugerowano, że ukraińscy migranci odbierają miejscowym pracę, przyczyniają się do wzrostu przestępczości w Polsce, rozprzestrzeniają koronawirusa, wykorzystują system socjalny i masowo pobierają 500+, uczą się za darmo i otrzymują wysokie stypendia na uniwersytetach. Inna narracja utrwalała przeświadczenie, że pracujący w Polsce Ukraińcy prezentują skrajnie nacjonalistyczne poglądy oraz są zwolennikami Stepana Bandery. Często przewijały się również sugestie, że Ukraińcy wykupują w Polsce mieszkania, co przekłada się na rosnące ceny nieruchomości oraz ich wynajmu.

Liczne z tych narracji powielano także po 24 lutego bieżącego roku, forsując przekaz zniechęcający do wsparcia uchodźców wojennych. Jednym z najczęściej przewijających się wątków od początku agresji były oskarżenia osób przyjeżdżających do Polski o to, że tak naprawdę nie potrzebują pomocy, gdyż dysponują znacznym majątkiem, posiadają drogie samochody, a na dodatek przyjmują postawę roszczeniową. Nie są w stanie docenić pomocy, jaką im się oferuje. Oczekują więcej, domagają się lepszych warunków lokalowych, a w otrzymanych mieszkaniach często piją alkohol, palą papierosy, zachowują się wulgarnie.

Kolejnym przykładem dezinformacji były próby przestrzegania przed przyjmowaniem pod swój dach osób z Ukrainy oraz sugestie o rzekomych trudnościach związanych z zakończeniem udostępniania lub wynajmu mieszkania uchodźcom wojennym.

Dodatkowo sugeruje się, podobnie jak to miało miejsce wcześniej, że przez napływ uchodźców z Ukrainy wzrosła cena wynajmu mieszkań i gwałtownie spada ich dostępność.

Internet zalewają informacje na temat rzekomego nadużywania przez przebywających w Polsce Ukraińców ulg oferowanych im przez państwo i samorządy. Dotyczy to m.in. darmowych biletów na przejazdy komunikacją miejską i koleją. Pojawiają się sugestie, że wszyscy Ukraińcy przebywający w Polsce nie płacą za przejazd komunikacją publiczną, że dzieci ukraińskie w pierwszej kolejności przyjmowane są do żłobków i przedszkoli, przez co brakuje miejsc dla polskich dzieci. Podobne oskarżenia kieruje się pod adresem ukraińskich studentów, którzy mają rzekomo zajmować miejsca na prestiżowych kierunkach znanych polskich uczelni.

Ukraińcy oskarżani są o korzystanie z 500+ nawet po powrocie na Ukrainę i o nadużywanie systemu pomocy społecznej. W przestrzeni publicznej pojawiają się sugestie, że obciążenie polskiego systemu opieki społecznej jest tak duże, że zabraknie środków na 500+ i inne świadczenia dla Polaków. Upowszechniany jest również przekaz o uprzywilejowanym traktowaniu uchodźców przez system opieki zdrowotnej. W przychodniach i szpitalach Ukraińcy są rzekomo przyjmowani poza kolejnością i całkowicie bezpłatnie.

Ze wspomnianym przekazem łączą się doniesienia rozprzestrzeniane na rosyjskojęzycznych profilach mediów społecznościowych o wstrzymaniu wsparcia ukraińskich uchodźców przez władze Polski. Jako przykład podano decyzję władz Uniwersytetu Jagiellońskiego o wysiedleniu Ukraińców z budynków tej uczelni. W rzeczywistości budynki uczelniane zostały sprzedane jeszcze przed wojną i władze uniwersytetu były zobligowane do przekazania ich nowym właścicielom. Przy czym uniwersytet deklaruje pomoc w znalezieniu uchodźcom nowego lokum.

Rozpowszechniane są także filmy, na których Polacy wrogo odnoszą się do Ukraińców i wzywają ich do powrotu do domów, co ma sugerować, że są zmęczeni obecnością ukraińskich uchodźców i nie chcą ich dłużej tolerować. Popularyzowane są także informacje o antyukraińskich plakatach w polskich miastach, co miało przyczynić się do upowszechniania narracji, że Polska jest państwem niebezpiecznym dla uchodźców wojennych ze Wschodu. W rosyjskich mediach pojawiły się także informacje, że z Polski na Ukrainę będą mobilizowani mężczyźni w wieku poborowym, przy czym przywoływany jest sfałszowany dokument, wydany jakoby przez władze Ukrainy. Warto też podkreślić, że wśród Ukraińców krążą informacje, że osoby, które otrzymały w Polsce PESEL, będą miały problem z powrotem na Ukrainę.

Odrębnym elementem jest szerzenie informacji o masowym przekraczaniu granicy Polski przez osoby nie będące Ukraińcami, a wykorzystujące uproszczone procedury odprawy na granicy polsko-ukraińskiej. Rzekomo wśród tych osób mieli być także migranci przebywający na Białorusi, którym nie udało się sforsować wcześniej granicy.

Z drugiej strony popularność na całym praktycznie świecie zdobyła forsowana przez kremlowską propagandę narracja, że Polacy na granicy z Ukrainą nie przepuszczają osób ciemnoskórych, gdyż są rasistami. Podobnie utrwalano przekaz, że otwartość na Ukraińców i niechęć do migrantów z Bliskiego Wschodu i Afryki na granicy polsko-białoruskiej mają podłoże rasistowskie.

Kolejnym przykładem propagowanej przez Kreml narracji są informacje na temat rzekomo negatywnych skutków migracji przymusowej z punktu widzenia polskiego rynku pracy, nie poparte żadnymi danymi statystycznymi, badaniami ekonometrycznymi czy socjologicznymi. Sugeruje się wzrost bezrobocia, wyhamowanie wzrostu wynagrodzeń oraz obniżenie jakości wykonywanych usług (m.in. elektryków, hydraulików, kierowców itp.).

Pojawiają się także informacje o rzekomym wzroście przestępczości związanym z napływem uchodźców wojennych z Ukrainy. Kremlowska propaganda straszy niekontrolowanym napływem narkotyków i broni do Unii Europejskiej, w tym także broni dostarczanej przez Zachód. Ma być ona rzekomo wykorzystywana przez organizacje przestępcze oraz terrorystów. Napływ uchodźców ma ponoć zwiększyć liczbę przestępstw pospolitych. Według tych przekazów jest to po części konsekwencja jakoby negatywnego stosunku społeczeństwa ukraińskiego nie tylko do Rosji, ale i do Polski.

Ukraińcy mają być też odpowiedzialni za pojawiającą się w polskich miastach symbolikę neonazistowską. Dodatkowo w rezultacie ich napływu na naszych ulicach ma wzrosnąć liczba pijanych kierowców oraz prostytutek.

Powiązane ze wspomnianą narracją są także posty, rzekomo Ukrainek żyjących w Polsce, które szydzą z „zaniedbanego” wyglądu Polek, wyśmiewają także dary i pomoc, jakie otrzymały. Podobna narracja forsuje tezę, że Ukrainki polują na polskich mężczyzn, czego powinny się obawiać ich kobiety. W Ukrainie z kolei rozpowszechnia się informacje, że kobiety, które znalazły schronienie w Polsce, nie są wierne swoim mężom, prowadzą beztroski tryb życia i nie mają zamiaru wracać do domu.

Rosyjska propaganda krytykuje także zasadność wspierania Ukrainy, gdyż w jej opinii przedłuży to tylko wojnę, której Ukraina nie ma możliwości wygrać. Według tej narracji dłuższa wojna z jednej strony zwiększy skalę zniszczeń oraz liczbę ofiar cywilnych w Ukrainie, z drugiej może skutkować napływem do Unii Europejskiej dodatkowych migrantów przymusowych oraz znacznym zmniejszeniem poziomu bezpieczeństwa m.in. Polski, przy czym główną odpowiedzialność za to ponoszą władze Rzeczypospolitej.

Przekazywana pomoc, w szczególności pomoc militarna, ma zwiększyć prawdopodobieństwo wybuchu wojny o zasięgu globalnym, a Polska będzie jednym z najbardziej poszkodowanych państw w takiej wojnie. Jak by tego było mało, pomoc Ukrainie przyczynia się również do wzrostu inflacji, zmniejszenia dostępności lekarstw oraz niektórych produktów spożywczych.

Zaangażowanie Polski oraz Zachodu we wsparcie Ukrainy, podobnie jak jednoznaczna krytyka Rosji i forsowanie wprowadzenia kolejnych sankcji przeciwko Rosji i Białorusi może mieć, w opinii rosyjskich propagandzistów, katastrofalne skutki. Nie tylko doprowadzi do zerwania budowanych przez lata więzi gospodarczych Rosji i Unii Europejskiej, które przynoszą obopólne korzyści, ale także będzie skutkowało niespotykanym kryzysem energetycznym, który pogłębia przekazywanie Ukrainie nieodpłatnie paliw i innych surowców węglowodorowych.

W tej narracji, w wyniku „rusofobicznej” i agresywnej retoryki, „Europa zamarznie”, nie będzie w stanie przetrwać zimy bez rosyjskich surowców, a nawet jeżeli uda jej się przetrwać kryzys energetyczny, to sankcje i rezygnacja z rosyjskiej ropy naftowej, gazu ziemnego i węgla gwałtownie podniosą koszty produkcji szeregu przedsiębiorstw unijnych, które przestaną być konkurencyjne na rynkach światowych, co jest przede wszystkim na rękę Stanom Zjednoczonym.

Federacja Rosyjska szybko będzie rzekomo w stanie pozyskać nowych odbiorców ropy naftowej i gazu ziemnego w miejsce europejskich, znajdując klientów przede wszystkim w Azji. Jednak praktyka ostatnich miesięcy dowodzi, że Rosja nie jest w stanie szybko sprzedać ogromnych ilości wydobywanego gazu ziemnego, którego nadwyżki są obecnie spalane z powodu przepełnienia magazynów. Ropę naftową Rosja eksportuje przede wszystkim do Chin, jednak po cenach znacznie niższych niż rynkowe.

Celem rosyjskiej propagandy i dezinformacji jest zniechęcenie społeczności międzynarodowej do wspierania Ukrainy, a w przypadku Polski także do podsycania niechęci, czy wręcz nienawiści do Ukraińców i Ukrainy. Rosjanie wykorzystują do tego jawne kłamstwa, półprawdy czy manipulują prawdziwymi danymi, ukazując marginalne zjawiska jako typowe czy przedstawiając fakty w fałszywym kontekście lub bez kontekstu. Szczególnie duża aktywność propagandy rosyjskiej obserwowana jest na portalach społecznościowych, gdzie powielają ją niejednokrotnie środowiska skrajnie nacjonalistyczne

Osoby rozprzestrzeniające propagandę i dezinformację to często „zaniepokojeni” mieszkańcy Polski, krytykujący zachowanie ukraińskich uchodźców wojennych, ewentualnie politykę państwa. Czasami są nimi osoby podające się za ukraińskich migrantów zarobkowych, krytykujące swoich rodaków.

Innym razem są to filmiki niewiadomego pochodzenia, prezentujące niegodne zachowanie lub wypowiedzi przymusowych migrantów. Opisane zjawiska wraz z przeciągającą się wojną i kryzysem przez nią wywołanym będą się nasilać, jeżeli tego typu przekaz będzie padał na podatny grunt.

Dr Andrzej Szabaciuk jest starszym analitykiem Zespołu Wschodniego Instytutu Europy Środkowej w Lublinie. Artykuł powstał w ramach projektu Stop Fake PL.

Artykuł Andrzeja Szabaciuka pt. „Ci straszni sąsiedzi. Obraz ukraińskiej migracji przymusowej w Polsce w rosyjskiej propagandzie wojennej po 24 lutego 2022 r.” znajduje się na s. 15 grudniowego „Kuriera WNET” nr 102/2022.

 


  • Grudniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Andrzeja Szabaciuka pt. „Ci straszni sąsiedzi. Obraz ukraińskiej migracji przymusowej w Polsce w rosyjskiej propagandzie wojennej po 24 lutego 2022 r.” na s. 15 grudniowego „Kuriera WNET” nr 102/2022

Polityczni oficerowie gender narzucają cenzurę we wszelkich środkach przekazu / Jan Bogatko, „Kurier WNET” nr 102/2022

Pracownik mediów, który nie ulega tym rewolucyjnym „normom”, rychło znajdzie się pod presją „bardziej światłych” kolegów*żanek i – jeśli nie chce stracić pracy, musi się podporządkować ich żądaniom.

Jan Bogatko

O czasy, o obyczaje!

Siły postępu (jak się określają destruktorzy cywilizacji) zastąpiły czerwony sztandar z sierpem i młotem czy hakenkreuzem – pseudotęczowym. W walce o władzę (zwaną walką o równouprawnienie) zabrały się one, tak jak po pierwszej i drugiej rewolucji komunistycznej na świecie (francuskiej i bolszewickiej), również za język, by lepiej oddawał ducha ich czasu. Widać to szczególnie w Niemczech. Przeglądając prasę, można dostać zawrotu głowy. New Religion LGBT itd. wprowadza na siłę swój język. Ale mnożąc płci (wedle ostatnich ocen genederystów jest ich 56), nie pomnożono możliwości językowych. Nadal zatem brak równouprawnienia płci. Dyskryminacja jest oczywista. Ale walka przecież dopiero się rozpoczęła!

Jak zwykle elita narzuca wzorce postępowania. A ponieważ odgórna rewolucja obyczajowa, której celem jest zamiana obywatelskiego społeczeństwa w bezwolną i bezkrytyczną masę, za elitę uznała LGBT itd., stało się jasne, że ona ustala wzorce postępowania i pilnuje ich realizacji w życiu publicznym. Jeżeli czytam na przykład w niemieckiej gazecie w związku z jakimś wydarzeniem sportowym, że „trener*ki osiągną*ły sukces w skali międzynarodowej”, to wiem, że uległa ona genderowskiej pandemii, na jaką jest wprawdzie szczepionka – zdrowy rozsądek – ale jej produkcja jest marginalna, a stosowanie nieobowiązkowe, ani też zalecane.

Język niemieckich mediów przypomina żargon sowieckiej prasy w Polsce, kiedy to co zdanie zamieszczano zwrot „towarzysze i towarzyszki”, zaczynając zwyczajowo od rodzaju męskiego, lecz nie stosując obwiązującej dzisiaj w Niemczech pisowni „towarzysz*ki“, aczkolwiek i ona rozpoczyna się od… rodzaju męskiego. A co z pozostałymi, podobno istniejącymi, 54 płciami? Ten poważny problem czeka dopiero na rozwiązanie.

Do niedawna miarodajny w kwestiach językowych był w Niemczech popularny słownik DUDEN, mający za sobą niemal półtora wieku tradycji, oferujący także w internecie poradnictwo językowe. Ale to było wczoraj. Rewolucja seksualna rządzi się swoim prawami. I ma własne idole, własnych mistrzów, własne ikony. Formalnie to nie DUDEN, lecz Rada Niemieckiej Pisowni, powołana do życia przez Konferencję Ministrów Kultury (konferencję, bo w Niemczech nie ma federalnego resortu kultury, lecz są wyłącznie krajowe, czyli właściwe dla danego landu, z landami miastami, jak np. Berlin, włącznie). Owa Rada ma ustalony zakres działania i nie może sama z siebie dokonać językowej rewolucji. Jest ona czymś w rodzaju cichego obserwatora i stara się w swych sugestiach, które trudno nazwać rozstrzygnięciami czy zaleceniami, przyczynić się do skuteczności komunikacji językowej w Niemczech. Jako organ polityczny w Niemczech nie reguluje ona zagadnień języka niemieckiego jako takiego, a jedynie tego używanego w Republice Federalnej (nie dotyczy zatem ani Austrii, ani Szwajcarii czy innych państw, w których również używa się na co dzień niemieckiego, np. Belgii czy Liechtensteinu).

Czego nie może w kwestiach językowych ruszyć Konferencja Ministrów Kultury ani DUDEN, z powodzeniem forsują media publiczne, obie wielkie stacje telewizyjne ZDF i ARD, pozostające w gestii Niemiec, oraz lokalne stacje radiowe i telewizyjne, działające na niwie landowej. Dialekt, jakim się one posługują, Niemcy preferujący język Goethego (ich liczba stale się kurczy, podobnie jak i wyznawców dwu wielkich religii chrześcijańskich) nazywają genderowaniem. Na czym ten żargon polega, wie każdy, kto przez kilka minut słucha radia lub ogląda telewizję.

Genderują wszyscy – czy to redaktor*ka, czy spiker*ka, gość*anka w studiu czy nawet dzwoniący*e podczas emisji programu (chyba instruują ich przed wejściem na antenę). Trudny jest ten żargon, słabo nadający się do przełożenia na polski. Prawidłowa, postępowa i politycznie poprawna wymowa sprowadza się do sztucznej, krótkiej przerwy tam, gdzie w gazetowym języku genderowskim jest słynna gwiazdka (*). Ksiądz Martin Schleyer z Konstancji, autor wymyślonego w XIX wieku, lecz bez ideologicznego przesłania volapüku – zapomnianego już dziś „języka światowego”, znalazł upolitycznionych następców wśród pierwszych Zielonych w Niemczech z lat 90. Jak się wówczas wydawało, śmieszny żargon stał się językiem liturgicznym postępowych aktywistów.

Długo nikt nie reagował na narzecze, przy którym „zwis męski” (krawat) czy „podgardle dziecięce” (śliniaczek) z lat radosnej twórczości językowej w PRL budzą dziś jedynie mdły uśmiech politowania. Aż wreszcie spokojnych zazwyczaj naukowców trafił szlag.

Ponad 170 z nich w opublikowanym liście zwraca uwagę na fakt, że media publiczne – radio i telewizja – w Niemczech pełnią rolę językowego drogowskazu, służą telewidzom i radiosłuchaczom (już bez słynnej gwiazdki (*) za przykład do naśladowania i dlatego też muszą się one orientować na obowiązujące w Niemczech normy językowe, bowiem to język właśnie stanowi – nikt na to nie wpadł – skarb kultury. Uczeni stwierdzają, że genderowanie ewidentnie łamie zasadę neutralności. A zdaniem kapłanów gender właśnie ta sztuczna nowomowa miała stać się przecież jej wyrazem.

Rada Niemieckiej Pisowni, powołana do życia przez Konferencję Ministrów Kultury w Niemczech, w 2021 roku zwróciła już stanowczo uwagę, że dodatkowe oznakowania genderowskie w pisowni, jak słynna gwiazdka (*), pełniąca nieco inną funkcję w żargonie politycznym polskiego lewactwa, czy niewłaściwie używany dwukropek czy myślnik i temu podobne nie mają nic do szukania w niemieckiej pisowni. Na uzasadnienie swego stanowiska Rada Niemieckiej Pisowni podaje, że stosowane w komunikacji medialnej formy genderowskie ujemnie wpływają na zrozumienie przekazu oraz zasadę jego jednoznaczności. Na domiar złego (ale to już całkiem inna historia) język ten jest niezrozumiały dla tych mieszkańców Niemiec, którzy nie bardzo radzą sobie z i bez tego trudnym językiem i mają trudności ze zrozumieniem tekstu, a to wyklucza innych, zamiast ich integrować. 6,2 milionów mieszkańców Niemiec lub inaczej 12,1 procent osób zawodowo czynnych to analfabeci, względnie półanalfabeci. Dalszych 10,6 miliona dorosłych mieszkańców, czyli 20,5 procent, ma trudności z pisownią najprostszych słów. A żargon genderowski z założenia miał walczyć z wykluczeniem!

Ta rozbieżność (nie tylko w dziedzinie lingwistyki) komisarzy politycznych LGBT itd. w zakresie metod i skutków to charakterystyczna cecha utopijnych ruchów lewicowych. Każda rewolucja (francuska czy rosyjska) kreowała własny język z mniej lub bardziej pożądanym skutkiem. Światowa rewolucja seksualna, której dziś jesteśmy świadkami, na tym froncie prowadzi bezpardonową walkę. Jak każda siła totalitarna, jej polityczni oficerowie kreują cenzurę w redakcjach rozgłośni czy gazet, w jakich pracują. Ten, kto nie ulega tym rewolucyjnym „normom”, rychło znajdzie się pod presją „bardziej światłych” kolegów*żanek i – jeśli nie chce stracić pracy, musi się podporządkować ich żądaniom.

Mają oni wyraźny, leninowski cel: podporządkować sobie konsumenta mediów – to nieważne, że – jak wynika z sondaży – ponad trzy czwarte słuchaczy i czytelników odrzuca genderowską nowomowę.

Liczba naukowców, krytyków genderzenia językowego rośnie – pod koniec sierpnia tego roku apel podpisało 283 przedstawicieli nauki w Niemczech. Należą do nich znani badacze, jak Gisela Zifonun, wieloletnia dyrektor Wydziału Gramatyki w Instytucie Języka Niemieckiego w Mannheimie i autorka książki Niemiecki jako język europejski, czy Peter Eisenberg, autor licznych dzieł z zakresu gramatyki języka niemieckiego, Heide Wegener, profesor z Poczdamu, Manfred Krifka, dyrektor Instytutu Leibnitza Lingwistyki Ogólnej w Berlinie, czy też Manfred Bierwisch, były kierownik Grupy Studyjnej ds. gramatyki strukturalnej Towarzystwa Max-Planck na Uniwersytecie Humboldta w Berlinie. To tylko kilka nazwisk z długiej listy.

Uczonych zastanawia (o rewolucji nie słyszeli?) bezczelność, po prostu hucpa ze strony mediów publicznych, nie zasługująca na krztę tolerancji. Ale rewolucyjni orędownicy „na odcinku” mediów są odporni na wszelkie racjonalne i naukowe argumenty. One do nich przemawiać nie mogą, bo rewolucja kieruje się innymi regułami i zasadami.

Tak było z rewolucją francuską roku 1789, rosyjską w 1917 – dlaczego akurat ta miała by być inna? Każda rewolucja – odwrotnie, niż głoszą jej kapłani – jest antydemokratyczna. Rewolucja seksualna miesza w genderyzmie rodzaje w przekonaniu, że w ten sposób stworzy jakoby neutralny język. Nic z tego – powstaje jedynie karykatura języka, niezrozumiała dla nikogo, zaciemniająca przekaz, utrudniająca komunikację między ludźmi. A może o to właśnie stróżom poprawności politycznej chodzi?

Należy mieć nadzieję, że seksualna genderrewolucja prędzej czy później pożre własne dzieci. Oczywiście nie jest tak, że minie bez śladu. Zachwaszczony język potrzebować będzie wiele czasu, by oczyścić się z wulgaryzmów gramatycznych.

Także i postponowany obecnie rodzaj męski wróci w końcu do łask. Wyklucza on bowiem tak samo kobiety „i inne tożsamości”, jak rodzaj żeński mężczyzn. To ideologiczna bzdura.

Oczywiście ślady tej „operacji język” tu i tam pozostaną, może na uniwersytetach, gdzie LGBT itd. nadaje ton. Ale z językiem jest dokładnie tak samo, jak i z innymi dziedzinami nauki: ma on służyć komunikacji. Ten niezrozumiały stoczy się w nicość, trafi na śmietnik historii, drogie panowie*nie.

Cały felieton Jana Bogatki pt. „O czasy, o obyczaje!” znajduje się na s. 3 „Wolna Europa” grudniowego „Kuriera WNET” nr 102/2022.

Aktualne komentarze Jana Bogatki do bieżących wydarzeń – co środa w Poranku WNET na wnet.fm.

 


  • Grudniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Felieton Jana Bogatki pt. „O czasy, o obyczaje!” na s. 3 „Wolna Europa” grudniowego „Kuriera WNET” nr 102/2022