Ustroje polityczne tak różne, jak monarchia i republika, upodobniły się do siebie / Piotr Witt, „Kurier WNET” 112/2023

Prezydentowi Francji odebrano gronostaje, koronę i berło, ale pozostawiono liczne pałace i służbę. Sam tylko Pałac Elizejski zatrudnia 1200 osób, żaden monarcha dziedziczny nie był obsługiwany lepiej.

Piotr Witt

Król w Wersalu

King of France, „Evening standard” – o Karolu III

Zręcznym wybiegiem dyplomatycznym Quai d’Orsay była kolacja w Wersalu. Się je, się nie mówi. Król brytyjski z prezydentem francuskim, królowa z prezydentową, jak równy z równym w republice demokratycznej. Poza tym przyjęto protokół rojalistyczny: pałac byłej monarchii, bankiet królewski; łącznie z czerwonym dywanem wynalezionym przez Ludwika XIV dla uprzywilejowanych.

Po bruku wersalskim nie da się chodzić na wysokich obcasach. Prezydent chwilami łapał króla za ramię, czego protokół dyplomatyczny nie pochwala. Zwróciła na to uwagę rojalistyczna prasa angielska. Żaden podobny nietakt nie zdarzyłby się zapewne w początkach PRL-u. Nad formami dobrego wychowania czuwał szef protokołu – książę Krzysztof Radziwiłł, którego marionetka w szopce politycznej śpiewała: „Bo ja jeden tylko wiem, czy ambasador brytyjski, sir Archibald Kerr, ma do Gomułki zwracać się ser (sir)”.

Zauważyli Państwo zapewne, jak bardzo w naszych czasach ustroje polityczne tak różne, jak monarchia i republika, upodobniły się do siebie. Francja odcięła się od monarchii gilotyną raz na zawsze, po czym w XIX wieku jeszcze trzykrotnie wskrzeszano monarchię, zanim w 1878 roku parlament definitywnie zatwierdził republikę.

Sympatie były podzielone. Po upadku cesarstwa (1871) na 675 deputowanych parlament liczył około 400 monarchistów i 250 republikanów. Siedem lat później opcja republikańska zwyciężyła jednym głosem hrabiego d’Haussonville, który podobno głosował przeciwko monarchii na złość innemu hrabiemu.

Odtąd każdy urzędujący prezydent stara się dorównać wspaniałością dawnemu dworowi. Oszczędzać mógł nawykły do przepychu Ludwik XIV, który na wojnę sukcesyjną hiszpańską kazał przetopić swoje srebra, łącznie ze srebrnymi meblami z Wersalu, mając poczucie odpowiedzialności przed Bogiem, ludem i dziedzicami własnej dynastii. Ale prezydent obierany wie, że te pięć lat – dawniej siedem – to moment niepowtarzalny, który należy dobrze wykorzystać, zwłaszcza iż republika laicka nie uznaje poza życiem doczesnym żadnego innego. W Wersalu przyjęcie dla 170 osób; twarze znane z telewizji i okładek czasopism ilustrowanych – piękne kobiety i sławni mężczyźni, błękitny homar, drób z Bresse, Chateau Mouton-Rothschild 2004.

Za złoconymi drzwiami Galerii Lustrzanej zostały sprawy, którymi żyją obydwa narody: Unia Europejska, inflacja, drożyzna, Afryka. Każda aluzja do nich trąciłaby w tych warunkach nietaktem. Nawet o imigracji trudno rozmawiać z królem, którego premier, Rishi Sunak, jest Hindusem, a jego córka ma na imię Krishna. Rozmowy na szczycie były zatem ograniczone tematycznie, a zresztą nie mówi się z pełnymi ustami.

Po przedłużonej kanikule ubiegłego lata, kiedy w Lyonie utrzymywała się temperatura bliska 40°C, a w Paryżu zanotowano 37,3°C, rozmowa o pogodzie narzucała się sama przez się: wspólny front walki przeciwko działalności ludzkiej odpowiedzialnej za ocieplenie klimatu. Fatalna gafa! W czasie, gdy król, znany z troski ekologicznej, rozmawiał w Paryżu, jego premier odwołał wszystkie zakazy dotyczące produkcji CO2. Samochody spalinowe, kotły gazowe centralnego ogrzewania, elektrownie ogrzewane gazem – wszystko po staremu. Zakazy przesunięte w odległą przyszłość. Nowe tylko setki licencji na eksploatację ropy i gazu na Morzu Północnym. Kto wie, czy nie otworzy kopalń?!

Prezydentowi odebrano gronostaje, koronę i berło, ale pozostawiono liczne pałace i służbę – jest gdzie się rozwinąć. Sam tylko Pałac Elizejski zatrudnia 1200 osób personelu, żaden monarcha dziedziczny nie był obsługiwany lepiej. A przecież są także inne rezydencje: Latarnia w Parku Wersalskim, Fort Bregancon na Lazurowym Wybrzeżu i inne, „gdzie po posadzkach lśniących snuje się rój służących”. Prezydent Mitterrand nazywany był stale przez prasę monarchą; prezydent Macron obrał lepiej się kojarzący przydomek Jupitera.

Anglicy postąpili roztropniej: zachowali tron, pozostawili królowi apanaże i listę cywilną, nie skąpią na reprezentację, pod warunkiem, że nie będzie się wtrącał do rządów. Panujący monarcha jest twarzą narodu angielskiego, ale twarzą niemą. Wolno mu się uśmiechać i pozwala się machać ręką. Czasami niema twarz ożywia się i otwiera usta, aby odczytać mowę napisaną przez innych.

Premier Baldwin po usunięciu z tronu Edwarda VIII za małżeństwo z amerykańską rozwódką kazał mu odczytać przez radio mowę abdykacyjną napisaną pod dyktando. Resztę życia diuk Windsoru spędził jako ozdoba paryskiego café society. Słowem: jest król, ale rządzą inni. Pod tym względem także republika upodobniła się do monarchii.

Demokracja reprezentacyjna to rządy większości, ale w odróżnieniu od demokracji bezpośredniej w jej imieniu rządzą wybrani; suwerenem jest większość, ale panuje prezydent. Większość zresztą jest kapryśna, podlega częstym zmianom humoru; zdarza się, że po wyborze parlamentu większość obraca się w innym kierunku i wybiera prezydenta skłóconego ze Zgromadzeniem Narodowym.

Nastanie Unii Europejskiej skomplikowało sprawy jeszcze bardziej, gdyż rządy Unii nie zawsze zgadzają się w życzeniem większości wyborców narodowych, unijnych, pół-narodowych – ani tych reprezentowanych w parlamencie, ani tych popierających prezydenta.

W każdym razie, monarchia czy republika, na czele państwa stoi z konieczności jeden i tylko jeden człowiek. We Francji Konstytucja 1958 r. oddała de Gaulle’owi władzę absolutną, którą generał sprawował z godnością i w interesie narodu. Ale i jemu czasem pisywali przemówienia zawodowy literat Malraux albo minister informacji Alain Peyrefitte. Zdarzało się to sporadycznie, w momentach nawału zajęć, chodziło o sprawy drugorzędne i pod ścisłą kontrolą generała.

Później praktyka spowszedniała. Prezydent Mitterrand miał licznych negrów, niektórzy szczególnie zręczni dobili się u jego boku wielkich zaszczytów, jak np. Eric Orsenna – negr główny, obdarzony najpierw Nagrodą Goncourtów, a następnie przyjęty w poczet czterdziestu nieśmiertelnych Akademii Francuskiej, z której nie wyrzucają, chyba że na cmentarz. Byli to wszystko zawodowi literaci, nieźle zorientowani w polityce – pióra wynajęte dla ich dobrego stylu.

W odróżnieniu od obezwładnionego monarchy brytyjskiego, władza absolutna prezydenta pozostała we Francji nieuszczuplona – decyzje polityczne w republice należały do niego.

Jeżeli wierzyć prezydentowi Eisenhowerowi, a ja mu wierzę, Ameryką z kolei rządzili potężni i bogaci właściciele konglomeratu finansowo-zbrojeniowego, wśród których wówczas przeważali nafciarze. Prezydent był ich głosem i przedstawicielem. Praktyczni Amerykanie pragnęli, aby przed sądem opinii publicznej bronił ich interesów w telewizji profesjonalista. A któż uczyni to lepiej, jak nie złotousty adwokat?

Próba z Nixonem nie wypadła zadowalająco. Adwokat okazał się zanadto ambitny i zbyt zasmakował we władzy osobistej. Ponieważ chodzi tylko o przekonujące czytanie, czy też wypowiadanie z pamięci cudzych tekstów, rozejrzeli się za aktorem.

Ronald Reagan spełnił wszelkie oczekiwania zleceniodawców. Aktor czytał, jakby mówił, pamięć miał niezawodną, a ponadto w poprzednim życiu komedianta w licznych westernach wcielał bohaterski model Amerykanina pierwszej, pionierskiej epoki Dzikiego Zachodu. Francuski rysownik przedstawił jego reakcję na wieść o ataku rakiet sowieckich. Prezydent podszedł do okna Pokoju Owalnego, złożył ręce w trąbkę i huknął: – Ustawcie wozy w półkole, kobiety i dzieci do środka!

Za przykładem najwyższego urzędu, potężny stan Kalifornii wybrał na swego gubernatora również aktora z Hollywoodu. Arnold Schwarzenegger był równie jak prezydent wysoki, a nawet lepiej od niego umięśniony.

Wołodymyr Zełenski nie dorównuje im obydwu ani wzrostem, ani sławą międzynarodową, tak jak Ukraina nie dorównuje Stanom Zjednoczonym. Ale aktor, który w mgnieniu oka zamienił strój klowna na bieliznę wojskową, odznacza się m.in. dobrą znajomością języka angielskiego – zaletą cenną u prezydenta Ukrainy, gdzie Amerykanie posiadają 17 mln hektarów czarnoziemu.

Najbardziej do monarchii republika francuska upodobniła się za prezydencji Emmanuela Macrona. W Anglii przemówienia pisali monarsze ludzie rzeczywiście rządzący królestwem – rząd i jego ministrowie. Mowę tronową prezydenta Macrona napisał Karim Tadjeddine, prezes amerykańskiego gabinetu konsultingowego McKinsey, czy raczej jego filii francuskiej. Opinii publicznej bardzo to się nie spodobało.

Jak wykazał raport Senatu, Amerykanie (800 pracowników we Francji) nie tylko pisali przemówienia, ale również decydowali za prezydenta w kwestiach dla państwa strategicznych. Np. za covid McKinsey wziął 90 mln euro. Prezydent gwałtownie zaprzeczył wnioskom Senatu, niemniej obiecał rozluźnić związki z McKinseyem z 230 mln euro rocznie (mówią o miliardzie) na 200 mln. Jak się wydaje, jego zaprzeczenia ani obietnice nie wszystkich przekonały.

Kiedy pod wpływem alarmujących raportów o stanie gospodarki i poziomie bezpieczeństwa państwa prezydent Macron obiecał przedstawić po wakacjach plan prosty i jasny ratunku dla zagrożonej republiki, tygodnik „Canard Enchaine” narysował parę prezydencką w nadmorskiej rezydencji – Forcie Bregancon. Brigitte, wychylając się z basenu: – Na czym właściwie ma polegać twój plan? Emmanuel, pijąc oranżadę przez słomkę: – Sam jeszcze nie wiem.

Co do mnie, to słyszałem, jak w autobusie linii 80 jakiś pasażer stwierdził: – Jeszcze McKinsey tego planu nie zredagował.

Artykuł pt. „Król w Wersalu” Piotra Witta, stałego felietonisty „Kuriera WNET”, obserwującego i komentującego bieżące wydarzenia z Paryża, można przeczytać w całości we październikowym „Kurierze WNET” nr 112/2023, s. 4–5.

Piotr Witt komentuje rzeczywistość w każdy czwartek w Poranku WNET na wnet.fm.


  • Październikowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Felieton Piotra Witta pt. „Król w Wersalu” na s. 4–5 październikowego „Kuriera WNET” nr 112/2023

Film pokazał cywilizowanym nacjom europejskim, jak strasznym jesteśmy narodem / Piotr Sutowicz, „Kurier WNET” 112/2023

Fot. CC0, Pixabay

Wcale nie piszę o filmie, o którym dyskutują chyba wszyscy, a który, w każdym razie w momencie, kiedy to piszę, kilka dni po jego premierze, na pewno jest obecny we wszystkich mediach.

Piotr Sutowicz

Pewien film o strasznych Polakach

Pomyślałem sobie, że dobrze na łamach „Kuriera WNET” napisać parę słów o podobno wybitnej produkcji filmowej, nakręconej przez wybitnych skądinąd twórców, w której wystąpili wybitni aktorzy, w tym także – a jakże – polscy. Film znalazł uznanie krytyków, a jego powstaniem zainteresowane były elity polityczne.

Tematem wiodącym owego dzieła filmowego jest generalnie brutalność i bezwzględność funkcjonariuszy państwa polskiego wobec niePolaków. Film bardzo obrazowo i sugestywnie pokazuje, jak zachowują się oni względem tych, którzy odstają od standardu bycia Polakiem.

Brutalność wobec niewinnych powodowana jest wyłącznie nienawiścią eskalowaną przez władze. Film jasno pokazał potworne twarze przedstawicieli polskiej elity politycznej.

Obraz będący, jak napisałem, dziełem o wymiarze europejskim, pokazał mieszkańcom cywilizowanych nacji zachodnioeuropejskich, jak strasznym jesteśmy narodem i jak obłędni politycy Polakami kierują – po prostu zgroza.

A teraz niespodzianka: wcale nie piszę o filmie, o którym dyskutują chyba wszyscy, a który, w każdym razie w momencie, kiedy to piszę, kilka dni po jego premierze, na pewno jest obecny we wszystkich mediach.

Nie chodzi mi o produkcję Agnieszki Holland pt. Zielona granica, a o niemiecki film fabularny z roku 1941, pt. „Heimkehr” (Powrót), który był usprawiedliwieniem przez niemiecką propagandę napaści na Polskę z 1939 roku. Jeśli ktoś czerpał swą wiedzę o realiach przedwojennej Polski z tej produkcji, to na pewno niemiecka agresja z 1939 roku stała się całkowicie zrozumiała i moralnie uzasadniona: Polaków spotkała zasłużona kara.

Nie mam w zwyczaju zamieszczania w swych tekstach obszernych cudzych cytatów, ale tu tego dokonam. Otóż w zwykłej Wikipedii znalazłem opis tej wersji filmu, która wyświetlana była w kinach Generalnego Gubernatorstwa. Podobno seanse tego dzieła przeznaczone były dla ludności niemieckiej i zamierzeniem tej wersji, innej niż ta emitowana na Zachodzie, miało być wywołanie głębokiej, gwałtownej nienawiści do Polaków.

Autorem przywołanego opisu jest polski krytyk filmowy, ale i reżyser – Bohdan Korzeniowski: „Ukazywano w tym filmie rzeczy straszne. Tłumy matek z dziećmi na rękach biegły pędzone kolbami karabinów. Eleganccy oficerowie bili pejczami po twarzach przerażone staruszki. Woźny kopał w twarz młodą kobietę, błagającą polskiego burmistrza o ratunek. Zbliżenie ukazywało ciężki but i twarz kobiecą zalaną łzami. (…)

Obraz naszego zwyrodnienia miał przysposobić Niemców przebywających w Polsce do właściwego postępowania z Polakami”.

Jak wspomniałem na początku, w filmie grali również polscy aktorzy, których udział koordynował słynny Igo Sym, w latach dwudziestolecia kinowy amant, w którym pewnie podkochiwały się chodzące do polskich kin nastolatki, a może i mężatki; w czasie okupacji kolaborant i, co tu dużo mówić – szumowina. Nie będę tu wszystkich aktorów wymieniał, ale wspomnę np. o Józefie Kondracie, stryjku znanego nam z ekranów Marka Kondrata. Mogę też dodać, że Bogusława Samborskiego Sym nakłonił do udziału w superprodukcji prawdopodobnie szantażem, gdyż ten miał żonę Żydówkę, którą pewnie chciał ratować.

Po wojnie niektórych z tych aktorów próbowano za udział w filmie karać, ale… wychodziło tak sobie. Dodam, że niekiedy tłumaczyli się oni tym, iż nie znali niemieckiego i nie za bardzo wiedzieli, w czym grają.

Przypominam: pisałem o starym wojennym filmie, pewnej ikonie niemieckiej propagandy skierowanej przeciwko nam. Ale bądźmy szczerzy – różne analogie mogą na myśl przychodzić. Kino często używane jest jako broń polityczna, czasami straszna. Czasy, co prawda, się zmieniają, ale to, zdaje się – nie.

Felieton Piotra Sutowicza pt. „Pewien film o strasznych Polakach” znajduje się na s. 37 październikowego „Kuriera WNET” nr 112/2023.

 


  • Październikowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Felieton Piotra Sutowicza pt. „Pewien film o strasznych Polakach” na s. 37 październikowego „Kuriera WNET” nr 112/2023

Co trzeci wyborca w Polsce jest gotowy głosować na kota w worku. Plany lidera opozycji są nieznane, wypowiedzi sprzeczne

Fot. PawełMM, CC A-S 4.0, Wikimedia.com.jpg

Gdyby Platforma rządziła samodzielnie lub z Lewicą, edukacja z pewnością przypadłaby lewackim aktywiszczom. Wtedy w polskich szkołach nauczycielszcza wychowywałyby uczeniszcza w duchu tolerancji.

Zbigniew Kopczyński

Political fiction

Tym razem pofantazjuję o Polsce pod rządami opozycji. Wizja jej wygranej stwarza niesamowite pole dla snucia rozmaitych przewidywań i prognoz. A to wszystko z powodu tajemnicy okrywającej plany lidera Platformy i jego sprzecznych wypowiedzi.

Z jednej strony oskarża on PiS o blokowanie granicy przed „biednymi ludźmi szukającymi swego miejsca na Ziemi”, a z drugiej o wpuszczanie setek tysięcy muzułmanów. Pomijam tutaj mylenie przez niego uchodźców z imigrantami i pracującymi czasowo. Pozostaje jednak pytanie, czy zwycięska Platforma będzie wpuszczać imigrantów, czy nie?

Podobne pytania dotyczą prawie wszystkich dziedzin funkcjonowania państwa, więc pofantazjujmy.

Fantazjowanie ograniczone jest wypowiedziami liderów obecnej opozycji, jej rzeczywistymi działaniami i, co ważne, doświadczeniami ośmioletnich rządów PO i PSL. Spróbuję przedstawić, jak widzę państwo Platformy w kilku wybranych aspektach.

Imigracja

Tu muszę przyznać się do bezsilności. Szybkość i amplituda zmian oblicza Donalda Tuska od światłego i wolnego od uprzedzeń Europejczyka do zamkniętego nacjonalisty i ksenofoba powoduje, że możliwe jest całe spektrum rozwiązań: od mostu powietrznego Lampedusa–Warszawa do całkowitego zamknięcia granic z hasłem „Polska dla Polaków” głoszonym z pomocą pewnego adwokata, chwilowo na wygnaniu. Ksenofobiczną twarz pokazał niedawno Donald Tusk, wypominając pewnemu Polakowi jego rumuńskie pochodzenie i oskarżając rząd o wpuszczanie muzułmanów.

Poszanowanie Konstytucji

To było najważniejsze hasło opozycji przed ośmiu laty. Z czasem traciło na znaczeniu i wreszcie ucichło.

Konstytucja stała się zbędna, gdy Donald Tusk jednoosobowo unieważnił referendum i uznał Trzaskowskiego za prezydenta. Spełnił tym samym rolę Sądu Najwyższego i Trybunału Konstytucyjnego. Taka funkcja nie jest przewidziana w naszej Konstytucji, należy jednak do tradycji politycznej naszych zachodnich sąsiadów i nosi dumną nazwę „Führer”.

Wola Führera, czyli wodza, jak głosiły niemieckie autorytety prawnicze, nie była niczym ograniczona i mogła wyrażać się w dowolny sposób, wiążąc bezwzględnie poddanych. Poza tym zapowiedzi „zrobienia porządku” po zwycięskich wyborach w żaden sposób nie dają się pogodzić z obowiązującą Konstytucją. Jest więc ona zbędna, a źródłem prawa będzie wola wodza.

Wykonywanie woli wodza już ćwiczą zastępy jego zwolenników. Wódz występuje w białej koszuli, no to wszyscy na biało. Spędy Platformy wyglądają jak w Północnej Korei. A gdyby do białych koszul dodać czerwone krawaty, mielibyśmy ZMS. Były już w ustrojach totalitarnych koszule czarne i brunatne, mogą być i białe. Być może przesadzam w złośliwościach, jednakże nie znam żadnej demokratycznej partii w żadnym cywilizowanym kraju, której członkowie i zwolennicy ubieraliby się w jednakowe mundurki.

Wolność słowa

Zawsze leżała ona na sercu Platformie Obywatelskiej, zarówno teraz, jaki i wtedy, gdy rządziła. Pamiętamy wizytę ABW w redakcji tygodnika „Wprost”, szarpaninę o laptop i grzywnę (18 tys. zł) dla redaktora Majewskiego za skuteczną tegoż laptopa obronę.

Dodajmy do tego faktyczny monopol propagandowy, bo o informacji trudno było mówić, czyli śpiewanie TVP, TVN i Polsatu w jednym chórze.

Przypomnieć należy też usiłowanie niedopuszczenia do przyznania miejsca na multiplexie jedynej wtedy znaczącej stacji telewizyjnej niezależnej od rządu, czyli Telewizji Trwam, i ciągnącą się procedurę, łącznie z burzliwymi posiedzeniami komisji sejmowych i senackich, podczas gdy małe, nieznane firmy dostawały tam miejsca bez zbytnich ceregieli.

Ciąg dalszy dopisano latem, przy okazji organizacji Campusu Polska. W planie była dyskusja dziennikarzy nie należących do wściekle antypisowskich. Zdecydowanie przeciwnych Prawu i Sprawiedliwości, ale czasami krytycznych również wobec opozycji. Nazwano ich symetrystami i, jako zakale jedności moralno-politycznej narodu, odebrano prawo głosu. W efekcie w dyskusji o przyszłości Polski konkurowały z sobą ideologie lewackie ze skrajnie lewackimi.

Edukacja

Najlepszym kandydatem na szefa tego resortu jest oczywiście Roman Giertych. Posiada już poważne doświadczenie w sprawowaniu tego urzędu, a jego osiągnięć nie podważają nawet obecnie rządzący.

Nie wiadomo jednak, czy po oddaniu kręgosłupa za miejsce na liście, minister Giertych będzie kontynuował ówczesną linię, czy zajmie się propagowaniem odlotowych idei lewaków. Są to rozważanie raczej teoretycznie, jako że Roman Giertych bardziej zainteresowany jest rolą prokuratora generalnego i najwyższego sędziego w jednej osobie.

Bardziej interesuje go karanie dorosłych niż wychowywanie młodzieży.

Jeśli Platforma będzie musiała zapłacić Konfederacji za zawarcie koalicji, to murowanym kandydatem będzie Grzegorz Braun. Wtedy lekcje rozpoczynać się będą modlitwą, a w pierwsze piątki uczniowie klasami pomaszerują do spowiedzi i komunii.

Gdy Platforma będzie rządzić samodzielnie lub z Lewicą, edukacja z pewnością przypadnie lewackim aktywiszczom, jakich przedstawiszcze – San Kocoń kandyduje z listy Koalicji Obywatelskiej. Edukacja jest tą dziedziną, w której aktywiszcza mają najwięcej pomysłów, co nie znaczy pojęcia. Wtedy w polskich szkołach nauczycielszcza będą wychowywały uczeniszcza w duchu tolerancji.

Rolnictwo

Ministrem zapewne zostanie Michał Kołodziejczak, wsławiony głośnymi protestami przeciw wszystkim i bieganiem po brukselskich korytarzach. Pojęcie o rolnictwie ma takie, jak cała Platforma, czyli żadne. Nic dobrego z tego nie wyniknie, ale szkód też raczej nie narobi. Będzie pewnie krzyczał i protestował, choć sam nie będzie wiedział przeciw komu. Może dokończy sprzedaż lasów, choć pewnie tego nie zauważy.

Kultura

Tu murowanym kandydatem jest Andrzej Seweryn. Artysta o niekwestionowanym dorobku, obecnie zaangażowany politycznie. Jego zwięzły i konkretny program mogliśmy nie tak dawno oglądać, gdy przedstawiał go swojemu wnukowi. Minister i kultura odpowiedni dla Platformy.

Ochrona zdrowia

To temat trudny, bo na medycynie przejechało się już kilka rządów. Nic dziwnego, że o niej Donald Tusk wiele nie mówi. A szkoda, bo

ma w swoich szeregach prawdziwą perełkę, idealnego kandydata na ministra zdrowia. To profesor medycyny Tomasz Grodzki, który do perfekcji opanował skuteczny i wydajny sposób finansowania służby zdrowia. Nic, tylko wprowadzić go w całym kraju. Budżet odetchnie od żądań płacowych, lekarze zarobią godziwie, a i obsługa pacjentów się poprawi. W sumie wszyscy będą zadowoleni.

Unia Europejska

Tu Platforma obiecuje naprawienie tego, co zepsuł PiS: natychmiastowe odblokowanie funduszy i harmonijną współpracę z Komisją Europejską, czytaj: spełnianie wszelkich jej żądań. No może przesadziłem, przecież Donald Tusk chwali się wpływami wśród brukselskich decydentów i możliwością załatwienia wielu istotnych spraw. Jak jest w rzeczywistości, widzieliśmy przy okazji wizyty, jaką z jego namaszczeniem odbył w Brukseli lider Agrounii. Widzieliśmy go szwendającego się po brukselskich korytarzach i polującego tam na szefową KE. Okazało się, że brukselskie wpływy Tuska są zbyt małe, by zapewnić nadziei PO choć dziesięciominutowe posłuchanie w gabinecie pani przewodniczącej.

Niemniej chwila z przewodniczącą na korytarzu ogłoszona została niesamowitym sukcesem platformerskiej dyplomacji, która w chwilę załatwiła to, co nie udało się pisowskiemu ministrowi, czyli przedłużenie embarga na ukraińskie zboże. Niestety chwilę później odtrąbiony sukces okazał się ułudą, żadnego przedłużenia embarga nie było.

Dla normalnie myślących ludzi było to oczywiste, że Komisja Europejska na krótko przed polskimi wyborami zrobi wszystko, by dokuczyć Prawu i Sprawiedliwości i pomóc Donaldowi Tuskowi powrócić do władzy. To, że Donald Tusk chciał przedłużenia embarga, nie miało znaczenia. Tusk jest od wykonywania poleceń Brukseli, a raczej Berlina, a nie od mówienia możnym Unii, jak mają mu pomóc. Oni wiedzą to lepiej.

Podsumowanie

Nie wiemy, czy zwycięska Platforma wpuści tłumy osadników, czy zamknie granice. Nie wiemy, czy obrady Sejmu rozpoczną się Mszą, czy oficjalne komunikaty z obrad będą w stylu „Premierszcze zapewniło posłoszcza, że ministszcza jego rządu, ściśle współpracując z komisaryszczami Komisji Europejskiej, pracują intensywnie dla dobra Polski, by Poliszczom żyło się lepiej”.

Mimo tego prawie co trzeci wyborca gotowy jest głosować na kota w worku. To właśnie jest miara zaślepienia.

A na razie trwa gorąca wyborcza kampania. Strony rzucają wobec siebie coraz cięższe oskarżenia. Wychwytują też najmniejsze nieścisłości. Tak też zrobiła Platforma, zaskarżając podany przez PiS stopień bezrobocia w czasach rządów PO. I wygrała. Rzeczywiście, poziom bezrobocia wynosił wtedy nie 15%, jak twierdził PiS, a jedynie 14,4%. Kłamstwo udowodnione – wielki sukces! A przy okazji przypomniano Polakom, jak żyło się pod rządami Donalda Tuska.

W tym samym czasie TVP wznowiła nadawanie serialu Reset. Zarzuty tam stawiane są tak poważne, że gdyby choć trochę były nieprawdziwe, zaowocowałyby serią pozwów i spraw karnych. Tymczasem cisza. Trudno o lepszy certyfikat prawdziwości oskarżeń.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Political fiction” znajduje się na s. 12 październikowego „Kuriera WNET” nr 112/2023.

 


  • Październikowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Political fiction” na s. 12 październikowego „Kuriera WNET” nr 112/2023

Żyjemy w szczęśliwym kraju niezbyt szczęśliwych ludzi / Krzysztof Skowroński, „Kurier WNET” nr 112/2023

Polska jest krajem bezpiecznym, który się rozwija, a jednak przeważnie w pierwszym zdaniu rozmówcy wybrzmiewa narzekanie, zwykle nie wynikające z doświadczenia życiowego, a z doświadczenia medialnego.

Krzysztof Skowroński

Pełnia księżyca. Ostania przed wyborami. Z rozgwieżdżonego nieba Grodzieńszczyzny nie da się wywróżyć, kto wygra. Siedzę pod 300-letnimi dębami, naprzeciw drewnianego dworku znajdującego się może 15 km od polsko-białoruskiej granicy.

Głównym tematem rozmów jest wzburzenie, jakie wywołał film Zielona granica.

Emerytowany major straży granicznej opowiada o bitwie, która miała miejsce na polskiej granicy w listopadzie 2021 r., kiedy kilka tysięcy migrantów, wspomaganych przez białoruskie służby, chciało sforsować granicę.

ie była to syryjska rodzina z filmu pani Holland, a dwudziesto-trzydziestoletni mężczyźni, których szlak emigracyjny często zaczynał się w Moskwie. Leciały kamienie, belki, strzelano z proc, kilku żołnierzy zostało rannych. Chciano sprowokować Polaków do oddania strzałów albo innej czynności, którą można by uznać za wrogi akt w stosunku do Białorusi.

Takich przypadków w mniejszej skali na granicy polsko-białoruskiej było bez liku. Pan major zwrócił uwagę, że przez pewien czas kryzysu każdy, kto przekraczał granicę polsko-białoruską, mógł na granicy poprosić o azyl w Polsce. W Kuźnicy Białostockiej nikt się na to nie zdecydował, bo uchodźcy wiedzieli, że taki akt wyklucza ich podróż do Niemiec. Słuchamy opowieści o tym, w jaki sposób straż graniczna pomagała, dając migrantom koce, jedzenie, a tym, którzy potrzebowali – opiekę lekarską.

Jest prawdą, że ci, których służby białoruskie przerzucały przez granicę w Puszczy Białowieskiej, narażali swoje życie. Puszcza Białowieska jest największym lasem w Europie, pełnym rzek, źródeł i bagien, w których nawet znający las miejscowy może się zagubić, a co dopiero uchodźca z Iraku czy z Syrii.

W Białymstoku rozmawialiśmy z panią rzecznik podlaskiej straży granicznej, która opowiadała nam o scenie z filmu, w którym straż graniczna przerzuca przez płot ciężarną kobietę. W tym miejscu, w którym miałoby się to zdarzyć, płot miał ponad 3 metry wysokości, więc takie zdarzenie nie mogło mieć miejsca. Pozostaje pytanie, na które pewnie znamy odpowiedź: dlaczego taki film powstał? I ciekawe, jakie wrażenie zrobił w Watykanie?

Granica polsko-białoruska jest kolejnym przystankiem w naszej „Odysei wyborczej”. Po przejechaniu 2000 km chyba mogę stwierdzić, że żyjemy w szczęśliwym kraju niezbyt szczęśliwych ludzi. A może sytuacja jest jeszcze bardziej skomplikowana. Polska jest krajem bezpiecznym (abstrahując od tego, co się dzieje na granicy polsko-białoruskiej i wojny na Ukrainie), który się rozwija, w którym nie widać biedy, jedzie się po nowych drogach, widzi się ładne domy, a te domy mają otwarte bramy; w którym, jak nie zamkniemy samochodu, to małe jest prawdopodobieństwo, że ktoś niepożądany nim odjedzie.

A jednocześnie przeważnie w pierwszym zdaniu rozmówcy wybrzmiewa narzekanie, zwykle nie wynikające z doświadczenia życiowego, a bardziej z doświadczenia medialnego.

Można by było zastosować terapię, wyłączając wszystkim na tydzień dostęp do wszystkich mediów. Wtedy wreszcie każdy mógłby odpowiedzieć sobie na pytanie, co czuje, co myśli i czego doświadcza.

Ale to się nie zdarzy, chyba że wygra Donald Tusk i zgodnie ze swoją zapowiedzią w ciągu 24 godzin zmieni radio i telewizję publiczną i zaczną one opowiadać o zbrodniach PiS-u. Wtedy nastąpi kolejna próba ujednolicenia świadomości Polaków.

Prawdopodobieństwo, że to się zdarzy, na szczęście jest niskie, ale gdyby tak się stało, to przynajmniej będę mógł z dumą powiesić dyplom Nagrody Wolności Słowa Europy Środkowej, który otrzymałem za Radio Wnet, i zwiększyć nakład „Kuriera WNET”. Jego lektura – na którą mamy w tym miesiącu czas do 15 października – niech utwierdzi nas w naszych decyzjach wyborczych.

Artykuł wstępny Krzysztofa Skowrońskiego, Redaktora Naczelnego „Kuriera WNET”, znajduje się na s. 2 październikowego „Kuriera WNET” nr 112/2023.

 


  • Październikowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł wstępny Krzysztofa Skowrońskiego, Redaktora Naczelnego „Kuriera WNET”, na s. 2 październikowego „Kuriera WNET” nr 112/2023

Strzelaliśmy do wroga z brylantów, które pozostały po pięciu latach okupacji / Adam Gniewecki, „Kurier WNET” 111/2023

Upamiętnienie godziny W na rondzie Dmowskiego w Warszawie | Fot. Wikipedia

Ówczesna rzeczywistość przerastała dzisiejszą fikcję. A oni szli w bój jak na śpiewanie i lśnili chwałą, a „czerwona zaraza” czekała, by „czarna śmierć” pochłonęła te klejnoty polskości.

Adam Gniewecki

A czym mieli strzelać?

„Należymy do narodu, którego losem jest strzelać do wroga z brylantów”, powiedział Stanisław Pigoń – historyk literatury polskiej, edytor, wychowawca i pedagog, a w latach 1926–1928 rektor Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie – komentując wstąpienie do oddziału dywersyjnego AK Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, wybitnego poety, autora ponad 500 wierszy, kilkunastu poematów i około 20 opowiadań, jednocześnie starszego strzelca podchorążego Armii Krajowej i podharcmistrza Szarych Szeregów, poległego od kuli szwabskiego snajpera w wieku 23 lat już w czwartym dniu Powstania Warszawskiego.

Pomścił go sowicie następny kamień szlachetny rzucony do walki z bydlęcą watahą, „Antek Rozpylacz” – Antoni Godlewski, pogromca „gołębiarzy” (niemieckich strzelców wyborowych), których w pierwszych ośmiu dniach walki ubił osiemnastu. Pseudonim zawdzięczał zdobytemu samodzielnie pistoletowi maszynowemu Sten. Syn wysokiego urzędnika państwowego w II RP – wicewojewody nowogródzkiego i warszawskiego oraz starosty warszawskiego – w czasie okupacji „Rozpylacz” był studentem tajnego nauczania na Politechnice Warszawskiej.

Według Biuletynu Informacyjnego Komendy Głównej AK, był „ruchliwy jak iskra, wytrzymały jak stal i bezprzykładnie odważny”. Nie rozstawał się ze swoja sympatią, Antoniną Grzybowską ps. Nina, a towarzyszył im często trzynastoletni łącznik „Miki” – żydowski chłopiec Zalman Hochman, kryjący się pod nazwiskiem Zenon Borkowski. „Antek Rozpylacz” zginął już 8 sierpnia w wieku 21 lat. By nie wymieniać wszystkich jego zasług i zalet, najprościej powiedzieć celnie i z warszawska – „brylant, nie chłopak”.

W Powstaniu Warszawskim wzięło udział i zginęło wielu innych ówczesnych i przyszłych artystów, inżynierów, lekarzy, naukowców, studentów, licealistów… słowem: kwiat, przyszłość i elita narodu. Ci, którzy pracowali, uczyli się i walczyli – każdy za dwóch. To były narodowe brylanty.

Innej amunicji było brak. Stanęła także do boju elita warszawskich zadziornych, zawsze wesołych andrusów. To też, w swojej „kategorii”, były kamienie szlachetne.

Tak, strzelano tym, co najcenniejszego jeszcze zostało po pięciu latach udręki nieludzkiej niemieckiej okupacji. Rozkaz wysłał ich w bój, do którego rzuciliby się i bez rozkazu. Ci, którzy pamiętają te czasy, mówią, że ciśnienie nienawiści, buntu, chęci odwetu i pragnienie wyzwolenia były wśród akowców tak ogromne, że rzesza „brylantowych dzieci” eksplodowałaby samowolnie i niepowstrzymanie. Byli zbyt mądrzy, by nie zdawać sobie sprawy, że szanse przeżycia mieli niewielkie, i żeby umieć rozważyć, czy wolą dalej żyć na kolanach, czy umrzeć w walce. Bo to były brylanty, a brylant to symbol szlachetności, blasku i twardości.

Piękni, mądrzy, młodzi, szaleńczo odważni i… jeszcze nieświadomi, że zostaną pozostawieni sami sobie w obliczu niemiecko-rosyjskiego braterstwa zbrodni i grabieży. Spodziewana pomoc nie nadchodziła. Sami wobec zbrodniczej, dzikiej hordy nałogowych, dobrze wyposażonych bandytów, mieli już tylko walkę.

Pozostawieni cynicznie przez tych ze Wschodu, którzy jeszcze przed chwilą do tego zrywu ich namawiali, i tych z Zachodu, którzy już wcześniej z tymi ze Wschodu podzielili świat. Do tego podziału Powstanie nie pasowało, więc jedni i drudzy patrzyli bezczynnie, jak konało Warszawskie Powstanie i umierało Miasto. „Czerwona zaraza” czekała na swoją kolej, obserwując cierpliwie, jak „czarna śmierć” je pożera. Te jakże celne przenośnie pochodzą z prawdopodobnie ostatniego wiersza Józefa Szczepańskiego-Ziutka Czekamy ciebie czerwona zarazo.

Józef Szczepański był także autorem licznych powstańczych piosenek i jednym z jasno błyszczących brylantów w warszawskim diademie. Ranny „Ziutek”, wyniesiony ze Starówki kanałami do Śródmieścia, zmarł 10 września w wieku 22 lat. Prawdopodobnie najmłodszą poetką lecz nie mniej od innych lśniącym brylantem Powstania Warszawskiego, była Tereska Bogusławska, która w 1944 roku miała zaledwie 15 lat. Nie wszystkie brylanty były młodzikami. Były i starsze, bardziej doświadczone życiu i w walce, choć ciągle młode.

Warszawiacy mogą nie tylko cytować literaturę Powstania, ale także z pamięci powtarzać wspomnienia krewnych, które zresztą w literaturze, już nie w formie gawędy, znaleźć można. Te bezcenne, osobiste wspomnienia i opowieści trzeba starannie przechowywać i przekazywać następnym pokoleniom. To jest gleba, na której będą kiełkować nowe ziarna patriotyzmu i rosnąć polskie dęby.

By nie szukać daleko, na przykład niezwykle bogata jest historia nieprzerwanej i trwającej całe życie walki o wolność Polski mego stryja, komandora ppor. Antoniego Gnieweckiego ps. Witold, która rozpoczęła się od POW (Polskiej Organizacji Wojskowej – tajnej organizacji wojskowej działającej w latach 1914–1921). Potem Legiony i wojna 1920 roku. Podczas II wojny światowej – Armia Krajowa, gdzie 1 września 1941 r. z jego inicjatywy utworzono konspiracyjną organizację Marynarki Wojennej – Wydział Marynarki Wojennej krypt. „Alfa” Komendy Głównej Armii Krajowej (od czerwca 1944 – „Ostryga”), którym dowodził. I jeszcze Powstanie Warszawskie, w przeddzień którego Wydział wystawił do walki oddział o kryptonimie „Szczupak”, liczący około 50 marynarzy Armii Krajowej. Na początku 1948 r. przyszło po stryja UB. Miał szczęście, bo… zmarł 3 miesiące wcześniej.

Brat mojej matki, Tomasz Kostuch, tuż przed II wojną światową został zawodowym oficerem wojsk pancernych. We wrześniu 1939 roku walczył jako dowódca plutonu czołgów, następnie przedarł się do Rumunii, gdzie go internowano. Uciekł i dotarł do Francji, gdzie znów, jako dowódca plutonu czołgów, bił Niemca i otrzymał swój pierwszy Krzyż Walecznych. Po kapitulacji Francji przedostał się do jej nieokupowanej części (państwo Vichy), gdzie został aresztowany i umieszczony w obozie, z którego uciekł.

Został ponownie złapany i osadzony w obozie koncentracyjnym na południu Algierii, a później na Saharze. Przetrzymywano go w obozach w Algierze, Oranie i Maroko. Uwolniony po inwazji aliantów na Afrykę Północną, przedostał się do Casablanki, a stamtąd do Wielkiej Brytanii. Znowu, tym razem jako dowódca plutonu czołgów 16 Brygady Pancernej gen. Maczka, w imieniu Polski bił Niemców.

W Wielkiej Brytanii przeszedł, a właściwie przetrwał mordercze, elitarne szkolenie cichociemnych. Zrzucony na spadochronie do Polski w kwietniu 1944 r. i przydzielony do Warszawskiego Obszaru AK, brał udział w Powstaniu Warszawskim w podobwodzie Śródmieście Południowe, jako kolejno: dowódca dyspozycyjnego patrolu saperów z miotaczem ognia (3–6 sierpnia), adiutant komendanta podobwodu i oficer taktyczny odcinka „Sarna” (od 27 sierpnia). Za postawę bojową na tym ostatnim stanowisku otrzymał swój drugi Krzyż Walecznych.

Opowiadał, jak kryjąc się ze swoimi chłopcami w gruzach i za jedyną broń mając miotacz ognia, ujrzeli idących prosto na nich trzech Niemców ze szmajserami gotowymi do strzału. Podpuścili ich bardzo blisko i trzy sylwetki, wśród nieludzkiego wycia i odgłosów eksplozji amunicji w rozżarzonej niemieckiej broni, zatańczyły w płomieniach. „Wiesz, widziałem wiele i choć wiem, że oni zabiliby nas bez mrugnięcia okiem i bez wyrzutów sumienia, tej chwili jakoś nie mogę zapomnieć”, wyznał po latach.

Po upadku powstania, wyzwolony przez Anglików z niewoli niemieckiej, w Wielkiej Brytanii ukończył kursy wojskowe Polskich Sił Zbrojnych. Zwiedziony przez propagandę komunistyczną, w 1946 r. powrócił do Polski, gdzie dosłużył się stopnia podpułkownika. W 1950 roku aresztowany przez UB, spędził w więzieniu na Rakowieckiej 2 lata. Nieludzko torturowany, nie przyznał się do wmawianych mu win i dzięki temu karę śmierci zamieniono mu na dożywocie. Został zwolniony z więzienia w 1956 r. Zmarł w „transformowanej” już Polsce w 1992 roku.

Przedstawione w skrócie losy tych dwóch, wziętych z najbliższego „sąsiedztwa” – nie waham się napisać: wielkich – Polaków to historie prawie bezustannego poświęcenia ojczyźnie i permanentnej walki o jej wolność. Jednym z wielu i ostatnim dla nich bojem z bronią w ręku było Powstanie Warszawskie. Można ich obu włączyć do kategorii, błyszczących od dawna w naszyjniku chwały najpiękniejszych powstańczych brylantów.

Zostając w najbliższym kręgu obserwacji, powiem, że moja matka jako młoda lekarka wstąpiła w szeregi AK. Miała pseudonim Marychna. Przenosiła i przechowywała „bibułę”. Pod zakrywającym nogi kocem wywoziła z getta Żydów. Jako powstańcza sanitariuszka przeszła cały koszmar walk na Starówce. Zasypana gruzami przez wybuch niemieckiej bomby lotniczej, półprzytomna i głucha ewakuowała się kanałami ze swoim oddziałem (zgrupowanie „Róg” – batalion „Gustaw” – kompania „Aniela”).

Weszli włazem, na placu Krasińskich, który dzisiaj znajduje się na terenie Pomnika Powstania Warszawskiego, by po 8 godzinach wyjść na Nowym Świecie. W styczniu odszukała dom rodzinny. Był spalony, a znalezione w popiołach szczątki zamordowanych przez Niemców rodziców i stopione w pożarze pociski, które ich zabiły, włożyła do pudełka, które na saneczkach zawiozła na cmentarz i złożyła w grobie rodzinnym.

Jej brat, także lekarz, który prowadził na Mokotowie szpital powstańczy, słysząc polecenie szwabskiego oficera: „ci, którzy mogą – wychodzić, resztę zabijamy!”, trzasnął niemieckie bydlę w pysk, za co ten odpłacił się bohatersko – kulą z pistoletu. Zwłok nigdy nie odnaleziono. Znowu brylant, który rozbłysnął odwagą, godnością i honorem oraz wzorowym poświęceniem lekarza broniącego do końca swoich chorych.

Męstwo ich i wielu innych, im podobnych, umiejętność przetrwania w ciągłych walkach, sprawność w boju, ich siła oraz moc charakteru stawiają ich w szeregu największych patriotów, najlepszych obywateli i najdzielniejszych żołnierzy świata.

Ówczesna rzeczywistość przerastała dzisiejszą fikcję. Dlaczego? Bo tamta rzeczywistość przekraczała granice wyobraźni. Była gorsza od najgorszego koszmaru. A oni szli w bój jak na śpiewanie i lśnili chwałą, a „czerwona zaraza” czekała, by „czarna śmierć” pochłonęła te klejnoty polskości, bo by jej utrudniały realizację podłych planów.

Czarne chmury znów gęstnieją. Zróbmy wszystko, żebyśmy więcej nie musieli strzelać brylantami. Tak nam ich dziś brakuje, a nie rodzą się na kamieniu.

Niech odradzają się i żyją pokolenia pięknych, twórczych i patriotycznych. Niech pracują ku ojczyzny i własnemu pożytkowi, zamiast ginąć w walce z dziczą. Są godni lepszej przyszłości.

Artykuł Adama Gnieweckiego pt. „A czym mieli strzelać?” znajduje się na s. 2 i 10 wrześniowego Kuriera WNET” nr 111/2023.

 


  • Wrześniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.

    Artykuł Adama Gnieweckiego pt. „A czym mieli strzelać?” na s. 10 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 111/2023

Wrzesień 1939 we wspomnieniach ówczesnego ośmiolatka. Panika i tułaczka po Pomorzu w ucieczce przed Niemcami

Feldfebel wrzeszczał, że Polska nigdy więcej nie powstanie, bo Polacy ją przepili, przetańczyli i przeżarli. Pocieszył wszystkich, że Hitler zaprowadzi porządek, który nam również wyjdzie na dobre.

Zygmunt Zieliński

Zamiast iść do drugiej klasy, już o świcie siedziałem wraz z innymi na wozie konnym, który zawiózł nas do Sartowic, gdzie promem przeprawiliśmy się przez Wisłę. Zaczęła się dwutygodniowa odyseja. Wszystko odbywało się zbyt szybko, by zarejestrować pamięcią ciągłość wydarzeń. Przeprawa przez Wisłę odbywała się w panice, bo ktoś puścił wieść, że niemieckie oddziały są tuż. W rzeczywistości słychać było z daleka grzmoty, przypuszczalnie artyleryjskie. Jakoś, nie wiem, jakim środkiem lokomocji, trafiliśmy do Chełmna i tam po raz pierwszy przeżyliśmy bombardowanie. Schronieniem, dość wątpliwym, był klasztor sióstr szarytek. Bomby padły głównie do Wisły i chyba zatopiły jakąś barkę.

Spodziewaliśmy się spotkać ojca, który z nami nie uciekał, mając za zadanie wraz z małym oddziałkiem Obrony Narodowej ochranianie względnie zniszczenie urządzeń łączności. Podobno przechodził przez Chełmno, ale w tej ciżbie ludzi odnalezienie się graniczyłoby z cudem.

Losy ojca potoczyły się potem inaczej niż nasze, bowiem my wróciliśmy po dwóch tygodniach do Pruszcza, a ojciec, jako niezmobilizowany (39 lat) oficer rezerwy szedł jednak z wojskiem, uczestniczył w kilku bitwach i dostał się za Bug, gdzie ogarnęli go wraz z innymi bolszewicy. Tylko opanowaniu zawdzięczał wydostanie się z niewoli, bowiem puszczali „raboczich”, a on podał się za „pocztyliona”. Śmierć była mu widocznie pisana nie w Katyniu, a gdzieś pod Chojnicami w Borach Tucholskich, z rąk Niemców.

Z Chełmna jakimś cudem, już pociągiem, dostaliśmy się do Kornatowa pod Toruniem, gdzie transport został zbombardowany. Utraciliśmy wszystko prócz podręcznych bagaży, bowiem po powrocie do pociągu, kiedy ustało bombardowanie, większości pozostawionych rzeczy już nie zastaliśmy. Widocznie złodzieje nie bali się bomb, podobnie jak Boga, okradanie ludzi w takiej sytuacji było bowiem świadectwem braku podstawowych zasad moralnych.

Po powrocie do Pruszcza również zastaliśmy mieszkanie wyrabowane. Czego nie ukradli rodacy, zasekwestrowali Niemcy, bowiem, jak się podobno wyraził jeden z miejscowych do mojej matki: „hier gibt nur deutsches Eigentum” – tutaj wszystko jest własnością niemiecką. Okazało się, że nawet albumy ze zdjęciami rodzinnymi. (…)

Nikt nie wiedział, dokąd należy się udać. Pojechaliśmy częściowo szosą warszawską, a najczęściej zaś wzdłuż niej, bocznymi drogami. Pierwsze bombardowanie przeżyliśmy w Lubiczu. O mało nie skończyło się to tragicznie. Wóz nasz pozostał w brzozowym zagajniku tuż przy wjeździe do wsi. Ponieważ babka moja nie chciała się ruszyć z miejsca, pozostawiono ją na straży naszych resztek mienia. Wszyscy inni poszli do wsi szukać ewentualnego schronienia i paszy dla koni. Zaszliśmy do pierwszej z brzegu chaty, ale łatwo było zauważyć, że właścicielami było starsze małżeństwo niemieckie.

Był tam też dorosły ich syn. Nalegał on, by rodzice opuścili dom, co było zrozumiałe ze względu na trwający nalot. On sam był bardzo nerwowy i stale wchodził na poddasze. W pewnym momencie zbiegł po drabinie ustawionej w sieni i siłą chciał wypchnąć rodziców z domu; zaczął też mówić po niemiecku, choć dotąd mówili, on i jego rodzice, wyłącznie po polsku. Wyjściu ich z domu przeciwstawił się jeden z naszych listonoszy, grożąc pistoletem.

W czasie szamotaniny nagle posłyszeliśmy straszny huk, drewniane ściany zachwiały się i cały dom się przechylił. Bomba padła o kilka metrów od progu. W niedługim czasie zjawili się dwaj żołnierze, chyba z jednostki kawaleryjskiej stojącej nieopodal w lesie, w którym znajdował się także nasz wóz.

Syn gospodarzy wyskoczył przez okno, ale zaraz został przyprowadzony przez innych żołnierzy, którzy przypuszczalnie otaczali dom. Zabrano go, a nam powiedziano, że dawał znaki białą płachtą, którą powiewał z dymnika. (…)

Kiedy po jakimś tygodniu wyruszyliśmy z gościnnej wsi – nie wiedząc, jak przebiega front, gdzie się znajdują Niemcy – zobaczyliśmy ich po ujechaniu zaledwie kilku kilometrów. Była to ciężarówka z kilkunastoma żołnierzami. Dowodził bardzo opasły feldfebel, którego mam przed oczyma, jakby to było wczoraj. Dokonano pobieżnej rewizji, zaznaczając, że jeśli znajdą broń, której zaraz się nie odda, to wszyscy łącznie z dziećmi będziemy rozstrzelani.

Matka miała mały pistolet, podobnie jak jeden z listonoszy. Po oddaniu ich zaniechano ledwo rozpoczętej rewizji, a gruby feldfebel zaczął żartować, pytając, czy nie znudziła się nam wycieczka w takim upale i kurzu. Matka moja zaczęła płakać, co go jakoś rozwścieczyło. Zaczął wrzeszczeć, że Polska nigdy więcej nie powstanie, bo Polacy sami ją przepili, przetańczyli i przeżarli. Pocieszył jednak wszystkich, że Hitler zaprowadzi porządek, który nam również wyjdzie na dobre. Inni żołnierze nawet na nas nie spojrzeli, mieli ponure miny i, jak się wydawało, humor sierżanta nie czynił na nich wrażenia. (…)

Miejscowi Niemcy obiecali ojcu zemstę. Za co, tego nie wiedział ani ojciec, ani nikt inny, bowiem ojciec utrzymywał z miejscowymi Niemcami dobre, z niektórymi nawet przyjacielskie stosunki.

Już następnego dnia zjawili się ludzie z Selbstschutzu i zabrali ojca, zdaje się do remizy strażackiej, gdzie przetrzymywani byli już inni Polacy. Ojciec został okropnie skatowany, podobno miał odbite nerki i nawet, gdyby go później nie zamordowano, prawdopodobnie nie przeżyłby.

Erich Schmidt, a także mleczarz Papke, nasz sąsiad, wymogli na owym oficerze, który przesłuchiwał matkę, zwolnienie ojca. Przedtem jednak matka została ponownie wezwana dla wyjaśnienia, skąd w naszej skrzyni schowanej przed ucieczką znalazła się szabla i ów pistolecik. Przy przesłuchaniu był jeden z miejscowych Niemców, bardzo młody człowiek, któremu ojciec wyświadczył niejedną przysługę, a który w obecności matki postulował rozstrzelanie ojca z tej racji, że był polskim oficerem i urzędnikiem państwowym. Zdenerwowany wehrmachtowiec wrzasnął na niego w pewnym momencie, zapytując go, czy zatem i on, niemiecki oficer, też jest wobec kogoś winny, ponieważ jest tym, kim jest? Kiedy wreszcie się go pozbył, powiedział do matki, że nie może pojąć, dlaczego tutejsi Niemcy tak nas nienawidzą.

Jego zdaniem, dobrze im się w Polsce powodziło, choć uskarżali się na prześladowania. – Nie rozumiem tu czegoś – mówił do matki – ale wiem jedno: państwo, cała rodzina, musicie natychmiast stąd uchodzić i dobrze się, przynajmniej na jakiś czas, przyczaić, bo ja dziś tu jestem, jutro może mnie nie być, a skoro wejdzie tu inna władza (chyba miał na myśli gestapo), zabiją was.

Pani mąż zostanie uwolniony jeszcze dziś, a jutro ma was tu nie być. Niech pani zabierze mundur swego męża, bo rekwirujemy tylko broń. Z tego munduru miałem potem ubranie, które nosiłem prawie przez całą wojnę. Wyrosłem z niego chyba dopiero gdzieś w 1943 r.

Kiedy wrócił ojciec, zmaltretowany nie do poznania – był bowiem nie tylko bity, ale razem z wójtem musiał ciągnąć przez całą wieś wóz wypełniony śmieciami, a popędzali ich młodzi członkowie Selbstschutzu – ten zwykle bardzo energiczny mężczyzna zupełnie opadł z sił. Opowiadał tylko, że w czasie ich maltretowania na ulicy niektórzy Niemcy szybko znikali z pola widzenia, ale gawiedź podszczuwała konwojentów, robiła złośliwe uwagi pod adresem maltretowanych.

Ojciec nigdy nie powiedział, kto go bił, choć matka o to się dopytywała. Argumentował, że to wzbudziłoby nienawiść do tych ludzi, a chrześcijaninowi nie wolno nienawidzić. Taka była jego religijność, bez ostentacji, ale konsekwentna bez granic.

Cały artykuł ks. Zygmunta Zielińskiego pt. „Wrzesień 1939 w przeżyciach ośmiolatka” znajduje się na s. 8–9 wrześniowego Kuriera WNET” nr 111/2023.

 


  • Wrześniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł ks. Zygmunta Zielińskiego pt. „Wrzesień 1939 w przeżyciach ośmiolatka na s. 8–9 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 111/2023

Paweł Wiszniewski o zakończonym Festiwalu Muzyki Dawnej w Jarosławiu

Paweł Wiszniewski/Fot. Mikołaj Murkociński/Radio Wnet

W Jarosławiu zakończył się XXXI Festiwal Muzyki Dawnej „Pieśń naszych korzeni”.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

Zobacz także:

Dr Wojciech Frazik: Przesłaniem prof. Felczaka było to, żebyśmy byli wolni

Matka Boża i profesor J.R.R. Tolkien. Kolejna odsłona powiązań pisarza i jego wszechświata Śródziemia z wiarą katolicką

Posąg Maryi na kaplicy w Lourdes | Fot. Bahnfrend, CC A-S 3.0, Wikimedia.com

Motywy maryjne są obecne w życiu profesora Tolkiena i w jego twórczości. Początkowo biografowie jakby próbowali to ukryć, żeby Tolkien był łatwiej przyswajalny dla protestantów czy dla niewierzących.

Matka Boża i profesor Tolkien

Z tolkienistą i podróżnikiem, Ryszardem Derdzińskim – Galadhornem rozmawia Konrad Mędrzecki

Napisał Pan ostatnio świetny tekst pt. Tolkien i Bernadeta. Jest w nim niesamowity opis postaci tolkienowskiej, która nie jest sensu stricto Matką Boską, a okazuje się, że jak się jej przypatrzeć, to Nią jest. Może Pan trochę to przybliżyć?

Motywy maryjne są obecne w życiu profesora Tolkiena i w jego twórczości. To jest temat, o którym mówi bardzo wiele, chociaż wydaje się, że na początku biografowie jakby próbowali to troszeczkę ukryć, żeby Tolkien był łatwiej przyswajalny dla protestantów czy dla ludzi niewierzących. Ale im bardziej poznajemy życie profesora Tolkiena, tym więcej tych faktów wychodzi na jaw.

A mamy już przed sobą niedługo premierę książki o wierze profesora Tolkiena – Tolkien’s Faith: A Spiritual Biography. To będzie jego duchowa biografia, napisana przez Holly Ordway.

Dzięki mojej współpracy z autorką uzyskałem bardzo dużo ciekawych informacji na temat tego, co tam będzie, np. à propos ulubionych świętych Profesora. No i się okazuje, że jedną z ukochanych świętych profesora Tolkiena była święta Bernadeta, która była tą dziewczyną, która spotkała Maryję. Miała z Matką Bożą osiemnaście spotkań w grocie Masabielle w Lourdes i od tego momentu zaczęła się historia tego niezwykłego sanktuarium, z którym Tolkien miał pewną łączność i którym się bardzo interesował.

Szczególnie interesowały go uzdrowienia. Pisał o nich w listach i polecał swoich chorych przyjaciół, np. Warrena Lewisa, brata Clive’a Staplesa Lewisa, opiece właśnie świętej Bernadety i jej modlitwie. Mówił o niej, że to jest jego ukochana święta, taka uboga święta, która zawsze bardzo mocno wpływała na jego życie. I to jest też motyw, który pojawia się w jego twórczości i w listach. Poruszało go ubóstwo stajenki i życia Pana Jezusa, także ubóstwo i prostota życia bardzo wielu świętych. (…)

A czy możemy, Panie Ryszardzie, przypomnieć w paru słowach życiorys świętej Bernadety?

W paru słowach… Ona wywodziła się z rodziny bardzo ubogich ludzi, którzy mieli bardzo duże problemy związane z pracą w młynie, z tym, że wchodziły nowe technologie i ich młyn po prostu zbankrutował. I dlatego w 1858 roku, kiedy Bernadecie ukazała się Matka Boża, rodzina Soubirous mieszkała w czymś w rodzaju dawnego więzienia na terenie Lourdes – to się nazywało Cachot – i byli bardzo, bardzo ubodzy. Czternastoletnia Bernadeta tak naprawdę poszła do groty Masabielle po to, żeby zebrać chrust, dlatego że ostatnią wiązkę chrustu sprzedali dzień wcześniej, żeby kupić chleb.

Ona przeżyła wtedy przełom w swoim życiu potem, jako osoba, która spotkała Maryję, spotykała bardzo wielu ludzi, z których jedni ją prześladowali, a inni uwierzyli. Ostatecznie została zakonnicą w Nevers. Tam zmarła w dość młodym wieku 35 lat jako siostra zakonna i tam znajdują się jej relikwie. (…) I tutaj można nawiedzić także zachowane w nienaruszonym stanie relikwie świętej Bernadety, w Nevers.

Wiele motywów u Tolkiena, zwłaszcza opisanych w Naturze Śródziemia, łączy się z tą historią. Bo mamy tam właśnie motyw nienaruszenia ciała świętych, co nastąpiło też w przypadku św. Bernadety. Tolkien nawiązał do tego w Naturze Śródziemia jako do czegoś, co jest udziałem najbardziej świątobliwych królów Numenoru.

Jest wiele, wiele innych tego typu elementów, o których warto poczytać w książce Natura Śródziemia. (…)

Chciałem jeszcze na sekundę pochylić się nad kwestią Niepokalanego Poczęcia, które jest, jak się okazuje, opisane w książce Tolkiena i Pan to w swoim tekście zawarł: „porodowi u Eldarów nie towarzyszy ból”.

To nie jest wiadomość z Ewangelii, ale nawiązanie do tradycji Kościoła i do pewnych apokryfów, które tę wiadomość przekazują, że Maryi, kiedy rodziła Pana Jezusa jako Niepokalanie Poczęta, nie towarzyszył ból porodu. Jak wiemy, według Biblii bóle porodu i w ogóle wszelkie nasze bóle cielesne są konsekwencją upadku, grzechu pierworodnego.

Maryja jest istotą nieupadłą, jedynym człowiekiem, który nie był obciążony skutkami grzechu pierworodnego. I Tolkien nawiązywał także do tego faktu w listach, kiedy pisał o pierwszych ludziach, którzy żyli w jego świecie. Mówił, że oni nie urodzili się jako upadli, ale ich upadek nastąpił potem. A dla nich obrazem takich nieupadłych istot byli elfowie, bo elfowie nie mieli za sobą epizodu grzechu pierworodnego.

Więc w pewnym sensie elfowie u Tolkiena są też obrazem istot myślących, właśnie dzieci Bożych, które są nieupadłe, które są w jakimś sensie niepokalanie poczęte. Tutaj właśnie mamy ten motyw, który zbliża Galadrielę i Maryję, dlatego że Galadriela u Tolkiena była królową elfów, która jednocześnie była istotą bardzo czystą. To się potem pogłębiało w jego listach, w jego rozważaniach na temat tej postaci. Galadriela jest więc w literaturze profesora Tolkiena pewnego rodzaju obrazem Maryi.

Cała rozmowa Konrada Mędrzeckiego z tolkienistą Ryszardem Derdzińskim pt. „Matka Boża i profesor Tolkienznajduje się na s. 35 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 110/2023.

 


  • Sierpniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Rozmowa Konrada Mędrzeckiego z tolkienistą Ryszardem Derdzińskim pt. „Matka Boża i profesor Tolkien” na s. 35 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 110/2023

„Pójdźcie, dzieci, ja was uczyć każę”. Koncepcja Mitteleuropy w zamyśle jej twórcy i w rozumieniu współczesnych Niemiec

Niemiecki plakat z 1915 roku przedstawiający wizję Europy po zwycięstwie państw centralnych | Fot. Picryl.com, domena publiczna

Istota Mitteleuropy polega na tym, że to Berlin ma decydować o tempie rozwoju potencjału takich narodów jak Polska i jak trzeba, nałożyć trwałą barierę rozwojową, która będzie trzymać je pod kontrolą.

Łukasz Jankowski, prof. Grzegorz Kucharczyk

Logika Mitteleuropy

O niemieckiej koncepcji Mitteleuropy, sformułowanej w 1915 roku w książce Friedricha Naumanna Mitteleuropa, a opublikowanej po polsku przez Instytut Pileckiego, z profesorem Grzegorzem Kucharczykiem, historykiem i autorem wstępu do polskiego wydania, rozmawia Łukasz Jankowski

Kim jest osoba, która wprowadziła do niemieckiego i światowego słownika słowo ‘Mitteleuropa’?

Friedrich Neumann dał się poznać jako polityk i pisarz polityczny, chociaż z wykształcenia był teologiem ewangelickim. Był pastorem, ale już przed I wojną światową związał się z niszowym środowiskiem społeczno-liberalnym. Już przed 1914 rokiem pisał książki dotyczące polityki międzynarodowej, ale trwałą sławę zyskała mu właśnie ta, o której mówimy.

Mitteleuropa, opublikowana po raz pierwszy w 1915 roku, bardzo szybko doczekała się statusu bestsellera w Niemczech. Badacze, którzy zajmują się rynkiem czytelniczym w Niemczech tamtych czasów, mówią, że to był drugi co do popularności bestseller, zaraz po wspomnieniach Bismarcka.

(…) Naumann wysuwa dalekosiężną propozycję, wykraczającą poza swoje czasy, to znaczy stworzenia, nazwijmy to, sieci imperialnych wpływów Niemiec w Europie Środkowej.

Wpływów, które mają sięgać szeroko, bo chodzi nie tylko o polskie ziemie i o naród polski, ale o szereg narodów słowiańskich Europy Środkowej, także o Węgrów, którzy zajmują istotne miejsce w tej książce, bo znaczące było ich miejsce w monarchii austro-węgierskiej, a także o ludność pochodzenia romańskiego zamieszkującą tereny Rumunii. Jak szeroki był ten zamysł niemiecki, pierwotny zamysł, który spisał Neumann?

Neumann, mówiąc o Mitteleuropie, czyli Europie Środkowej, miał na myśli obszar zamknięty Bałtykiem, Morzem Czarnym i Adriatykiem. Tam Niemcy miały stworzyć nową jakość, a właściwie wyciągnąć konsekwencje z tego, że

Wielka Wojna, czyli I wojna światowa, wytworzyła nowy środkowoeuropejski typ człowieka, który potrzebuje przede wszystkim pewnych ram kulturowych, wzorca, matrycy kulturowej. Skąd je brać? Naumann odpowiada: z Niemiec.

Niemiecka filozofia idealistyczna powinna być tą normą kulturową, która przecież już wcześniej predystynowała Niemcy do odgrywania roli animatora gospodarczego w całej Europie.

I to wszystko, to znaczy dominacja niemiecka – gospodarcza, polityczna i nawet wojskowa w tym rejonie Europy – będzie, jak pisze Naumann, konsekwencją dominacji Niemiec w sferze kultury. W stosunku do Polaków Niemcy powinny przede wszystkim zrezygnować z brutalnej germanizacji w stylu Bismarcka. Czyli komunikat brzmi tak: my was nie będziemy germanizować, my wam „tylko” narzucimy świat pojęć, jakimi macie opisywać sami siebie i świat wokół was – bo tym jest właśnie filozofia.

Czy ten liberalizm jest pułapką, czy poważną, partnerską propozycją Berlina wobec narodów Europy Środkowej, także wobec Polaków?

Słowo ‘liberalizm’ nie jest zupełnie przypadkowe. Dodajmy, że jedna z ważnych fundacji obecnie działających w Niemczech, afiliowanych przy – uwaga! – FDP, partii liberalnej, tworzącej obecną koalicję rządową w Niemczech, jest imienia Friedricha Naumanna właśnie. Ale Naumann próbuje wychować swoich ziomków do tego, aby byli narodem imperialnym. Nie imperialistycznym – imperialnym, tak jak Brytyjczycy.

To jest bardzo ciekawe, że on ciągle odnosi się do Imperium Brytyjskiego. Według niego ten wzorzec trzeba naśladować w Europie Środkowej, czyli budować sieć wpływów, gdzie dwa słowa są najważniejsze: wpływ i kontrola.

Nie ludobójstwo i eksterminacja, jak to robił Hitler w czasie II wojny światowej, szukając imperialnego Lebensraumu dla Niemiec, tylko właśnie wpływ i kontrola. To znaczy: Polacy mogą mieć własne państwo, urzędy i nawet armię, ale to wszystko ma być służebne wobec nadrzędnych interesów Rzeszy Niemieckiej.

Niemcy chcieli, żeby to były tereny podległe także gospodarczo, bo w tej książce jest fragment, kiedy autor mówi: my daliśmy Polakom możliwość także godnego życia materialnego. Czyli: damy wam wyższy poziom życia w zamian za lojalność wobec polityki Berlina jako obszaru imperialnego.

My wam daliśmy, cieszcie się z tego i w domyśle bądźcie wdzięczni. To jest właśnie dowód na to, że Naumann tkwi w takich koleinach, charakterystycznych od XVIII wieku dla pruskiej, niemieckiej myśli politycznej w kontekście ich spojrzenia na Europę Środkową, zwłaszcza na ziemie polskie. Traktuje je jako pewnego rodzaju pustynię cywilizacyjną, czekającą na gospodarza, który przyniesie tutaj kulturę, także w sensie kultury gospodarczej.

I cóż, Polacy powinni być wdzięczni, że mają takich patronów i nie żądać za dużo.

Istota Mitteleuropy polega na tym, że to Berlin ma decydować o tempie rozwoju potencjału takich narodów jak Polska. A jak trzeba, nałożyć trwałą barierę rozwojową, która będzie trzymać je pod kontrolą i pod niemieckim wpływem. (…)

Niektóre pomysły z Mitteleuropy, książki sprzed wieku, z roku 1915, pasują niemalże jak ulał do zmian, jakie na naszych oczach zachodzą w Unii Europejskiej.

W umysły polityków niemieckich należących lub nienależących do grupy Webera mocno wbite jest przekonanie, że nowa Europa Środkowa to są młode demokracje, które jeszcze nie rozumieją, co to jest praworządność. Trzeba je trochę przegłodzić, żeby zrozumiały, że można do polskiego prezydenta zawołać: „Panie Duda, chodź pan, to porozmawiamy”, tak jak jeden z dziennikarzy niemieckich w 2020 roku. Albo stworzyć jakąś zaporę ogniową wobec którejś partii politycznej w Polsce, żeby jakoś się ucywilizowała.

To jest właśnie ten styl myślenia, inaczej artykułowany, ale podobny do tego, co reprezentował Naumann: Europa Środkowa potrzebuje gospodarza, potrzebuje patrona, który powie do tych narodów: „Pójdzcie, dzieci, ja was uczyć każę”.

Cała rozmowa Łukasza Jankowskiego z prof. Grzegorzem Kucharczykiem, pt. „Logika Mitteleuropy”, znajduje się na s. 2, 6 i 7 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 110/2023.

 


  • Sierpniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Rozmowa Łukasza Jankowskiego z prof. Grzegorzem Kucharczykiem pt. „Logika Mitteleuropy” na s. 6–7 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 110/2023

Historyk może dowolnie deformować przeszłość. Z tego samego tworzywa da się wydobyć opowieść o zbrodniarzu i bohaterze

Antoni Gramatyka, Jan Długosz | Fot. Picryl, domena publiczna

Przeszłość i historia są sobie bliskie, ale nie tożsame. Przeszłość raz się stała i nie podlega żadnej stylizacji ani retuszowi. Historia zaś jest spojrzeniem na przeszłość z określonej perspektywy.

Zygmunt Zieliński

Przeszłość i jej historia

Powszechnie wiadomo, że dzieła historyczne prędzej czy później się starzeją. Nie starzeje się, bo starzeć się nie może, przeszłość wyrażana w czasie przeszłym dokonanym, która jako tworzywo historii jest materiałem do przerobu.

Tak jak rzeźbiarz z bloku kamiennego może wykuć orła, świętego i mordercę, tak historyk może z depozytu przeszłości wydobyć opowieść o zbrodniarzu i bohaterze, w obu wersjach z tego samego tworzywa.

Jeden choćby przykład – dzieje wojen kozackich i szwedzkich pisane w latach rozbiorów dla pokrzepienia serc i następnie jako trzeźwa analiza stosunków politycznych i społecznych. Tak już jest, choć każda historia aspiruje do obiektywizmu.

Bo historia i przeszłość to sprawy sobie bliskie, ale nie tożsame. Przeszłości nie można tworzyć, ona jest tym, co raz się stało i nie podlega żadnej stylizacji ani retuszowi. Historia zaś jest spojrzeniem na przeszłość z określonej perspektywy. Sama przeszłość spełnia tu rolę budulca. Budulec może w ogóle nie przypominać budowli, albo też bywa w niej rozpoznawalny. Tak samo jest ze śladami przeszłości, które ktoś tak odtworzy, że zyskuje prawo, albo przynajmniej tak mu się zdaje, do konstruowania jej pełnego obrazu. Tak się tworzy historię.

Piętą achillesową każdego badacza-interpretatora jest tzw. prezentyzm, czyli patrzenie na przeszłość z perspektywy współczesności. Jest to spora wada warsztatowa, ale nie najgorsza. O wiele groźniejsze dla obrazu historycznego jest podporządkowanie go założeniom filozoficznym, światopoglądowym czy interesom politycznym. W każdym z tych przypadków obraz przeszłości jest zdeformowany.

‘Polityka historyczna’ to pojęcie znane w każdych czasach i wszelkich systemach. Ma ono wiele wspólnego z celami przeróżnych układów w życiu publicznym, natomiast produkt historyczny powstający w wyniku jej stosowania jest zazwyczaj tym, co nazywamy passus extra viam, czyli kroczeniem po bezdrożu. (…)

Niezwykle trudne jest utrzymanie badań historycznych z dala od tego, co nazywamy polityką historyczną. Nic nie jest tak podatne na manipulacje, konstruowanie nie tylko ocen, ale nawet kreowanie rzekomych faktów, jak właśnie przeszłość. Wystarczy, że przyjmie się opcję odpowiednio zaprogramowaną i wprowadzoną do obiegu pojęciowego, i dalej idzie jak z płatka. Wczesna historiografia PRL-owska (w czasach gierkowskich, a może nawet nieco wcześniej, historyk pretendujący do autorytetu naukowego był już ostrożniejszy) przedstawiała tzw. okres utrwalania władzy ludowej jako walkę z elementami wstecznymi, a władzę radziecką jako czynnik tę walkę zabezpieczający. Każdy logicznie myślący Polak nie spodziewał się niczego innego. Ale zupełnie inny wydźwięk ma podtrzymywanie takiego spojrzenia na historię całe lata po epoce PRL.

Reminiscencje mentalności peerelowskiej – umyślnie nie nazywam jej komunistyczną, bo to wymagałoby dłuższych wyjaśnień – są groźne, jeśli nachodzą one ludzi już nie znających tego okresu z autopsji, a polegających na przekazach z trzeciej ręki. Wówczas historia coraz bardziej oddala się od rzeczywistości, którą się zajmuje.

Wpływa na to dotkliwy brak analiz dostarczających rzeczowych podstaw do tworzenia spójnych ocen syntetycznych. Wiele koniecznych badań spychanych jest na margines lub zgoła eliminowanych dla potrzeb propagandy.

Bardzo były zaniedbane – i moim zdaniem są nadal – badania nad pozbywaniem się w czasie okupacji, zarówno niemieckiej, jak i bolszewickiej, obywatelstwa polskiego. W Sowietach było to często wymuszane, ale w okupowanej przez Niemcy Polsce, o Eindeutschung, czyli włączenie do III lub IV grupy narodowościowej, trzeba było się ubiegać i nie każdego przyjmowano. W Archiwum Wojewódzkim w Bydgoszczy przeglądałem w latach 60. akta odwołań odrzuconych wniosków o Eindeutschung.

Była to lektura przygnębiająca, bo odkrywała hańbę zdrady ojczyzny w najgorszej kategorii. Wielu odwołujących się odżegnywało się od jakichkolwiek związków z Polską. Tematyka taka i jej podobne w PRL nie miała priorytetu, gdyż wielu, którzy w 1945 r. musieli poddać się tzw. rehabilitacji, czyli odzyskiwać obywatelstwo polskie, stając przed specjalną komisją, szybko włączyło się w budowę Polski komunistycznej.

W nurcie podstawowych tematów historycznych, których jednoznaczność nie pozwala na manipulację, odłogiem leżą często te rzekomo marginalne, a które tak naprawdę pozwalają dotrzeć do istoty rzeczy. Teza o bohaterstwie narodu polskiego jest po prostu aksjomatem, ale szczegółowe dochodzenie do wiedzy o faktycznym udziale w tym bohaterstwie daje już zgoła inny obraz. Liczy się, iż w czasie odzyskiwania przez Polskę niepodległości, a są to lata I wojny światowej, w szczególności rok 1918 i następne, 12% narodu czynnie się w to dzieło angażowało, co wcale nie podważa twierdzenia, że odzyskał niepodległość cały naród.

I odwrotnie: pewna ilość – jaki procent, tego nikt nie wie – przestępców w czasie wojny i obu okupacji, w tym szkodzących Żydom, nie daje podstaw, by przedstawiać naród polski jako kolaborujący z okupantem.

Taka teza byłaby automatycznie eliminowana, gdyby badaniami rzeczywistości okupacyjnej objąć całą infrastrukturę, w tym także moralną, drobiazgowo uwzględnić warunki okupacyjne na ziemiach polskich istotnie różne niż w okupowanych krajach zachodnich, a także zróżnicowane na terenach polskich.

Tymczasem takie badania są albo wyrywkowe, albo celowo omijane, gdyż przeszkadzają formułowaniu sądów w większości apriorycznych. Dotyczy to ewidentnie tematu tzw. holokaustu (samo pojęcie nie jest ścisłe, gdyż oznacza ofiarę dobrowolną), ale w równej mierze historiografii pod dyktando reżimu komunistycznego, a przynajmniej tej jej części, która czas po 1944 r. uznaje bez zastrzeżeń za wyzwolenie Polski i przywrócenie jej suwerenności.

Za mało akcentuje się fakt, że w czasie okupacji niemieckiej nie było w Polsce Quislinga, a był takowy nie tylko w Norwegii, ale na Słowacji czy we Francji. Gdyby Niemcy się na to zgodzili, byłby też na Ukrainie. Za to była w Polsce wola walki.

Była armia polska i ta na Zachodzie, i ta na wschodzie, i ta krajowa. Już samo to wyklucza dziś tak częste obwinianie Polaków jako narodu o kolaborację z okupantami. Z tych jakże pozytywnych kart naszych dziejów nie można jednak wnosić, iż w przyszłości ktoś w rodzaju Quislinga i u nas się nie narodzi, względnie czy już się nie rodzi.

Cały artykuł ks. prof. Zygmunta Zielińskiego pt. „Przeszłość i jej historia” znajduje się na s. 29 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 110/2023.

 


  • Sierpniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł ks. prof. Zygmunta Zielińskiego pt. „Przeszłość i jej historia” na s. 29 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 110/2023