W Polsce brakuje dzieci! Spójrzmy prawdzie w oczy. Czy w świetle prognoz demograficznych Polska ma jeszcze przyszłość?

CC0, vectorportal.com

Polska musi konstruktywnie myśleć o uzupełnianiu populacji przybyszami. To nie może być nieprzemyślane wessanie ludzi, którzy nie włączą się w gospodarkę, ale będą jedynie beneficjentami jej zasobów.

Zygmunt Zieliński

Podczas czarnej śmierci w XIV wieku populacja europejska straciła w ciągu 4 lat około 45–50% ludności, przy czym o ile kraje południowe i Francja straciły 75–80%, to na północy (W. Brytania) odnotowano ubytek tylko 20-procentowy. Drugą tak znaczną klęskę demograficzną przeżyła Europa w czasie wojny trzydziestoletniej, kiedy tylko w ówczesnej Rzeszy zginęło ok. 33–50% populacji, co w liczbach bezwzględnych wyniosło ok. 8 mln osób. Istotne jest to, że nie armie poniosły takie straty, ale ludność cywilna. W porównaniu do wymienionych klęsk demograficznych, wojny napoleońskie pochłonęły „zaledwie” 4 mln istot ludzkich, co stanowiło ok. 4% 150-milionowej populacji europejskiej.

W ciągu XIX wieku ludność Europy, mimo że zarazy od czasu do czasu nawiedzały zwłaszcza miasta, zregenerowała się w znacznym stopniu.

Wojny ówczesne o małym zasięgu i prymitywnej broni przynosiły nieznaczne straty w ludziach. Np. wojna francusko-pruska w latach 1870–1871 pochłonęła 138 000 poległych po stronie francuskiej, a po stronie pruskiej niecałe 50 000. Dopiero dwie wojny światowe pociągnęły za sobą hekatomby, przy czym II wojna światowa kosztowała więcej istnień ludzkich wśród cywilów – ok. 55 mln, natomiast wśród wojska 21–25 milionów.

Przypomnienie w wielkim skrócie klęsk demograficznych na przestrzeni dziejów ludzkości wymagałoby też zajrzenia za kulisy tych zdarzeń. Mówiąc krótko – zarówno ubytek, jak i regeneracja dokonywały się w ramach populacji lokalnej, czyli europejskiej. Migracje zarobkowe zarówno na terenie Europy, jak i zamorskie nie miały tu istotnego znaczenia. Po siły pozaeuropejskie sięgnęły po II wojnie światowej Niemcy, a także pozostałe państwa kolonialne. Zwłaszcza Francja i Wielka Brytania uzupełniały swą siłę roboczą migrantami z kolonii. Zjawisko stało się w Europie dostrzegalne dopiero po z górą dekadzie od zakończenia II wojny światowej, kiedy nastąpił gwałtowny spadek reprodukcji demograficznej. W wymiarze ogólnospołecznym proces ten następował w tempie słabo zauważalnym, toteż na alarm bije się dopiero w ostatnich kilkunastu latach.

Jedenaście państw członkowskich Unii Europejskiej zarejestrowało w 2019 r. dodatni przyrost naturalny, a szesnaście tzw. przyrost ujemny. O ile w państwach UE dodatni wskaźnik przyrostu zamyka się cyfrą setnych miejsc po przecinku, w krajach azjatyckich wskaźnik ten wynosi powyżej 2.

W niektórych państwach Europy, mających ujemny przyrost naturalny, np. w Niemczech, gdzie wynosi on –0,16 promila, liczba ludności rośnie. Jednocześnie zmienia się tam struktura zaludnienia, w której dominację zyskują przybysze z innych często części świata.

W 2022 r. ludność Polski wynosiła 37 766 000 osób. To oznacza, że było nas mniej w stosunku do roku 2021 o 141 000. Współczynnik przyrostu naturalnego wynosił –3,8 promila w stosunku do –4,9 promila w roku 2021. Rzecz jasna, miała na to wpływ pandemia, ale nie był on zdecydowanie istotny dla stanu demograficznego kraju. Uwzględniając wyniki spisu powszechnego z 2021 roku, liczba rodzin w Polsce na dzień 31 marca 2021 r. wynosiła 10 159 000 i w porównaniu do spisu z 2011 r. była niższa o 813,2 tys., czyli o 7,4%.

Gdy chodzi o dzietność małżeństw, związków i osób samotnych, w 2021 r. w Polsce było: 32,8% małżeństw/związków nieformalnych bez dzieci oraz 44,6% małżeństw/związków nieformalnych posiadających dzieci. 22,6% stanowili rodzice samotnie wychowujący dzieci. Spadek przyrostu naturalnego w Polsce odnotowuje się od roku 2012 i jako –3,8% w 2011 wyraźnie przegrywa z takimi danymi, jak Szwecja +2,5, Francja +2,1, Irlandia +5,8%. Małą pociechą są większe spadki niż w Polsce, np. Bułgaria –6,7, Łotwa –4,7.

Prognozy przepowiadające, że w połowie wieku Polska może liczyć o 10–11 milionów ludności mniej niż obecnie, nie są przesadzone.

Mała to pociecha, że także rdzenni mieszkańcy takich krajów zachodnich, jak Niemcy, Francja, Włochy, a może i Benelux czy Hiszpania, będą już gośćmi we własnych krajach, gdyż zachciało się im wygód, jakich krótkowzrocznie myśleli używać, sprowadzając sobie do pracy ludzi z Afryki, Azji, skądkolwiek zresztą, mając nadzieję, że zasymilują się oni do tego stopnia, iż pełnić będą taką rolę, jak kiedyś w Rzymie wyzwoleńcy. Nie pomyśleli wszakże o tym, że to właśnie wyzwoleńcy zajęli miejsce swoich niegdysiejszych panów, a z kultury rzymskiej wzięli to, co było im przydatne, zachowując swój obyczaj i swoją tożsamość.

Cały artykuł Zygmunta Zielińskiego pt. „Spójrzmy prawdzie w oczy. Czy w świetle prognoz demograficznych Polska ma jeszcze przyszłość?znajduje się na s. 14-15 grudniowego „Kuriera WNET” nr 114/2023.

 


  • Grudniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Zygmunta Zielińskiego pt. „Spójrzmy prawdzie w oczy. Czy w świetle prognoz demograficznych Polska ma jeszcze przyszłość?” znajduje się na s. 14–15 grudniowego „Kuriera WNET” nr 114/2023

Dr Paweł Rojek: czy życie w harmonii jest dziś jeszcze możliwe?

Znaki harmonii

Rozmowa z dr. Pawłem Rojkiem, filozofem i pracownikiem Uniwersytetu Jagiellońskiego, w ramach konferencji Creatio Continua – znaki harmonii.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

Zobacz także:

Radio Wnet patronem konferencji „Znaki harmonii”

Jan Polkowski: Od dłuższego czasu elity są samozwańcze, przynajmniej te lewicowe. W Polsce jest to szczególnie widoczne

Jest spora grupa Polaków – możemy ich nazwać elitą – która jest bardzo świadoma i bardzo rozsądnie myśli. Ich się nie da skasować za pomocą wrzasków, że wszyscy księża są zbrodniarzami itp.

Nasze elity są samozwańcze

Krzysztofa Skowrońskiego z Janem Polkowskim, poetą i pisarzem, rzecznikiem prasowym rządu Jana Olszewskiego, odznaczonym m.in. Orderem Orła Białego przez prezydenta Andrzeja Dudę.

Europa w większości ma już za sobą zerwanie z Bogiem. Już od dawna mówi się i pisze, że żyjemy w epoce postchrześcijańskiej. Ja jestem głęboko związany z wiarą katolicką i z Pismem Świętym. I to jest też dla mnie ogromnie złe przeżycie – patrzenie, jak Europa pod światłym przywództwem swoich elit nie tylko wyparła się chrześcijaństwa, ale zajęła się prześladowaniem chrześcijaństwa i chrześcijan. Jeżeli ktoś jest świadomym katolikiem i potwierdza w swoim życiu wierność wobec wartości, które niesie chrześcijaństwo, rzymski Kościół, Dziesięcioro Przykazań, to jest człowiekiem drugiej lub trzeciej kategorii, prawda?

Patrząc na historię kultury europejskiej, niewątpliwie zerwanie chrześcijaństwem jest absurdem. Cała kultura europejska jest zbudowana na tym fundamencie; treścią tej kultury przez setki lat było przesłanie Jezusa Chrystusa, które teraz jest wyśmiewane i postponowane, rugowanie z edukacji itd., itd.

Ale co jest przyczyną, a co skutkiem? Najpierw nastąpiło zerwanie z chrześcijaństwem, pozbycie się Boga, czy najpierw nastąpił kryzys, a w wyniku tego kryzysu przestaliśmy wierzyć?

Procesy społeczne są wielowątkowe, skomplikowane, zniuansowane, zróżnicowane chociażby pod tym względem, że mimo tej już dość ordynarnej i nachalnej walki z państwami narodowymi, które w jakimś sensie są ostoją starej Europy, i mimo tego, że Unia Europejska funkcjonuje już tyle lat i w niej już jesteśmy jako część Europy Środkowo-Wschodniej też już ładnych parę lat, to różnice między poszczególnymi państwami, narodami i kulturami nadal są istotne. Oczywiście w kontekście wiary i roli religii w życiu indywidualnym i zbiorowym, wspólnotowym, te procesy przebiegają niezwykle szybko. Obawiam się, że w Polsce laicyzacja będzie przebiegała w tempie irlandzkim.

Jedno pokolenie.

Byłem arcypesymistą jakiś czas temu i sądziłem, że pobijemy rekord Irlandii. Ale nie tyle los Kościoła irlandzkiego, który już przestał istnieć, dał cokolwiek do myślenia polskiej hierarchii i polskim wiernym, ile Polska jest po prostu innym krajem o innej tradycji. Są pewne analogie. Oni byli podbici przez Anglików, ale jednak okupacja angielska różniła się od niemieckiej i rosyjskiej. To są dwa najdoskonalsze wcielenia wyniszczania podbitego ludu, jego tożsamości, możliwości rozwojowych, perspektyw i zakłamywania historii.

Te ciężkie doświadczenia z jednej strony naruszyły naszą siłę i odporność, ale z drugiej strony, jak to zwykle bywa w narodach, w społeczeństwach, na inne części naszej wspólnoty podziałały jak szczepionka.

Ogólny poziom zaangażowania w sprawy publiczne jest u nas niewielki i na ogół bezmyślny. Jednak jest spora grupa Polaków – możemy ich nazwać elitą, chociaż to słowo się już dawno w Polsce skompromitowało – która jest bardzo świadoma i bardzo rozsądnie myśli. I jeśli mówimy o cywilnych katolikach, nie księżach, to jednak ilość wydawców katolickich, publicystów, eseistów, to jest licząca się grupa ludzi. Ich się nie da skasować za pomocą wrzasków, że wszyscy księża są zbrodniarzami itp. Nie da się tego zrobić tak szybko, jak zrobiono to w Irlandii. (…)

A gdyby postawić odwrotną tezę, że to jest rozkwit, bo wewnątrz kultury europejskiej, wewnątrz tej chrześcijańskiej Europy wyrosła współczesna filozofia; najwybitniejsi Europejczycy doprowadzili do momentu, w którym zdefiniowali człowieka tak, jak on jest teraz zdefiniowany.

Najwybitniejsi według pewnej hierarchii – nie mamy jednej hierarchii, prawda? Więc to jest kwestia dyskusyjna. Od dłuższego czasu elity są w pewnym stopniu samozwańcze. W Polsce jest szczególnie widoczne, że elity nie są elitami, przynajmniej te liberalno-lewicowe. Dlaczego? Dlatego, że żeby być członkiem elity, to trzeba być osobą, która się w sposób zdecydowany wyróżnia z ogółu. I oczywiście, że pewne aktorki, pewni aktorzy czy jacyś tam profesorowie się wyróżniają, bo zagrali role w jakichś filmach, spektaklach teatralnych i zdobyli uznanie. Tylko że zapominają, że aby zostać członkiem elity, to całkowicie nie wystarcza. To wystarczy, żeby być uznanym w danym zawodzie, w danej grupie społecznej. Trzeba prócz tego posiadać kwalifikacje moralne. I działać na rzecz dobra wspólnego.

Czy pewna aktorka, mówiąc, że czuje się w Polsce, jakby ktoś jej cały czas srał na głowę, spełnia te kryteria? Albo wybitny aktor, który instruuje za pomocą rynsztokowego języka swojego małoletniego wnuka, że żadnego pojednania i dialogu, tylko trzeba zlikwidować tych, którzy mają inne zdanie?

Są zachowania i wypowiedzi, których mamy bez liku, bez przerwy i które z całą pewnością – zgodnie z definicją encyklopedyczną czy słownikową – przeczą temu, że ci ludzie są członkami elity. Z punktu widzenia obiektywnego, nie z punktu widzenia ich przeciwników ideologicznych czy politycznych, tylko obiektywnie nie są.

Ja nie odmawiam tym osobom wybitności – na ogół w zawodzie. Sam chodziłem na ich spektakle czy filmy. Z książkami to już trochę gorzej. Wielu uznanych za najwybitniejszych nie dałem rady przeczytać. Ale w przypadku aktorów, kiedy oni nie są autorami, tylko odtwórcami – jestem z całym szacunkiem dla ich dokonań. Część z nich już nie żyje, jak np. Nowicki, Wojciech Pszoniak i cała plejada wybitnych scenografów, kompozytorów i reżyserów: Jerzy Jarocki, Andrzej Wajda, Stanisław Radwan… Wojciech Pszoniak grający Puka w Śnie nocy letniej to jest kreacja, którą pamiętam do dziś. Miałem wtedy 17 lat. Ale przecież to nie znaczy, że w związku z tym uważałem go za przedstawiciela elity, bo jego zachowanie publiczne go dyskwalifikowało według normalnych zasad. I to dotyczy ogromnej liczby tych ludzi. Więc jak Pan mówi, że wybitni ludzie zdecydowali…

Ale myślałem o takich wybitnych ludziach jak Immanuel Kant i filozofowie, którzy po nim nastąpili: Hegel, Marks, Albert Camus, Sartre…

Oni żyją do dzisiaj i oddziałują. Oni nie byli, oni są.

Jeżeli prowadzimy konsekwentnie rozumowanie, to musimy dojść do postmodernizmu i do definicji człowieka, która w tej chwili obowiązuje.

To są te przemiany cywilizacyjne, kulturowe – i językowe, dlatego że wszyscy totalitaryści i wrogowie tradycji zaczynają od zniszczenia języka, od odwrócenia pojęć i znaczenia słów. Wszystko jedno, czy popatrzymy na rewolucję francuską, bolszewicką, czy działalność Komisji Unii Europejskiej w Brukseli.

Wszędzie się przewija jedno pojęcie – wolności. Każdy chce dać człowiekowi wolność.

Tak. I popatrzmy, jaką wolność ofiarowała ludziom rewolucja francuska.

Niektórym wolność od głowy.

Nie niektórym, tylko jak się zjawili w Wandei, to szkoda im było kul. Wywozili ludzi na starych barkach na środek rzeki i topili. To samo robili bolszewicy w czasie rewolucji. Bo kul brakowało, przemysł był osłabiony itd. Więc nie chodzi wyłącznie o Marksa i jego spuściznę ideową, o ducha ludzi, którzy chcieli dążyć do postępu i pomagać maluczkim.

Jeszcze się taka organizacja czy środowisko nie narodziło w historii Europy, które głosząc, że chce pomagać najuboższym, ludowi, wyzwolić ten lud od wyzysku, zapewnić mu godne życie – zrealizowała te postulaty. Za każdym razem kończyło się ludobójstwem.

Rozmowa Krzysztofa Skowrońskiego z Janem Polkowskim, pt. „Nasze elity są samozwańcze”, znajduje się na s. 17 listopadowego „Kuriera WNET” nr 113/2023.

 


  • Listopadowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Rozmowa Krzysztofa Skowrońskiego z Janem Polkowskim, pt. „Nasze elity są samozwańcze”, na s. 17 listopadowego „Kuriera WNET” nr 113/2023

Ks. prof. Bortkiewicz: orzeczenie dykasterii Nauki Wiary dot. osób transpłciowych i homoseksualnych jest niezrozumiałe

Ks. Paweł Bortkiewicz, fot. Luiza Komorowska, Radio WNET

„O ile Kościół do tej pory bardzo wyraźnie określił fundamentalne zasady moralne (…), schodzimy do poziomu sytuacjonizmu, relatywizmu moralnego” – mówi ks. prof. Paweł Bortkiewicz.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

Zobacz także:

Zbigniew Bogucki: nie rozważamy wycofania kandydatury Elżbiety Witek do Prezydium Sejmu

Hr. János Esterházy. Węgier, Polak – przyszły święty? / Magdalena Uchaniuk, o. Paweł Cebula, „Kurier WNET” nr 112/2023

Magdalena Uchaniuk i o. Paweł Cebula. W tle tablice informacyjne poświęcone hr. Janosowi Esterhazy'emu | Fot. Mikołaj Murkociński

Podczas jednej z amnestii cofnięto go z bramy już w cywilnych ciuchach. Siostra Jánosa zapytała go później: „I nie byłeś zły, nie byłeś wściekły?”. A on na to: „Dlaczego? Jeśli Pan Bóg tak chciał?”.

Rozmawiają: Magdalena Uchaniuk i o. Paweł Cebula, postulator procesu beatyfikacyjnego Jánosa Esterházy’ego

Kiedy pierwszy raz spotkał się Ojciec z postacią Esterházy’ego?

Słyszałem o nim jako o bohaterze mniejszości narodowej Węgrów, którzy mieszkają w dzisiejszym państwie słowackim.

To był bohater, mówiąc naszym językiem, niezłomny. Ich niezłomny. Na dodatek ich główny przywódca polityczny. Ale kiedy wczytałem się w jego biografię i relacje o nim, przekonał mnie do siebie miłością do nieprzyjaciół.

Może to jest takie oklepane powiedzenie, bo słyszymy w Ewangelii: Kochajcie waszych nieprzyjaciół, módlcie się za tych, którzy was nienawidzą itd. A János? János, który z pochodzenia był hrabią i po matce, i po ojcu…

…Miał korzenie polskie.

Tak, po matce z rodziny Tarnowskich. János był przez lata głównym przywódcą politycznym Węgrów i innych mniejszości w Czechosłowacji, później w Słowacji. Czyli był liderem w skali krajowej i państwowej też, bo był jedynym posłem węgierskim do parlamentu słowackiego w czasie drugiej wojny światowej.

Potem, kiedy NKWD go zamknęło – sam Husak oddał go w ich ręce – spędził ciężkie miesiące, ciężkie przesłuchania na Łubiance, gdzie prawie stracił wzrok, a później został zesłany na 10 lat łagru, który też cudem przeżył, ale chory. Wreszcie został przetransportowany do Czechosłowacji i tam miał być powieszony. A potem przez lata męczył się, umierając na gruźlicę, nie otrzymując odpowiedniego leczenia. A mimo to – nawet jego młodsza siostra powiedziała o nim: „Podziwiam go, bo nie tylko nie narzeka, ale jeszcze żałuje tych, którzy go męczą”.

Ale to chyba wyniósł z domu, prawda? Bo jego matka była bardzo wierzącą kobietą, która modliła się, o dziwo, nawet za Stalina, żeby się opamiętał, żeby zmądrzał, zrozumiał.

I po śmierci Stalina też. Tak, na pewno podstawy wiary wyniósł z domu. Ale w jego zapiskach widać wyraźnie jego rozwój duchowy. Pod koniec wojny, kiedy już widział, że wszystko się wali, a ze Wschodu przyszła zaraza, jeszcze inna niż do tej pory rządziła, zapisał:

„Modliłem się, żeby Pan Bóg mnie oczyścił i zrobił ze mną, co zechce”. A po latach więzień i cierpień, i prześladowań, ogołocenia też, bo do pierwszego gułagu trafił dosłownie jak go matka urodziła – okradziono w wagonie z jego hrabiowskich ciuchów – napisał: „Zrozumiałem, że Pan Bóg wysłuchał mojej modlitwy”.

Są jeszcze inne sytuacje. Było kilka amnestii w Czechosłowacji i podczas jednej z nich, chyba w 1955 roku, cofnięto go z bramy, już w cywilnych ciuchach, z drugim kolegą. I ten kolega jeszcze tego dnia podjął próbę samobójczą. Siostra Jánosa, rozmawiając z nim potem, zapytała: „I nie byłeś zły, nie byłeś wściekły?”. A on na to: „Dlaczego? Jeśli Pan Bóg tak chciał?”.

Ta historia jest bardzo poruszająca. Ale jak do tego doszło, że ojciec Paweł Cebula, Polak, który oczywiście posługuje na Węgrzech, jest w Egierze, zdecydował się na to, żeby zostać postulatorem?

To jest, jak i cały proces beatyfikacyjny na poziomie diecezjalnym, zasługa, decyzja i odwaga księdza arcybiskupa Marka Jędraszewskiego. To on mnie wybrał i mianował.

No ale też musiał Ojciec chcieć i czuć więź z Esterházym – czy nie?

Czułem więź z Jánosem i popierałem inicjację procesu. Ale kiedy jechałem złożyć przysięgę postulatorską – a z Egeru do Krakowa to minimum 6 godzin, trzeba przejechać przez trzy pasma górskie – miałem taką myśl: Panie Boże, jeśli Ty tego nie chcesz, to niech ja nie dojadę do Krakowa. Naprawdę był we mnie lęk.

Duża odpowiedzialność?

Ogromna odpowiedzialność. Tym bardziej, że jest to proces tego rodzaju jak błogosławionego kardynała Stepinacza, gdzie sąsiednie narody wprost składały – i składają – protesty. W sprawie Jánosa jest podobna sytuacja.

No właśnie, chciałam o to zapytać.

Sytuacja Jánosa jest taka, że kiedy w Watykanie pojawiła się wiadomość, że archidiecezja krakowska stara się o ten proces i kiedy jeszcze wtedy Kongregacja ds. Kanonizacji wyraziła zgodę, ambasador Słowacji przy Watykanie, który teraz odchodzi, a wtedy był rok 2018, wprost zaprotestował.

Tablica ku czci Jánosa Esterházy’ego w Szczawnicy. Fot. Wikipedia

I jak się Ojciec czuł?

Jakbym dostał obuchem w głowę.

Jakie były argumenty ambasadora Słowacji?

Przeróżne: Kościół powinien być rozdzielony od państwa i państwo od Kościoła. A tutaj widać wyraźnie, że jest inaczej, ponieważ słowackie MSZ do dzisiaj rozsyła np. takie broszury, że János był antysemitą, a tymczasem

był on jedynym posłem w parlamencie słowackim, który zaprotestował przeciwko zmianie w Konstytucji, która by pozwalała na deportacje obywateli Słowacji pochodzenia żydowskiego, najpierw przede wszystkim do Auschwitz. I on powiedział, że to jest projekt ustawy bezbożny; dosłownie tłumacząc z węgierskiego: bezbożny i nieludzki. I on jako katolik nie może do tego przyłożyć ręki.

On to powiedział w parlamencie, prawda?

Tak, w parlamencie. Może ze strony Słowacji jest też jakiś wyrzut sumienia? Bardzo modlimy się o uleczenie ran przeszłości, ale wiemy, że to jest niemożliwe bez stanięcia w prawdzie. I doświadczam tego, że

Słowacy, którzy patrzą na Jánosa przez pryzmat wiary i Ewangelii, odkrywają prawdę o nim. A dla innych, mimo że uznają się za uczniów Chrystusa, jednak mocniejsza jest perspektywa polityczna i historyczna, że János rozbijał Czechosłowację, jedność państwa i tak dalej. Ci sami zapominają, że np. Benesz i Masaryk byli masonami, i nie dostrzegają w Esterházym świadka, czyli martyra.

Na jakim etapie jest teraz ten proces? Czy jesteśmy już blisko beatyfikacji?

Tego nie umiem powiedzieć, ponieważ proces toczy się jeszcze na podstawowym poziomie, diecezjalnym. Mamy nadzieję, że w najbliższych miesiącach na tym poziomie się zakończy i dokumentacja zostanie przekazana do Watykanu.

To będzie na pewno radosna i ważna wiadomość. Zaczął Ojciec mówić o politycznych aspektach tego procesu. Chyba wiąże się z tym fakt, który może dziwić, że prochy Jánosa Esterházy’ego wydano rodzinie dopiero w 2017 roku.

Odnalezione zostały dzięki księciu Schwarzenbergowi, czyli ówczesnemu ministrowi spraw zagranicznych Czech.

János był więziony nie tylko za życia ziemskiego, ale jego prochy też zostały uwięzione, ukryte wręcz przed rodziną. I potem było bardzo ciężko odnaleźć po numerach ewidencyjnych, gdzie urna została złożona. W końcu udało się odnaleźć ten cmentarz, mogiłę zbiorową, ale urny już były rozłożone, więc prochy, które zostały pobrane, na pewno nie są tylko Jánosa.

I to jest bardzo symboliczne, bo on cierpiał razem ze Słowakami i nawiązywał tam bardzo głębokie przyjaźnie, np. z Eduardem Tesarem, takim młodym, niezłomnym słowackim wyklętym z Białej Legii, która walczyła o wolność Słowacji od komunizmu, i został powieszony w 1951 – młody chłopak! I János powiedział do siostry: „Mam przyjaciela w niebie”. I tak jak razem cierpieli, tak ich szczątki są razem i czekają na zmartwychwstanie.

To piękna i ważna postać. Czy János Esterházy jest znany na Węgrzech? Czy dopiero wiedza o nim musi zostać spopularyzowana?

Jest tak, jak z większością różnych postaci historycznych. Większość zna i bardzo ceni.

I co jest zdumiewające, wielu kalwinów węgierskich jest największymi i najważniejszymi orędownikami tego procesu beatyfikacyjnego. Jest to przedziwne, ale to taka specyficzna sytuacja węgierska. Oni też uznają świętego Stefana, założyciela państwa węgierskiego. Są wiernymi protestantami, ale uznają prawdę też historyczną, w sensie, że Pan Bóg działał przez te osoby i one są wybitne.

Esterházy najbardziej znany jest wśród Węgrów na Słowacji, to jest pewne, ale wielu, wielu Węgrów go zna, a teraz poznaje go też coraz więcej Polaków. Radio Wnet tutaj też ma swoje zasługi. No i Telewizja Polska, która w kooperacji z telewizją węgierską zrobiła tryptyk, czyli trzy razy po 52 minuty i wersję skróconą – 72 minuty filmu dokumentalnego o Jánosu Esterházym. To jest tak bogata postać, że twórcy mieli problem z wyborem materiału. 11 września w pierwszym programie Telewizji Polskiej wieczorem była emisja tego filmu pod tytułem Tryptyk. Życie i męczeństwo Jánosa Esterházy’ego.

O czym ojciec Paweł Cebula teraz marzy w związku z tym procesem i tą postacią?

Marzę o tym, żeby nastąpiło pojednanie. Bywają takie sytuacje, kiedy rozmawiamy o historii: no tak, teraz jest wolność, Czechosłowacja to był sztuczny twór… Ale kiedy wychodzi sprawa Jánosa, to to od razu jakieś rany się otwierają, zwłaszcza u naszych braci Słowaków, bo u Czechów już mniej.

Więc marzę o zagojeniu tych ran, Jak mówił Jan Paweł II, święty nasz wspólny – o zagojeniu ran przeszłości po to, żebyśmy mogli się zjednoczyć. Bo jeśli my tu, w Europie Środkowej i Wschodniej nie zjednoczymy się, no to te różne diabły nas po prostu rozbiją i zniszczą.

Bardzo dziękuję. Ojciec Paweł Cebula, franciszkanin, postulator procesu beatyfikacyjnego. Jánosa Esterházy’ego.

Szczęść Boże. Bardzo dziękuję.

Rozmowa Magdaleny Uchaniuk z postulatorem procesu beatyfikacyjnego hr. Jánosa Esterházy’ego, o. Pawłem Cebulą, pt. „János Esterházy. Polak, Węgier – przyszły święty?”, znajduje się na s. 39 październikowego „Kuriera WNET” nr 112/2023.

 


  • Październikowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Rozmowa Magdaleny Uchaniuk z postulatorem procesu beatyfikacyjnego hr. Jánosa Esterházy’ego, o. Pawłem Cebulą, pt. „János Esterházy. Polak, Węgier – przyszły święty?”, na s. 39 październikowego „Kuriera WNET” nr 112/2023

Wrzesień 1939 we wspomnieniach ówczesnego ośmiolatka. Panika i tułaczka po Pomorzu w ucieczce przed Niemcami

Feldfebel wrzeszczał, że Polska nigdy więcej nie powstanie, bo Polacy ją przepili, przetańczyli i przeżarli. Pocieszył wszystkich, że Hitler zaprowadzi porządek, który nam również wyjdzie na dobre.

Zygmunt Zieliński

Zamiast iść do drugiej klasy, już o świcie siedziałem wraz z innymi na wozie konnym, który zawiózł nas do Sartowic, gdzie promem przeprawiliśmy się przez Wisłę. Zaczęła się dwutygodniowa odyseja. Wszystko odbywało się zbyt szybko, by zarejestrować pamięcią ciągłość wydarzeń. Przeprawa przez Wisłę odbywała się w panice, bo ktoś puścił wieść, że niemieckie oddziały są tuż. W rzeczywistości słychać było z daleka grzmoty, przypuszczalnie artyleryjskie. Jakoś, nie wiem, jakim środkiem lokomocji, trafiliśmy do Chełmna i tam po raz pierwszy przeżyliśmy bombardowanie. Schronieniem, dość wątpliwym, był klasztor sióstr szarytek. Bomby padły głównie do Wisły i chyba zatopiły jakąś barkę.

Spodziewaliśmy się spotkać ojca, który z nami nie uciekał, mając za zadanie wraz z małym oddziałkiem Obrony Narodowej ochranianie względnie zniszczenie urządzeń łączności. Podobno przechodził przez Chełmno, ale w tej ciżbie ludzi odnalezienie się graniczyłoby z cudem.

Losy ojca potoczyły się potem inaczej niż nasze, bowiem my wróciliśmy po dwóch tygodniach do Pruszcza, a ojciec, jako niezmobilizowany (39 lat) oficer rezerwy szedł jednak z wojskiem, uczestniczył w kilku bitwach i dostał się za Bug, gdzie ogarnęli go wraz z innymi bolszewicy. Tylko opanowaniu zawdzięczał wydostanie się z niewoli, bowiem puszczali „raboczich”, a on podał się za „pocztyliona”. Śmierć była mu widocznie pisana nie w Katyniu, a gdzieś pod Chojnicami w Borach Tucholskich, z rąk Niemców.

Z Chełmna jakimś cudem, już pociągiem, dostaliśmy się do Kornatowa pod Toruniem, gdzie transport został zbombardowany. Utraciliśmy wszystko prócz podręcznych bagaży, bowiem po powrocie do pociągu, kiedy ustało bombardowanie, większości pozostawionych rzeczy już nie zastaliśmy. Widocznie złodzieje nie bali się bomb, podobnie jak Boga, okradanie ludzi w takiej sytuacji było bowiem świadectwem braku podstawowych zasad moralnych.

Po powrocie do Pruszcza również zastaliśmy mieszkanie wyrabowane. Czego nie ukradli rodacy, zasekwestrowali Niemcy, bowiem, jak się podobno wyraził jeden z miejscowych do mojej matki: „hier gibt nur deutsches Eigentum” – tutaj wszystko jest własnością niemiecką. Okazało się, że nawet albumy ze zdjęciami rodzinnymi. (…)

Nikt nie wiedział, dokąd należy się udać. Pojechaliśmy częściowo szosą warszawską, a najczęściej zaś wzdłuż niej, bocznymi drogami. Pierwsze bombardowanie przeżyliśmy w Lubiczu. O mało nie skończyło się to tragicznie. Wóz nasz pozostał w brzozowym zagajniku tuż przy wjeździe do wsi. Ponieważ babka moja nie chciała się ruszyć z miejsca, pozostawiono ją na straży naszych resztek mienia. Wszyscy inni poszli do wsi szukać ewentualnego schronienia i paszy dla koni. Zaszliśmy do pierwszej z brzegu chaty, ale łatwo było zauważyć, że właścicielami było starsze małżeństwo niemieckie.

Był tam też dorosły ich syn. Nalegał on, by rodzice opuścili dom, co było zrozumiałe ze względu na trwający nalot. On sam był bardzo nerwowy i stale wchodził na poddasze. W pewnym momencie zbiegł po drabinie ustawionej w sieni i siłą chciał wypchnąć rodziców z domu; zaczął też mówić po niemiecku, choć dotąd mówili, on i jego rodzice, wyłącznie po polsku. Wyjściu ich z domu przeciwstawił się jeden z naszych listonoszy, grożąc pistoletem.

W czasie szamotaniny nagle posłyszeliśmy straszny huk, drewniane ściany zachwiały się i cały dom się przechylił. Bomba padła o kilka metrów od progu. W niedługim czasie zjawili się dwaj żołnierze, chyba z jednostki kawaleryjskiej stojącej nieopodal w lesie, w którym znajdował się także nasz wóz.

Syn gospodarzy wyskoczył przez okno, ale zaraz został przyprowadzony przez innych żołnierzy, którzy przypuszczalnie otaczali dom. Zabrano go, a nam powiedziano, że dawał znaki białą płachtą, którą powiewał z dymnika. (…)

Kiedy po jakimś tygodniu wyruszyliśmy z gościnnej wsi – nie wiedząc, jak przebiega front, gdzie się znajdują Niemcy – zobaczyliśmy ich po ujechaniu zaledwie kilku kilometrów. Była to ciężarówka z kilkunastoma żołnierzami. Dowodził bardzo opasły feldfebel, którego mam przed oczyma, jakby to było wczoraj. Dokonano pobieżnej rewizji, zaznaczając, że jeśli znajdą broń, której zaraz się nie odda, to wszyscy łącznie z dziećmi będziemy rozstrzelani.

Matka miała mały pistolet, podobnie jak jeden z listonoszy. Po oddaniu ich zaniechano ledwo rozpoczętej rewizji, a gruby feldfebel zaczął żartować, pytając, czy nie znudziła się nam wycieczka w takim upale i kurzu. Matka moja zaczęła płakać, co go jakoś rozwścieczyło. Zaczął wrzeszczeć, że Polska nigdy więcej nie powstanie, bo Polacy sami ją przepili, przetańczyli i przeżarli. Pocieszył jednak wszystkich, że Hitler zaprowadzi porządek, który nam również wyjdzie na dobre. Inni żołnierze nawet na nas nie spojrzeli, mieli ponure miny i, jak się wydawało, humor sierżanta nie czynił na nich wrażenia. (…)

Miejscowi Niemcy obiecali ojcu zemstę. Za co, tego nie wiedział ani ojciec, ani nikt inny, bowiem ojciec utrzymywał z miejscowymi Niemcami dobre, z niektórymi nawet przyjacielskie stosunki.

Już następnego dnia zjawili się ludzie z Selbstschutzu i zabrali ojca, zdaje się do remizy strażackiej, gdzie przetrzymywani byli już inni Polacy. Ojciec został okropnie skatowany, podobno miał odbite nerki i nawet, gdyby go później nie zamordowano, prawdopodobnie nie przeżyłby.

Erich Schmidt, a także mleczarz Papke, nasz sąsiad, wymogli na owym oficerze, który przesłuchiwał matkę, zwolnienie ojca. Przedtem jednak matka została ponownie wezwana dla wyjaśnienia, skąd w naszej skrzyni schowanej przed ucieczką znalazła się szabla i ów pistolecik. Przy przesłuchaniu był jeden z miejscowych Niemców, bardzo młody człowiek, któremu ojciec wyświadczył niejedną przysługę, a który w obecności matki postulował rozstrzelanie ojca z tej racji, że był polskim oficerem i urzędnikiem państwowym. Zdenerwowany wehrmachtowiec wrzasnął na niego w pewnym momencie, zapytując go, czy zatem i on, niemiecki oficer, też jest wobec kogoś winny, ponieważ jest tym, kim jest? Kiedy wreszcie się go pozbył, powiedział do matki, że nie może pojąć, dlaczego tutejsi Niemcy tak nas nienawidzą.

Jego zdaniem, dobrze im się w Polsce powodziło, choć uskarżali się na prześladowania. – Nie rozumiem tu czegoś – mówił do matki – ale wiem jedno: państwo, cała rodzina, musicie natychmiast stąd uchodzić i dobrze się, przynajmniej na jakiś czas, przyczaić, bo ja dziś tu jestem, jutro może mnie nie być, a skoro wejdzie tu inna władza (chyba miał na myśli gestapo), zabiją was.

Pani mąż zostanie uwolniony jeszcze dziś, a jutro ma was tu nie być. Niech pani zabierze mundur swego męża, bo rekwirujemy tylko broń. Z tego munduru miałem potem ubranie, które nosiłem prawie przez całą wojnę. Wyrosłem z niego chyba dopiero gdzieś w 1943 r.

Kiedy wrócił ojciec, zmaltretowany nie do poznania – był bowiem nie tylko bity, ale razem z wójtem musiał ciągnąć przez całą wieś wóz wypełniony śmieciami, a popędzali ich młodzi członkowie Selbstschutzu – ten zwykle bardzo energiczny mężczyzna zupełnie opadł z sił. Opowiadał tylko, że w czasie ich maltretowania na ulicy niektórzy Niemcy szybko znikali z pola widzenia, ale gawiedź podszczuwała konwojentów, robiła złośliwe uwagi pod adresem maltretowanych.

Ojciec nigdy nie powiedział, kto go bił, choć matka o to się dopytywała. Argumentował, że to wzbudziłoby nienawiść do tych ludzi, a chrześcijaninowi nie wolno nienawidzić. Taka była jego religijność, bez ostentacji, ale konsekwentna bez granic.

Cały artykuł ks. Zygmunta Zielińskiego pt. „Wrzesień 1939 w przeżyciach ośmiolatka” znajduje się na s. 8–9 wrześniowego Kuriera WNET” nr 111/2023.

 


  • Wrześniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł ks. Zygmunta Zielińskiego pt. „Wrzesień 1939 w przeżyciach ośmiolatka na s. 8–9 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 111/2023

Matka Boża i profesor J.R.R. Tolkien. Kolejna odsłona powiązań pisarza i jego wszechświata Śródziemia z wiarą katolicką

Posąg Maryi na kaplicy w Lourdes | Fot. Bahnfrend, CC A-S 3.0, Wikimedia.com

Motywy maryjne są obecne w życiu profesora Tolkiena i w jego twórczości. Początkowo biografowie jakby próbowali to ukryć, żeby Tolkien był łatwiej przyswajalny dla protestantów czy dla niewierzących.

Matka Boża i profesor Tolkien

Z tolkienistą i podróżnikiem, Ryszardem Derdzińskim – Galadhornem rozmawia Konrad Mędrzecki

Napisał Pan ostatnio świetny tekst pt. Tolkien i Bernadeta. Jest w nim niesamowity opis postaci tolkienowskiej, która nie jest sensu stricto Matką Boską, a okazuje się, że jak się jej przypatrzeć, to Nią jest. Może Pan trochę to przybliżyć?

Motywy maryjne są obecne w życiu profesora Tolkiena i w jego twórczości. To jest temat, o którym mówi bardzo wiele, chociaż wydaje się, że na początku biografowie jakby próbowali to troszeczkę ukryć, żeby Tolkien był łatwiej przyswajalny dla protestantów czy dla ludzi niewierzących. Ale im bardziej poznajemy życie profesora Tolkiena, tym więcej tych faktów wychodzi na jaw.

A mamy już przed sobą niedługo premierę książki o wierze profesora Tolkiena – Tolkien’s Faith: A Spiritual Biography. To będzie jego duchowa biografia, napisana przez Holly Ordway.

Dzięki mojej współpracy z autorką uzyskałem bardzo dużo ciekawych informacji na temat tego, co tam będzie, np. à propos ulubionych świętych Profesora. No i się okazuje, że jedną z ukochanych świętych profesora Tolkiena była święta Bernadeta, która była tą dziewczyną, która spotkała Maryję. Miała z Matką Bożą osiemnaście spotkań w grocie Masabielle w Lourdes i od tego momentu zaczęła się historia tego niezwykłego sanktuarium, z którym Tolkien miał pewną łączność i którym się bardzo interesował.

Szczególnie interesowały go uzdrowienia. Pisał o nich w listach i polecał swoich chorych przyjaciół, np. Warrena Lewisa, brata Clive’a Staplesa Lewisa, opiece właśnie świętej Bernadety i jej modlitwie. Mówił o niej, że to jest jego ukochana święta, taka uboga święta, która zawsze bardzo mocno wpływała na jego życie. I to jest też motyw, który pojawia się w jego twórczości i w listach. Poruszało go ubóstwo stajenki i życia Pana Jezusa, także ubóstwo i prostota życia bardzo wielu świętych. (…)

A czy możemy, Panie Ryszardzie, przypomnieć w paru słowach życiorys świętej Bernadety?

W paru słowach… Ona wywodziła się z rodziny bardzo ubogich ludzi, którzy mieli bardzo duże problemy związane z pracą w młynie, z tym, że wchodziły nowe technologie i ich młyn po prostu zbankrutował. I dlatego w 1858 roku, kiedy Bernadecie ukazała się Matka Boża, rodzina Soubirous mieszkała w czymś w rodzaju dawnego więzienia na terenie Lourdes – to się nazywało Cachot – i byli bardzo, bardzo ubodzy. Czternastoletnia Bernadeta tak naprawdę poszła do groty Masabielle po to, żeby zebrać chrust, dlatego że ostatnią wiązkę chrustu sprzedali dzień wcześniej, żeby kupić chleb.

Ona przeżyła wtedy przełom w swoim życiu potem, jako osoba, która spotkała Maryję, spotykała bardzo wielu ludzi, z których jedni ją prześladowali, a inni uwierzyli. Ostatecznie została zakonnicą w Nevers. Tam zmarła w dość młodym wieku 35 lat jako siostra zakonna i tam znajdują się jej relikwie. (…) I tutaj można nawiedzić także zachowane w nienaruszonym stanie relikwie świętej Bernadety, w Nevers.

Wiele motywów u Tolkiena, zwłaszcza opisanych w Naturze Śródziemia, łączy się z tą historią. Bo mamy tam właśnie motyw nienaruszenia ciała świętych, co nastąpiło też w przypadku św. Bernadety. Tolkien nawiązał do tego w Naturze Śródziemia jako do czegoś, co jest udziałem najbardziej świątobliwych królów Numenoru.

Jest wiele, wiele innych tego typu elementów, o których warto poczytać w książce Natura Śródziemia. (…)

Chciałem jeszcze na sekundę pochylić się nad kwestią Niepokalanego Poczęcia, które jest, jak się okazuje, opisane w książce Tolkiena i Pan to w swoim tekście zawarł: „porodowi u Eldarów nie towarzyszy ból”.

To nie jest wiadomość z Ewangelii, ale nawiązanie do tradycji Kościoła i do pewnych apokryfów, które tę wiadomość przekazują, że Maryi, kiedy rodziła Pana Jezusa jako Niepokalanie Poczęta, nie towarzyszył ból porodu. Jak wiemy, według Biblii bóle porodu i w ogóle wszelkie nasze bóle cielesne są konsekwencją upadku, grzechu pierworodnego.

Maryja jest istotą nieupadłą, jedynym człowiekiem, który nie był obciążony skutkami grzechu pierworodnego. I Tolkien nawiązywał także do tego faktu w listach, kiedy pisał o pierwszych ludziach, którzy żyli w jego świecie. Mówił, że oni nie urodzili się jako upadli, ale ich upadek nastąpił potem. A dla nich obrazem takich nieupadłych istot byli elfowie, bo elfowie nie mieli za sobą epizodu grzechu pierworodnego.

Więc w pewnym sensie elfowie u Tolkiena są też obrazem istot myślących, właśnie dzieci Bożych, które są nieupadłe, które są w jakimś sensie niepokalanie poczęte. Tutaj właśnie mamy ten motyw, który zbliża Galadrielę i Maryję, dlatego że Galadriela u Tolkiena była królową elfów, która jednocześnie była istotą bardzo czystą. To się potem pogłębiało w jego listach, w jego rozważaniach na temat tej postaci. Galadriela jest więc w literaturze profesora Tolkiena pewnego rodzaju obrazem Maryi.

Cała rozmowa Konrada Mędrzeckiego z tolkienistą Ryszardem Derdzińskim pt. „Matka Boża i profesor Tolkienznajduje się na s. 35 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 110/2023.

 


  • Sierpniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Rozmowa Konrada Mędrzeckiego z tolkienistą Ryszardem Derdzińskim pt. „Matka Boża i profesor Tolkien” na s. 35 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 110/2023

Program Platformy: im bliżej wyborów, tym więcej zmian i sprzeczności / Zbigniew Kopczyński, „Kurier WNET” nr 109/2023

Światowid, Fot. Silar, CC A-S 3.0, Wikimedia.com

Lider Platformy, podkręcając nienawiść, obiecuje zarazem raj na ziemi po odsunięciu PiS-u od władzy. Szczegóły zarówno tego raju, jak i drogi do niego pozostają pilnie skrywaną tajemnicą.

Zbigniew Kopczyński

Różne twarze Platformy

Wkrótce czeka nas najważniejsze wydarzenie polityczne tego roku, czyli wybory parlamentarne. Kampania wyborcza w pełnym toku i w wakacje raczej nie przyhamuje. Bardzo różnie prowadzą ją ci, którzy chcą nami rządzić przez najbliższe cztery lata. Różnice w przyjętych strategiach najlepiej widać na przykładzie dwóch największych rywali: Prawa i Sprawiedliwości oraz Platformy Obywatelskiej.

PiS prowadzi cykl Kongresów Programowych, na których przedstawiane są dokonania rządzących i omawiane plany na następną kadencję. W czasie paneli tematycznych można dowiedzieć się wielu ciekawych faktów, mało rozpowszechnionych w mediach. Nie brakuje też dyskusji, a czasem wręcz sporów, na temat wyboru najlepszego podejścia do pojawiających się wyzwań. Różnie też oceniana jest bieżąca działalność organów władzy państwowej.

Tymczasem Platforma koncentruje się na organizowaniu marszów i wieców, na których jej przewodniczący oskarża rządzących o wszelkie niegodziwości, starannie unikając faktów. Podkręcając nienawiść, obiecuje zarazem raj na ziemi po odsunięciu PiS-u od władzy. Szczegóły zarówno tego raju, jak i drogi do niego pozostają pilnie skrywaną tajemnicą.

Programu wyborczego Platformy jak nie było, tak nie ma, pomijając spontaniczną licytację na socjal w wykonaniu Donalda Tuska, podobno liberała. Nie wiemy więc, co czeka nas po zwycięstwie, oprócz rozprawy z PiS-em. Skoro więc przyszłość jest niewiadoma, spójrzmy w przeszłość i zobaczmy, jaką była Platforma i jak zmieniała się w ciągu jej politycznego życia, a również, jak miały się jej deklaracje i obietnice do realnych działań.

Nie zawsze Platforma grała jedynie na emocjach. W swoich początkach, przygotowując się do walki o władzę, zorganizowała zespół ekspertów, by stworzyć plan przebudowy państwa. Miałem okazję przeczytać ten projekt programu i byłem pod wrażeniem. Bardzo konkretny, szczegółowy, stworzony z wizją nowoczesnego i sprawnego państwa. – Jeśli oni zrealizują choć część swoich planów – myślałem wtedy – będziemy żyć w innym kraju. Nie zrealizowali niczego.

Przypomnę jeszcze, że w początkowym okresie swego istnienia Platforma uważała się i była uważana za partię specjalistów od gospodarki, co w świetle efektów ich ośmioletnich rządów brzmi jak dobry żart. Ot, choćby sztandarowe hasło reformy podatkowej „3 x 15”, czyli 15% podatku PIT, CIT i VAT. A jak było w praktyce? Na dzień dobry podniesiono VAT z 22 do 23% jako rozwiązanie tymczasowe, a zostało do dziś. CIT na koniec rządów Platformy to 19%, a najniższa stawka PIT to było 18%. W podatku PIT rząd PO zniósł 50% kosztów uzyskania w umowach o dzieło, co podniosło kwoty płaconych podatków o 60%. O zamrożeniu progów podatkowych i kwoty wolnej od podatku nie warto wspominać.

Będąc w opozycji do pierwszego rządu PiS-u, Platforma uformowała Gabinet Cieni. Weszło w jego skład 21 osób, w tym nawet kilka rozsądnych. I choć miesiącami przygotowywali się do prowadzenia wyznaczonych im resortów, w pierwszym rządzie Donalda Tuska znalazło się tylko pięcioro z nich, a jedynie Ewa Kopacz i Mirosław Drzewiecki objęli resorty, za jakie odpowiadali w Gabinecie Cieni. Najbardziej spektakularną zmianę zaliczył pewny kandydat na ministra obrony narodowej – Bogdan Zdrojewski, którego premier Tusk umieścił w kulturze. Wtedy dziwiliśmy się temu marnotrawieniu pracy, wiedzy i potencjału zaangażowanych w to ludzi. Dziś widzimy, że to wynik konsekwentnie realizowanej przez Donalda Tuska zasady, by pozbywać się ludzi bardziej kompetentnych od niego w jakiejkolwiek dziedzinie. Wśród miernot łatwiej brylować.

Jak 3×15 w podatkach, tak dla uzdrowienia życia politycznego w Polsce sztandarowym hasłem Platformy było „4xTAK”. Chodziło w nim o cztery bardzo ważne kwestie: zmniejszenie liczby posłów o połowę, likwidację Senatu, zniesienie immunitetu parlamentarnego i wprowadzenie ordynacji większościowej.

Platforma żądała przeprowadzenia w tej sprawie referendum. Mnóstwo naiwniaków biegało po Polsce i zbierało podpisy. Podpisów zebrano siedem razy więcej niż wymagane sto tysięcy. Wkrótce Platforma przejęła władzę i rządziła przez osiem lat. Każdy może łatwo odpowiedzieć na pytanie, co zrobiła, by zrealizować przynajmniej jeden z tych postulatów. W sumie wyszło, że 3×15 i 4xTAK daje 7xZERO. Ironią losu jest to, że dzisiaj immunitetu i Senatu Platforma Obywatelska bronić będzie do ostatniej kropli krwi.

Przejdźmy do kwestii światopoglądowych. Dziś Platforma akcentuje swój antyklerykalizm, wręcz antykatolicyzm. Jednocześnie jej lider jest w stanie wspominać matkę czyniącą znak krzyża na chlebie, a nawet nauczać, że wierzący chrześcijanin nie może głosować na PiS. I mówi to człowiek obiecujący wprowadzenie zabijania dzieci na życzenie.

A był czas, oczywiście przed wyborami, że zabiegając o głosy katolików, publikował zdjęcia domowego ołtarzyka. By omamić katolików swą deklarowaną pobożnością i zdobyć ich głosy, zdobył się nawet na ślub kościelny po 27 latach pożycia w związku cywilnym.

Podobny krok w tym samym 2005 roku uczynił ówczesny prezydent Aleksander Kwaśniewski, poślubiając w kościele swoją od 26 lat cywilną żonę. Podobieństwo jest jednak pozorne. Aleksander Kwaśniewski kończył wtedy swą drugą kadencję i głosy katolików nie były mu do niczego potrzebne, a w jego środowisku krok ten mógł mu tylko zaszkodzić. Nie jestem w stanie rozstrzygnąć, czy powodowało nim nawrócenie, czy tylko chęć zrobienia przyjemności żonie. W każdym razie innych motywów, szczególnie politycznych, trudno się dopatrzyć. Natomiast w postępowaniu Donalda Tuska hipokryzja i polityczne cwaniactwo aż bije w oczy.

To o liderze. Jeszcze ciekawsza jest religijna historia partii. A tu osiągnięcia są naprawdę imponujące.

Liderzy PO z dumą ogłaszali, że Platforma jest pierwszą partią, chyba na całym bożym świecie, która udała się z partyjną pielgrzymką do Watykanu oraz odbyła pierwsze partyjne rekolekcje. Z dzisiejszej perspektywy widać, że albo rekolekcjonista był wyjątkowo kiepski, albo platformersi przysypiali podczas nauk bądź ich nie zrozumieli. Wkrótce po tym lider Platformy oświadczył, że nie będzie klękał przed biskupami, choć nikt tego nie wymagał.

Neofita nie zdążył dowiedzieć się, że nawet ortodoksyjni katolicy nie klękają przed biskupami, tylko przed Bogiem, a to dość istotna różnica. Niemniej, gdy widmo wyborczej porażki zajrzało w oczy jego następczyni, zgodnie z ludową mądrością „jak trwoga, to do Boga”, załatwiła sobie, wraz z nieodłącznym Michałem Kamińskim, audiencję u papieża. I to w wersji all inclusive: z klękaniem przed biskupem Rzymu, całowaniem papieskiego pierścienia i skromnym strojem pani premier. Większość Polaków nie miała złudzeń co do tego oceanu hipokryzji i Platforma wybory przegrała.

Zmiany w narracji Platformy, a szczególnie jej przewodniczącego, z czasem tak przyspieszyły, że trudno się w nich połapać. Ot, choćby kwestia importu węgla z Rosji. Przypomnę, że krótko po napaści Rosji na Ukrainę, mogliśmy oglądać filmiki z Donaldem Tuskiem pokazującym stacje graniczne z pociągami pełnymi rosyjskiego węgla, pomstującym na PiS-owskich rusofilów finansujących Putina i żądającym natychmiastowego wstrzymania importu trefnego węgla. W końcu rząd wyszedł przed europejski szereg i import zablokował. No i wtedy zaczęło się oskarżanie o działanie pochopne, bez współpracy z Komisją Europejską i bez liczenia się z konsekwencjami. A konsekwencje miały być wręcz apokaliptyczne. Bez węgla, o którego zakup PiS nie zadbał, mieliśmy zimą zamarznąć w ciemnościach.

Ku zaskoczeniu czarnowidzów, węgla nie zabrakło. Dalejże więc kwestionować jego jakość! W telewizyjnym organie opozycji widzieliśmy kamienie malowane na czarno, a rekord idiotyzmu pobił pewien dziennikarzyna usiłujący podpalić węgiel na łopacie przez przyłożenie do niego na moment płomienia z palnika. Biedak w życiu chyba nie widział, jak pali się węglem i był ciężko zdumiony, że węgiel nie zapala się jak suchy papier.

Skoro węgiel był, choć znacznie droższy niż przed rokiem, narracja Platformy przedstawiała wizję zamarzniętych Polaków z powodu za drogiego węgla. Rządowe dotacje złagodziły w pewnym stopniu ten problem, więc opozycjoniści oskarżyli rząd o… zbyt szybki zakup węgla. Po sfinalizowaniu kontraktów importowych cena węgla na rynkach spadła. Zdaniem opozycji należało poczekać do czasu tego spadku, czyli do jesieni, i dopiero wtedy negocjować kontrakty. Węgiel przypłynąłby w sam raz na wiosnę.

Zauważmy, że wszystkie te zmiany w politycznej narracji nastąpiły w przeciągu kilku miesięcy, powiedzmy pół roku. Niesamowita szybkość, a im bliżej wyborów, tym prędkość zmian rośnie.

Wspomniałem tylko kilka kwestii, w których Platforma ukazuje różne twarze. Tak różne, że trudno stwierdzić, jaką mieć będzie po wygranych wyborach, gdy jakąś politykę będzie musiała prowadzić i jakieś konkretne decyzje podejmować

Gdy jednak spojrzymy na zmiany twarzy Platformy w czasie, widzimy bardzo konkretny trend, kierunek tych zmian. Na tej podstawie można stosunkowo łatwo zobaczyć, co nas czeka, gdy PO wygra wybory.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Różne twarze Platformy” znajduje się na s. 15 lipcowego Kuriera WNET” nr 109/2023.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Różne twarze Platformy” na s. 15 lipcowego „Kuriera WNET” nr 109/2023

Przyjemne z pożytecznym, czyli na wakacje do Asyżu i nie tylko / Konrad Mędrzecki, „Kurier WNET” nr 109/2023

Bazylika św. Franciszka w Asyżu | Fot. valtercirillo. CC0, Pixabay

Nagromadzenie arcydzieł w Bazylice św. Franciszka dosłownie przechodzi ludzkie pojęcie. Freski Giotta w ołtarzu dolnego kościoła naprawdę można dotykać, ale z szacunku nikt tego nie robi.

Konrad Mędrzecki

Redaktor w ogrodzie, czyli w Asyżu i nie tylko

Wakacje już od samego początku były wspaniałe, szczęśliwym zbiegiem okoliczności tanie linie lotnicze najtańszą, chociaż nie najkrótszą i nie najszybszą trasę zaoferowały do Perugii (tuż koło Asyżu) via Malta. Z pięciogodzinnym postojem na tej malowniczej wyspie. Byłem zachwycony, ponieważ mogłem odwiedzić konkatedrę świętego Jana w Valletcie na Malcie, gdzie w jednej z kaplic znajduje w najwyższym stopniu zachwycający obraz Caravaggia Ścięcie św. Jana Chrzciciela. I muszę powiedzieć, że spotkanie z tym obrazem w takim miejscu było przeżyciem absolutnie mistycznym, bo kościół ten pod względem architektury wnętrza jest cudem manieryzmu. (…)

We wczesnych godzinach wieczornych znalazłem się już w swojej asyżowej bazie, czyli w Santa Maria degli Angeli – malutkiej miejscowości u stóp Asyżu, gdzie znajduje się Porcjunkula, czyli malutki, ukochany przez św. Franciszka kościółek, który własnym rękami odbudował, wcześniej otrzymawszy kaplicę od benedyktynów.

Malutka Porcjunkula znajduje się teraz wewnątrz wielkiej Bazyliki Najświętszej Marii Panny od Aniołów (Santa Maria degli Angeli). To naprawdę niezwykłe przeżycie, kiedy wchodząc do wielkiego, wspaniałego kościoła, na samym jego środku widzi się malutki średniowieczny kościół.

(…) Właśnie do tego kościółka św. Franciszek chciał wrócić, kiedy wiedział, że już niebawem Pan Bóg może powołać go do siebie. Kaplica, w której zmarł, znajduje się kilka kroków od Porcjunkuli, pod dachem tej samej bazyliki, po prawej stronie od głównego ołtarza. W obrębie kompleksu świątynnego znajduje się też sławny Ogród Różany, gdzie rosną słynne róże św. Franciszka, które są pozbawione kolców. W ogrodzie znajduje się Kaplica Róż ozdobiona freskami Tyberiusza z Asyżu. Jest też muzeum z arcydziełami takich mistrzów jak Cimbue – nauczyciel Giotta – i uroczy sklepik, gdzie można nabyć wspaniałe prezenty. Polecam.

Posąg Maryi na szczycie Bazyliki Santa Maria degli Angeli w Asyżu | Fot. G. Jansoone, Wikimedia.com

Każdego ranka z balkonu przy moim pokoiku witałem się z Przenajświętszą Panienką, patrząc na jej wspaniały wizerunek – ośmiometrową, wykonaną z brązu i pozłacaną figurę, znajdującą się na szczycie kopuły Bazyliki. To cudowne powitanie dnia. Przysięgam. A wstawałem o 5 rano, by udać się na minipielgrzymkę do samego Asyżu, a ściśle do Bazyliki Świętego Franciszka, gdzie o 6:30 franciszkanie, klaryski i nieliczni „cywile” rozpoczynają śpiewy i czytania. Wszystko to odbywa się w dolnym kościele, bo trzeba Państwu wiedzieć, że Bazylika św. Franciszka to zasadniczo dwa kościoły – kościół górny i dolny z cudownie pięknym ołtarzem, freskami Giotta, które naprawdę można dotykać, ale których z szacunku nikt nie dotyka. Nagromadzenie arcydzieł w bazylice dosłownie przechodzi ludzkie pojęcie. Giotto, Cimbue, Lorenzetti i wielu, wielu innych.

W dolnym kościele znajduje się też zejście do grobu św. Franciszka. To oczywiście nadzwyczajne miejsce. Kamienie na grobie są przedmiotem nieustannej adoracji odwiedzających. Na kratach otaczających grobowiec zawsze jest pełno dłoni trzymających różańce.

(…) Po porannej mszy można było z czystym sercem wybrać się na spacer po Asyżu, mieście, w którym – jak to ślicznie powiedział jeden z moich znajomych – są praktyczne same kościoły. Ósma rano to jest jeszcze bardzo dobra godzina, zarówno z tego względu, że jeszcze nie jest zbyt gorąco, ale też jeszcze ulice są w miarę puste. Turyści dopiero kończą śniadania w hotelach, więc można się cieszyć spacerem średniowiecznym mieście, w którego kamiennych murach co chwilę napotykamy arcydzieła – kilkusetletnie freski, kapliczki, rzeźby – czasem z czasów Imperium Rzymskiego. O tym niezwykłym łączeniu się kultur najdobitniej świadczy kościół katolicki znajdujący się w doskonale zachowanej świątyni Minerwy na jednym z głównych placów miasta.

Około 10:00 zaczyna się już robić gorąco. Można jednak zawsze pójść do jednego z cudownych kościołów, można też odwiedzić muzeum. Można się też wdrapać na Rocca Maggiore – Wielką Skałę, gdzie znajduje się ogromna kamienna forteca górująca nad miastem.

Widoki z Rocca Maggiore są absolutnie piękne. Na pierwszym planie – widziane z góry wszystkie kościoły, ogrody i domy Asyżu, a na drugim cudowny widok na górzystą Umbrię i to włoskie niebo, które znamy z tylu arcydzieł malarstwa.

Chwilowo muzeum na Rocca Maggiore jest w remoncie. Niemniej jednak w tym dosłownie niebiańskim miejscu prężnie działa kawiarenka, gdzie w cieniu pod drzewem można, rozglądając się co jakiś czas po bajkowym krajobrazie, oddać się lekturze na przykład Pisma Świętego, co też robiłem, i przeczekać upał, który powoli zaczyna roztapiać człowieka od zewnątrz, a w konsekwencji od wewnątrz.

Asyż. Widok z Rocca di Maggiore | Fot. evondue, CC0 Pixabay

Niesprzyjający spacerom czas nie jest wcale taki krótki, więc pochłonięcie I Księgi Samuela – z korzyścią dla duszy – nie stanowi problemu przed udaniem się w dalszą drogę – tym razem w dół. Można na przykład pójść w lewo i udać się na całkiem długą wycieczkę do kościoła św. Damiana, który znajduje się już w bardzo sporej odległości od centrum tego średniowiecznego miasta. Właśnie tam, według najstarszych świadectw, św. Franciszek, już stygmatyzowany i cierpiący, ułożył swoją Pieśń słoneczną. Był to zresztą pierwszy klasztor klarysek, w którym mieszkały w latach 1211–1260. (…)

Z kościoła św. Damiana ruszyłem na skuśki do swojej tymczasowej celi w Santa Maria degli Angeli. Powrót na skuśki rzadko uczęszczanymi drogami z widokiem na Asyż i umbryjski krajobraz to przeżycie estetyczne wyższego rzędu.

Rzędy drzew oliwkowych, pagórki, słońce (tak, tak, mimo popołudnia trzeba było szukać cienia), nitki torów kolejowych prowadzących do Perugii i dalej do Arezzo z cudownymi freskami Pierro della Francesca lub do Florencji. Redaktor znalazł się w ogrodzie, w ogrodzie, do którego każdy z nas powinien się – jeśli Bóg pozwoli – chociaż raz w życiu udać.

Cały artykuł Konrada Mędrzeckiego pt. „Redaktor w ogrodzie, czyli w Asyżu i nie tylko”, znajduje się na s. 28 lipcowego Kuriera WNET” nr 109/2023.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Konrada Mędrzeckiego pt. „Redaktor w ogrodzie, czyli w Asyżu i nie tylko” na s. 33 lipcowego „Kuriera WNET” nr 109/2023

„Dyziu, myślisz czasem o Bogu? Myślę, że On ma na mnie wyje…”. Świadectwo Patryka Galewskiego o ks. Janie Kaczkowskim

Patryk Galewski i ks. Jan Kaczkowski | Fot. Damian Kramski

Pewnie siedzi tam u góry i cieszy się, jak przekręcił to moje moje sumienie. Taki był, taki jest ksiądz Jan Kaczkowski. Kochał ludzi… Jan nigdy drugiemu człowiekowi nie okazał braku szacunku.

Magdalena Woźniak, Patryk Galewski

Z Patrykiem Galewskim, podopiecznym i przyjacielem księdza Jana Kaczkowskiego, pierwowzorem bohatera filmu Johnny, rozmawia Magdalena Woźniak.

Pan Patryk Galewski jest pierwowzorem Patryka z filmu Johnny o księdzu Janie Kaczkowskim. Na stronie Fundacji Jana Kaczkowskiego jest cytat „Wyrok nie musi wszystkiego kończyć, a może wszystko zacząć”. Jak to się zaczęło?

Jestem gadułą. I spodziewałem się pytań, które pozwolą mi się rozwinąć i po prostu gadać, jak to się zaczęło. Ale może zanim opowiem tę piękną część mojej historii o tym, jak spotkałem Jana, jak dzięki niemu dostałem nowe życie, kiedy zaoferował mi piękną przestrzeń miłości, dzięki której mogę normalnie żyć, muszę zacząć od tej smutnej części.

Oczywiście, proszę.

Ja, choćbym się bardzo mocno starał, nie jestem w stanie przypomnieć sobie żadnej radosnej chwili z dzieciństwa.

W bardzo młodym wieku zderzyłem się ze światem narkotyków, konfliktów z prawem. Jako dwunastolatek wciągnąłem pierwszą kreskę amfetaminy i od tego czasu moje życie z narkotykami było dość dość dynamiczne. Jako trzynastolatek pierwszy raz wylądowałem na komendzie za kradzież z włamaniem, jak to nazywam. Trochę przypadkiem, ponieważ chcieliśmy z kolegami sobie, że tak powiem delikatnie, pożyczyć nieco petard z takiej budki, gdzie zawsze przed sylwestrem odbywała się sprzedaż tychże petard. I kiedy wszedłem na dach, żeby tam wejść przez okno, dach wpadł razem ze mną do środka.

Od tamtego momentu moja codzienność wyglądała tak: bójki, konflikty z prawem, narkotyki, alkohol – przeogromna destrukcja życia i utrata własnej godności, wartości, poczucia szczęścia, miłości. W domu czułem się niekochany, czułem beznadziejność. I dopiero na ulicy nawiązałem jakiś kontakt z moimi rówieśnikami, którzy pochodzili z podobnych, smutnych domów, takich, z jakiego ja pochodziłem.

Ale mówiąc „smutny” nie mam na myśli tylko takiego domu, gdzie jest alkohol, przemoc, gdzie tata bije mamę lub na odwrót, ale też taki, gdzie była nadwyżka po prostu wszystkiego, ale brakowało przestrzeni, miłości, poczucia bezpieczeństwa.

My na ulicy szybko odnaleźliśmy się wzajemnie i otoczyliśmy się takim złudnym poczuciem bezpieczeństwa, akceptacji. Tam było mi dobrze i tam zacząłem się rozwijać. Mówię też o półświatku przestępczym. I tak do 19 roku życia, czyli do sceny, która rozpoczyna film Johnny, kiedy to zostaję złapany na gorącym uczynku na kradzieży z włamaniem i trafiam do aresztu śledczego.

W tamtym momencie, kiedy byłem przewożony do aresztu śledczego, cholernie się bałem, ale nie tego, że będą się tam nade mną znęcać, bić, poniżać, gwałcić, tylko tego, czy zostanę zaakceptowany przez elitę więzienną i czy stanę się jakby częścią tej subkultury więziennej. Na tym najmocniej mi zależało, bo myślałem, że tak ma wyglądać moje życie, że tak mam je przeżyć, że to jest maksimum, co mnie w życiu może spotkać. (…)

Tak wyglądało moje życie. Ja dzisiaj, jako dorosły, normalnie żyjący facet wiem, jak mocno niekompletny był mój zestaw dotyczący własnej wartości, poczucia szczęścia, miłości, poruszania się w życiu z takimi wartościami, jak, najprościej mówiąc, empatia, a co najmniej tolerancja. Takie wartości były mi po prostu obce. Ja nie odczuwałem względem drugiego człowieka takich emocji, takiej wrażliwości – nie umiałem.

(…) Kiedy Jan przyuważył z okna, że ja sprzedaję narkotyki za rogiem szkoły, kazał mi stamtąd znikać, a ja powiedziałem mu – dosłownie – nie wpierni… się. Tak, bo po prostu nie jest to jego przestrzeń życia i będę musiał go przeładować. I tak wyglądała nasza pierwsza wymiana zdań. W tamtym wymiarze mojego życia kontakt z księżmi było to coś obciachowego, złego. Księża byli źli, niegodni zaufania, bo w półświatku przestępczym ksiądz równa się – i tu mógłbym wymieniać dużo nieprzyjemnych określeń. Więc nic nie wskazywało na to, że moja przyjaźń z Janem będzie intensywna i głęboka. W tym momencie mojego życia ciężko było wypowiedzieć „proszę księdza”, a co dopiero zaufać. I tak wyglądało nasze pierwsze spotkanie w szkole, to naprawdę pierwsze.

Kolejne, już znaczące spotkanie też było emocjonalne – pięknego, słonecznego popołudnia w niedzielę za kościołem, na ławce. I tu Państwa zdziwię, bo nie byłem w kościele, tylko w Pucku za kościołem była ławka, na której zawsze oddawaliśmy się pewnym czynnościom rekreacyjno-rozrywkowym, czyli służyła nam do spania, picia itd. I kiedy po jednej z takich imprez wracaliśmy do domu, ja wszedłem w uliczkę, która oddzielała plebanię od kościoła. Mój umysł był wtedy mocno poturbowany narkotykami.

Zobaczyłem znowu tego dziwnego księdza, więc w tamtym momencie, w tym dawnym moim wymiarze życia, pomyślałem sobie: tylko nie on! A tymczasem w tamtym momencie ksiądz Jan wiedział, że ta brzydka gęba należy do Patryka Galewskiego, czyli do mnie. Ponieważ ja byłem właścicielem też jednego z wielu już wyroków, które nakazywały mi odpracować 360 godzin w puckim hospicjum, czyli w miejscu, które stworzył Jan.

I kiedy ja wszedłem w tę uliczkę, Johnny, mimo tego, że miał przeogromną wadę wzroku, przyuważył moją brzydką gębę i ku mojemu zdziwieniu zaczął mnie wołać. To tym bardziej wywołało we mnie poruszenie. Czego ten ksiądz chce ode mnie? Wiedziałem, że te godziny do odpracowania mam właśnie u Jana w hospicjum, a Jan wiedział, że ja jestem tym gagatkiem, który ma odpracować. Puck jest małą miejscowością, w której każdy o każdym wszystko wie

Ja w tamtym momencie mojego życia byłem przez społeczeństwo Pucka odbierany jako zły człowiek, ludzie idący z naprzeciwka schodzili na mój widok z chodnika, bo się mnie bali. No, sam sobie zasłużyłem na taką etykietę: złodziej, kryminalista, po prostu zły człowiek, bandyta. Tak mnie nazywali.

W pierwszym momencie, kiedy Johnny mnie zawołał, chciałem uciekać, bo nie chciałem, żeby ktoś z moich ziomków zobaczył, że nawijam z księdzem. To zostałoby przez moich przyjaciół odebrane jednoznacznie jako zdrada. Ale Johnny złapał wiatr w sutannę i szedł w moją stronę, więc ja stałem jak ten słup przy drodze. Nie wiedziałem, co zrobić. No i kiedy Johnny do mnie podszedł, byłem przygotowany na to, że jak na księdza przystało, będzie nawijał mi tu kazania, że jestem zły, nieodpowiedzialny, naćpany. Nie miałem doświadczenia w relacjach z księżmi, więc ciężko było mi się w inny sposób odnieść do niego.

Ale w tamtym momencie Johnny zrobił coś, co zmiotło mnie po prostu z powierzchni ziemi. Bo kiedy do mnie podszedł, zrobił gest takiej klasycznej młodzieżowej essy, czyli kciuk do góry, malutki palec na dół, reszta zgięta. I zadał mi pytanie: – Patryk, dużo będziesz tej trawki jarał? Czy wpadniesz do mnie te godziny odpracować? W taki luźny sposób, praktycznie zbliżając się do mojego poziomu komunikacji, zadał mi to pytanie. To dla mnie było cholernie dziwne.

Facet w sukience, ksiądz, nawija mi tu o trawce, robi klasyczną essę. Ale byłem naćpany, śmierdziało ode mnie alkoholem, bluza z kapturem – sam miałem świadomość tego, że ten wymiar komunikacji jest jedynym możliwym, żeby w jakikolwiek sposób ze mną porozmawiać. I się udało.

Jednak ta rozmowa nie trwała długo i też nie było pięknego happy endu, że po tej rozmowie ja po prostu poszedłem na drugi dzień do Jana te godziny odpracować. (…)

Tak całkiem na luzie rozmawialiśmy. Wiem, jak dużo musiało go kosztować zbliżenie się do mojego poziomu komunikacji. Jan zadał też pytanie, czy będę tam przychodził. I w tamtym dniu ja mu obiecałem: tak, będę chodził, będę i będę. Oczywiście go oszukałem, bo przyszedł konkretny termin i się nie stawiłem.

Ale kiedy przyszedłem znowu, jeszcze tej jesieni, znowu w tym ogrodzie, wyobraźcie sobie takie trochę déjà vu, bo znowu on idzie. Wtedy już naprawdę, proszę mi wierzyć, byłem przygotowany na to, że wystawiłem go, oszukałem, i ile razy można pobłażać, ile razy można w tej sytuacji być grzecznym? Ja nie spotykałem się z takimi zachowaniami; nie wiem, czy nie miałem szczęścia, czy omijały mnie takie rzeczy, bo ludzie raczej niechętnie chcieli oferować mi taki pakiet emocji: – No w końcu jesteś, Patryk! Martwiłem się o ciebie. To była postawa, która mnie zagięła. Nie przychodzę, oszukuję go, a on mówi, że się o mnie martwi. (…)

Stawaliśmy się dla siebie coraz bardziej ważni. I pewnego razu nadszedł taki moment, który też jest mocno widoczny w filmie.

Jan przechodził przez oddział puckiego hospicjum, ni stąd, ni zowąd zadał mi pytanie: – Dyziu, a ty myślisz czasem o Panu Bogu? I wtedy ja, z taką mocno asertywną postawą, jakiej ulica mnie nauczyła i jak naprawdę wtedy czułem, powiedziałem, że myślę, że On ma na mnie wyje…. I Jan nie był wtedy zły na mnie, że tak powiedziałem, że przekląłem – nic z tych rzeczy.

W filmie jest pokazane, że Johnny pociągnął temat, ale w rzeczywistości ta sytuacja została owiana ciszą. Jan poszedł w swoją stronę, ja poszedłem w swoją stronę.

I tutaj zaznaczę, że Jan był inteligentnym, mądrym, ale też cwanym facetem i pomyślał: Rudy, ja zastawię na ciebie pułapki, żeby pokazać ci, co tak naprawdę w życiu jest ważne. Jan oczywiście nie stworzył sam tych pułapek, ale wykorzystał sytuacje, które mnie przeogromnie przemieliły. I mimo że Jana fizycznie w tych sytuacjach przy mnie nie było, to cały czas czułem jego obecność i to, że on wie, że to mnie tak mocno przemieli, że ja po prostu do niego wrócę, żeby mu wykrzyczeć, że się na pewne rzeczy nie godzę, że pewne rzeczy są dla mnie niezrozumiałe, ale że te rzeczy poruszą we mnie takie przestrzenie, których nigdy nie było albo które dopiero będą się we mnie rodzić.

Podam jedną taką sytuację. Jan: – Patryk, proszę cię o pomoc. Tego i tego dnia do hospicjum przyjdzie starsza pani, przyprowadzi dwie małe dziewczynki. Chciałbym, żebyś przez chwilę zajął im czas. Więc ja, mówiąc językiem młodzieżowym, powiedziałem na luźno: – Proszę księdza, nie ma problemu; wielebny, damy sobie radę. O dziwo, konkretnego dnia o konkretnej godzinie przyszedłem. Nawet trzeźwy. I faktycznie, starsza pani przyprowadziła dwie małe dziewczynki, które wtedy były w wieku dzisiaj moich najmłodszych dzieci, czyli 4 i 7 lat.

Dziewczynki były jak takie małe, niewinne aniołki: bladziutkie, długie włosy, białe spódniczki, buciki zapinane na pasek – takie niewinne, małe aniołki. Więc ja, tak po swojemu, dynamicznie powiedziałem: to chodźcie, dziewczynki, do kuchni – bo już wtedy byłem na etapie pracy w kuchni. No i tam ze wszystkich sił starałem się je rozbawić. Robiliśmy naleśniki, tak że nawet jeden się przykleił do sufitu. Ale mimo moich ogromnych starań dziewczynki nie chciały się uśmiechnąć.

W pewnym momencie do kuchni weszła pielęgniarka i powiedziała, że dziewczynki mogą pójść do mamy. Okazało się, że w tym dniu te małe dziewczynki przyszły pożegnać się z umierającą mamą, która miała nieco ponad 40 lat. Poszedłem z tymi dziewczynkami i stałem się częścią tej sytuacji, bo stanąłem w wejściu do pokoju, w którym była mama. Patrzyłem, jak dziewczynki, wtulone w tym łóżku w mamę, słyszą, że są dla niej najważniejsze w życiu, że kocha je najmocniej na świecie, że chciałaby móc być przy nich, patrzeć, jak dorastają, jak są szczęśliwe, jak mierzą się z życiem. Ale nie może tego zrobić, bo umiera.

Ja po raz drugi nie byłem w stanie znaleźć w sobie takich przestrzeni, które pozwoliłyby mi na zinterpretowanie tego, co dzieje się we mnie, jak się mam zachować. Więc ja po prostu po raz drugi uciekłem. I wyobraźcie sobie, że kilka dni później mama zmarła, a ja, wkurzony, pobiegłem do Jana. Zacząłem przeklinać, nawet go odepchnąłem. Taki zbuntowany młody człowiek.

I wyobraźcie sobie, że Jan nie był zły na to, że po raz drugi moje zachowanie było co najmniej nie na miejscu. Że przeklinam, że go odepchnąłem, że mówię: twój Bóg i twoje postawy, jak takie rzeczy mają prawo się dziać, dziewczynki zostaną same, bez mamy. Ich mama zmarła! Byłem taki wkurzony, zbuntowany. Jan nigdy. Jan wiedział, że po tej sytuacji ja przyjdę i że przyjdę właśnie taki mocno gniewny.

Jan nigdy nie udawał, że zna odpowiedzi na wszystkie pytania. Po prostu powiedział, że nie wie, dlaczego dzieją się takie rzeczy. Ale dodał też bardzo ważne zdanie. Może proste, ale to zostało we mnie do dzisiaj: że tylko na podstawie prawdziwej miłości, głębokiej, prawdziwej relacji człowiek jest w stanie w tak bardzo głęboki, ale też spokojny sposób przeżywać odejście drugiej, bardzo ważnej dla siebie osoby.

(…) Na spowiedź umówiliśmy się nie w kościele, tylko w mieszkaniu Johnny’ego, czyli nad oddziałem puckiego hospicjum. Przechodząc obok lumpeksu, dzień przed spowiedzią, postanowiłem, że kupię sobie marynarkę w second-handzie, żeby ładnie wyglądać. Na drugi dzień, w niedzielę, kiedy szedłem do niego, musiało to dość zabawnie wyglądać, ponieważ reszta garderoby została. Czyli najpierw dresy, a na wierzchu marynarka. Marynarka, którą do dzisiaj zakładam w ważnych dla mnie wydarzeniach, bo jest dla mnie ogromnie ważnym symbolem.

Idąc na tę spowiedź, zacząłem się bać, bo dopiero wtedy dotarło do mnie, że kurczę, idę tam do człowieka, a tam przecież nie ma konfesjonału. Takie lęki zaczęły mnie prześladować, ale szedłem dalej. I taki drugi lęk: kurde, ale ja nie pamiętam tej klasycznej, nawijki, którą trzeba powiedzieć podczas spowiedzi. No i zacząłem się bać, że to po prostu nie wyjdzie. Ale dotarłem. No i nie było ani konfesjonału, ani tej tradycyjnej mowy, którą trzeba powiedzieć podczas spowiedzi – oczywiście z całym szacunkiem do tego fragmentu, bo są to bardzo ważne symbole.

A na szczęście nie najważniejsze.

Tak, nie najważniejsze. Usiedliśmy blisko siebie, zacząłem mówić. Jak się Państwo domyślacie, mówiłem bardzo długo, ponieważ tych złych rzeczy, które zrobiłem w życiu, było strasznie dużo, więc zajęło nam to dużo czasu. Dostałem rozgrzeszenie, zaczęliśmy płakać. No i dostałem też rodzaj pokuty. Na szczęście nie była to pokuta w formie klasycznego Zdrowaś Mario, bo gdyby była w takiej formie, to ja chyba do dzisiaj bym jeszcze musiał klęczeć w kościele, a minęło już ponad 12 lat.

Tak dużo było złych rzeczy, które zrobiłem. On załatwił mnie sposobem, bo wiedział, że taka formuła pokuty nie będzie dla mnie wystarczająca. Załatwił mnie pokutą w trzech punktach. Dwa udało mi się już odhaczyć, a na trzeci nie wiem, czy mi życia wystarczy. Tak załatwił mnie ksiądz Jan Kaczkowski. Pewnie siedzi tam u góry i cieszy się, jak przekręcił to moje sumienie. Taki był, taki jest ksiądz Jan Kaczkowski. Kochał ludzi bez względu na to, kto kim jest, dlaczego taki jest… Jan nigdy drugiemu człowiekowi nie okazał braku szacunku.

Tak, on mówił, że człowiek poza prawami ma obowiązki, powinności, ale też, że najważniejsza jest miłość i poczucie wolności.

Jan był oczywiście konserwatywny, był radykalny w wielu kwestiach, ale nigdy w żadnej, żadnej ze swoich postaw nie gardził drugim człowiekiem ani, tym bardziej, nie powiedział, że ktoś jest złym człowiekiem i nie ma prawa do tego, żeby poczuć własne ja na sposób taki, który czuje, oczywiście zachowując przy tym przyzwoitość, bo to rzecz jasna, żeby nie łapać się w związku z tym takich określeń, jak „róbta co chceta”.

Cały wywiad Magdaleny Woźniak z Patrykiem Galewskim, podopiecznym i przyjacielem księdza Jana Kaczkowskiego, pierwowzorem bohatera filmu Johnny, zatytułowany „Jak dobrze spotkać Johnny’ego”, znajduje się na s. 34–37 czerwcowego Kuriera WNET” nr 108/2023.

 


  • Czerwcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.

Wywiad Magdaleny Woźniak z Patrykiem Galewskim na s. 34–37 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 108/2023