Obóz koncentracyjny dla dzieci w Łodzi /Jolanta Hajdasz, Jolanta Sowińska-Gogacz, „Wielkopolski Kurier WNET” 76/2020

Dzieci nie wiedzą, czym i po co jest wojna. Nie mają wiedzy i umiejętności, by poradzić sobie z obozowym życiem, z chorobami, głodem, mrozem, z fizyczną przemocą, jakiej doznawały tam na każdym kroku.

Mały Oświęcim – niemiecki obóz dla polskich dzieci

Z bolesnymi emocjami poradzić sobie nie sposób – za każdym razem, gdy myślę, że już zdobyłam na nie odporność, wraca silne, łzawe szarpnięcie. Wyobraźnia nasuwa obrazy tych dzieci, tego płaczu, brudu, krzyku – mówi Jolanta Sowińska-Gogacz, współautorka książki Mały Oświęcim, o obozie koncentracyjnym dla dzieci w Łodzi w rozmowie z Jolantą Hajdasz.

Kiedy i w jakich okolicznościach zajęłaś się tematem obozu koncentracyjnego dla dzieci, położonego na terenie getta w Łodzi ?

Temat obozu przyszedł do mnie w sierpniu roku 2012 wraz z pracą dziennikarską dla portalu Reymont.pl, gdy pisałam o projekcie plastycznym pod nazwą „Dzieci Bałut – murale pamięci”. Dowiedziałam się wówczas, że jednym z planowanych na ścianach łódzkich kamienic portretów jest chłopczyk z obozu dla polskich dzieci. Byłam zdumiona, że takie miejsce znajdowało się podczas wojny w moim mieście; a ani ja, ani moi znajomi o nim nie wiedzą. Nie miałam planu i czułam bezradność, ale było we mnie już wtedy silne przekonanie, że tematem należy się zająć.

Lager zwany obozem na Przemysłowej to kuriozum – przez ponad dwa lata wojny Niemcy zwozili tam i wyniszczali polskie dzieci, głodząc je, poniżając, tworząc im warunki nie do przeżycia, zmuszając do pracy ponad ich wątłe, małoletnie siły.

Dlaczego tak bardzo zainteresował Cię ten temat?

Dzieci – to był czynnik najmocniejszy. Ich brak orientacji w terenie „dorosłych” idei i czynów, brak wyrachowania. One nie wiedzą, czym i po co jest wojna, dlaczego ktoś odrywa je od matczynej spódnicy i zabiera z rodzinnego domu. Nie mają wiedzy i umiejętności, by poradzić sobie z obozowym życiem, z chorobami, głodem, mrozem zaglądającym pod stary, cienki koc, z fizyczną przemocą, jakiej doznawały tam przecież na każdym kroku. Dzieci – ból, płacz i bezmiar niemocy względem niemoralnej, bezwzględnej siły. Jak sprawić, by świat się zaczął i nie przestał za te dzieci modlić? Zaczęłam o tym czytać, pisać, szukać Ocalałych, robić dokumentację…

Czym był obóz na Przemysłowej?

Stworzony decyzją Reichsführera SS Heinricha Himmlera na terenie łódzkiego getta obóz dla polskich dzieci – Polen Jugendverwahrlager der Sicherheitspolizei in Litzmannstadt – jest jedną z najkrwawszych, najboleśniejszych ran, jakie II wojna światowa zadała narodowi polskiemu. Był miejscem odbywania kary za pochodzenie z polskiego domu, za pomoc Żydom, działalność antyhitlerowską rodziców, za ich odmowę podpisania volkslisty, nielegalny przemyt żywności, wynikające z głodu drobne kradzieże jedzenia, żebractwo, włóczęgostwo, za bycie sierotą, któremu hitlerowska napaść odebrała dom i środki do życia.

I to wszystko dotyczyło dzieci. Samo zestawienie tych słów „obóz koncentracyjny dla dzieci” budzi grozę.

Tak, to było miejsce niezwykle groźne. Umieszczony w nazwie człon „Verwahr” miał zmylić historyczne tropy, sugeruje bowiem prewencyjność obozu, a zatem miejsce przeznaczone dla młodzieży z problemami.

Fakty z biogramów tych dzieci przeczą jednak temu, jakoby były one w konflikcie z prawem czy zasadami moralności, a jeśli nawet uczyniły coś niegodnego, wynikało to z nieludzkich warunków wprowadzonych przez okrutny, nazistowski system.

Pamiętajmy, że w stosunku do dzieci stosowano wszelkie formy ludobójstwa. Pozbawiono je opieki rodziców i prawa do nauki, wyjęto spod wszelkiej ochrony. Malców cennych rasowo, w liczbie podobno nawet 300 tysięcy, wywieziono do Rzeszy – do dziś nie wiedzą, że są Polakami.

Gdzie dokładnie mieścił się łódzki obóz?

Na miejsce obozu wyznaczono fragment Litzmannstadt Getto, teren w obrębie ulic Brackiej, Plater, Górniczej oraz muru żydowskiego cmentarza. W taki sposób, osadzając polskie dzieci w podwójnym potrzasku – szczelne, strzeżone przez Niemców bez przerwy mury getta i bezszczelinowy, wysoki parkan obozu – pozbawiono je wszelkich szans na ucieczkę i odseparowano od reszty świata.

Zatytułowałaś swoją książkę „Mały Oświęcim”. Dlaczego? Tej nazwy używają też historycy, prawda?

Tak. Tytuł książki nie jest wymyślony współcześnie, ponieważ małym Oświęcimiem miejsce to nazywane było już w latach 70. Lager na Przemysłowej był kompilacją trzech zadań, trzech form unicestwienia. Po pierwsze był to obóz koncentracyjny, ponieważ skupiał dzieci i ubezwłasnowolniał je na wyznaczonym terenie. Po wtóre, był to obóz pracy. Wedle zamysłu władz hitlerowskich Niemiec, zanim dziecku odebrano zdrowie lub życie, miało ono wykonywać określone prace „na chwałę Rzeszy”. Plan lagru został opracowany tak, by oprócz drewnianych baraków mieszkalnych, wybudowanych przez brygadę cieśli z getta i rękami samych dzieci, stanęły tam warsztaty – szewski, rymarski, stolarski, krawiecki, iglarnia i inne. Dzieci pracowały też w pralni, kuchni, ogrodzie, obsługiwały potwornie ciężki walec równający teren (wszędzie było błoto lub żwir), a najmłodsi lepili doniczki i produkowali sztuczne kwiaty.

Ponieważ wymiar narzuconych zadań (od rana do wieczora) i stopień trudności były ponad dziecięce siły, a strach przed karą za „niewyrobienie normy” paraliżował wydajność małych dłoni, w wyniku tych prac najmłodsi Polacy często umierali z wyczerpania. Po trzecie – obóz w Łodzi był więc obozem śmierci.

W wyniku tortur, głodu, skrajnie złych warunków bytowych, wyczerpania ciężką pracą, tyfusu, gruźlicy i innych nieleczonych chorób, z zimna i tęsknoty za rodziną zginęło w nim kilka tysięcy najmłodszych polskich istnień.

Jakie były Twoje kontakty z Ocalonymi, które ze spotkań było najważniejsze czy po prostu najistotniejsze z punktu widzenia autora książki?

Wielką krzywdą dla dzieci okazała się wspomniana nazwa obozu, której jeden z członów insynuuje prewencyjny, wychowawczy charakter tego miejsca. W obozie łódzkim więzione były dzieci z różnych zakątków Polski i różnych domów czy sierocińców, ale w żadnym razie nie można powiedzieć, że było to chuligaństwo do socjalizacji. Wszystkie spotkania udowodniły mi, że obozem na Przemysłowej karane były często dzieci z rodzin bardzo zacnych, nierzadko dzieci działaczy podziemia niepodległościowego, dzieci o inteligenckim rodowodzie. Dziś to szlachetni i serdeczni ludzie, a w ich domach podejmowana jestem życzliwie i gościnnie. Gdy odchodzą do Boga, ich dzieci, synowe czy wnuki powiadamiają mnie o tym jak bliską rodzinę.

Każde z tych dzieci to oczywiście osobna, trudna opowieść. Ale jeśli mam wskazać spotkanie najważniejsze, byłby to Leon Banasik. Trafił do obozu, mając dziewięć lat i przeżył tam takie rzeczy, że do dziś boi się o tym mówić, na pytania reaguje płaczem, jak mały chłopiec. Jego żona powiedziała mi, że odkąd są małżeństwem, czyli 62 lata, Leon nie przespał spokojnie ani jednej nocy – budzi się, krzyczy, szlocha. Trauma nie do ukojenia.

Pierwszy transport dzieci przybył na to miejsce 11 grudnia 1942 roku.

11 grudnia to data oficjalna, ale dzieci były tam już nieco wcześniej. Przywożone były ciężarówkami z całej Polski, a ostatnią prostą, która prowadziła je do tego ziemskiego piekła, była ulica Przemysłowa, jaka na skrzyżowaniu z Bracką wchodzi w przestrzeń obozu – stąd nieco myląca nazwa obozu. To właśnie w krzyżu tych dwóch ulic stała brama – granica swobody, zdrowia i życia. Po odliczeniu na placu przed budynkiem komendantury (tzw. Verwaltung, Przemysłowa 34), dzieci poddawane były procedurze jak w Auschwitz.

Odbierano im wszystkie osobiste rzeczy, imiona i nazwiska wymieniano na numery, przydzielano jednakowe, szare, drelichowe uniformy, trepy, żeliwne kubki i łyżki, robiono fotografie en face i z profilu, brano odciski palców, golono głowy na „glace”, także dziewczynkom.

Jak wyglądało życie codzienne w tym obozie?

Na co dzień przebywało w obozie średnio tysiąc dzieci w wieku od niemowlęctwa do 16 roku życia, choć wedle statusu lagru dolna cezura miała być wyższa (najpierw 8, potem 6 lat). Więźniowie budzeni byli o 6.00, musieli się szybko ubrać, umyć pod hydrantem (nigdy nie było tam mydła i ciepłej wody), uformować szyk i stanąć do apelu. Każda „sztuba” miała dyżurnego odpowiedzialnego za stan baraku. Cały dzień trwała praca, wieczorem wielkie zmęczenie i sen, przerywany często nocnymi apelami lub biciem przez pijanych esesmanów. Na śniadania i kolacje otrzymywali po kawałku chleba najgorszego sortu i kawę zbożową, na obiad zupę gotowaną na nierzadko zgniłych jarzynach – stąd epidemie tyfusu.

Nie dawano im nabiału ani mięsa, poza robactwem pływającym w jedzeniu. Zdarzała się margaryna na kanapkach i marmolada. Do syta dzieci najadły się tylko podczas kontroli Czerwonego Krzyża.

Do obozu na Przemysłowej trafiło wiele dzieci z Wielkopolski. Co o nich wiemy?

We wrześniu 1943 r. osadzono dzieci tzw. terrorystów z masowego aresztowania w Poznaniu i Mosinie. Ich ojców zamordowano w Forcie VII w Poznaniu, a matki wywieziono do obozów dla dorosłych. Były to głównie rodziny „witaszkowców” (grupa dra Franciszka Witaszka). Równie dużo było dzieci ze Śląska, a także z Mazowsza, Pomorza i samej Łodzi.

Komendantem obozu był szef policji kryminalnej w Łodzi, SS-Sturmbannführer Karl Ehrlich. Załogę stanowili esesmani i volksdeutsche, sadyści zdolni do krzywdzenia najsłabszych. Dwoje najokrutniejszych – Sydonię Bayer i Edwarda Augusta – po wojnie skazano na śmierć i powieszono. Częste kary – pobicia, kopanie, spuszczania głową w dół do beczki ze zużytym smarem, „leczenie” ran lizolem, polewanie zimną wodą na śniegu – prowadziły do zakażeń, kalectwa i śmierci. Próbujących uciec mordowano, strzelając, a nawet jeśli któreś wydostało się poza mury, policja żydowska natychmiast oddawała je z powrotem w niemieckie ręce.

Opisy brutalnych pobić i procesów umierania dzieci z łódzkiego obozu przekraczają leksykalne ramy. Paniczny lęk, ból, głód i tęsknota – to bezustanna codzienność obozu. Gdyby nie naoczni świadkowie i ich zbieżne słowa, nikt by w to nie uwierzył.

Źródła historyczne mówią, iż w dniu wyzwolenia obozu w styczniu 1945 r. znaleziono w nim prawie 900 dzieci.

Tak, a niemal wszystkie były na skraju śmierci, chore, pobite, poodmrażane. Do lat 70. przeżyło około 300 więźniów. Wszyscy z trwałymi uszczerbkami zdrowia, co uniemożliwiło im edukację i normalne życie.

Jak w PRL-u upamiętniono tę okrutną dziecięcą tragedię?

Po wojnie obóz „zniknął” z powierzchni ziemi. Wiem od świadków, że jeszcze w latach 50. stały tam resztki baraków, ale później na historycznym obszarze obozu wzniesiono ładne, spokojne osiedle. Z tajemniczych do dziś powodów postanowiono, że „to obóz, którego nie było”. Jedynymi reliktami tamtych czasów pozostało pięć murowanych domów. Nie ma żadnych śladów ani oznaczeń, co bardzo zadziwia i boli Ocalałych. Na budynku Verwaltung miasto zawiesiło małą, kamienną tabliczkę z trzema błędami. W nielicznych publikacjach i opisach znaleźć można nieścisłości. Coś drgnęło w latach 70. W 1970 r. ukończono zdjęcia do filmu Zbigniewa Chmielewskiego „Twarz anioła” (na podstawie przeżyć więźnia Tadeusza Raźniewskiego), a w maju 1971 r. na końcu ulicy Brackiej, poza historycznym obszarem obozu, powstał piękny pomnik poświęcony ofiarom „z Przemysłowej”, zwany Pękniętym Sercem Matki. Wówczas także pozwolono na powstanie i druk doskonałej monografii autorstwa Józefa Witkowskiego pt. „Hitlerowski obóz koncentracyjny dla małoletnich w Łodzi” (Ossolineum 1975). Publikacja ta to „biały kruk”; wydano tylko 2700 egzemplarzy i nie ma wznowień. Później amnezja wróciła.

Tak naprawdę na szeroką skalę w czasach nam współczesnych Polska dowiedziała się o tym obozie wtedy, gdy abp Marek Jędraszewski poświęcił w katedrze tablicę upamiętniającą ofiary obozu oraz zorganizował marsz pamięci w 2013 roku. Czy pamiętasz, jak doszło do tego pierwszego marszu?

Ksiądz profesor Marek Jędraszewski był w latach 2012–2017 metropolitą łódzkim, a jednym z najciekawszych jego pomysłów na poznanie łodzian i przywołanie ich do Kościoła był cykl wydarzeń pod nazwą „Dialogi w katedrze”. Dialogi odbywały się raz w miesiącu i każde ze spotkań z arcybiskupem poświęcone było innemu tematowi. Ludzie przesyłali pasterzowi mailowo swe pytania i rozterki, a on przygotowywał odpowiedzi. Impreza gromadziła tłumy.

Po drugich „Dialogach”, które dedykowane były zderzeniu wiary z cierpieniem, w czasie „wolnych głosów” odważyłam się podejść do mikrofonu, powiedzieć kilka zdań o obozie na Przemysłowej i poprosić arcybiskupa o jakiś rodzaj upamiętnienia. To był luty 2013 r., w sierpniu ksiądz profesor zaprosił mnie na długą rozmowę w cztery oczy, a 7 listopada w archikatedrze odsłonięta została tablica dedykowana dzieciom z obozu.

Po mszy świętej celebrowanej przez abpa Marka tysiące łodzian przeszło w marszu pamięci z katedry na teren obozu i pod pomnik Pękniętego Serca. Niezapomniane przeżycie. Marsze stały się tradycją, ale ich ranga z roku na rok niestety maleje.

Bestialstwo tego obozu poraża. Ile relacji o tym usłyszałaś, ile nagrałaś, co chcesz zrobić z tymi unikatowymi materiałami? Jak dajesz sobie radę z emocjami, które na pewno towarzyszą zbieraniu i opracowywaniu tego materiału?

Z bolesnymi emocjami poradzić sobie nie sposób – za każdym razem, gdy myślę, że już zdobyłam na nie odporność, w chwilę po takiej bohaterskiej myśli wraca jednak silne, łzawe szarpnięcie. Wyobraźnia nasuwa obrazy tych dzieci, tego płaczu, brudu, krzyku, osamotnienia, tęsknoty, zadawanych im ran, tej straszliwej bezradności wobec kolosalnej, bezsumiennej przewagi.

Gdy zaczynałam tę pracę, moje własne dzieci były w wieku tamtych. Mroczne skojarzenie nasuwało się samo, odbierało spokój myśli i snów.

Tworzenie archiwum biegło trzema torami – w manuskrypcie, fotografii i w zapisie video. Udało mi się dotrzeć do ponad dwadzieściorga Ocalałych i utrwalić ich zwierzenia. Wiele z tych treści znalazło się na stronach Małego Oświęcimia. Z kilkorgiem z nich jeszcze nigdy lub od pięciu dekad nikt o obozie nie rozmawiał. Z materiałów video można by zmontować film dokumentalny lub stworzyć multimedialny projekt dla jakiejś instytucji, która chciałaby poświęcić dziejom obozu część swego areału. Książka jest obszernym, spójnym i niezniszczalnym desygnatem ośmiu lat pracy. Obóz na Przemysłowej wraca do społecznej świadomości i na historyczne mapy.

Gratulujemy książki i cieszymy się nią razem z Wami, jej autorami. Dzięki tej publikacji znika kolejna biała plama w naszej historii.

Dziękuję i zapraszam do lektury. Znając przeszłość, łatwiej jest zrozumieć teraźniejszość i przygotować się na przyszłość.

Wywiad Jolanty Hajdasz z Jolantą Sowińską-Gogacz, pt. „Mały Oświęcim – niemiecki obóz dla polskich dzieci”, znajduje się na s. 7 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 76/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Wywiad Jolanty Hajdasz z Jolantą Sowińską-Gogacz, pt. „Mały Oświęcim – niemiecki obóz dla polskich dzieci”,” na s. 7 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 76/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Rola Niemiec w planach bolszewików podczas ataku na Polskę w 1920 r. / Stanisław Florian, „Śląski Kurier WNET” 76/2020

Polska racja stanu wymaga, aby obnażać światowej opinii publicznej owe historyczne, zakulisowe gry niemiecko-rosyjskich interesów. Warunkiem istnienia Rzeczpospolitej jest ich torpedowanie.

Stanisław Florian

Niemcy a wojna polsko-bolszewicka 1920 roku

W sierpniu br. Deutsche Welle na swoich stronach internetowych promowała niemieckiego historyka, prof. dr. Stephana Lehnstaedta, który w prywatnym Touro Institut w Berlinie zajmuje się Holokaustem, a w 2019 r. opublikował w wydawnictwie C.H. Beck książkę Der vergessene Sieg. Der Polnisch-Sowjetische Krieg 1919–1921 und die Entstehung des modernen Osteuropa. 15 sierpnia, w 100 rocznicę Bitwy Warszawskiej, w wywiadzie dla „Frankfurter Allgemeine Zeitung” Lehnstaedt przedstawił główne tezy swojej książki. Wynika z nich, że w wygranej z wielkim trudem bitwie o Warszawę Polacy walczyli tylko dla siebie.

„Co prawda, jak brzmiał rozkaz Tuchaczewskiego »po trupie białej Polski prowadzi droga do światowego pożaru«, jednak były to tylko mrzonki Moskwy. Chociaż Lenin i jego towarzysze w lecie 1920 roku jeszcze nie pożegnali się na dobre z rewolucją światową, to perspektywa militarnego sukcesu w walce z Niemcami wydaje się być całkowicie utopijna. Nawet osłabiona Reichswehra dałaby sobie łatwo radę z Armią Czerwoną” – uzasadnia swoje stanowisko niemiecki historyk.

W wywiadzie dla Deutsche Welle Lehnstaedt powiedział: „Napisałem książkę dla czytelnika w Niemczech, gdzie wojna z bolszewikami jest niemal zupełnie nieznana. Tak samo jest w innych krajach zachodnioeuropejskich. Ten temat jest nieobecny w świadomości społeczeństw zachodnich”. Na pytanie-sugestię DW, że narodowo-konserwatywny rząd w Polsce obchodzi z wielką pompą setną rocznicę Bitwy Warszawskiej. Czy celebrowanie takich rocznic ma sens? – historyk odpowiedział: „Polska ma pełne prawo do przypominania Europie o tej wojnie, ponieważ wydarzenia z lat 1919–1921 (…) są całkowicie nieznane. Zachód zapomniał o polskim zwycięstwie. W dodatku Europa Zachodnia nie ma takich doświadczeń z Rosją, jakie były udziałem Polski. Dlatego Polska powinna wnieść do europejskiej polityki zagranicznej swoją perspektywę relacji z Rosją. Polityka zagraniczna UE nie może opierać się tylko i wyłącznie na doświadczeniach Paryża i Berlina. Polska musi o tym Zachodowi stale przypominać”.

W związku z tym enuncjacjami mediów niemieckich warto przypomnieć znaczenie Niemiec w planach bolszewików podczas ataku na Polskę.

Wprawdzie propagandowo Tuchaczewski rozkazem nr 1423 z 2 lipca 1920 r., skierowanym ze Smoleńska do oddziałów Frontu Zachodniego, ogłosił, że „przez trupa Białej Polski prowadzi droga ku ogólnoświatowej pożodze. Na naszych bagnetach przyniesiemy szczęście i pokój masom pracującym. Na zachód!” i mogło się wydawać, że owo „Na zachód!” oznacza wsparcie dla rewolucji w Niemczech – jednak niejawne kontakty bolszewików z socjaldemokratycznymi władzami niemieckiej Republiki Weimarskiej wskazywały na coś innego.

Pierwsze kontakty bolszewicko-niemieckie nawiązał przybyły w grudniu 1918 r. do Berlina Karol Radek vel Sobelsohn, który kontaktował się nie tylko z niemieckimi komunistami, ale i przedstawicielami niemieckich kół gospodarczych i rządu niemieckiego oraz gen. Hansem von Seecktem.

Po stronie polskiej dość wcześnie zdawano sobie sprawę ze współpracy niemiecko-bolszewickiej. Już 14 marca Związek Ludowo-Narodowy i Polskie Zjednoczenie Ludowe złożyły w Sejmie wniosek, przedstawiony 21 marca 1919 r. na 14 posiedzeniu Sejmu przez księdza K. Lutosławskiego, a przyjęty jako wniosek nagły, który stwierdzał, że „wojnę polsko-sowiecką planuje się w Berlinie i wzywał rząd do uniemożliwienia przemycania broni i pieniędzy z Niemiec do Rosji oraz wskazywał na groźbę połączenia się bolszewików i Niemców w przypadku pokonania Polski przez Sowietów” (Sprawozdanie Stenograficzne Sejmu Ustawodawczego, 17,21 III 1919; SU, druk nr 167). Podobna w tonie rezolucja z 3 kwietnia 1919 r., zgłoszona przez Mieczysława Niedziałkowskiego ze Związku Polskich Posłów Socjalistycznych, stwierdzająca, że „walka obronna na Wschodzie ma charakter obronny przed Rosyjską Republiką Sowietów i Niemiec” – nie została jednak przez Sejm przyjęta.

Na początku 1920 r. bolszewicy składali MSZ Niemiec i gen. H. von Seecktowi propozycje wspólnej wojny przeciw Polsce.

Zostały one odrzucone 16 kwietnia 1920 r. przez Agona von Maltzana w rozmowie z Wiktorem Koppem – radzieckim przedstawicielem ds. repatriacji jeńców rosyjskich z Niemiec, któremu powierzono również sprawy kontaktów gospodarczych i politycznych. Jednocześnie jednak Niemcy zobowiązały się do nieprzepuszczenia oddziałów francuskich i niewysłania własnych oddziałów na pomoc Polsce. Wzmocnieniem dla Armii Czerwonej była natomiast umowa, którą W. Kopp zawarł z rządem niemieckim 19 kwietnia 1920 r. o repatriacji jeńców wojennych. W tym czasie w Niemczech przebywało ok. 300 tys. jeńców rosyjskich, z których organizowano armię rosyjską pod dowództwem Guczkowa. Jej oddziały były stopniowo transportowane do Rosji bolszewickiej przez Czechosłowację, a sformowane w Prusach Wschodnich – przez Litwę i Łotwę.

W ślad za tymi kontaktami już w lutym 1920 r. gen. Hans von Seeckt, jako nieformalny szef sztabu generalnego zredukowanej traktatem wersalskim armii niemieckiej, zwołał „tajne zebranie około setki wyższych oficerów (…) pod pretekstem przeciwstawienia się presji Sprzymierzonych [czyli zwycięskiej entencie – S.F.], wymierzonej w Reichswehrę. (…) Wątpiono, czy Ententa zdecyduje się (…) na akcję militarną (…)  »Ponieważ – podkreślił von Seeckt – rozpoczniemy ofensywę przeciw Polsce, aby wyciągnąć dłoń do Rosji Sowieckiej. Bolszewicy w istocie bardzo się ustatkowali. Są oni teraz prawie tak na prawo, jak większość niemieckich socjalistów, jeżeli nie bardziej jeszcze«…” (P. de Villemarest, Źródła finansowe komunizmu i nazizmu, Fulmen Poland, Warszawa 1997, s. 205).

Potwierdzeniem tego nieformalnego jeszcze sojuszu był fakt, że podczas puczu Kappa-Lűtwitza w marcu/kwietniu 1920 r., gdy w Niemczech strajkowało 9 milionów członków związków zawodowych, a niektórzy działacze komunistyczni rozdawali robotnikom broń – bolszewiccy emisariusze z Moskwy przywieźli dyrektywę, z której wynikało, że „rewolucyjny proletariat nie ruszy nawet małym palcem”… Latem 1920 r. von Seeckt zakazał przejazdu przez Niemcy transportom broni i amunicji z Francji dla walczącej z bolszewikami armii polskiej, a w memorandum do podwładnych napisał:

„Polska jest naszym śmiertelnym wrogiem. Rosja Sowiecka uderza nie tylko w nią, ale jednocześnie i przede wszystkim we Francję i Wielką Brytanię. Jeżeli Polska się załamie, cała budowla Wersalu runie. Możemy się uwolnić z kajdan ententy przy pomocy Rosji Sowieckiej, nie stając się zresztą ofiarami bolszewizmu”.

Gdy trwał już atak bolszewicki na Polskę, 5 lipca 1920 r. rząd Republiki Weimarskiej przyjął stanowisko, że wsparcie Polaków nie wchodzi w grę, nie ustalono natomiast postępowania na wypadek dotarcia bolszewików do granic państwa niemieckiego. Neutralność w wojnie polsko-radzieckiej Niemcy ogłosiły 20 lipca 1920 r., a minister spraw zagranicznych Niemiec Walter Simons drogą radiową poinformował o tym Gieorgija Cziczerina, komisarza do spraw zagranicznych Rady Komisarzy Ludowych RSFRR. Dwa dni później Simons w liście do G. Cziczerina zaproponował nawiązanie stosunków dyplomatycznych i nienaruszalność granicy z 1914 r.

Od 22 lipca 1920 r. W. Kopp jako przedstawiciel Rosji Sowieckiej w Berlinie posiadał pełnomocnictwa do zawarcia sojuszu wojenno-politycznego z Niemcami. Na początku sierpnia, podczas rozmowy z pracownikiem niemieckiego MSZ, zaproponował współpracę i zawarcie tajnej umowy przeciw Polsce i zapewnił władze niemieckie, że po rozgromieniu Polski Armia Czerwona nie przekroczy granicy Niemiec z 1914 r. W rozporządzeniu z 25 lipca 1920 r. rząd Niemiec zabronił eksportu i tranzytu broni, amunicji, prochu i materiałów wybuchowych na terytorium Rosji Radzieckiej i Polski. Ogłoszenie neutralności i zarządzenie to były wymierzone przeciwko Polsce. Władze polskie wiedziały o współpracy bolszewicko-niemieckiej, ale nie potrafiły się jej przeciwstawić…

W trakcie działań wojennych wzdłuż granic Prus Wschodnich, 31 lipca 1920 r. między godz. 16 a 17 na przejściu granicznym w Prostkach pojawili się dwaj oficerowie bolszewiccy, z którymi rozmawiał oficer straży granicznej Büchler.

Wywodzący się z armii carskiej bolszewiccy oficerowie deklarowali respektowanie granicy Niemiec z 1914 r. i obiecywali oddanie Niemcom terytoriów włączonych w skład Polski traktatem wersalskim – konkretnie Pomorza Gdańskiego – oraz wspólną akcję przeciw Francji. Niemcy zaś chcieli przekonać Rosjan, że nie popierają Polski ani ententy.

W tym czasie, mimo ogłoszonej neutralności, na terenie Niemiec prowadzony był werbunek do Armii Czerwonej, a bolszewicy otrzymywali z Niemiec amunicję i odzież. Niemcy wysyłały również instruktorów i oficerów do Armii Czerwonej. Niemiecki oficer sztabowy przy Komisarzu Rzeszy, kpt. Thomas, 29 lipca 1920 r. udał się do Prostek, a następnie poinformował przełożonych o internowaniu Polaków oraz o rozmowach z Rosjanami z posterunku granicznego, którzy deklarowali chęć oddania korytarza Niemcom. Kpt. Thomas przekroczył granicę i rozmawiał z komisarzem ludowym Wynogradowem, który poinformował go o radzieckich planach ustanowienia rządu sowieckiego w Warszawie, likwidacji traktatu wersalskiego oraz o chęci Rosji powrotu do granic z 1914 r.

W wyniku rozmów w Berlinie, 2 sierpnia uzgodniono przydzielenie do radzieckiej IV Armii pod dowództwem Jewgienija Siergiejewa reprezentanta rządu niemieckiego, który miał monitorować rozwój wypadków podczas posuwania się bolszewików w głąb Polski. 13 sierpnia bolszewicki dowódca IV Armii przekazał Reichswerze Działdowo, zdobyte przez kawalerię Gaj-chana, a dzień później gazeta „Prawda” zapowiedziała zwrot Rzeszy niemieckiej utraconych w wyniku I wojny światowej ziem. Wasilij Tomaschow, oficer polityczny 4 Armii Radzieckiej zeznał, że w początkach sierpnia 1920 r. rozmawiał w Łomży z Helmutem Belckem, podającym się za wysłannika Auswärtiges Amt i oferującym Rosjanom broń. Podczas drugiego spotkania zawarto umowę na dostarczenie Rosjanom pod Prostkami w ciągu ośmiu dni: 200 tys. par butów, 20 tys. rowerów – na kwotę 30 mln marek – a w późniejszym terminie Niemcy zobowiązali się do dostarczenie samolotów, aut ciężarowych, amunicji i karabinów. Rosjanin podczas rozmów zapewniał o powrocie granic z 1914 r. i o tym, że Polska stanie się sowiecką republiką.

W sierpniu 1920 r. dokerzy niemieccy w porcie gdańskim – jedynym w powstałej sytuacji połączeniu Rzeczypospolitej ze światem – odmówili rozładunku statków z pomocą dla Polski.

W tej sytuacji port został zmilitaryzowany na rozkaz dowódcy wojsk ententy w Gdańsku, gen. Richarda Hakinga, wbrew sprzyjającemu Niemcom Komisarzowi Ligi Narodów w Wolnym Mieście Gdańsku, Reginaldowi Towerowi. W rozładunku uczestniczyli żołnierze brytyjscy stacjonujący w Gdańsku. Tymczasem, mimo deklaratywnej neutralności, z niemieckich portów wypłynęły okręty załadowane karabinami, ciężkimi karabinami maszynowymi, amunicją, wyposażeniem dla piechoty i kawalerii bolszewickiej. Przewożono nimi rozebrane części samolotów. 30 aeroplanów sprzedała Rosji firma Steffer i Neumann z Berlina. Część sprzętu, broni i amunicji była sprzedawana Rosji bolszewickiej za pośrednictwem Litwy oraz rosyjskich i żydowskich kupców.

W Armii Czerwonej na froncie zachodnim utworzono nawet z niemieckich robotników ochotniczą brygadę strzelców. Po stronie bolszewików walczyły całe oddziały niemieckie. W ataku Armii Czerwonej na Sierpc uczestniczył oddział kawalerii niemieckiej liczący około 1 tys. szabel, wyposażony w karabiny maszynowe, działa polowe i tabory. Wojsko Polskie broniące Sierpca zetknęło się z 3 baonami piechoty, liczącymi ok. 2400 żołnierzy, ubranymi w niemieckie mundury wojskowe.

Według danych polskiego wywiadu wojskowego, w sierpniu 1920 r. w Armii Czerwonej przeciwko Polakom walczyło 20 tys. żołnierzy niemieckich i 80 tys. Spartakusowców, czyli niemieckich komunistów, którym władze niemieckie umożliwiły przedostanie się do Armii Czerwonej, mimo masakr, jakich dokonywały na nich w Saksonii, Zagłębiu Ruhry czy Hanowerze te same Freikorpsy, które mordowały polskich Ślązaków walczących o powrót Śląska do Macierzy.

Kiedy losy wojny w bitwie warszawskiej się odwróciły, turecki minister Enver Pasza, który był zaufanym von Seeckta od I wojny światowej, przekazał mu list od Trockiego, datowany 20 sierpnia 1920 r., zawierający prośbę o dostawy dla Armii Czerwonej broni precyzyjnej, zmagazynowanej w Niemczech, która miała być zniszczona już w 1919 r. na żądanie Sprzymierzonych…

Takie są fakty o konszachtach niemiecko-sowieckich od chwili przejęcia w Rosji władzy przez bolszewików. Świadczą one, że od czasów rozbiorów nic się w polityce Niemiec i Rosji wobec Polski i Polaków nie zmieniło. Pakt Ribbentrop-Mołotow był tylko zastosowaniem jej założeń w sprzyjających okolicznościach.

Polska racja stanu wymaga, aby – w kontekście zbliżenia niemiecko-rosyjskiego za pośrednictwem rur Nord Streamu – obnażać europejskiej i światowej opinii publicznej owe historyczne, zakulisowe gry niemiecko-rosyjskich interesów. Co więcej – warunkiem istnienia Rzeczpospolitej jest ich torpedowanie i utrudnianie współpracy tych państw, wymierzonej w Polskę i Polaków.

Oprócz wymienionych w treści artykułu publikacji i innych lektur, autor korzystał obficie z pracy K. Jońcy pt. Wojna polsko-sowiecka 1920 roku w dokumentach niemieckiej dyplomacji, Wrocław 2002.

Artykuł Stanisława Floriana pt. „Niemcy a wojna polsko-bolszewicka 1920 roku” znajduje się na s. 9 październikowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 76/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Stanisława Floriana pt. „Niemcy a wojna polsko-bolszewicka 1920 roku” na s. 9 październikowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 76/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Byłem najemnikiem, brałem pieniądze za zabijanie. Płaci się później, czasem znacznie później. W najróżniejszy sposób

Przychodziła mi wciąż do głowy natrętna myśl, że mogę tutaj skończyć… Tak, tu i teraz. Byłem młody, wydawało mi się, że jestem niezniszczalny, nigdy nie myślałem do tej pory, że to może być koniec.

Johny B.

W ledwo widocznym brzasku świtu, czekałem spokojnie za plecami naszych. Miałem ze sobą swoją snajperkę, kilka magazynków i trochę żarcia (głównie owczego sera), tak na wszelki wypadek. Przyznaję, nie byłem spokojny. Wcześniej prawie nic nie piłem, żebym w razie czego się nie zlał. Tak to jest. Nad emocjami i strachem na wojnie jest ciężko zapanować.

Zaczęło się. Najpierw waliły serbskie haubice 122-ki, potem chwila przerwy i poleciały rakiety z też serbskich plamenji. Na koniec postrzelały trochę nasze moździerze. Kiedy skończyła artyleria, ruszył nasz otriad. Szybko przebiegli ziemię niczyją, ja za nimi. Potem nastąpiła chaotyczna strzelanina, ale Muslimani dostali nieźle w kość i dosyć szybko zaczęli odstępować. Jak opuścili swoje okopy – właściwie tylko płytkie doły – zacząłem się rozglądać. Szukałem dobrego miejsca. Grzbiet z prawej strony wyglądał dobrze, był porządnie zarośnięty, a poza tym Muslimani wiali ukosem w dół. Szybko pobiegłem pod górę w jego kierunku, mijając ostatnich naszych po lewej ręce. Najwyższy czas, tamci już zaczęli walić z moździerzy. Za chwilę pozbierają się, podciągną rezerwy i ruszy kontrnatarcie. Nasi też już zalegli, nie posuwali się dalej, tylko leżeli i ostrzeliwali.

Odbiłem jeszcze w prawo. Biegłem, zgięty wpół. Chciałem jak najszybciej dotrzeć do grzbietu, mniej więcej pod szczytem wzgórza. Wreszcie dobiegłem do gęstej kępy krzaków, którą sobie upatrzyłem. Szybko znalazłem w miarę dogodne miejsce, wpełzłem pod spory krzak, odwróciłem się i zacząłem patrzeć w dół zbocza przez lunetę. Nasi już powoli się wycofywali. Za nimi szybko pojawili się dość liczni Muslimani. Podbiegali przygarbieni, luźną tyralierą. Czasem któryś padał na ziemię. Nieraz już się nie podnosił. Strzelali krótkimi seriami. Poleciały ze dwa, trzy granaty.

Ja nie strzelałem. Cały czas nerwowo szukałem przez lunetę ich dowódcy. Tu jesteś! Właśnie jego mieliśmy zwabić w pułapkę, a ja miałem go odstrzelić. Ależ miałem ochotę od razu go zdjąć!

Mieliśmy z nim osobiste porachunki. Serbowie stacjonujący obok nas też. Nawet nie wiem, jak się nazywał ani kim był. Wiem tylko, że jak jego ludzie złapali któregoś z naszych, to z reguły zabijał go osobiście. Czasem rozwalał mu głowę siekierą i zostawiał, żeby się wykrwawił. Tak zginął Kostas z naszego otriadu. Najemnik z Grecji, turysta taki jak ja. Czasem kazał przywiązać jeńca do drzewa i wsadzał mu granat w spodnie albo za bluzę na brzuch. Tak znaleźliśmy któregoś dnia na patrolu Branka, jednego z Serbów z sąsiedniej roty. Jeszcze oddychał, ale wyglądał paskudnie. Męczył się strasznie. Nie miał żadnych szans. Zoran, nasz Serb, pogadał z nim chwilę, ale chłopak chyba nie bardzo już kojarzył. I strzelił mu w głowę, żeby skrócić jego cierpienie. Tego dnia nikt się nie odzywał. Dopiero wieczorem przy rakii ktoś, nie pamiętam kto, powiedział: – Trzeba ubić swołocz. Nikt nic nie musiał mówić więcej. (…)

Jak zaczarowany obserwowałem walkę poniżej. W końcu coś mnie tknęło; aż mnie zmroziło. Przecież siedziałem w krzakach pod szczytem tego przeklętego wzgórza, a podczas natarcia to idealna pozycja dla ich snajpera. Pewnie już tam był. Ja bym tak właśnie zrobił. Psia mać! Wyczołgałem się tyłem. Ostrożnie odwróciłem się w drugą stronę i znów zacząłem się czołgać, ciągle zerkając w lewo i szukając jakiegoś prześwitu w krzakach. Za mną słyszałem kakofonię wystrzałów. Jest! Jest spory prześwit w kierunku szczytu. Ostrożnie wysunąłem przed siebie snajperkę i spojrzałem przez lunetę. Przeglądałem powoli teren, raz za razem. Nikogo. Niemożliwe, czyżby byli tak pewni siebie, że się nie ubezpieczali?

Dobra, jeżeli nie mogę zauważyć snajpera, to go nie zauważę! Trudno, raz kozie śmierć. Wyczołgałem się z krzaków, ostrożnie podniosłem się i zgięty wpół zacząłem przemykać w kierunku grzbietu.

Pociłem się z nerwów jak świnia. Czekałem na suchy trzask i mocne kopnięcie, jakie się czuje, kiedy się oberwie. Wtedy jeszcze nie znałem tego odczucia. Poznałem je nieco później. I… nic. Nic się nie stało.

Przetruchtałem przez grzbiet i ostrożnie zacząłem zbiegać w dół coraz bardziej stromego zbocza. Dotarłem nad brzeg strumienia, przemykając między krzakami od drzewa do drzewa, położyłem się na ziemi za sporej wielkości pniakiem, wyciągnąłem przed siebie karabin i jeszcze raz zacząłem przeczesywać przez lunetę okolice szczytu. Jest! Siedział między dwoma drzewami, praktycznie na samym szczycie i patrzył przez lunetę, jak przebiega walka. Jakim cudem mnie nie zauważył? Nie wiem tego do dzisiaj; musiał być rzeczywiście zajęty obserwacją pola walki, pewnie strzelał do naszych. Zdaje się, że miałem niesłychane szczęście. Poczułem ulgę pomieszaną ze strachem. Byłem tak blisko śmierci! Przeszedł mnie mroźny dreszcz, wzdrygnąłem się. Ktoś kiedyś określił to uczucie, że „obwąchała mnie śmierć”. Tak właśnie było.

Patrząc na niego przez lunetę, zastanawiałem się, czy go nie sprzątnąć. Wiedziałem jednak, że to mógł być również wyrok śmierci na mnie. Jeśli go zdejmę i zorientują się, to już po mnie. Za plecami strumień, za strumieniem pole minowe, uciekając w dół pod ogniem będę bez szans, jak na patelni. Rozejrzałem się po wąwozie. Postanowiłem przemknąć jeszcze kilkadziesiąt metrów w dół wąwozu, przeskoczyć na drugą stronę strumienia i poszukać jakiegoś miejsca do przeczekania, tak blisko brzegu, jak tylko się da, żeby nie wleźć na minę. Tak też zrobiłem. Przebiegłem, częściowo przeszedłem przygięty do ziemi jakieś 200, może 300 metrów. Po drugiej stronie zobaczyłem prawie nad samym brzegiem dość gęste krzaki. Musiałem zaryzykować. Ostrożnie podszedłem do nich, wczołgałem się pod nie i… tutaj moje pomysły skończyły się. Omiotłem jeszcze przez lunetę przeciwległy grzbiet wzgórza, na którym jeszcze niedawno byłem.

Pojawiło się na nim kilku Muslimanów, ale wydawali się niezainteresowani terenem w dół zbocza. Założyli pewnie, że tutaj nikt rozsądny się nie zadekuje. No tak, ja rozsądny z pewnością nie byłem, no bo co ja właściwie tu robiłem?

Strzelanina za wzgórzem wyraźnie oddalała się w kierunku naszych pozycji, na które wycofały się obydwa nasze plutony. Stopniowo słabła, aż wreszcie ucichła. Cisza mogła oznaczać, że Muslimani zdobyli nasze pozycje, a nasi cofnęli się na kolejne wzgórze, ostatnie między okopami, z których rozpoczęliśmy akcję, a wioską, w której stacjonowaliśmy. Wówczas sprawa przedostania się do mojej roty będzie niezwykle trudna. Strumień niedaleko skręcał w lewo, nasze pozycje dochodziły na jakieś 40–50 metrów od niego, potem była ziemia niczyja i dopiero dalej dwa nasze ziemne schrony na grzbiecie następnego wzgórza. Jeżeli Muslimani siedzą już w naszych okopach, to przemknięcie się między nimi a strumieniem będzie graniczyć z cudem. (…)

Przychodziła mi też wciąż do głowy natrętna myśl, że mogę tutaj skończyć… Tak, tu i teraz. Byłem młody, wydawało mi się, że jestem niezniszczalny, nigdy nie myślałem do tej pory, że to może być koniec. Wtedy pomyślałem o tym po raz pierwszy. To był pierwszy moment w moim życiu, kiedy pomyślałem o śmierci. Nie będę ukrywał, nie była to przyjemna myśl. Z jednej strony wzbudziła we mnie niepokój; nie strach, ale taki tępy niepokój, który nie pozwala się skoncentrować. Z drugiej strony zacząłem jakoś automatycznie się zbierać w sobie, żeby nie dopuścić do paniki. Myśl, myśl, myśl logicznie! I gdzieś w głowie tkwiło to przekonanie, nie wiadomo z czego wynikające, że pewnie wszystko jednak będzie dobrze…

Całe opowiadanie Johny’ego B. pt. „Polowanie” znajduje się na s. 17 październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Opowiadanie Johny’ego B. pt. „Polowanie” na s. 1T październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Gdyby współcześni Polacy znali historię swych przodków – powstańców śląskich – może byłoby teraz w Polsce inaczej!

Niemieckim generałom i pułkownikom przyszło przegrywać ze śląskimi podpułkownikami, a nawet kapralami. Podłość i buta przemawia przez tych, co twierdzą, że Ślązak to głupi robol, niezdolny do buntu.

Jadwiga Chmielowska

Już w trzecim dniu powstania widać było znaczną różnicę w zachowaniu się żołnierzy włoskich i francuskich. Francuzi siedzieli w koszarach i nie dopuszczali tylko do zajęcia dużych miast. „Natomiast Włosi wystosowali do powstańców ultimatum, żądając rozbrojenia powstańców w powiatach rybnickim, kozielskim, strzeleckim i pszczyńskim, grożąc w przeciwnym razie atakiem oddziału wojska włoskiego. Do tej ostateczności nie doszło, gdyż masowe demonstracje ludności cywilnej na rzecz powstania były zbyt żywiołowe, by można je było lekceważyć” – wspomina Jan Ludyga-Laskowski w swojej książce Zarys historii trzech powstań śląskich (s. 254). (…)

5 maja linia powstańczego frontu przebiegała: Gorzów Śl. – Olesno – Zębowice – Myślina – Sławęcice – Stare Koźle i dalej Odrą, aż do granicy czechosłowackiej. Właśnie 5 maja, gdy powstańcy osiągnęli tak wielki sukces, Korfanty skontaktował się z Warszawą. „Tego dnia, na skutek rozmowy premiera Wincentego Witosa z Wojciechem Korfantym, rząd RP stwierdził, że powstanie na Śląsku powinno zostać wkrótce zakończone, ponieważ osiągnęło swoje cele” – napisał Michał Cieślak w cytowanej już książce Trzecie powstanie śląskie (s. 27). Rozważano również sprawę niechęci Anglii i Włoch do powstania.

Nazajutrz, 6 maja, podgrupa GO „Wschód” pod dowództwem W. Fojkisa wyruszyła z Łabęd do ataku na Kędzierzyn. (…) W tym samym dniu Wojciech Korfanty, nie uzgadniając tego z nikim, wydał odezwę do robotników, wzywając ich do przerwania strajku i podjęcia pracy.

Miało to dotyczyć wprawdzie tylko tych, którzy nie brali udziału w powstaniu. Jednakże wtedy pracodawcy-Niemcy mieliby dokładny spis powstańców, czyli osób, które nie pojawią się w pracy.

Odezwa ta zrobiła wiele złego. Część powstańców, nawet z oddziałów liniowych, wróciła do pracy. Myśleli, że Korfanty ogłasza zwycięstwo i wzywa do powrotu. Część po wyjaśnieniu nieporozumienia powróciła z domów do oddziałów. Wróg by nie wpadł na taki pomysł dezorganizacji.

– To co, zwyciężyliśmy, walk już nie będzie? – pytali powstańcy. – Trzymamy pozycje, więc niektórzy mogą wrócić do pracy?

Najwięcej bałaganu i rozterek było wśród powstańców oblegających miasta. Nie wszyscy mieli świeże informacje z frontu. Wierzyli natomiast Korfantemu, że ten wie, co robi. „Na odprawie w kwaterze głównej dowódcy Naczelnej Komendy Wojsk Powstańczych, płk M. Mielżyńskiego – Michał Grażyński i M. Chmielewski – przedstawili swe obawy przed ugodowym stanowiskiem cywilnego kierownictwa. Podjęcie pracy mogło, ich zdaniem, przyczynić się do podcięcia powstania poprzez uszczuplenie liczebności szeregów walczących, co uniemożliwiłoby prowadzenie dalszych działań ofensywnych. Zdaniem »Borelowskiego« wstrzymanie akcji zbrojnej byłoby katastrofalne dla polskiej sprawy na Górnym Śląsku. Opinie te podzielili uczestnicy odprawy, postanawiając o kontynuowaniu, mimo wszystko, ofensywnych działań” (W. Musialik, jw., s. 51).

Jakże akcja Korfantego przypomina gaszenie strajków przez Wałęsę w sierpniu 1980 r.! Jeszcze władza nie podpisała zgody na 21 postulatów, a rzuciła jedynie ochłap – kilkaset zł podwyżki – a ten podkulił ogon i zakończył strajk w stoczni.

W sierpniu 1988 r. w Jastrzębiu Ślązacy strajkowali. Jeszcze niczego Solidarność podziemna nie wywalczyła, a Wałęsa kazał kończyć strajk. Na jednej z kopalń podjechała po niego symboliczna taczka. Wtedy się jeszcze udało, a później ludzie dali sobie wmówić, że Wałęsa, Geremki wszelakie załatwią wszystko za nich. I załatwili Polskę całą. O, gdybyż współcześni Polacy znali historię swych przodków – powstańców śląskich – może byłoby teraz w Polsce inaczej! (…)

Warto zwrócić uwagę na fakt, że istniał od początku olbrzymi rozdźwięk pomiędzy władzami politycznymi – cywilnymi – a wojskowymi. Rząd Wincentego Witosa, w którym kluczowe stanowiska zajmowali członkowie Narodowej Demokracji, przeciwny był powstaniu. Nie chciał jego wybuchu, a później pragnął jak najszybciej je zakończyć. W sprawach Śląska dla sfer rządowych w tym czasie autorytetem absolutnie niepodważalnym był Korfanty, również endek. On z kolei uważał, że jeśli był Komisarzem Plebiscytowym, to w jego rękach jest cała władza cywilna – polityczna. Dlatego powołał przedstawicielstwo, a nawet sam mianował się dyktatorem powstania. Doprowadził do tego, że podlegały mu władze wojskowe na czele z dowódcą powstania, płk. hr. M. Mielżyńskim, choć on sam nie miał nawet bladego pojęcia o strategii.

W odróżnieniu od sfer rządowych, władze wojskowe RP związane z Piłsudskim cały czas pomagały powstańcom. Robiono to w największej konspiracji. Zauważyli to RAŚ-owcy, powołując się na Kazimierz Kutza i na wybranych historyków, że „III powstanie, które poprzedziło utworzenie autonomicznego województwa śląskiego, było majstersztykiem służb specjalnych i Józefa Piłsudskiego” (A. Pustułka, Rduch: Powstańcy Śląscy nie są godni czczenia, „Dziennik Zachodni”, 17.02. 2012 r.). Mylą się jednak, wyciągając wniosek, że to Piłsudski i jego ludzie dowodzili powstaniem.

Ślązacy parli do powstań już od końca 1918 r. Zwracali się wielokrotnie o pomoc w Poznaniu do NRL, która chłodziła zapały. Ślązacy prosili też Piłsudskiego o pomoc jeszcze w 1918 r. Obiecał im, że dopiero jak zaczną walczyć, to da im „to, co ma najlepszego”.

Dał bojowców PPS. Pomógł w ten sposób, że starzy, doświadczeni konspiratorzy uczyli śląskie POW konspiracji.

Cały artykuł Jadwigi Chmielowskiej pt. „Do walki cały Śląsk!” z cyklu „Historia powstań śląskich”, cz. XXIV znajduje się na s. 8 październikowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 76/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Jadwigi Chmielowskiej pt. „Do walki cały Śląsk!” z cyklu „Historia powstań śląskich”, cz. XXIV na s. 8 październikowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 76/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Bezkarna swawola zyskała tytuł wolności. Rozważania o podważaniu etosu pracy i innych odwiecznych wartości

Od czasów biblijnych po nowożytne pojawiały się fantazje na temat totalnego próżniactwa. W Europie istniała tradycja mówiąca o Kukanii – krainie bogactwa, gdzie żyło się w dobrobycie i bez pracy.

Zdzisław Janeczek

W czasach niepewności, gdy skandale w wielkich korporacjach i małych firmach, kryzysy natury gospodarczej czy politycznej, zagrożenie terroryzmem czy katastrofą ekologiczną, intrygi i brak czytelnych relacji obniżyły poziom zaufania we wszystkich dziedzinach życia, naturalnym odruchem jest poszukiwanie czegoś stałego, pewnego, nie tylko dla indywidualnego komfortu, ale przede wszystkim dla pożytku społecznego. W czasach nam współczesnych zagrożona jest nie tylko oparta na naturalnym związku mężczyzny i kobiety rodzina oraz patriotyzm wyrażony w łacińskiej maksymie Patria mihi vita med multo est carior (Ojczyzna jest mi o wiele droższa niż życie), ale także tradycyjny etos pracy. Bezkarna swawola zyskała tytuł wolności.

Francuski intelektualista Paul Michel Foucault, znany z sympatii do marksizmu-leninizmu, „dyskursywizuje” seks, publikuje tomy pt. „Użytek z przyjemności” i „Troska o siebie”. W swojej „Historii seksualności” obnaża „zło” wskazując na jego źródła: wiarę, rodzinę, tradycję, patriotyzm, własność prywatną.

Jawi się jako Prometeusz wyzwalający spod dominacji chrześcijańskiej hydry, pokazując uciśnionym „gdzie wschodzą i kędy zachodzą gwiazdy”. (…)

[O]d czasów biblijnych po epokę nowożytną pojawiały się fantazje na temat „nicnierobienia” i totalnego próżniactwa. Źródeł takich zachowań można się dopatrywać w uwarunkowaniach związanych z rodzajem wykonywanej pracy. „Ludzie, którzy, by wyżyć, musieli się imać ciężkiego trudu fizycznego, tragarze, kamieniarze, wieśniacy mający tylko ręczne narzędzia do roboty, mogli być na pewno ludźmi szlachetnymi, wątpliwe jednak, czy błogosławili swój trud jako źródło duchowej nobilitacji”. W wielu europejskich krajach, takich jak Anglia, Francja, Hiszpania, Włochy i Niemcy istniała tradycja mówiąca o krainie dobrobytu i bogactwa, gdzie jedzenie można było otrzymać bez pracy i trosk. Według spadkobiercy historycznej szkoły „Annales”, mediewisty zainteresowanego życiem codziennym ludzi, Jacquesa Le Goffa, to mit będący ludowym odpowiednikiem obfitości na feudalnych zamkach, gdzie podczas uczt weselnych lub chrzcin można było za darmo, na koszt pana, najeść się do syta. Kraina ta jest znana jako Kukania czy Schlaraffenland w Niemczech, Szlarafia, Krzczelów, Kraj Jęczmienny w Polsce, Isla de Jauja w Hiszpanii lub Bengodi we Włoszech. Pochodzenie nazwy nie jest znane, chociaż przypisywano jej rodowód prowansalski lub łaciński. Uważano ją też za pochodną słowa cuisine, czyli kuchnia. Kukanię zrodziło średniowiecze, inspirowane biblijną krainą mlekiem i miodem płynącą (Księga Wyjścia 5,8) i historią rzymskiego retoryka i satyryka piszącego po grecku sofisty Lukiana z Samosaty (ok. 120–190), zawierającą opis Wysp Szczęśliwych, gdzie można było pić wino z bohaterami na Polach Elizejskich.

Staropolskie wartości

W 1567 roku artysta niderlandzki Peter Breugel Starszy, zwany też chłopskim, namalował obraz pt. Kukania, kraina szczęśliwości.

Jednak wiarygodność istnienia krainy pozbawionej gospodarki monetarnej, w której nie pracowano (nie obowiązywał etos pracy), tylko zażywano różnych przyjemności, podważało staropolskie porzekadło: „Życie to nie Szlarafia i pieczone gołąbki nie przyjdą same do gąbki”.

Zgodny z taką opinią jest przekaz nawiązujący do etosu pracy na roli: „Ziemia dla moich dziadków była świętością, praca na niej modlitwą, im gorliwszą, tym dającą lepszy plon. Z dużym szacunkiem używane były przedmioty własnoręcznie wykonane: tkane do późnych godzin nocnych prześcieradła, ręczniki, dywany. Niedziela poświęcona była Bogu, co było czuć już od rana: kuchnia kaflowa zasłonięta wykrochmaloną tkaniną, odświętne ubrania, pospieszne przygotowania przed wyjazdem do kościoła. Potem leniwe popołudnie i odwiedziny sąsiadów, rodziny”.

Odzwierciedleniem staropolskiego etosu pracy był także zapis Samuela Bogumiła Lindego (1771–1847), który w Słowniku języka polskiego (T. IV, Warszawa 1995, s. 432) odnotował: „Bez prace nie będą kołacze”; „Komu płaca słodka, praca też bez piołunu”; „Wspaniałym duszom praca jest zasileniem”, „Kto robi, ten się dorobi”, „Praca każda ma zapłatę, rozkosz sromotę, utratę”, „Praca, chleb najpewniejszy, kto się spuści na nię, i za żywota ma chleb, i po nim zostanie”, „Za pracą idzie sława”, „Im z większą co pracą przychodzi, tym też większe pociechy rodzi”.

Ojciec „nicnierobienia”

Propagatorem „nicnierobienia” w XIX w. był zięć Karola Marksa, filozof marksistowski Paul Lafarge (1842–1911), autor dzieła pt. Le Droit à la paresse (Prawo do lenistwa). Było ono odpowiedzią na spadek zainteresowania proletariatu zniesieniem własności prywatnej (przyczyny społecznego zła) i krwawą rewolucją w ujęciu marksowskim, której idee opisane w Manifeście komunistycznym (1848 r.) zdetronizowała rewolucja przemysłowa, dając dobrze płatne miejsca pracy wykwalifikowanym robotnikom. „Dziwaczne szaleństwo ogarnęło klasę robotniczą krajów o rozwiniętej cywilizacji kapitalistycznej. To szaleństwo – ubolewał Lafarge – pociąga za sobą osobiste i społeczne niedole, torturujące od dwóch wieków zmęczoną ludzkość. Tym szaleństwem jest miłość do pracy, wściekła namiętność pracy aż do wyczerpania sił witalnych osobnika i jego potomstwa”. (…)

[A]utor Le Droit à la paress, jako rewolucjonista, upowszechnił myśl, „że aby proletariat zdał sobie sprawę ze swojej siły, musi wyzbyć się przesądów chrześcijańskiej, ekonomicznej i wolnomyślnej moralności. Musi odzyskać swe naturalne instynkty, musi ogłosić, że Prawo do lenistwa jest tysiąckroć bardziej szlachetne i bardziej święte niż dotychczasowe Prawa człowieka, wymyślone przez metafizycznych adwokatów burżuazyjnej rewolucji.

Musi uprzeć się i nie pracować dłużej niż trzy godziny dziennie, a resztę dnia i nocy próżnować i hulać”. Znalazł on aż do dnia dzisiejszego wielu kontynuatorów. Etosowi pracy przeciwstawiono filozofię „nicnierobienia” i wolną miłość. (…)

[W]ykładający filozofię i estetykę na lwowskim Uniwersytecie im. Jana Kazimierza, ceniony za książki wszechstronne pod względem treści Wojciech Dzieduszycki, zasiadający w wiedeńskiej Radzie Państwa (1879–1885, 1895–1909), piastujący stanowisko ministra do spraw Galicji, rozważając kwestię etosu pracy, zauważał, iż „Ludzie nie są aniołami i ludzie normalni będą chyba przeciętnymi ludźmi, aniołami wcale nie będą. Jeśli ktoś pragnie, aby ludzkie, a nie anielskie społeczeństwo nie zmarniało wśród próżniactwa i nieuctwa, musi zachęcać do pracy nagrodą, karą od próżniactwa odstręczać”. Równocześnie jednak przestrzegał, iż kijem można „w kolektywistycznym społeczeństwie napędzać do pracy prostej, do roboty grubej, wykonywanej źle, jak za pańszczyznę (…) kij nikogo do pracy umysłowej ani do pracy nadzorującego nie przymusi”. Opinię taką podzielał także Leszek Kołakowski, czemu dał wyraz w Miniwykładzie o maxi sprawach, tj. O nicnierobieniu. Pisał on: „praca traktowana jako coś, do czego bicz nadzorcy nas przymusza, nie może być twórcza”. Równocześnie skłaniał się ku konkluzji, iż „Bóg chce nas zaprawiać do wysiłku, do wynalazczości, do rozwijania umysłowych naszych uzdolnień, do pracy zatem pojętej nie jako kara przykra, ale jako sposób samoulepszenia, samonaprawienia, postępu”.

L. Kołakowski odróżnia „zamiłowanie do próżniactwa totalnego” od „pomysłowego oszczędzania sobie wysiłku”. I w tym sensie uważa całą naszą cywilizację za „dzieło lenistwa”. Według L. Kołakowskiego „nie jesteśmy stworzeni do próżniactwa absolutnego, to znaczy do śmierci”.

Filozof jednak zauważa, iż nie lubimy „dyscypliny pracy” i „pracy, która polega na monotonnym powtarzaniu tej samej prostej czynności”. (…)

W polskiej myśli etycznej etos pracy zajmował szczególne miejsce w piśmiennictwie i nauczaniu społecznym prymasa Augusta Hlonda. (…) A. Hlond propagował w życiu społeczno-państwowym zasady etyki chrześcijańskiej. Według niej każdy człowiek ma przyrodzone prawa, których nikomu, nawet państwu, nie wolno naruszać. Do kanonu tych niezbywalnych praw ludzkich zaliczał prawo do życia, prawo do pracy, wolność sumienia, poszanowanie osobowości i godności ludzkiej oraz prawo do pomocy w potrzebach materialnych i kulturalnych. Korzystanie z tych praw było uwarunkowane obowiązkiem pracy. (…)

Hlond budował wspólnotę poprzez głoszenie etosu pracy i poprzez zmaganie się człowieka jako osoby z przeciwnościami. W miejsce mieszczańskiego formalizmu rytualnego proponował życie w twórczej wolności. „Szczęście nie leży w burżuazyjnym zaściankowym dobrobycie – pisał Hlond – leży w twórczości, w pracy, w odważnym łamaniu się z materią i przeciwnymi siłami, z wiarą w zwycięstwo dobra”. Aby zrealizować wieczną misję, pragnął nie dopuścić, „by wielkie miasta i zagłębia przemysłowe rozbijały rodziny. Musi tam być miejsce na dzieci i dla starców. Musi być ciepło rodzinne i rodzinna radość”.

Urodzony na obszarze przemysłowego Śląska, wiedział, iż „szeregi domów i ulic, bezduszne maszyny, cement i beton, kamień i asfalt – nie dadzą człowiekowi szczęścia, jeżeli przy ognisku domowym nie znajdzie się w atmosferze rodzinnej tchnienia ludzkiego. Technika i sport nie mogą likwidować domu i rodziny”.

Upatrywał zbawienia ludzkości w sprawiedliwości, miłości, braterstwie, pokoju, współpracy i wolności. Walkę klas uważał za zamach na ludzkość, za hasło „niepraktyczne i dzielące”. Wyrażał pogląd, iż w państwie chrześcijańskim „nie będzie panów i niewolników”, „nie będzie jęków głodnych i rozpusty bogatych, nie będzie tyranów i ciemiężonych”. Zakładał, iż „frazesem jest demokracja, o ile ponad nią rozumie się rządy pieniądza”, gdyż mamona – pieniądz „ujarzmił robotników, ludy, państwa, rozbił społeczeństwa, przyczynił się do poniżenia człowieka, robiąc z niego bydlę robocze, niemające nadziei wydostania się kiedykolwiek z niewolnictwa”. Jego wielkim pragnieniem było, aby te cierpienia, łzy i krew stały się chrztem mamony wyciskającym na niej piętno Boże, znak przebaczenia zapowiadający szczęście i postęp ludzkości. Wielki kryzys jawił się jako droga odkupienia, jako sąd Boży nad bałwochwalczym kultem złotego cielca.

Nie wyrażał aprobaty dla liberalizmu z czasem wyradzającego w libertarianizm, doktryny niszczącej zdolność dostrzegania wewnętrznego związku pomiędzy wolnością a kontrolą, prowadzącej do zatracenia świadomości ograniczeń wolności indywidualnej i poczucia odpowiedzialności jednostki wobec społeczeństwa.

Cały artykuł Zdzisława Janeczka pt. „Rozważania o etosie pracy i nie tylko…” cz. I znajduje się na s. 6–7 październikowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 76/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Zdzisława Janeczka pt. „Rozważania o etosie pracy i nie tylko…” cz. I na s. 6–7 październikowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 76/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Zakończył się niezwykły projekt. Polskie dzieci z Kresów zostały autorami książek notowanych w Bibliotece Narodowej

Książek nie będzie można kupić. Każda z nich, wydrukowana w 1000 egzemplarzy, trafi z powrotem na Kresy, gdzie autorzy będą mieli zaszczyt rozdawać je rówieśnikom, rodzinom i instytucjom polskim.

Ten spektakularny efekt to jednak tylko część projektu „Z kuferka prababci”, stanowiącego etap wielkiej akcji pod nazwą Akademia Tożsamości. Zarówno entuzjastyczne przyjęcie, jak i spektakularna aktywizacja środowisk są dowodem na wielką wartość nowatorskich działań edukacyjnych. Podejmowane są one przez Fundację Genealogia Polaków, która od 20 lat stawia na takie działania, które przez olbrzymią część społeczeństwa są lekceważone. (…)

– Od 20 lat działamy najczęściej na tych polach, na których nie ma korzyści wizerunkowych – mówi Marcin Niewalda, prezes Fundacji.

– Któż bowiem, mając do wyboru utytułowanego autora naukowego elaboratu i dziecko, które spisało opowiadanie dziadka, przyzna nagrodę temu drugiemu? Raczej uznanie będzie trzeba, z tych czy innych powodów, wyrazić profesorowi, który przez 2 lata wydawał pół miliona euro z grantu ministerialnego i którego dzieło Archetypy romantyczne w działaniach 2 Korpusu, postawione na sztorc, nie przewraca się.

Książki wydane w ramach projektu | Fot. kuferek.okiem.pl

Zastanówmy się jednak, którą pracę wybierze inne dziecko mieszkające na Kresach, gdy będzie chciało dowiedzieć się czegoś ciekawego o życiu ludzi ze swojego miasta? Jak zareaguje matka dziecka na wzruszający, autentyczny, namalowany prostymi słowami obraz historii, która przez lata była zakazana? Która praca przyczyni się bezpośrednio do uruchomienia wyobraźni – czy ta analizującą naukowe aspekty, czy ta, w której dym z ogniska wyciska łzy, gdzie skrzypi śnieg pod stopami żołnierzy wyklętych? Dzięki której książce nastąpi faktyczny przełom zaangażowania, czy dzięki tej, której czytelnikiem jest pasjonat danego tematu, czy tej, która zaciekawiła kogoś wcześniej obojętnego?

Zakończony właśnie projekt „Z kuferka prababci” łączy wszystkie możliwe zalety stworzenia materiału inspirującego, motywującego i zmieniającego wyobraźnię. Realizowany był w tym roku już w 5 ośrodkach kresowych jednocześnie. Pierwszy etap stanowiła praca dzieci z nauczycielami języka polskiego nad przygotowaniem wywiadów z dziadkami, starszymi osobami z lokalnej społeczności lub po prostu spisanie lokalnych legend i tradycji.

Fot. kuferek.okiem.pl

Spisane opowieści nie posłużyły jedynie do konkursu. Zostały opracowane przez wybitną polonistkę – Natalię Barcz, która dodała także stworzone na tej bazie ćwiczenia i scenariusze lekcji, pod patronatem historycznym posła Zbigniewa Girzyńskiego. Następnie materiał zyskał wspaniałe opracowanie graficzne dzięki pracy autorskiej Anny Słoty, a także honorowy patronat poseł Elżbiety Dudy, która stwierdziła, że „ten projekt udowadnia, jak wielka jest tęsknota młodzieży polskiej mieszkającej na Kresach za świadomością własnych korzeni”.

Opracowane książki zawierają niezwykłe historie, nieraz pozornie zupełnie przeciętne, a jednak często wzruszające do łez, radosne, romantyczne, budzące zadumę.

Poznajemy ludzi, którzy uciekli z Syberii; poznajemy tradycje świąteczne, a nawet przepisy kulinarne, historie z czasów powstań, z czasów wojny i komunizmu; widzimy codzienność w chłopskiej chacie i wielkie bale w pałacu.

Młodzi autorzy opisują wydarzenia tak, jak słyszeli je z ust dorosłych, jak na nich zrobiły wrażenie – niekiedy skupiając się na sprawach, które pominąłby naukowiec.

Materiał, w pięknej oprawie, inspiruje. Dzięki wsparciu Fundacji ORLEN, która doceniła wyjątkowość misji – książki cieszą wzrok barwami i dobrym drukiem. Nie będzie ich jednak można kupić. Każda z książek, wydrukowana w 1000 egzemplarzy, trafi bowiem z powrotem na Kresy, gdzie autorzy będą mieli zaszczyt rozdawać je rówieśnikom, rodzinom i instytucjom polskim. Możemy tylko domyślać się, jak wielka duma będzie ich rozpierać, tym bardziej, że wiele środowisk kresowych ma przekonanie o byciu zapomnianym przez rodaków „z Korony”.

Fot. kuferek.okiem.pl

Opowiadania, uznane i docenione przez redakcję i całą społeczność, trafią więc do tych, których rodziny żyły obok. Czytelnicy znajdą w nich dzieje swoich sąsiadów, tradycje swojej własnej okolicy, wzmocnione jeszcze odpowiednimi adekwatnymi ćwiczeniami językowymi.

Wydanie – jako pozycja z numerem ISBN – spowoduje ponadto, że młodzi autorzy, polskie dzieci z Kresów, po wsze czasy będą umieszczone wśród autorów na listach Biblioteki Narodowej. Wiadomo już, że będą w znacznej mierze brały udział w kolejnych pracach fundacji – jakim jest np. wyjazd edukacyjno-turystyczny do stolicy Małopolski wraz z udziałem w „Akademii Młodego Dziennikarza” prowadzonej przez Uniwersytet Pedagogiczny.

Młodzi – przyszli liderzy lokalnych społeczności, będą mieli szansę kształcić się dalej, poszerzać poczucie swojej tożsamości narodowej. Stanie się to jednak tylko wtedy, gdy dalsze programy zostaną wsparte przez odpowiednie programy grantowe. Niestety jest to olbrzymi problem. Przez ostatnie 4 lata fundacja złożyła 21 wniosków o dofinansowanie podobnych projektów ze źródeł państwowych. Ani jeden nie został doceniony.

Więcej o projekcie: kuferek.okiem.pl.

Artykuł pt. „Elaborat versus Czytanka kresowa” znajduje się na s. 12 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 75/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł pt. „Elaborat versus Czytanka kresowa” na s. 12 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 75/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

„Armia księdza Marka”: podsumowanie roku na zebraniu ministrantów. Parafianie i służba liturgiczna w obiektywie

Fajnie jest pooglądać zdjęcia z wakacji i wyjazdów ministranckich. Okazało się jednak, że to zdjęcia z różnych uroczystości parafialnych. Trzeba przyznać, że wiele spraw dopiero wyszło na zdjęciach.

Aleksandra Tabaczyńska

Podsumowanie

Neptun zwołał zbiórkę. Zaczęło się jak zwykle, to znaczy my z podstawówki przyszliśmy dwie godziny przed czasem, bo lubimy na korytarzach plebanii pograć w nogę piłką tenisową. Nigdy nie wiemy, jak długo nam się uda grać, bo to zależy, kiedy mecz usłyszy ksiądz proboszcz. Jeśli proboszcz szybko się zorientuje, to mamy drugą, zapasową zabawę. W absolutnej ciszy bawimy się w Indiańców tropiących zwierzynę, czyli Deserka księdza Marka. Ta zabawa jest bardzo trudna, bo skradamy się po wszystkich zakamarkach, schodach i korytarzach, i żadna blada twarz nie może nas zobaczyć.

Tak czy inaczej, jesteśmy zawsze pierwsi na zbiórkach i zajmujemy sobie najlepsze miejsca z tyłu sali. Oczywiście jak tylko przyjdą starsze chłopaki, to podchodzą do nas i grubym głosem mówią – wypad, mały!. Co oznacza, że musimy się przesiąść. To niesprawiedliwe, ale nie będziemy przecież robić draki na zbiórce ministrantów, więc ustępujemy i przenosimy się do przodu.

Okładka książki Aleksandry Tabaczyńskiej „Armia księdza Marka”. Opr. graficzne Elżbieta Kowalska

W sali przy głównym stole siedział ksiądz Marek, Neptun – nasz prezes, Lok – zastępca prezesa oraz Welon – najlepszy ceremoniarz w parafii, który sam tam zasiada, chociaż nikt go nigdy nie zaprasza. Przy stole usiedli też reprezentanci sekcji fotograficznej, czyli Statyw i Peryskop.

Na początku, jak zwykle, same nudy, to znaczy: ile nas jest, kto gorliwie służy, a kto się miga. O tym, że to odpowiedzialna i ważna służba, bo swoją postawą krzewimy wartości chrześcijańskie. Niezbyt rozumiemy, co to znaczy – skapowaliśmy tylko, że jak zwykle mamy być grzeczni i nie robić głupot.

Już nie szło dłużej usiedzieć, gdy nagle Neptun powiedział, że przygotował dla nas niespodziankę: prezentację multimedialną, podsumowującą cały rok naszej pracy.

Ucieszyliśmy się, bo fajnie jest pooglądać zdjęcia z wakacji i wyjazdów ministranckich. Okazało się jednak, że to są zdjęcia z różnych uroczystości parafialnych. Peryskop i Statyw dużo fotografują i Neptun wziął od nich wszystkie zdjęcia, i zrobił pokaz, ale nie z tych uroczystości, tylko jak my, ministranci, prezentujemy się w kościele.

I tak na przykład ja byłem na zdjęciach, jak robię miny do Kefira, takie z wydętymi policzkami, z zezem i rurką z języka. Trzeba przyznać, że w minach jestem świetny. A jeden ze starszych ministrantów, którego nazywają Brad Pitt – bo niby taki przystojniak – cały czas dokładnie wodzi wzrokiem po kościele. Normalnie lustruje wszystkich wiernych.

Neptun spytał się, czego on tak szuka całą mszę – sprawdzasz coś, czy jak? Na to Pitt całkiem poważnie odpowiedział, że po prostu liczy te dziewczyny, które się na niego patrzą.

Wiara w śmiech, a Pitt na to, żeby się go nie czepiać, bo z tego co wie, to wszyscy liczą, a on po prostu się z tym nie kryje.

Ksiądz Marek powiedział, że rozumie, że to ważna informacja, ale czy mógłby w takim razie liczyć rzadziej i skupić się jednak na mszy? Na to Pitt zgodził się i obiecał, że będzie liczył na początku, na intencjach i na ogłoszeniach parafialnych, bo jego rodzice bardzo dokładnie słuchają i potem i tak mu wszystko powtarzają przy niedzielnym obiedzie.

W ogóle trzeba przyznać, że wiele spraw dopiero wyszło na zdjęciach. Starsze chłopaki tak samo jak my gadają, ziewają, śmieją się, tylko robią to o wiele sprytniej i nie widać tak bardzo.

W salce atmosfera stawała się nerwowa, bo nie wszystkim podobała się prezentacja Neptuna. Okazało się też, że sfotografowali Welona na mszy świętej z księdzem biskupem, jak cały czas popatrywał na zegarek, kiwał głową i strzelał miny, jakby chciał powiedzieć: – Za długo, panowie, za długo! Nie wyrobimy się!

Welon tak się wściekł, że zaraz przeszedł od stołu prezesa do chłopaków z tyłu sali.

Statyw i Peryskop byli wystraszeni jak nie wiem co, tłumaczyli się, że oni dali te zdjęcia Neptunowi w dobrej wierze, w życiu nigdy specjalnie na kolegów…

Draka trwała na całego, wszyscy coś krzyczeli i wtedy Neptun powiedział, że to jeszcze nie koniec jego prezentacji. Chłopaki czekali, wnerwieni że strach. Peryskop nawet chciał się zwolnić szybciej do domu, ale mu nie dali i Neptun zaczął wyświetlać kolejne zdjęcia… nie zgadniecie – parafian.

Pokładaliśmy się ze śmiechu, jak zobaczyliśmy, ile pań siedzi w kościele ze smoczkiem w buzi (bo spadł ich dzieciom i niby tak go czyszczą), ile dojada resztki ciasteczek po maluchach.

Wiele osób przysypia, wysyła esemesy pod ławką, daje znaki znajomym, którzy siedzą gdzieś dalej. Na jednym zdjęciu widać, jakby księża rozdający komunię świętą stali w szczerym polu, po kostki w słomie. A to dzieciaki wyciągnęły tę słomę ze żłóbka i porozrzucały po całej posadzce kościoła. Na szczęście po mszy rodzice maluchów sprzątnęli to ściernisko.

Grozę u wszystkich wzbudziły zdjęcia dorosłych, którzy sadzają swoje dzieci na balustradach balkonów. Zwłaszcza jeden pan z taką małą córeczką. Nasz kościół jest poewangelicki, dlatego mamy dwa piętra balkonów, i to dookoła budynku, a ołtarz jest prawie w centrum.

Lok mówi, że to jest zupełny brak wyobraźni. Mama Loka pracuje w żłobku, więc on wie i podobno takie małe dzieci nie mają instynktu samozachowawczego. Sadzając maluchy na balustradach balkonów, rodzice oswajają je z wysokością i one myślą, że tak można, bo nie czują niebezpieczeństwa. Jakby ta dziewczynka spadła, to dokładnie na głowy nas, ministrantów.

Po prezentacji ksiądz Marek powiedział, żebyśmy pamiętali o tym, że trzeba umieć się z siebie śmiać. Przy setkach zdjęć, które każdy dziś robi, nie jest trudno znaleźć ujęcia dla nas korzystne, jak i te niekorzystne. Mamy o tym pamiętać i kierować się zdrowym rozsądkiem przy oglądaniu czegokolwiek, a przede wszystkim słuchać rodziców.

Wracaliśmy z chłopakami ze zbiorki do domu i pomyślałem sobie, że znowu spędziłem świetne popołudnie. Wśród ministrantów mam dużo kumpli w moim wieku, niestety też kilku mikrusów, ale i wielu starszych. Martwi mnie tylko, że jak będę taki jak Neptun, Lok i Welon, to będę miał kumpli ministrantów – samych konusów. To nie fair.

Opowiadanie pochodzi z książki Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Armia księdza Marka”. Można ją nabyć przez internet pod adresem www.facebook.com/Armia-Ksiedza-Marka. Kontakt z autorką: [email protected].

Opowiadanie Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Podsumowanie” z tomiku „Armia księdza Marka” znajduje się na s. 8 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 75/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Opowiadanie Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Podsumowanie” z tomiku „Armia księdza Marka” na s. 8 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 75/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Określenie ‘Matka Polka’, dziś mylnie kojarzone z zahukaną kurą domową, wywodzi się z wiersza Adama Mickiewicza

Sens postawionych w wierszu przed Matką Polką zadań jest jasny: ma wychować swego syna patriotycznie i przygotować go do walki o niepodległość Ojczyzny, nawet bez nadziei na zwycięstwo.

s. Katarzyna Purska USJK

Matka Polka wobec przemocy

Określenie ‘Matka Polka’ wywodzi się z wiersza Adama Mickiewicza pt. Do matki Polki, który został zamieszczony w „Gońcu Krakowskim” w 1831 roku. Sens postawionych w wierszu przed Matką Polką zadań jest jasny: ma wychować swego syna patriotycznie i przygotować go do walki o niepodległość Ojczyzny, nawet bez nadziei na zwycięstwo.

„Day ut ia pobrusa, a ti poziwai”. Tak brzmi pierwsze zdanie polskie, zamieszczone około 1270 roku w tzw. Księdze Henrykowskiej. Cały tekst został zapisany po łacinie przez o. Piotra – niemieckiego opata i kronikarza klasztoru cystersów w Henrykowie niedaleko Wrocławia. W pewnym miejscu swej kroniki o. Piotr przytacza polskie słowa, które wypowiedział niejaki Boguchwał – osadnik rodem z Czech do swojej żony – polskiej Ślązaczki, widząc, jak jest umęczona mieleniem zboża na żarnach. Dzisiaj jego słowa brzmiałyby tak: „Daj, niech ja poobracam kamieniem, a ty odpoczywaj”. Dlaczego je cytuję? Być może dlatego, że w dawnych wiekach mielenie na żarnach było zajęciem typowo kobiecym, a Boguchwał – jak się okazuje − bardzo dbał o żonę i nieraz ją w pracy wyręczał.

Pierwsze polskie zdanie mówi zatem o więzi łączącej męża z żoną. Dla Boguchwała jego żona to nie towar ani mężowski dobytek, lecz towarzyszka jego życia i codziennego trudu.

Prof. Andrzej Nowak w IV tomie Dziejów Polski wspomina Konrada Celtisa (1459–1508) – niemieckiego humanistę, nauczyciela uniwersyteckiego i poetę, który studiował przez krótki czas w Krakowie na Uniwersytecie Jagiellońskim matematykę i astronomię, a jednocześnie prowadził pozauniwersyteckie wykłady z retoryki i poetyki. Otóż ów humanista niemiecki, dumny ze swej niemieckości, sławił w swoich dziełach Germanię i przedstawiał wyższość jej kultury nad innymi cywilizacjami, w tym naturalnie też – polską. W jednym ze swych epigramatów – jak pisze prof. Nowak – „oburzał się na skandaliczne obyczaje sarmackie: „Do amazońskiej krainy Sarmata jest przywiązany, / Bowiem w obydwu z tych stron rządzi kobieta, nie mąż. / Trzykroć, czterykroć balwierza w więzieniu już zamykano / Za to, że żonie swej chłostę należną kazał jej dać”. „Taka to dzikość u krakowskich Sarmatów, że tu kobiet bić nie wolno! Zupełny brak wyższej cywilizacji…” – komentuje słowa Celtisa prof. Nowak (A. Nowak, Dzieje Polski, Biały Kruk, 2019, t. 4, s. 126).

Marcin Bielski (1495–1575) pochodził z Ziemi Sieradzkiej. Po latach żołnierskiej tułaczki osiadł w rodzinnej wsi i zajął się pisarstwem. Jednym z owoców jego pracy był utwór zamieszczony w zbiorze satyr, który zatytułował Sjem (sejm) niewieści. Utwór ten jest niezmiernie ciekawą lekturą dla współczesnych emancypantek, które zajadle walczą o równouprawnienie kobiet. Siedem bohaterek satyry Bielskiego narzeka na upadek obyczajów w polityce i w życiu publicznym. Zarzucają mężczyznom, że dbają jedynie o urzędy, o swoją pozycję, a lekceważą króla i nie dbają o dobro „pospolitej rzeczy”. Z tego powodu panie postanawiają stworzyć własny parlament, w którym chcą zaprezentować swój program naprawy Rzeczypospolitej. Wśród postulatów w nim zawartych odnajdziemy oddanie majątków pod zarząd kobiet oraz zreorganizowanie służby wojskowej tak, aby Polska była w każdej chwili gotowa do obrony swych granic. Trzecim z dziesięciu postulatów jest przyuczenie szlachty do gospodarności na wzór miejski i troski o rodzimą wytwórczość. W kobiecym programie naprawy Rzeczypospolitej znalazł się też punkt nakazujący mężom prohibicję („bo wnet chłopy szaleją, jak sobie podpiją”), jak również naprawa sądów „by nie wygrywał w nich mocniejszy pieniędzmi”.

Ciekawe, że ten – wbrew pozorom poważny – program polityczny Marcin Bielski przypisuje wyemancypowanym kobietom, które w jego satyrze przejmują władzę w państwie. Brzmi to dość zaskakująco w dobie, w której kobiety były ponoć poddane opresji mężczyzn.

Czyżby więc pozycja kobiet w dawnej Polsce była zgoła inna? (jw., s. 343–345).

Określenie ‘Matka Polka’ ma dzisiaj wydźwięk pejoratywny i oznacza tyle, co ‘kura domowa’, czyli kobieta, która zamiast realizować się w pracy zawodowej, całe życie poświęciła rodzinie i gromadce dzieci. Matka Polka to w powszechnym dziś rozumieniu nadopiekuńcza matka, zwłaszcza w stosunku do swego syna, z którego robi kalekę życiową niezdolną do samodzielnego życia. „Zmęczona Matka Polka, która albo ma rodzinę, albo oczekuje potomka” – jak o niej wyraża się w „Gazecie Wyborczej” Anna Bikont (A. Bikont, „Gazeta Wyborcza”, 1995/04/08-1995/04/09). Tymczasem w przeszłości określenie to było tytułem do chluby, głębokiej czci i szacunku, a wywodzi się z wiersza Adama Mickiewicza pt. Do matki Polki, który został zamieszczony w „Gońcu Krakowskim” w 1831 roku. Sens postawionych przed Matką Polką zadań jest jasny: ma wychować swego syna patriotycznie i przygotować go do walki o niepodległość Ojczyzny, nawet bez nadziei na zwycięstwo.

W moim domu rodzinnym znajdował się album malarstwa Artura Grottgera, do którego często zaglądałam. Wizerunki kobiet z obrazów Grottgera robiły na mnie ogromne i niezatarte wrażenie. Zapamiętałam też z muzeum przy opactwie cystersów w Wąchocku ekspozycję kobiecej biżuterii żałobnej z okresu zaborów. Czarne broszki w kształcie orła i bransoletki przypominające kajdany. To była wówczas kobieca forma demonstracji, ale i lekcja patriotyzmu dla żyjącej pod zaborami młodzieży.

Wiele z tych dzielnych kobiet nie tylko zastępowało swych mężów w gospodarstwie, gdy przyszedł czas walki, a potem zsyłki lub więzienia, ale decydowały się na dzielenie losów zesłanych na katorgę mężów. Z chwilą znalezienia się za Uralem podlegały takim samym rygorom, jak skazani.

Mogły powrócić do kraju jedynie po odbyciu przez małżonka kary zesłania lub kiedy on zmarł. Niektóre kobiety same stawały się więźniami lub trafiały na zesłanie za działalność patriotyczną. Trudno przecenić ich rolę. Niewątpliwie były dla swoich mężów i synów ogromnym wsparciem w trudnych czasach walki, zaborów i okupacji.

Znane są też przypadki ochotniczego zaciągania się kobiet polskich do oddziałów wojskowych i powstańczych. Najczęściej towarzyszyły żołnierzom jako markietanki (to akurat mało chlubne, bo przyjęło się uważać, że markietanki świadczyły też usługi z zakresu najstarszego zawodu świata), czasem współdziałały z nimi jako emisariuszki, przewoziły broń i organizowały ucieczki z niewoli. Podczas zaborów wiele kobiet było znanych z pracy charytatywnej: wspierania rodzin walczących, zbierania funduszów na rzecz powstań, pomocy rannym i chorym. Udział kobiet w XIX-wiecznych działaniach powstańczych kojarzony jest przede wszystkim z litewską bohaterką Emilią Plater, walczącą w powstaniu listopadowym na Żmudzi, ale też być może z postacią Joanny Żubrowej, pierwszej kobiety odznaczonej orderem Virtuti Militari.

Do najbardziej zasłużonych w okresie międzypowstaniowym polskich kobiet należała matka abp. Szczęsnego – Ewa Felińska (urodziła 11 dzieci), która po śmierci męża zaangażowała się w działalność spiskową jako organizatorka jednej z pierwszych komórek kobiecych Stowarzyszenia Ludu Polskiego w Krzemieńcu. W 1838 roku została aresztowana i skazana na karę utraty majątku oraz zesłanie do Berezowa i Saratowa.

W okresie zrywu styczniowego wzorem kobiety-patriotki stała się Apolonia z Dalewskich Sierakowska, kurierka powstańcza i wdowa po przywódcy powstania na Litwie, straconym w Wilnie w czerwcu 1863 roku, która po śmierci męża i trzymiesięcznym areszcie, mimo zaawansowanej ciąży, została zesłana do guberni nowogrodzkiej, znanej ze szczególnie uciążliwych warunków klimatycznych.

Wanda Krahelska (1886–1968) została na własną prośbę główną wykonawczynią zamachu na warszawskiego generała-gubernatora Gieorgija Skałona w 1906 roku; Aleksandra Szczerbińska zaś, później Piłsudska (1882–1963), zarządzała warszawską siecią składów broni i brała udział w przygotowaniu napadu na pociąg – akcji pod Bezdanami, którą kierował Józef Piłsudski.

Być może właśnie poprzez odwagę, poświęcenie oraz troskę o dobro wspólne te i wiele innych kobiet w Polsce dowiodło, że sprawiedliwość wobec nich domaga się przyznania im pełni praw obywatelskich. Tak też się stało w wolnej Polsce.

Dekretem Tymczasowego Naczelnika Państwa Józefa Piłsudskiego z 28 listopada 1918 r. zostało ogłoszone, że „wyborcą do Sejmu jest każdy obywatel państwa bez różnicy płci” (art. 1), który ukończył 21 lat, artykuł 7 zaś zapewniał bierne prawo wyborcze wszystkim obywatelom i obywatelkom. Polki nabyły je jako jedne z pierwszych w Europie.

Co więcej, dekret Piłsudskiego zasadniczo nie był kontestowany przez mężczyzn. Miała na to niewątpliwie wpływ rosnąca, zwłaszcza w drugiej połowie XIX w., rola kobiet, które – jak twierdzi historyk z KUL, dr Robert Derewenda – w sytuacji, gdy wielu mężczyzn zginęło w czasie działań wojennych w powstaniach lub zostało zesłanych na Sybir – musiały samodzielnie sprostać różnym obowiązkom, związanym w utrzymaniem rodziny i wychowaniem dzieci, dowodząc w ten sposób nie tylko odwagi, ale i samodzielności w działaniu.

Mężne, a nawet bohaterskie postawy kobiet w naszej historii leżą u podstaw szczególnego stosunku Polaków do nich. Polacy zasłynęli wśród cudzoziemek jako szarmanccy. Jeszcze nie tak dawno, bo w latach 70. i 80., do zasad dobrego wychowania należało przepuszczanie pań w drzwiach czy też całowanie ich w rękę. Skutecznym owocem walki kobiet o równouprawnienie stało się szybkie wyeliminowanie z życia towarzyskiego i rodzinnego tych form obyczajowych. Czy słusznie? No cóż, w końcu to tylko detal, ale moim zdaniem, wiele mówiący o zmianach zachodzących we wzajemnych relacjach.

Kobieta, która według Księgi Rodzaju została stworzona jako „odpowiednia pomoc” dla Adama, stała się jego konkurentką i przeciwnikiem w walce. Naczelnym hasłem podnoszonym przez współczesne feministki jest walka z „supremacją męską”.

W deklaracji ideowej amerykańskiej National Organization of Women, którą przytacza prof. Wojciech Roszkowski, napisano: „Nadszedł czas odzyskać kontrolę nad naszym życiem. Nadszedł czas wprowadzenia wolności reprodukcyjnej dla kobiet”. Znana feministka Martha Nussbaum twierdzi: „Najbardziej okrutna dyskryminacja dotyka kobiety w rodzinie (…) gdzie kobieta musi podjąć bezpłatną pracę o niskim prestiżu społecznym (…) Szczególnie kobiety cierpią z powodu altruizmu rodziny (…) podejmując zadań gospodarstwa domowego i wspomagania pracy męża”. Profesor Roszkowski przytacza obie te wypowiedzi w kontekście opisywanego zjawiska zerwania przez jednostkę więzów rodzinnych i tradycji. W konkluzji pisze: „Tak rodzi się człowiek wolny, ale pozbawiony tożsamości” i przypomina, że równość w godności kobiety i mężczyzny nie oznacza ich jednakowości, która jest jedną z tez pochodnej marksizmu – ideologii gender (W. Roszkowski, Roztrzaskane lustro. Upadek cywilizacji zachodniej, Biały Kruk, 2019, s. 488–492).

„Strony podejmą działania niezbędne do promowania zmian wzorców społecznych i kulturowych dotyczących zachowania kobiet i mężczyzn w celu wykorzenienia uprzedzeń, zwyczajów, tradycji oraz innych praktyk opartych na idei niższości kobiet lub na stereotypowym modelu roli kobiet i mężczyzn” – brzmi artykuł 12 p. 1 zobowiązań ogólnych konwencji stambulskiej, na której m.in. w ostatnim czasie ogniskuje się debata publiczna. Konwencja stambulska – jak twierdzi Karolina Pawłowska, Dyrektor Centrum Prawa Międzynarodowego Instytutu Ordo Iuris – oparta jest na założeniach ideologii gender. Uznaje ona bowiem, że źródłem opresji względem kobiet i przyczyną historycznie ukształtowanych, nierównych relacji władzy między kobietami i mężczyznami jest zakorzeniony w tradycji ład społeczny. Przeczy temu jednak nasza polska tradycja historyczna i prawna.

I znowu pozwolę sobie przytoczyć fragment tej konwencji. Tym razem p. 5 art. 12: „Strony gwarantują, że kultura, zwyczaje, religia, tradycja czy tzw. »honor« nie będą uznawane za usprawiedliwienie dla wszelkich aktów przemocy objętych zakresem niniejszej Konwencji”. Brzmienie tego artykułu sugeruje zatem, że przemoc w rodzinie wynika z takiego jej modelu, który został ukształtowany w oparciu o religię.

„Zapamiętam sobie: Ilekroć wchodzi do twego pokoju kobieta, zawsze wstań, chociaż byłbyś najbardziej zajęty. (…). Pamiętaj, że przypomina ci ona Służebnicę Pańską, na imię której Kościół wstaje.

Pamiętaj, że w ten sposób płacisz dług czci twojej Niepokalanej Matce, która ściślej jest związana z tą niewiastą niż ty. W ten sposób płacisz dług wobec twej rodzonej Matki, która ci usłużyła własną krwią i ciałem… Wstań i nie ociągaj się, pokonaj twą męską wyniosłość i władztwo… Wstań, nawet gdyby weszła najbiedniejsza z Magdalen” – zapisał ks. kard. Stefan Wyszyński w swoich Zapiskach więziennych pod znamienną datą 9.12.1955 r. Jak wynika z zanotowanych słów, nasz Pasterz odznaczał się głębokim szacunkiem wobec kobiet i była to motywacja religijna! (…)

Polskie prawo spełnia wszystkie standardy tzw. konwencji stambulskiej w zakresie ochrony kobiet przed przemocą i ochrony ofiar przemocy domowej, a w poszczególnych regulacjach wychodzi ponad te wymagania – twierdzi szef resortu sprawiedliwości Zbigniew Ziobro. Prof. Aleksander Stępowski – prawnik z Ordo Iuris – podkreśla, że preambuła konwencji stambulskiej posługuje się „koncepcjami o wyraźnie marksistowskich inspiracjach”, jak odwieczna walka płci czy strukturalna przemoc jako narzędzie dominacji mężczyzn.

Średni europejski wskaźnik dla przemocy wobec kobiet wynosił w 2015 roku 27,5 punktów na 100 (im wyższy wynik, tym gorsza sytuacja). Polska ze wskaźnikiem 22,1 plasowała się na pierwszym miejscu, a więc jest państwem, w którym dochodzi do najmniejszej liczby aktów przemocy wobec kobiet. I nie twierdził tego PiS, ale lewicowy francuski dziennik „Libération”, powołując się na oficjalne dane.

Czy zapobiegniemy złu, uderzając w tradycyjny model rodziny? Czy lekarstwem na przemoc jest unifikacja płci, przeczenie różnicom płciowym w imię idei absolutnej równości albo też poprzez przeciwstawianie sobie mężczyzn i kobiet w imię tejże równości i marksistowsko rozumianej sprawiedliwości? Moim zdaniem czas najwyższy powrócić do tradycyjnych wartości, czas na wsparcie trwałej i wielodzietnej rodziny, i czas na troskę o dobre wychowanie kobiet. „Na kolanach świętych matek wychowują się wielcy święci” – mówiła św. Urszula Ledóchowska, podkreślając doniosłość troski o rodzinę i należne w niej miejsce kobiety-matki.

Artykuł s. Katarzyny Purskiej USJK pt. „Matka Polka wobec przemocy” znajduje się na s. 6 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 75/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł s. Katarzyny Purskiej USJK pt. „Matka Polka wobec przemocy” na s. 6 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 75/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Józef Mackiewicz miał wyrazistą i wyłączną tożsamość Polaka z Litwy / Andrzej Świdlicki, „Kurier WNET” nr 75/2020

Mackiewicz uważał komunizm za zarazę i piętnował próby ułożenia sobie z nim stosunków nie tylko przez Armię Krajową, ale gdziekolwiek je widział: u Piłsudskiego, w Watykanie i NSZZ Solidarność.

Andrzej Świdlicki

Józef Mackiewicz, Radio Wolna Europa i SB

Józef Mackiewicz (1902–1985) miał antypatię do komunizmu, stąd zapis cenzorski w PRL był na niego szczelny. Jego twórczość stała się szerzej znana w Polsce dopiero po jego śmierci, dzięki podziemnym oficynom wydawniczym w latach osiemdziesiątych.

Pisarz mieszkał w Monachium z żoną Barbarą Toporską, żył bardzo skromnie, koniec z końcem wiązał z trudem. Bawarska stolica była też siedzibą finansowanego przez Amerykanów Radia Wolna Europa, w okresie zimnej wojny nadającego do pięciu krajów obozu moskiewskiego, w tym do Polski. Dla wywiadu PRL audycje rozgłośni były dywersyjną propagandą, a ona sama kryptoagenturą.

Wielki nieobecny na antenie Wolnej Europy

Wydawać by się mogło, że antykomunistycznego pisarza wiele łączyło ze stacją stawiającą sobie za cel przełamanie partyjnego monopolu informacji, uodpornienie Polaków na sowietyzację, walkę z cenzurą i zbliżenie emigracji z krajem. Jednak stosunek RP RWE do Józefa Mackiewicza był taki sam jak cenzury PRL.

Pisarz z żoną w monachijskim mieszkaniu. Obrazy widoczne nad ich głowami malowała Barbara Toporska.

W okresie dyrektorowania Jana Nowaka (1952–1975) kierownictwo monachijskiej rozgłośni wyróżniały trzy elementy: wojenna współpraca z Biurem Informacji i Propagandy Komendy Głównej Armii Krajowej, działalność w emigracyjnym ugrupowaniu PRW NiD (Polski Ruch Wyzwoleńczy Niepodległość i Demokracja) oraz związki z CIA w wywiadowczej operacji na Polskę z początku lat 50., stawiającej sobie za cel utworzenie w Polsce zakonspirowanego zaplecza na wypadek zbrojnego konfliktu USA z ZSRS, znanej jako Berg.

NiD był jednym z trzech polskich stronnictw emigracyjnych w Londynie finansowo wynagradzanych przez Amerykanów za współpracę w zbieraniu informacji, przerzuty sprzętu i kurierów. Z ramienia partii w taką działalność zaangażował się późniejszy zastępca Nowaka Tadeusz Żenczykowski-Zawadzki. Można zakładać, że Nowak, będący w NiDzie ważną personą, wiedział o tym i to aprobował. NiD w rozgłośni polskiej był najsilniejszą partią zrzeszającą liczną grupę redaktorów i pracowników pomocniczych, łącznie z woźnym. Berg z RWE łączył związek czasowy – rozgłośnia (pod początkową nazwą Głosu Wolnej Polski) zainaugurowała działalność w Monachium w maju 1952 r., geograficzny – Monachium i Berg są położone blisko siebie, a także związek w sensie finansowania i politycznego ośrodka dyspozycyjnego. Berg zlikwidowano w grudniu 1952 r., gdy UB wycofała się z wywiadowczej gry z Amerykanami.

Mackiewicz nie mógł do tego towarzystwa pasować: był spoza kombatanckiego klucza Armii Krajowej, nigdy nie był niczyim „agenciakiem” i nie należał do żadnej politycznej partii. Komunizm zwalczał na płaszczyźnie ideowej, a nie w ramach jakiejś organizacji z własną agendą. Przeciwnicy zwalczali pisarza po linii AK-owskiej, NiD-owskiej i amerykańsko-wywiadowczej. W tym ostatnim przypadku wskutek czyjegoś donosu Amerykanie odrzucili wniosek Mackiewicza o zatrudnienie w monachijskiej siedzibie radia Głos Ameryki, mimo dobrych rekomendacji. Był to okres maccartyzmu, gdy donos wystarczał do umieszczenia kogoś na czarnej liście.

Głównym powodem zwalczania pisarza była chęć uwiarygodnienia się rozgłośni u słuchaczy w Polsce. Rozgłośnia Polska RWE potrzebowała legendy AK, bo można było przykryć nią to, że u jej kolebki był wywiad USA, operacje wojny psychologicznej, polityczna dywersja.

Legenda AK mogła być w tym pomocna tylko, jeśli była wyrazista. Mackiewicz uważał, że AK błędnie oceniała sytuację okupowanej Polski, a jej działacze na emigracji nie powinni rościć sobie monopolu na patriotyzm. Dla pisarza Armia Krajowa była nie tylko faktycznym sojusznikiem Sowietów (podlegała rządowi RP w Londynie razem z ZSRS będącym w alianckiej koalicji antyhitlerowskiej), ale także sojusznikiem w tym sensie, że skupiając się na wrogu niemieckim, nie dostrzegła zagrożenia ze Wschodu, nie przygotowała Polaków na bolszewizm i rozbroiła ich psychicznie.

Gustaw Herling-Grudziński, Józef Mackiewicz i Barbara Toporska. Lata 50., Lago di Bolsena | Fot. Archiwum Muzeum Polskiego w Raperswilu

Działacze AK na emigracji w Wlk. Brytanii, RFN i USA: Jan Nowak (Zdzisław Jeziorański), Tadeusz Żenczykowski (Zawadzki), Józef Garliński, Stefan Korboński, Franciszek Miszczak nie polemizowali z Mackiewiczem. Koncentrowali się na dyskredytowaniu go ad personam jako rzekomego wydawcy proniemieckiej gazety w okupowanym Wilnie, za co podziemny sąd AK skazał go na karę śmierci, choć wyroku nie wykonano. Z nieprawdziwym zarzutem wyczerpująco i elokwentnie rozprawił się Włodzimierz Bolecki w Ptaszniku z Wilna.

Innym powodem zwalczania Mackiewicza przez Nowaka i jego ludzi był stosunek do komunizmu. Wolna Europa stała na gruncie jego reformowalności, Mackiewicz uważał komunizm za zarazę i piętnował próby ułożenia sobie z nim stosunków nie tylko przez Armię Krajową, ale gdziekolwiek je widział: u Piłsudskiego, w Watykanie i NSZZ „Solidarność”.

RWE i Mackiewicz różnili się też w ocenie granicy na Odrze i Nysie. Nowak chciał widzieć w niej granicę międzypaństwową, mimo iż była nieuznawana przez rządy w Bonn i Waszyngtonie. Dla pisarza bardziej liczyła się granica na Łabie oddzielająca wolny świat zachodni od komunistycznego; Odrę i Nysę traktował jak wewnętrzną granicę w ramach sowieckiego imperium.

Znaczenie dla stosunków Mackiewicz – RWE może mieć i to, że Nowak, jego współpracownicy i freelancerzy: Andrzej Pomian, J. Garliński, Aleksander Bregman, T. Żenczykowski byli członkami Rady Naczelnej NiD-u bądź Centralnego Komitetu Wykonawczego tej partii. Podpisywali się pod dokumentami programowymi głoszącymi wolnomularskie hasło „światowego państwa”.

Mackiewicz nigdy nie poczuwał się do lojalności wobec żadnego ponadnarodowego organizmu. Miał wyrazistą tożsamość Polaka z Litwy i mocne przywiązanie do niepowtarzalnych elementów składających się na lokalne odrębności.

Wywiad PRL szuka sposobu na rozgłośnię

Kluczowym okresem w historii Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa był przełom lat 60. i 70. W tym okresie wywiadowcza penetracja Monachium była najintensywniejsza. Wywiad PRL zyskał nowe możliwości działania po podpisaniu przez rządy w Warszawie i Bonn układu o unormowaniu stosunków, w którym RFN potwierdzała granicę na Odrze i Nysie. W Kongresie USA zapoczątkowano przesłuchania stawiające przyszłość finansowanych przez CIA rozgłośni pod znakiem zapytania. Do Polski ściągnięto, głównie ze względów propagandowych, pracownika działu badań i analiz RWE, Andrzeja Czechowicza.

Nie wiadomo, jak SB zorientowała się, że w życiorysie dyrektora RP RWE była biała plama z okresu hitlerowskiej okupacji, obejmująca lata 1940–1942. Być może na trop naprowadziło ją archiwum, które wraz z majątkiem przekazał UB tuż po wojnie szef BiP KG AK, płk. Jan Rzepecki.

Być może w ogólnodostępnym formularzu Nowaka, zdeponowanym w Studium Polski Podziemnej w Londynie, wywiad PRL wyczytał, że wstąpił on do AK wiosną 1941 r. Źródłem informacji o okupacyjnym życiorysie dyrektora RP RWE mógł być któryś z pracowników rozgłośni, np. Stanisław Zadrożny, w powstaniu warszawskim kierownik rozgłośni „Błyskawica”, w której Nowak redagował serwis anglojęzyczny.

W Monachium role się odwróciły – Zadrożny był podwładnym Nowaka, a ten dawał mu to odczuć. Są to tylko przypuszczenia. Faktem jest to, że z końcem lat 60. Zadrożnego zaczął podchodzić agent „Adalbert” – łódzki lekarz znający go z czasów okupacji. Namówił go na spotkanie w Salzburgu z zastępcą naczelnika wydziału VIII Dep. I MSW, płk. Zbigniewem Mikołajewskim, pozującym na PRL-owskiego dyplomatę, oferującego redaktorowi RWE pomoc w skomplikowanej sprawie rozwodowej. Dzięki poznaniu urlopowych planów Zadrożnego, z których sam się „Adalbertowi” zwierzył, SB latem 1970 r. podtopiła go na Lazurowym Wybrzeżu, gdy samotnie wypłynął daleko w morze.

Niedoszły topielec mógł wywiadowi PRL wskazać na mieszkającego w Monachium Johanna (Jana) Kassnera, w czasie wojny przedstawiciela na Generalne Gubernatorstwo firmy Zündapp, producenta motocykli dla Wehrmachtu. Brat Jana Albert w okupowanej Warszawie zarządzał pożydowskimi firmami i nieruchomościami. Obaj za wiedzą podziemia podpisali dla przykrycia listę Volksdeutschów i współpracowali z oddziałem polskiej Dwójki w Budapeszcie. Korzystając z kontaktów biznesowych w Niemczech, bracia rozpracowywali dla niej niemiecki przemysł metalowy i chemiczny. SB wiedziała o tym ze śledztwa UB przeciwko Alfredowi Kassnerowi z końca lat czterdziestych.

Barbara Szubska, Floryda 1967 | Fot. Archiwum Muzeum Polskiego w Rapperswilu

Zadrożny i jego nadzwyczaj kolorowa żona Elżbieta znali się z Janem Kassnerem towarzysko. Wywiad PRL usiłował podejść go także przez trzecią żonę, Krystynę, młodszą od niego o 32 lata. I to prawdopodobnie od niej MSW dowiedziało się o mieszkającej na Florydzie drugiej żonie Kassnera, Barbarze Szubskiej z domu Koczubej, z którą rozwiódł się w 1955 r. Jej ojciec, kniaź Bazyli, był współpracownikiem hetmana krótkotrwałego państwa ukraińskiego, Pawły Skoropadskiego. W przedwojennej Polsce jako polityczny emigrant działał wywiadowczo przeciw Sowietom, a w pierwszych latach okupacji był dyrektorem personalnym Komisarycznego Zarządu skonfiskowanych Żydom firm i nieruchomości (Kommissarische Verwaltung Sichergestellten Grundstücke).

To on, jeszcze w 1966 r., potwierdził córce, że dyrektor RP RWE Jan Nowak i komisarz okupacyjnego verwaltungu Zdzisław Jeziorański to jedna i ta sama osoba.

Szubska pamiętała Nowakowi, że obcesowo spławił ją w 1952 r., gdy starała się o pracę w rozgłośni, w czasie rozmowy kwalifikacyjnej interesując się tylko o ojcem. Doszła do wniosku, że Nowak i jej ojciec w czasie okupacji musieli mieć jakąś styczność.

Polisa ubezpieczeniowa Barbary Szubskiej

Mieszkająca na Florydzie Szubska początkowo trzymała tę wiedzę dla siebie. Do wyjścia z nią na szersze forum skłoniła ją obrona dobrego imienia Józefa Mackiewicza. Wraz z Alfonsem Jacewiczem z Meksyku w 1970 r. założyła międzynarodowe Towarzystwo Przyjaciół Twórczości Józefa Mackiewicza. Wtedy też najprawdopodobniej zwróciła na siebie uwagę wywiadu PRL.

Być może wyobrażała sobie, że jej b. mąż Jan Kassner, z którym utrzymywała poprawne stosunki, wspólnie z Mackiewiczem wezmą na siebie trud gromadzenia dowodów przeciwko Nowakowi i będą firmować akcję przeciw niemu. Namawiała pisarza na spotkanie z nim, ale nie był on zainteresowany wiedzą Kassnera o okupacyjnych zaszłościach Nowaka. Londyńskiemu wydawcy Lewej wolnej, Juliuszowi Sakowskiemu, napisał, że nie obchodzi go, co Nowak robił za czasów okupacji niemieckiej, lecz tylko to, co robi aktualnie. Stwierdził, że nie zwalczał go osobiście, lecz ideowo, za propagowanie w RWE polskiej wersji titoizmu, co nazwał z niemiecka nationalkommunizmem.

Swoim zastrzeżeniom do politycznej linii rozgłośni dał wyraz w wydanej w 1969 r. własnym sumptem broszurze Mówi Rozgłośnia Polska Radia Wolna Europa. W oparciu o nią przygotował memoriał, który Szubska przetłumaczyła na angielski, usiłując zainteresować nim amerykańskich polityków.

Wskazywał w nim, że stosunek RWE do komunizmu nie odpowiadał długofalowym politycznym celom Ameryk;, twierdził, że rozgłośnia zwalczała ideowy antykomunizm, lansowała komunizm z ludzką twarzą, a jej wysoką słuchalność tłumaczył odrzuceniem komunistycznej propagandy.

Szubską oburzyła prywatna wojna Nowaka z Mackiewiczem za pieniądze amerykańskiego podatnika. Dopatrywała się jego inspiracji w nagonce na pisarza za wydane w 1969 r. w Instytucie Literackim Nie trzeba głośno mówić, której szczytowym punktem była wydana w 1971 r. nakładem Zarządu Głównego Koła AK w Londynie paszkwilancka broszura Pod pręgierzem. Zdawała sobie sprawę, że Nowak może zechcieć odegrać się na niej za antyreklamę, którą chciała rozkręcić w prasie amerykańskiej i na gruncie polonijnym. Wystarała się więc o coś w rodzaju polisy ubezpieczeniowej. Namówiła byłego męża do sporządzenia notarialnego oświadczenia, które mu przygotowała w wersji roboczej w oparciu o to, co cztery lata wcześniej napisał jej ojciec.

W oświadczeniu z 22 IV 1970 Jan Kassner stwierdził, że znał braci Jeziorańskich z lat 1940–1942 jako zarządców (oberkommisar) w Komisarycznym Zarządzie pożydowskich nieruchomości w Warszawie.

W tym samym 1970 r. u Szubskiej stawił się Alex Ostoja-Starzewski, szemrana postać powiązana z tzw. Ruchem Odrodzenia Narodowego późniejszego samozwańczego prezydenta RP na uchodźstwie, Juliusza Sokolnickiego. Miał on kontakty z antykomunistyczną prawicą partii republikańskiej i niemieckimi rewizjonistami w USA. Szubska wraz z kilkoma członkami Towarzystwa Przyjaciół Twórczości Józefa Mackiewicza podpisała się pod inspirowanym przez RON międzynarodowym apelem o osądzenie zbrodni w Katyniu, wydanym z okazji jej 30. rocznicy. Dawało to Starzewskiemu pretekst do skontaktowania się z nią. Usiłował namówić ją na współpracę z ośrodkiem dokumentowania zbrodni komunistycznych, który chciał założyć, ale nie wydał się jej przekonujący.

Wynika stąd, że już w 1970 r. SB mogła wiedzieć o Nowaku bardzo dużo i szukała sposobu wprowadzenia tej wiedzy do publicznego obiegu, ale tak, by nie wyglądało to na jej robotę.

Najodpowiedniejszy do roli przekaźnika byłby S. Zadrożny – mógłby powołać się na osobistą znajomość z Nowakiem z czasów okupacji. Był jednak u progu emerytury, a w Polsce się nie widział. Zarzuty przeciwko Nowakowi byłyby także wiarygodne, gdyby wystąpił z nimi Mackiewicz. Wywiad PRL mógłby mówić, że antykomunistyczny pisarz ujawnił ciemne strony życiorysu dyrektora RP RWE w ramach rewanżu za oskarżenia go o kolaborację z Niemcami w Wilnie. Propaganda PRL odmalowałaby swoich najgroźniejszych przeciwników jako okupacyjnych „kolaborantów”, aby zdyskredytować obu. Jeśli takie były kalkulacje, to spełzły na niczym.

Służba Bezpieczeństwa mimo to nie zniechęciła się – do wystąpienia w roli przekaźnika usiłowała nakłonić Wiktora Trościankę – czołowego komentatora RP RWE, uczestnika powstania warszawskiego, skłóconego z Nowakiem, jednego z nielicznych redaktorów, którzy wyłamali się z ostracyzmu Mackiewicza.

Trościanko był uczestnikiem dwóch poufnych politycznych kontaktów władz Stronnictwa Narodowego w Londynie z wojskowym kontrwywiadem PRL, ale ani on, ani jego partia nigdy nie uważali tego za współpracę wywiadowczą. Kontakty były niemądre, ale nie agenturalne. Dlatego niespodziewana wizyta płk. Mikołajewskiego w domu Trościanki w Delii koło Alicante w sierpniu 1971 r. dla redaktora Odwrotnej strony medalu musiała być przykrym doświadczeniem. Jednak na firmowanie oskarżeń przeciw Nowakowi nie zgodził się. Stąd wściekły, świadczący o frustracji raport Mikołajewskiego ze spotkania z Trościanką, który b. szef pionu edukacyjnego IPN Paweł Machcewicz wziął za dobrą monetę.

Przełom z punktu widzenia MSW nastąpił wiosną 1972 r., gdy Starzewski ponownie stawił się u Barbary Szubskiej. Tym razem miał więcej szczęścia. Dostał kopię notarialnego oświadczenia Kassnera. Szubska udostępniła mu ją, ponieważ działając wcześniej na własną rękę, zdziałała niewiele, a on chełpił się kontaktami z wpływowymi Amerykanami. Dodatkowo Wolna Europa stała się tematem obrad Kongresu USA. Starzewski jako redaktor antykomunistycznego pisma „Washington Approach” posłał ją senatorom Williamowi Buckleyowi i Cliffordowi Case’owi, a ci przekazali Komitetowi Wolnej Europy, sprawującemu nadzór nad RWE. Jego prezes William Durkee odpisał, że życiorys Nowaka i antykomunizm RWE nie budziły zastrzeżeń. Nowak chciał procesować się ze Starzewskim, ale prawo amerykańskie nie dopuszczało zaskarżenia za to, co kto napisał w korespondencji z członkami Kongresu.

Jan Kassner, 1955 | Fot. z archiwum rodziny Kassnerów

Służba Bezpieczeństwa wzięła sobie oświadczenie Jana Kassnera z lewego numeru biuletynu wydanego przez Starzewskiego w jednym egzemplarzu. Nie mogła się jednak nim posłużyć, mając na uwadze, że Nowak mógł wytoczyć Kassnerowi sprawę o zniesławienie, a wskutek trudności dowodowych wygrać ją ze względów formalnych. Impas z punktu widzenia SB odblokowała dopiero śmierć Kassnera w czerwcu 1973 r. Z listów Szubskiej do Mackiewicza wynika, że żonie Kassnera Krystynie mogło zależeć na jej przyspieszeniu.

Sukces SB, Nowak bez zadośćuczynienia

Oświadczenie Kassnera po jego śmierci zyskało rangę przysięgi sądowej i ukazało się wiosną 1974 r. w drugim wydaniu Siedmiu trudnych lat Czechowicza. Zauważył je (bądź mu podsunięto) współpracownik katolickiego tygodnika „Rheinischer Merkur” Joachim Görlich, który o tym napisał. Gdy gazeta odmówiła przeprosin, Nowak wytoczył jej proces, zarzucając Görlichowi niewłaściwe zacytowanie oświadczenia Kassnera i inne przeinaczenia. Zrobił tak, by nie musieć tłumaczyć się z rozbieżności dat. Według Kassnera w Komisarycznym Zarządzie Nowak pracował w latach 1940–1942, podczas gdy on sam twierdził, że zatrudnił się dopiero po wstąpieniu do AK za jej wiedzą i dla przykrywki, wiosną 1941 r. Gdy sprawa obrała niekorzystny dla niego obrót, nieprzekonująco twierdził, że tylko pod przykryciem pracy w komisarycznym verwaltungu mógł dokonywać kurierskich wypraw do Londynu. Przekonywał, że nie był nadkomisarzem, ale zwykłym administratorem.

Gdy zanosiło się na to, że sprawa może zakończyć się kompromisem pozwalającym Nowakowi wyjść z twarzą, jesienią 1974 r. w publicznym obiegu pojawił się dokument. Zaświadczał, że w sierpniu 1940 r. niespełna 26-letni Zdzisław Jeziorański, czyli Jan Nowak, pod rzeczywistym nazwiskiem, z poparciem SS ubiegał się o zarząd w charakterze Treuhändera skonfiskowanej Żydom cegielni w Radzyminie, gdzie jego stryj Stanisław był burmistrzem. Dokument uwiarygadniał oświadczenie Kassnera, a zdobył go dla bezpieki podwójny agent wywiadu PRL i zachodnioniemieckiej BND, Andrzej Madejczyk. Za ten wyczyn MSW nagrodziło go złotym medalem, gdy w 1984 r. odchodził ze służby nielegała.

Nowak przegrał w obu instancjach. Nie skorzystał z okazji, by przed sądem zaprzeczyć, że był nadkomisarzem okupacyjnego Kommisarische Verwaltung.

Wprawdzie niektórzy redaktorzy RP RWE, np. Stefan Wysocki, twierdzili, że sądowa przegrana Nowaka miała wpływ na jego odejście z Monachium z końcem 1975 r., ale powody były inne: utrata parasola ochronnego CIA, reorganizacja rozgłośni, przejście na nowe zasady finansowania i nadzoru.

Józef Mackiewicz w sądowych perypetiach Nowaka nie uczestniczył. Przyjmował je do wiadomości, ale mało go interesowały. Był przeciwny zwalczaniu Nowaka z pomocą komunistycznej SB i walce z nim jego bronią. Temperował zapędy życzliwych mu ludzi szukających sposobu dopomożenia mu.

Przegrane procesy Nowaka miały ten skutek, że rozpadł się kordon sanitarny wokół pisarza. Nowak wypowiedział przyjaźń wieloletniemu zastępcy Żenczykowskiemu, gdy ten zrozumiał, że dawny towarzysz broni nadużył jego zaufania. Nadziei Nowaka nie spełnił też Korboński, który odmówił wystąpienia w roli świadka na procesie odwoławczym, nie czując się kwalifikowanym do rozstrzygania w materii procesowej. Rozeszły się drogi Nowaka i Pomiana, autora antymackiewiczowskiej broszury z 1964 r. pt. Sprawa Józefa Mackiewicza. Od Nowaka poniewczasie, ale ostro odciął się Tadeusz Nowakowski. Nowe porządki w Waszyngtonie i reorganizacja rozgłośni oznaczały, że także CIA nie mogła Nowakowi pomóc w utrzymaniu się w Monachium, ale pomocną dłoń podał mu jego polityczny guru Zbigniew Brzeziński.

Nowak-radiowiec przedzierzgnął się w Nowaka-lobbystę, by po 1989 r. stać się „wujkiem dobra rada”.

Kopał pod Mackiewiczem nawet nie dołki, ale lochy do środka ziemi, by samemu w nie wpaść, w czym jest nauka dla jego ewentualnych naśladowców i dziejowa sprawiedliwość.

Autor napisał Pięknoduchy, radiowcy, szpiedzy: Wolna Europa dla zaawansowanych (Lena 2019).

Artykuł Andrzeja Świdlickiego pt. „Józef Mackiewicz, Wolna Europa i SB” znajduje się na s. 7 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Andrzeja Świdlickiego pt. „Józef Mackiewicz, Wolna Europa i SB” na s. 7 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Warto przeciwstawiać się kłamstwu. Janusz Kawecki przekonuje, że jedynym imperium o. Rydzyka są jego sympatycy

Kłamliwą etykietę o »imperium ojca Rydzyka« wylansował Jerzy Morawski w filmie z 2002 roku. Niemal natychmiast po jego upublicznieniu przeciwnicy rozgłośni zaczęli upowszechniać to określenie.

Stefania Mąsiorska

Janusz Kawecki tytuł swojej najnowszej książki Prawda o „imperium” ojca Rydzyka wyjaśnia następująco: „Kłamliwą etykietę o »imperium ojca Rydzyka« wylansował Jerzy Morawski w swoim filmie wyemitowanym w 2002 roku. Jego tytuł brzmiał właśnie Imperium ojca Rydzyka i niemal natychmiast po jego upublicznieniu przeciwnicy rozgłośni zaczęli upowszechniać to określenie, wiążąc je z o. Tadeuszem Rydzykiem i własnością instytucji powstających z jego inspiracji”.

Tymczasem Janusz Kawecki przekonuje, że jedynym imperium o. Rydzyka są jego sympatycy. Zamysł książki oparł na konfrontacji rzeczywistości z głównymi elementami czarnego PR skierowanego przeciwko ojcu Tadeuszowi Rydzykowi, jego inicjatywom i dokonaniom.

Zestawiając twarde dane dotyczące polskich mediów wykazał też, że toruńskie „imperium” to zaledwie jedna ogólnopolska radiostacja i jeden telewizyjny program społeczno-religijny o nastawieniu katolickim na multipleksie, a Agora, TVN i Polsat pod względem przychodów, zysków, widowni oraz słuchaczy biją na głowę TV Trwam, Radio Maryja i „Nasz Dziennik”.

W kolejnych rozdziałach autor przedstawia metody walki z Radiem Maryja, rozpowszechnianie o mediach o. Rydzyka kłamliwych etykiet, czyli np. oskarżeń o lżenie naczelnych organów państwa, antysemityzm, a także pokazuje sposoby poniżania środowiska radiomaryjnego („moherowe berety” itp.).

Spora część książki poświęcona jest początkom Radia Maryja oraz kolejnym etapom długiej i trudnej walki mediów założonych przez o. Rydzyka o przyznanie im częstotliwości i koncesji. Autor rozprawia się też z mitem „publicznych pieniędzy na imperium”, wyjaśniając, że „dopiero od 2016 r. zespoły naukowe i dydaktyczne tej uczelni mogą zgłaszać – i czynią to z powodzeniem – wnioski dotyczące różnych konkursów na projekty i granty, wiedząc, że nie będą przez gremia oceniające dyskryminowane ze względów pozamerytorycznych”.

Geotermia toruńska natomiast, w głośnym sporze o cofniętą (za czasów rządu Donalda Tuska) dotację na wiercenia geotermalne, otrzymała w końcu wysokie (26 mln) odszkodowanie, przyznane przez sąd w 2016 roku. Dostała też na ten cel kolejne miliony z Unii Europejskiej.

Profesor Kawecki ucina też medialne spekulacje i przedstawia fakty, którym trudno było przedostać się do opinii publicznej: o. Rydzyk nie miał luksusowego maybacha ani helikoptera i nie ma milionów na swoim koncie, a Radio Maryja przez wiele miesięcy prowadziło akcję zwrotu sum wpłaconych na ratowanie Stoczni Gdańskiej po tym, jak sprzedano ją przed ukończeniem zbiórki na ten cel.

Dowiemy się też z tej książki, że współpracownicy o. Rydzyka rocznie odnotowują około 3 tys. atakujących go komentarzy i artykułów.

Janusz Kawecki (ur. 21 stycznia 1943 r. w Grodnie) jest inżynierem, nauczycielem akademickim i publicystą, profesorem nauk technicznych, członkiem Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji w kadencji 2016–2022.

Janusz Kawecki, Prawda o „imperium” ojca Rydzyka, Fundacja „Nasza Przyszłość”, Kraków-Warszawa 2019. Książka jest bezpłatnie udostępniona przez wydawcę pod adresem https://www.radiomaryja.pl/wp-content/uploads/2019/12/ksiazka-prawda-o-imperium-prof-j-kawecki.pdf.

Artykuł Stefanii Mąsiorskiej pt. „Warto dzielić się prawdą z bliźnimi i należy przeciwstawiać się kłamstwu” znajduje się na s. 2 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 75/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Stefanii Mąsiorskiej pt. „Warto dzielić się prawdą z bliźnimi i należy przeciwstawiać się kłamstwu” na s. 4 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 75/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego