Kristi Noem – najbardziej charyzmatyczny polityk od czasów prezydenta Trumpa / Adam Becker, „Kurier WNET” nr 82/2021

Pomimo wszystkich swoich dokonań Kristi Noem twierdzi, że jej największym osiągnięciem jest wychowanie wspólnie z mężem dzieci. Są niezwykle kochającą się, konserwatywną i głęboko wierząca rodziną.

Adam Becker

Kristi Noem

Od czasu, kiedy Donald J. Trump zdecydował się kandydować na urząd prezydenta, nie pojawił się w US tak charyzmatyczny polityk, jak Kristi Noem – 33 Gubernator Dakoty Południowej. Jestem przekonany, że Południowa Dakota – stan znany w Polsce dotąd głównie z powodu Mount Rushmore, czyli góry, w której wykuto głowy czterech prezydentów amerykańskich – przez najbliższe lata będzie kojarzony głównie z Kristi Noem.

Kim jest Kristi Lynn Noem, oprócz tego, że rządzi od dwóch lat stanem, który będąc większy niż połowa Polski (prawie 200 tys. km2) ma niewiele więcej ludności niż Kraków (niecałe 900 tys.)?

Fizycznie jest bardzo atrakcyjną brunetką w wieku 50 lat, o idealnej sylwetce (172 cm/58 kg), urodzoną 30 listopada 1971 r. w Watertown jako córka Rona i Corinne Arnoldów. Wychowała się z rodzeństwem na rodzinnym ranczo i farmie w wiejskim hrabstwie Hamlin. Od 30 lat jest żoną Bryona Noema, którego poznała jeszcze na pierwszym roku studiów, matką trojga dzieci (dwie córki: Kassidy i Kennedy oraz syn Booker). Jest politykiem, farmerem-rolnikiem i właścicielem małej firmy.

Przy posiadłości rodzinnej, odziedziczonej po dziadku i ojcu, z jej inicjatywy powstał domek myśliwski i restauracja, prowadzone przez nią i rodzeństwo. Jest nieźle wykształcona, ukończyła Hamlin High School, a później rozpoczęła naukę na Northern State University, a którą – z powodów, o których piszę poniżej – musiała przerwać.

Dokończyła edukację już po rozpoczęciu kariery politycznej, studiując eksternistycznie nauki polityczne na Uniwersytecie Południowej Dakoty w 2012 r. „The Washington Post” nazwał ją wtedy „najpotężniejszą stażystką w Kongresie stanowym” z uwagi na ilość punktów, które zapewniała jej na studiach kariera polityczna. Pomimo wszystkich swoich osiągnięć życiowych i zawodowych Kristi twierdzi, że jej największym osiągnięciem jest wychowanie wspólnie z mężem dzieci. Są niezwykle kochającą się, konserwatywną i głęboko wierząca rodziną.

Kristi Noem jest przede wszystkim jednym z najbardziej skutecznych, niezależnych i twardych polityków GOP, czyli Partii Republikańskiej. Miłośniczką i kolekcjonerką broni, którą świetnie się posługuje.

Przed ostatnią Gwiazdką opublikowała na Instagramie zdjęcie, na którym używa z wprawą miotacza płomieni, z podpisem: „Czy jest już zbyt późno, żeby dopisać coś do listy życzeń gwiazdkowych?”. Można też znaleźć filmik, w którym Noem, strzelając ze strzelby, mówi, że to jest sposób na praktykowanie/wymuszanie „social distancingu” w Południowej Dakocie. Cokolwiek by mówić, nie da się koło niej przejść obojętnie.

Nietypowa była jej droga do stanowiska gubernatora, zaznaczona tragedią rodzinną, która według jej słów zmusiła ją brutalnie do zetknięcia się z polityką.

Kristi miała 21 lat, studiowała z dala od domu rodzinnego i właśnie oczekiwała z mężem na narodziny ich pierwszego dziecka, kiedy zadzwoniono do niej z rodzinnego domu z informacją, że jej ukochany ojciec, Ron Arnold, został przysypany ziarnem w silosie na zboże. Jako dziewczyna wychowana na farmie wiedziała, co to znaczy. Natychmiast rzuciła wszystko i pojechała do domu, gdzie w międzyczasie sąsiedzi spychaczami rozbili silos, wydobyli zasypanego ojca i rozpoczęli reanimację. Cała rodzina pojechała za karetką do szpitala, w którym lekarze przez kilka godzin walczyli o jego życie – niestety bezskutecznie. Jak powiedziała, tej nocy straciła człowieka, który wydawał się jej niezwyciężony!

Wkrótce po śmierci ojca, kiedy rodzina próbowała się dopiero pozbierać po nieszczęściu, otrzymali list z urzędu skarbowego. Tragedia podkopała ich poczucie bezpieczeństwa, a należny „podatek od śmierci” miał teraz dodatkowo zachwiać ich bezpieczeństwem finansowym.

Byli właścicielami ziemi, którą ich dziadek kupił wiele lat wcześniej i ziemi, którą ojciec Kristi dokupił, kiedy już była w szkole średniej. Mieli bydło i maszyny potrzebne do uprawy roli i hodowli, czyli coś, co mogli stracić. Mogli – ponieważ z powodu inwestycji nie dysponowali pieniędzmi, które musieli oddać za NIC urzędowi skarbowemu!

Nie mogła zrozumieć bezwzględności systemu podatkowego, który kazał rodzinie pogrążonej w żałobie (na farmie oprócz niej i matki żyły jeszcze dwie siostry: Kassidy i Cindy), pozbawionej oparcia głowy rodziny, w chwili kryzysu, płacić podwójny podatek. Przecież zapłacili podatek wcześniej, kupując sprzęt, ziemię i inne aktywa – teraz musieli płacić za to wszystko jeszcze raz – DLATEGO, ŻE NIESPODZIEWANIE ZGINĄŁ TRAGICZNIE JEJ TATA! To nie było w porządku. Nie mogła sobie nawet wyobrazić utraty farmy, którą latami budowała jej rodzina. Farmy, którą jej dziadek i tata stworzyli i rozbudowali tylko po to, żeby przekazać ją następnym pokoleniom, dzieciom i wnukom. To dlatego ojciec wstawał o świcie – żeby zostawić w jak najlepszym stanie coś, co będzie łączyło jego dzieci!

Kiedy kilka lat wcześniej potrzebowali maszyn niezbędnych w gospodarstwie i padł pomysł sprzedaży w tym celu kawałka ziemi, właśnie ojciec stwierdził, iż to w ogóle nie wchodzi w grę. Zawsze powtarzał – „Nigdy nie sprzedawaj ziemi. Bóg już jej nie robi!”.

W końcu udało im się załatwić pożyczkę, która pozwoliła spłacić podatek – była tak duża, że przez dekadę miała wpływ na każdą ich życiową decyzję!

Kristi Noem po raz pierwszy opowiedziała tę historię, komentując w trakcie kampanii prezydenckiej 2016 r. propozycję Hillary Clinton, która zaaprobowała postulat czołowego marksistowskiego polityka Partii Demokratycznej Berniego Sandersa drastycznego podwyższenia podatku od spadku do 65%, twierdząc, że dotknie to tylko 1% społeczeństwa! Noem skomentowała ten projekt mówiąc, że Hillary chce doprowadzić do tragedii i rzeczywistego pozbawienia majątku oraz wywłaszczenia tysięcy rodzin amerykańskich po to, żeby móc zdobyć dodatkowe środki finansowe na pokrycie kilkudniowych wydatków rządowych! Wcześniej, jesienią 2016 r., w bardzo ważnej komisji Kongresu – „House Was and Means Committee”, zajmującej się całością przychodów podatkowych i wydatków społecznych, w której zasiadała Noem, Republikanie przedstawili plan reformy podatkowej mającej na celu zwiększenie przychodów rodzin, pracowników i wzmocnienia gospodarki amerykańskiej. Jak powiedziała Noem, miało to zmniejszyć obciążenia podatkowe każdej rodziny i uprościć system podatkowy m.in. przez wyeliminowanie szkodliwych podatków dodatkowych – w szczególności podatku od śmierci/spadku, który tak bardzo dwie dekady wcześniej dotknął ją i jej rodzinę. „Żadna rodzina nie powinna przechodzić przez to, co nasza! Pracowici Amerykanie zasługują na lepszy los” – stwierdziła w jednym z wywiadów.

Właśnie takie sytuacje zadecydowały o tym, że Kristi Noem postanowiła wejść do świata polityki – po to, żeby go zmienić! To chyba właśnie łączy ją najbardziej z do niedawna najpotężniejszym człowiekiem w USA, czyli Donaldem J. Trumpem, z którym ma znakomite zresztą relacje.

Karierę polityczną rozpoczęła w 2006 r. w legislaturze stanowej Izby Niższej Kongresu stanu Południowa Dakota, jako przedstawicielka 6 Okręgu zdobywając 39% głosów. W 2008 r. została wybrana ponownie na to stanowisko, uzyskując 41% głosów. W 2010 r. została wybrana do Izby Niższej Kongresu US jako przedstawiciel Dakoty Południowej. Było to jej pierwsze poważne zwycięstwo polityczne, ponieważ pokonała wtedy uchodzącą za wschodzącą gwiazdę Partii Demokratycznej i pochodzącą z bardzo wpływowej w Dakocie Południowej rodziny Stephanie Herseth Sandlin, pierwszą kobietę wybraną do Kongresu z tego stanu, najmłodszą swojego czasu kongresmenkę US, wybieraną dotąd trzykrotnie. W kampanii wyborczej Herseth Sandlin podkreślała swoją niezależność od klubu partii demokratycznej, kiedy głosowała wbrew swojej partii przeciwko reformie służby zdrowia, ratowaniu Wall Street i ustawie o ograniczeniu handlu energią. Noem wykorzystywała jako główny argument przeciwko niej to, że głosowała na ogólnie nielubianą ze względu na swoją arogancję Nancy Pelosi jako przewodniczącą Izby Niższej. Jak pisał wtedy „The Washington Post”: „39-letnia Herseth Sandlin, uważana w skali kraju za wschodzącą gwiazdę swej partii, stanęła wobec najpoważniejszego jak dotąd w jej karierze wyzwania, czyli 38-letniej Kristi Noem, samorodnej gwiazdy Fox News”. Stanęła i została pokonana.

Noem dostała się do Kongresu US, pokonując Herseth Sandlin 48:46. Rywalka Noem najwyraźniej źle zniosła porażkę, ponieważ pozostając prominentnym politykiem Demokratów, nigdy więcej nie poddała się ocenie wyborców.

Kariera Noem, przeciwnie – zaczęła rozkwitać. W marcu 2011 r. została jednym z 12 regionalnych dyrektorów Narodowego Komitetu Republikańskiego ds. wyborów w 2012 r.

W 2012 r. wybrano ją na drugą kadencję; zyskała bardzo wyraźną przewagę nad kandydatem Demokratów Matthew Varilekiem 57:43, a w 2014 na trzecią, już po prostu deklasując Demokratkę Corinnę Robinson 67:33! Podobnie było 2016, kiedy to po raz czwarty wygrała wybory do Kongresu, pokonując Demokratkę Paulę Hawks 64:36.

Noem była czwartą kobietą reprezentująca Dakotę Południową w Kongresie. Razem z senatorem Timem Scottem z Karoliny Południowej, zostali wyznaczeni przez aklamację spośród 87-osobowej grupy wybranych po raz pierwszy republikańskich członków Kongresu na łączników z przywództwem Republikanów w Kongresie, co uczyniło z Noem drugą kobietę na czele Izby Republikańskiej w Kongresie.

Jest niewątpliwie politykiem bardzo konserwatywnym. Jako kongresmen w kongresie stanowym pomogła m.in. uchwalić ustawę o cięciach podatkowych i zatrudnieniu, która pozwoliła przeciętnej rodzinie z Dakoty Południowej zwiększyć dochód o 2400 dolarów.

W Kongresie US zwalczała nadmierne opodatkowanie. Popierała dyscyplinę budżetową uniemożliwiającą rządowi doprowadzanie do deficytu budżetowego, czyli wydatkowanie przekraczające wpływy budżetowe. Była i jest zwolenniczką cięć budżetowych, likwidacji podatku od nieruchomości, obniżenia stawki podatku od osób prawnych i uproszczenia kodeksu podatkowego. Sprzeciwia się podniesieniu podatków w celu zrównoważenia budżetu. Promowała ustawodawstwo zwalczające handel ludźmi i niewolnictwo seksualne. Sprzeciwiała się Obamacare i głosowała za jej uchyleniem. Chciała dodać do prawa nowe przepisy ograniczające wysokości odszkodowań za błędy medyczne i umożliwiające kupowanie planów ubezpieczenia zdrowotnego w innych stanach. Poparła cięcia w finansowaniu Medicaid, zaproponowane przez Paula Ryana.

Noem jest przeciwniczką aborcji i małżeństw osób tej samej płci; jeszcze w 2015 r. stwierdziła, że nie zgadza się z orzeczeniem Sądu Najwyższego, iż zakazy małżeństw osób tej samej płci są niezgodne z konstytucją.

Wykazuje się niepopularnym myśleniem zdroworozsądkowym. Głosowała m.in. w 2010 r. za poparciem przepisów, które nakazywałyby szkołom nauczać o tzw. zmianach klimatycznych jako „teorii naukowej, a nie udowodnionego faktu” i nakazu informowania uczniów, że „istnieje wiele różnych zagadnień klimatologicznych, meteorologicznych, astronomicznych, termologicznych oraz kosmologiczna i ekologiczna dynamika, która może wpływać na światowe zjawiska pogodowe, a znaczenie i wzajemne powiązania tych czynników są w dużej mierze spekulatywne”. Ściągnęło to na nią opinię osoby zaprzeczającej zmianom klimatycznym. Już samo to wystarczyłoby, żeby ją lubić.

Noem była i jest zwolenniczką zakończenia przez US importu ropy naftowej i uzależnienia od jej zagranicznych dostawców oraz zachęcania do ochrony istniejących zasobów. Popiera dotacje do produkcji paliw i sprzeciwia się zniesieniu federalnych dotacji dla firm naftowych. Poparła budowę rurociągu Keystone XL. Wspierała wiercenia przybrzeżne i zniesienie moratorium na wiercenia głębinowe w Zatoce Meksykańskiej oraz zezwolenia na ponowne jej wydobywanie w tym rejonie. Opowiada się za zablokowaniem działań Agencji Ochrony Środowiska na rzecz zaostrzenia norm zanieczyszczenia powietrza.

Mimo że poparła interwencję NATO w Libii w 2011 r., zastanawiała się, czy US interweniowały w celu ochrony ludności cywilnej, czy raczej w celu usunięcia ówczesnego przywódcy Libii Muammara Kadafiego, i wezwała prezydenta Obamę do podania dodatkowych informacji na temat roli US w konflikcie, uznając jego dotychczasowe wypowiedzi na ten temat za niejasne i niejednoznaczne.

Noem jest bardzo skuteczna także w dziedzinie pozyskiwania funduszy, co w polityce jest niezwykle ważne. Jeszcze na początku pierwszej kadencji w Kongresie US utworzyła „Kristi Pac”, czyli komitet przywódczy ds. działań politycznych i wykorzystywała go także do wspierania innych republikańskich kandydatów.

14 listopada 2016 ogłosiła, że nie będzie ubiegać się o reelekcję do Kongresu, ale zamiast tego będzie w 2018 r. kandydować na urząd gubernatora swojego rodzinnego stanu, czyli Dakoty Południowej. Dzięki swojemu programowi ochrony stanu przed podwyżkami podatku, walki ze wzrostem ingerencji rządu federalnego i jego nadużyciami – pokonała w prawyborach 56%:44% urzędującego prokuratora generalnego DP, Marty’ego Jackleya, a w wyborach powszechnych – kandydata Demokratów, byłego jeźdźca rodeo, Billy’ego Suttona 51%:47,6%. W styczniu 2019 r. złożyła przysięgę i została pierwszą kobietą gubernatorem w historii Dakoty Południowej.

Pierwszą ustawą, jaką podpisała jako urzędujący gubernator 31 stycznia 2018 r., było zniesienie konieczności posiadania pozwolenia na noszenie przy sobie ukrytej broni. W ramach swojej inicjatywy „Family First” obiecała chronić wolność religijną i tradycyjne małżeństwo jako „dany przez Boga związek między jednym mężczyzną i jedną kobietą”

oraz skrytykowała decyzję Sądu Najwyższego US (Obergefell v. Hodges) uznającego taką definicję małżeństwa za dyskryminującą mniejszości seksualne, jako próbę uciszenia tych, którzy wyznają tradycyjne wartości.

Podpisała także kilka ustaw ograniczających aborcję w sposób, który jej zdaniem powinien pomóc rozprawić się definitywnie z handlarzami aborcji w Dakocie Południowej, wymagając m.in. od aborcjonistów korzystania z oficjalnego stanowego formularza, który kobiety muszą podpisać przed aborcją. Jak powiedziała: „Coraz więcej znaczących badań medycznych dostarcza dowodów na to, że nienarodzone dzieci czują, myślą i rozpoznają dźwięki w łonie matki. Są to ludzie, którym należy dać te same prawa, co wszystkim innym”. Jest zdecydowaną przeciwniczką legalizacji narkotyków, także tzw. rekreacyjnej marihuany. Pod jej rządami Dakota Południowa stała się stanem o chyba najniższych podatkach w US, bardzo liberalnych przepisach i szeroko otwartym na inwestycje.

Ale tak naprawdę Kristi Noem wykazała się zarówno konserwatywnym podejściem, jak niezależnością polityczną w trakcie tzw. pandemii covid-19, przyjmując zasadę pełnego zaufania do obywateli swojego stanu i dając im swobodę reagowania na wydarzenia z tym związane. Jako JEDYNY GUBERNATOR US nie nakazała lockdownu, obowiązkowego noszenia masek ani zachowywania tzw. dystansu społecznego.

Nie nakazywała, ale też nie zabraniała. Rekomendowała rodzicom pozostawienie dzieci w szkołach i zachęcała ludzi do turystyki na otwartych terenach stanu w celu pobudzenia gospodarki w okresie spowolnienia. Często wyrażała swój sceptycyzm co do skuteczności noszenia masek oraz zachęcała do zgromadzeń bez stosowania zasady zachowania dystansu społecznego. Nie uległa też presji głównego doradcy medycznego prezydenta US i dyrektora Narodowego Instytutu Alergii i Chorób Zakaźnych zarazem, dr. Anthony’ego Fauciego, gorącego zwolennika pełnego zamknięcia gospodarki i życia społecznego, maseczkowania (który w swoim szaleństwie ostatnio nawet zaleca noszenie dwóch albo i trzech masek nakładanych jedna na drugą) i powszechnego nieustannego szczepienia. Podczas swojego wystąpienia na corocznej konferencji konserwatystów, która odbyła się w lutym tego roku w Orlando na Florydzie, a na której była – obok Donalda Trumpa i gubernatora Florydy DeSantisa – gwiazdą, Noem opowiedziała związana z tym anegdotę, bo trudno to właściwie inaczej nazwać.

Otóż Fauci, próbując przekonać ją do konieczności wprowadzenia lockdownu w Dakocie Południowej, argumentował, że w przeciwnym razie przewiduje, iż w szczycie chorobowym Dakota będzie miała jednocześnie ok. 10 tys. hospitalizowanych chorych. Noem z uśmiechem powiedziała, że: „Chyba się trochę pomylił – w najgorszym momencie mieliśmy niewiele ponad 600 chorych!”. Odpowiedzią był wybuch śmiechu i aplauz widowni.

W ogóle jej tegoroczne wystąpienie na CPAC było chyba przełomowe w jej karierze politycznej i pokazało, że ambicje Noem sięgają znacznie wyżej niż stanowisko gubernatora stanu. Przypomniała, że kiedy po raz pierwszy pojawiła się na CPAC rok wcześniej, była praktycznie nieznana i chyba jedyne, co o niej wiedziano, to to, że jest gubernatorem jednej z dwóch Dakot – cieplejszej! Teraz tłumaczyła, dlaczego Ameryka powinna być konserwatywna – co, jej zdaniem, pokazał właśnie rok 2020. Administracja prezydenta Trumpa doprowadziła do utworzenia 7 mln nowych miejsc pracy, do najniższego historycznie bezrobocia wśród zarówno czarnej, jak latynoskiej i azjatyckiej społeczności, a prawie 10 mln ludzi wydźwignięto z ubóstwa. Teraz, z powodu lockdownu, gubernatorzy zamykają stany, szkoły, firmy i doprowadzają do rekordowego bezrobocia i ubóstwa, a gospodarkę amerykańską do stanu zastoju. To za jej przykładem po kongresie 16 innych rządzonych przez republikanów stanów zniosło nieomal całkowicie lockdown. Dzisiaj, na 50 stanów USA, tylko w 4 obowiązuje lockdown porównywalny z tym, co mamy teraz w Polsce.

„Powiedzmy to sobie jasno: covid nie niszczy gospodarki – to rząd niszczy gospodarkę!” – te słowa wypowiedziane przez Kristi Noem powinny pojawić się na plakatach i banerach na wszystkich protestach i manifestacjach organizowanych na całym świecie przeciw restrykcjom wprowadzanym pod pozorem tzw. pandemii.

Artykuł Adama Beckera pt. „Kristi Noem” znajduje się na s. 5 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 82/2021.

 


  • Kwietniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Adama Beckera pt. „Kristi Noem” na s. 5 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 82/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Dom, który nas ukształtował i pomógł wejść w życie/ Maria Aleksandra Smoczkiewiczowa, „Wielkopolski Kurier WNET” 82/2021

Drzewa i stodoła dawały cień w części ogrodu, w którym rosła trawa, w upalne dni miejsca te były jak wymarzone dla zabaw. Pachniało świeżością i zielenią, czuło się spokój, serdeczną opiekę dorosłych.

Maria Aleksandra Smoczkiewiczowa

Dom rodzinny naszej mamy

Stał sobie ten dom rodzinny w Środzie na zakolu ulicy, jako jeden z ostatnich, w miejscu, w którym kończyło się miasto. Oknami patrzył w kierunku drogi zwanej kostrzyńską, był niski, parterowy, z wysokim, spadzistym dachem. Miał może sto kilkadziesiąt lat, a może dwieście i więcej.

W mojej pamięci był zawsze jak nowy, ściany miał śnieżnobiałe, obramowania drzwi i okien jakby świeżo pomalowane, a czerwone dachówki stały karnie w szeregu, żadnej nie brakowało. Dziadek był budowniczym!

Dziś domu już nie ma, bo tędy idzie ulica. Wspominam go zawsze ciepło, ze wzruszeniem, był domem naszej mamy i częścią mojego dzieciństwa i dorastania, dobrą i szczęśliwą.

Dom swoją rozłożystością oddzielał całe gospodarstwo dziadków od ulicy. Za nim rozciągało się obszerne podwórze, zamknięte stodołą. Dalej był zielony ogród z licznymi drzewami i krzewami owocowymi, z częścią wypoczynkową obsianą trawą i z klombem kwiatowym oraz, w końcu, z zagonkami warzywnymi. Za płotem ogrodu był rów, do którego spływała po deszczach woda z całej posesji. Gospodarstwo i dom były własnością naszych dziadków: Nikodema Pospieszalskiego i Łucji z Mizgalskich Pospieszalskiej.

Urodziła się w nim nasza mama i jej liczne rodzeństwo, wychowało się szczęśliwie całe pokolenie szlachetnych, dobrych i mądrych ludzi, którzy swoje poczucie istotnych wartości etycznych i moralnych potrafili przekazać swoim dzieciom, wnukom i prawnukom.

Mieszkalny dom od ulicy zbudowany został na zasadzie wielkopolskich małych dworków, spotykanych powszechnie w małych miastach i na wsiach. Środkowa z głównym wejściem sień oddzielała od siebie dwa frontowe pokoje i zamykała w połowie budynku dostęp do dalszych pokoi i do kuchni. W domu dziadków sień ta, do której wchodziło się przez drewniane, ciężkie drzwi po dwóch kamiennych stopniach, pomalowana była na szarozielono i oprócz drzwi do pokojów, miała naprzeciw wejścia dwoje wąskich drzwiczek na strych i do spiżami pod schodami.

Po lewej stronie, nad drzwiami do jadalni widniał ozdobny napis wiersza Jana Kochanowskiego, który we mnie dziecku, wywoływał zawsze zadumę i przekonanie, że wszystko zależy od Pana Boga. Brzmiał on: „Panie, niechaj mieszkamy w tym gnieździe ojczystym,/ A Ty nas opatrz zdrowiem i sumieniem czystym,/ Pożywieniem uczciwym, ludzką przychylnością,/ Obyczajmi znośnymi, nieprzykrą starością”.

Drzwi po prawej stronie sieni prowadziły do ślicznego saloniku. Był on cały w kolorach zielonozłotych, oprócz czarnego pianina, choć i ono miało mosiężne, błyszczące na złoto świeczniki. Tapeta w pokoju była też zielona, jednak prawie niewidoczna, bo zakryta kolekcją cennych obrazów w pozłacanych ramach, pięknie rozplanowanych w całym pomieszczeniu. Podłogę z desek, zawsze wybłyszczoną, pokrywał zielony, w deseń kwiatowy dywan. Pod ścianą główną, naprzeciw drzwi, stały stylowe meble: kanapka i dwa fotele oraz owalny stół. Po bokach kanapki świeciły dwa srebrne, wysokie lichtarze, umieszczone na odpowiednich postumentach.

Między oknami na niskiej konsolce stało wysokie aż do sufitu lustro, tak duże, że jego płyta odbijająca składała się z trzech fragmentów. Nie pamiętam, co leżało na konsolce, może album, może muszle lub wazon. Podziwiałam zawsze bogate, koronkowe firany na obu oknach; końce ich, przemyślnie udrapowane, leżały na dywanie i utrudniały dostęp do lustra. Uzupełnieniem umeblowania saloniku były półki na nuty i książki, stojące w pobliżu pieca, oraz ładnie rzeźbione krzesełka.

Zaciekawiały mnie zawsze leżące na owalnym stole, oprawne w skórę wydania dzieł polskich poetów: „Pana Tadeusza” z rysunkami Andriollego, „Zachwycenia” Lenartowicza i „Marii” Malczewskiego. Czasami wolno mi było je oglądać, a także próbować grać na fortepianie.

Zapamiętałam, bo lubiłam, zapach tego pokoju, było w nim coś z poezji i muzyki, dla mnie, dziecka wychowanego w Berlinie, było to coś, co tkwiło w moich korzeniach.

Drzwiami z lewej strony sieni wchodziło się do zawsze pełnej gwaru części domu, to jest do jadalni i dwóch pokojów sypialnych oraz przez małą sień do kuchni. W jadalni dominowały barwy ciepłe: żółte i czerwone we wszystkich odcieniach. Tapeta była w blade różyczki, dywan – co prawda już wydeptany – w kwiatowy deseń, a rozłożysta kanapa i dwa ciężkie fotele pokryte były wzorzystą ciemnoczerwoną tkaniną.

Przy drzwiach wejściowych do pokoju stała szafka z półkami i szufladą, zamykaną zwykle na klucz, tak zwana szyfonierka. W swoim wnętrzu kryła dla nas, dzieci, skarby. W szufladzie poukładane były srebrne sztućce stołowe i inne ciekawe precjoza, jak biżuteria, a na półkach obrusy, serwetki i babcine drobiazgi, m.in. śliczna torebka z długim łańcuszkiem. Czasami między stosami bielizny ukryte były tabliczki czekolady, którą babcia wydzielała dzieciom, gdy były grzeczne. Szyfonierka pachniała więc lawendą, wodą kolońską (prawdziwą) i czekoladą.

Po drugiej stronie drzwi, a po obu stronach pieca, stały otwarte półki z książkami i różnymi drobiazgami. Na zielono oprawione były niewielkie książeczki, nadsyłane w pewnych odstępach czasu, zawierające kolejno wydawane powieści Sienkiewicza. Obok naftowej lampy na górnej półce stała mała ceramiczna urna, podobno znaleziona na polach dziadka.

Nad kanapą wisiał duży obraz w ramie, przedstawiający w barwach czarno-białych jeden z wielkich obrazów Jana Matejki, to jest bitwę pod Grunwaldem. Tego rodzaju patriotyczne reprodukcje były bardzo powszechne w wielu domach wielkopolskich w okresie zaborów, upowszechniały bowiem historię Polski i budziły uczucia narodowe i religijne. W domu dziadków takich obrazów było kilka. Pamiętam pięknie oprawny oleodruk przedstawiający synów Jana Sobieskiego, i tzw. święte obrazy nad łóżkami dziadków.

Po obu stronach reprodukcji obrazu Matejki wisiały dwa, w okrągłych ramach, rysunki wykonane ręką najstarszego syna dziadków Mariana, przedstawiające głowy Chrystusa w cierniowej koronie i Matki Boskiej Bolejącej. Przy drzwiach do sypialni wisiał na ścianie zegar w rzeźbionej obudowie, wybijający godziny i kwadranse. Duży stół, przy którym zawsze spożywano wszystkie posiłki, i to w komplecie rodzinnym, nakryty był ciemnoczerwoną, pluszową narzutą z frędzlami, którą na czas posiłku zamieniano na obrus. Dzieci siedziały grzecznie przy stole, potrawy kolejno przynoszone były z kuchni, najpierw zupa w wazie, potem następne dania.

Przy oknach w jadalni stały dwa krzesła z poręczami, wyściełane. Na jednym siadywała babcia z robótką w ręku, miała przed sobą stolik z przyborami do szycia, a pod nogami tak zwaną ryczkę – podnóżek. Lubiłam siadywać i słuchać opowiadań i wierszy babci. Przy drugim oknie dziadek, założywszy binokle na nos, czytywał gazety.

Z jadalni wychodziło się do sypialni. W jednym narożniku stały dwa łóżka, przedzielone nocnym stolikiem. W łóżkach tych zamiast materacy były tak zwane sienniki, wypchane świeżą słomą, którą codziennie trzeba było „wzruszać”. Na siennikach leżały spodki, to jest poduchy tak duże jak łóżka, a na nich dopiero prześcieradła. Na takim podłożu spało się miękko i ciepło, świetnie. W drugim narożniku pokoju stała pełna poduszek zielona stylowa kanapka, przed nią owalny stół z wiszącą od sufitu naftową ozdobną lampą.

Przy oknie, na dużym podręcznym stole leżały gazety, książki, tacki z owocami, stała karafka ze świeżą wodą do picia, można było także na nim się bawić. Obok stało antyczne biurko dziadka, szafkowe z opuszczoną przednią ścianą, tworzącą blat do pisania. Biurko to podobno było spadkiem po księdzu proboszczu, wuju naszej babci, i swoimi tajemniczymi szafkami i szufladkami zawsze budziło ciekawość dzieci. W pokoju tym były też dwie szafy: jedna duża z garderobą i mniejsza z porcelaną i gospodarczymi utensyliami.

Mój zachwyt wzbudzała zawsze stojąca na małej wiszącej konsolce figura Chrystusa Biczowanego, do której modliłam się, klęcząc na dla mnie zbyt wysokim klęczniku.

I figura, i klęcznik były dla mnie najpiękniejszymi częściami sypialni. Los chciał, że tuż po wojnie znalazłam się zawodowo jako chemik w Muzeum Wielkopolskim i tam na korytarzu, wśród bezładnie stojących i leżących mebli, obrazów i rzeźb zobaczyłam figurę dziadków. Odzyskał ją wówczas najstarszy brat naszej mamy, Marian Pospieszalski.

Klęcznik prawdopodobnie pochodził też z dawnych czasów. Miał miękką poduszkę pod kolanami i oparcie dla rąk w kształcie zamykanej z wierzchu skrzynki na książki do nabożeństwa. Wieko tej skrzynki miało wpuszczaną w ramkę, perełkami haftowaną w kwitnące róże ozdobę.

Druga, mniejsza sypialnia miała także dwa łóżka, szafę z garderobą i z głębokimi szufladami komodę pod oknem. Nigdzie indziej nie widziałam takiej umywalni jak w tym pokoju. Była to komoda z dolną częścią zamkniętą drzwiczkami, w której szeregiem stało obuwie dziadków, i z górną częścią zamykaną drewnianym wiekiem, pod którym była wpuszczona w komodę czworokątna cynowa czy cynkowa misa, a w niej owalna, porcelanowa miska na wodę do mycia. Po umyciu się całej rodziny zamykano wieko i przykrywano, tak jak komodę pod oknem, pięknymi, szydełkowanymi przez babcię, odpowiednimi do kształtu komód serwetkami. Na szafie w pudełku zawsze były pierniki, wydzielane dzieciom, gdy zgłaszały swój głód po zabawie na podwórzu i w ogrodzie.

Z tego pokoju drzwi prowadziły do małej sionki, z której po dwóch, trzech stopniach w dół można było się znaleźć na dworze. Z sionki tej wchodziło się do kuchni. Centralne miejsce w niej zajmował duży kuchenny piec, obok stół i szafa. Pod oknem, z którego można było obserwować całe podwórze, stała drewniana ławka, a za nią, w narożniku kuchni, przykryte ładną kapą, łóżko pomocy domowej (wówczas mówiono służącej).

W kuchni był też kran z wodą i zlewem; nie wiem, skąd czerpano wodę, a ze zlewu woda odpływała pod ziemią na dalszą od domu część podwórza. Pod podłogą w kuchni była mała piwniczka. Wchodziło się do niej po drewnianych stopniach dopiero po podniesieniu kilku desek podłogowych, tworzących klapę. Stały w niej duże kamienne naczynia na mleko, z którego zbierano z wierzchu śmietanę, a kwaśne mleko podawano zawsze na kolację.

Piąty pokój w domu dziadków znajdował się na strychu (wówczas mówiono na górze). Wchodziło się na strych po schodkach z głównej sieni wejściowej. Okno tego pokoju wychodziło na sąsiednią posesję. Był on całkowicie umeblowany, stały w nim dwa łóżka, szafa, komoda, krzesła i piękna stylowa kanapa, z jednym bokiem wywyższonym (tzw. szezlong), obita czymś w rodzaju czarnej ceraty, którą do drewnianej obudowy przytwierdzały gęsto przybijane białe „guziczki”. Nad kanapą wisiały dwa ułożone na krzyż miecze, nie wiem, o jakiej wartości. W tym pokoju mieszkaliśmy po I wojnie światowej i powrocie z Berlina do Polski całą naszą rodziną, składającą się z naszych rodziców i nas, pięciorga wówczas dzieci.

Dom mieszkalny naszych dziadków od podwórza oddzielał mały ogródek. Królował w nim rozłożysty klon, na klombach kwitły pachnące róże, wzdłuż drucianego płotu stały krzaki dalii, a pod oknami obu sypialni pachniały dziko rosnące w kępkach goździki.

W samym narożniku ogródka mieściła się domowa, jak wówczas mówiono, wygódka albo wychodek. Do tego ogródka tuż przy ścianie domu prowadziła furtka.

Podwórze i prowadząca do niego brama wjazdowa wybrukowana była dużymi kamieniami, tak zwanymi kocimi łbami, ale tylko do miejsca, gdzie kończył się przydomowy ogródek. Dalej aż do ogrodu była ubita ziemia, wysypana żwirem lub czymś w rodzaju zmielonego żużlu. Bardzo źle się po tym chodziło boso. Za ogródkiem, po lewej stronie podwórza znajdowały się pomieszczenia dla zwierząt domowych: a więc kolejno kurnik, chlew, stajnia, zawsze zamknięta na klucz sieczkarnia i obora, i na końcu śmietnik, gdzie składano wszelkie odpady, to jest mierzwę z obory i stajni. Była to tak zwana gnojówka, z ogólnie dostępną wygódką.

Po prawej stronie budynku, licząc od bramy wjazdowej, był drugi dom mieszkalny z trzema oknami i wejściem od ulicy; drugie wejście było z bramy. Składał się on z sieni, dwóch pokoi i kuchni. Nie wiem, kto w nim mieszkał i czy użytkowała go duża rodzina dziadka? Za moich czasów zajmowała je rodzina Jaśkowiaków, z których trójka dzieci, trochę od nas starsza, towarzyszyła nam we wszystkich naszych poczynaniach. Kontakty z nimi utrzymałam nawet później za naszych studenckich czasów.

Do tej części domu przylegała już na podwórzu oficyna, w której mieściły się kolejno dwa pokoje i sień. Z mamy opowiadań słyszałam, że były to pokoje jej braci i ich gości w lecie. Za naszych czasów mieszkała w nich siostra naszego dziadka, zwana Busią Dobską. Pamiętam ją siedzącą za firankami przy oknie, na którym stały doniczki z dzwonkowatymi kwiatami o czerwono–fioletowej barwie rośliny zwanej fuksją, chyba dziś nieznanej.

Z sieni, z której prowadziły schody na strych, można było także wejść do pralni. Stały w niej duże, drewniane balie, w których zawsze była woda, żeby się nie „rozeschły”, wanna do kąpieli, też drewniana, i pralka, to jest beczka z polerowanych klepek, stojąca na nogach, z metalowym krzyżakiem wewnątrz i demontowaną na zewnątrz korbą, którą trzeba było przesuwać raz w prawo, raz w lewo. Próbowałam tych ruchów, gdy beczka była pełna bielizny i wody – nie było to łatwe.

Osobne wejście z podwórza miała stolarnia i osobne wrota także powozownia, zamknięte na kłódkę. Dalej stała otwarta, pokryta smołowaną papą szopa dla bryczki i powózki. Ze strychu pod dachem, który kończył się na powozowni, było wejście na dach szopy, ulubione miejsce zabaw nas, dzieci, naturalnie surowo przez dorosłych zakazane. W szopie dziadek kazał nam zamontować drewnianą huśtawkę.

Podwórze zamykała duża stodoła z maneżem, czasami pusta, a czasami pełna słomy, także świetne miejsce do zabaw. Za nią zielenił się ogród pełen drzew i krzewów owocowych, w końcowej części z zagonkami warzywnymi. W okresie letnim szczególnie ulubione przez nas, dzieci, były gruszki o niezapomnianym smaku: słodkie cukrówki, cierpkie wawrzynki i pachnące smołą smolarki. Korona dużej, rozłożystej cukrówki przewyższała dach stodoły i widoczna była z okien domu. Drzewa i stodoła dawały cień w części ogrodu, w którym rosła trawa, w upalne dni miejsca te były jak wymarzone dla zabaw. Pachniało świeżością i zielenią, czuło się spokój, serdeczną opiekę dorosłych i to, co nazywa się szczęściem.

Nad domem i całym obejściem dziadków, tak jak nad całą Środą, czuwała widoczna z podwórza i ogrodu wysoka wieża kolegiaty średzkiej. Pamiętam dobrze piękny, głęboki dźwięk kościelnych dzwonów na Anioł Pański w południe i świergotliwy, cienki głos sygnaturki, zwołujący na mszę świętą i nabożeństwa.

Na trwałe w mej pamięci pozostały i wygląd, i dźwięki, i zapachy rodzinnego domu naszej mamy. Starałam się wszystko to, co głęboko we mnie tkwiło, przenieść słowami na papier i objaśnić moimi starymi i nowymi rysunkami i rodzinnymi fotografiami.

Mama nasza lubiła opowiadać, a my, dzieci, chętnie słuchaliśmy, jak to było dawniej. Do opowiadania skora też była zawsze najmłodsza siostra mamy, ciocia Henia, a wybitny dar opowiadania miał jeden z braci mamy, wujek Stachu. Ja dodatkowo lubiłam przysłuchiwać się rozmowom starszych, pamiętać ciekawsze szczegóły i wyrabiać sobie swój własny pogląd na niektóre zdarzenia i sprawy.

Nasz dziadek, Nikodem Pospieszalski, był synem Szymona Pospieszalskiego i jego żony Franciszki z Bartoszkiewiczów, pochodzącej z Pobiedzisk (widziałam na cmentarzu w Pobiedziskach w głównej alei kilka grobów z nazwiskiem Bartoszkiewicz). Ożenił się z Łucją z licznej bardzo rodziny Mizgalskich. (…) Huczne wesele w Wilkowyi wyprawił brat panny młodej, tamtejszy ksiądz proboszcz. W małżeństwie tym urodziło się siedmioro dzieci: najstarszy syn Marian, kolejno dwie córki Kazimira i Martyna, i znowu kolejno trzech synów: Stanisław, Antoni i Władysław oraz najmłodsza córka Helena.

Dziadek był świetnym fachowcem, potrafił nie tylko utrzymać tak liczną rodzinę, ale i dzieci swe wykształcić. Znany i ceniony był nie tylko w Środzie, ale i w dalszej okolicy. Budował domy mieszkalne i przede wszystkim kościoły, m.in. w Koszutach, Nekli i Jutrosinie. Ślad po budowlanej działalności dziadka pozostał w postaci monogramu NP na furtce prowadzącej do kościoła w Środzie oraz wymienienia nazwiska dziadka jako budowniczego obok fundatora na tablicy kościoła w Jutrosinie. Swoje budowle kontrolował jeżdżąc po okolicy bryczką lub dwukółką.

Z tego okresu w pamięci naszej mamy pozostała anegdota. Otóż dziadek, przejeżdżając obok jakiejś chałupy, usłyszał głośny płacz młodszego z dwóch siedzących na przyzbie chłopców. Wysiadł z bryczki (miał zawsze cukierki w kieszeni dla spotykanych dzieci) i zapytał: „Czego beczysz, chłopcze?”. Na to starszy z chłopców, patrząc nieprzyjaźnie na obcego, pouczył młodszego: „Becz Bartku, becz, bo to nie jego chałupa”.

Nasz dziadek, obok działalności budowlanej, prowadził też gospodarstwo rolne. Przy drodze do Topoli kawał ziemi należał do dziadka, były na nim stawy rybne oraz czynna cegielnia. Pamiętam i stawy, i cegielnię, gdy jako trzy- może czteroletnia dziewczynka towarzyszyłam dziadkowi w jego kontrolnych wyjazdach na pole. Mama opowiadała, że na podwórzu koło domu był zawsze duży ruch, pracowali cieśle i murarze oraz ludzie oporządzający zwierzęta gospodarcze. Końmi zajmował się stangret o nazwisku Sieradzki, który naszych rodziców zawoził do ślubu do średzkiego kościoła. Kareta była paradna, stała potem w powozowni, w której nam, dzieciom, nie wolno było się bawić. Krowy w pole wypędzał skotarz, naturalnie tylko latem, i one wieczorem do udoju wracały do obory. Po podwórzu kręcił się zawsze wszelakiego rodzaju drób, czasami nawet także kozy i świnie. Zarządzanie tym całym gospodarstwem przez dziadka i babcię było prawdopodobnie, jak to się dzisiaj określa, ekonomicznie prawidłowe.

Ambicją dziadków było wykształcić wszystkie dzieci. Chłopcy w wieku około dziesięciu lat kolejno oddawani byli na tak zwaną stancję do Ostrowa i uczęszczali do tamtejszego niemieckiego gimnazjum. Mama opowiadała, że pobyt w Ostrowie, z dala od domu i ukochanej mamulki, był prawdziwą tragedią dla jej młodszego brata Stanisława, który zawsze trzymał się blisko matki i obiecywał, że jak dorośnie, kupi jej złotą karetę. Trzej bracia: Marian, Stanisław i Antoni zdali maturę w gimnazjum w Ostrowie, najmłodszy Władysław niestety zmarł w wieku trzynastu lat. Córki naukę pobierały w Środzie i w Poznaniu. Oprócz niemieckiej szkoły w Środzie kształciły się na prywatnych lekcjach, a może na kursach.

Przede wszystkim jednak wszyscy potomkowie moich dziadków znali doskonale literacki język polski, dawną i współczesną literaturę i historię Polski.

W Środzie mówiono swoistym, z „pochylonym dźwiękiem” językiem; najstarszy brat mamy lubił popisywać się znajomością tej gwary. Wyższe studia ukończyli wszyscy trzej bracia naszej mamy: architekturę najstarszy Marian na Politechnice w Berlinie-Charlottenburgu, a dwaj młodsi tamże – agronomię. W Berlinie także studiowała starsza od mamy siostra Kazimira, jako uczennica znanego w świecie Konserwatorium Scharwenki. Ogromnym ciosem dla wszystkich w rodzinie była jej śmierć w wieku dwudziestu sześciu lat, podobno z powodu choroby nerek. Nasza mama pobierała lekcje francuskiego, muzyki i malarstwa, na które jeździła do Poznania. Dwa jej olejne obrazy z kwiatami wiszą w mieszkaniu mego brata Stanisława. Opowiadała nam, że zamiast na obiad, pieniądze wydawała na kawę i słodycze w cukierni.

Najmłodsza z córek dziadków, Helena zwana zawsze Henią, została nauczycielką gry fortepianowej po kilkuletniej nauce u profesora Eichstaedta w Poznaniu. Grała pięknie, miała obszerne wiadomości w wielu dziedzinach i pisała, tak jak nasza mama, piękne, literacko poprawne listy do naszej rodziny. Od cioci Heni już jako kilkuletnia dziewczynka dowiedziałam się, że woda jest związkiem dwóch gazów: tlenu i wodoru. Może to miało wpływ na to, że zostałam chemikiem? (…) Kochana przez nas dzieci ciocia Henia była uosobieniem dobroci i radości życia.

W domu dziadków, jak w wierszu Kochanowskiego, panowały dobre obyczaje, uznające hierarchię władzy rodzicielskiej i harmonię między rodzeństwem, co prawda, jak to zwykle bywa, z przewagą silniejszych psychicznie nad słabszymi.

Dalsze więzi między rodzinami, tak ze strony dziadka, jak i babci, były także znaczne. Dowodem na to są wspólne amatorskie fotografie, wykonywane przed domem, w podwórzu i w ogrodzie. (…)

W jadalni wisiał piękny fotograficzny, duży portret naszej babci z najstarszym dzieckiem Marianem na rękach. Po urodzeniu dzieci babcia bardzo chorowała i leczona była modną wówczas i nawet jeszcze dzisiaj metodą polewań wodą według księdza Kneippa. Nie wiem, czy początek leczenia odbył się w jakimś zakładzie, czy sanatorium w Niemczech, ale z opowiadań mamy wiem, że zabiegi polewania wodą wykonywała w domu nasza mama. No i babcia wyzdrowiała, ale zawsze w moim odczuciu, nawet po latach, była smutna, nie słyszałam jej na głos śmiejącej się ani skorej do zabawy z nami. Uśmiechała się blado do nas, czułam jednak, jak bardzo nas kochała i jak chciała, żebyśmy byli w jej domu.

Od czasu choroby naszej babci rzeczywiste rządy w gospodarstwie domowym przejęła nasza mama, a po jej zamążpójściu ciocia Henia. Była to sprawa niełatwa: duży, gościnny dom, duże obejście gospodarcze i wiele zagadnień z tym związanych. Bracia po studiach rozpoczynali własne życie, a dziadkowie byli coraz starsi, likwidacji ulegały niektóre elementy działalności zawodowej. Dom jednak zawsze tętnił życiem.

Nasza śliczna mama miała wielu konkurentów. Opowiadała nam, że zjawiali się oni w domu dziadków, prosili o rękę córki i po odmownej decyzji dziadków odjeżdżali, nie zamieniwszy nawet paru słów z mamą. Decyzją odgórną kandydat odpadał jako nieodpowiedni pod jakimś względem. Mama nie była pytana i tylko po minach dziadków orientowała się, że były jakieś oświadczyny.

Dla nas, następnego pokolenia, ten patriarchalny zwyczaj był całkowicie niezrozumiały i nie do przyjęcia. To my same wybierałyśmy swoich partnerów życiowych i przedstawiałyśmy naszej Mamie, i tylko jej, bo tatuś już nie żył. Dopiero gdy córka siostry babci naszej, Marysia z Śmiechowskich przywiozła do Środy z Ostrowa dwóch młodych kawalerów, przystojnych i wesołych, naszego ojca i jego brata Hilarego, nasza mama sama zdecydowała i swoją decyzję stanowczo przeprowadziła. Obaj młodzieńcy byli towarzysko wyrobieni, muzykalni, bo ojciec śpiewał tenorem, a stryj akompaniował na fortepianie. Od tej wizyty ojciec często przyjeżdżał do Środy i zaczęły się normalne konkury i narzeczeństwo. Ślub naszych rodziców odbył się w średzkiej kolegiacie 12 stycznia 1909 roku, co równocześnie stało się wyjściem naszej mamy z domu rodzinnego i dało początek naszej rodzinie Ewertów.

Mama nasza jako osobowość miała niewątpliwy wpływ na atmosferę panującą w jej rodzinnym domu w Środzie. Zawsze uśmiechnięta, o niezwykle wyrównanym i do zgody skłonnym usposobieniu, wszystkim pomocna, była dobrym i życzliwym duchem w domu dziadków. Była przy tym śliczna, co po latach potwierdził jeden z jej dawnych adoratorów, gdy na spotkaniu ze mną i moją siostrą Kają westchnął: „To są córki pięknej Mery, ale daleko im do urody matki”. Nam, dzieciom, stworzyła razem z Ojcem kochany, bezpieczny, mimo wielu przeciwności i cudowny we wspomnieniach dom rodzinny.

Bardzo przez nas kochana była zawsze młodsza siostra mamy, ciocia Henia – czuła, przyjazna i skłonna do dzielenia z nami i radości, i dziecięcych smutków. To dzięki naszej Mamie i cioci Heni pozostało w mej pamięci tyle dobrych i ważnych na całe życie wspomnień z wakacji w Środzie.

Jak tylko pamięcią sięgam, lato z mamą i rodzeństwem spędzaliśmy w Środzie.

Zawsze tam było słonecznie, ciepło i wesoło nam, dzieciom, bo nawet gdy deszcz padał, potem była zabawa z taplaniem się bosymi nogami w błocie. Groźne tylko były burze, gdy po wygaszeniu ognia w kuchni cała rodzina zbierała są w jadalni i odmawiała różaniec. Obawa przed burzą pozostała we mnie na zawsze.

Każdego ranka po obudzeniu widziałam jasne promienie słońca i leżąc spokojnie w łóżku, czekałam na wejście dziadka, który po rannym obchodzie gospodarstwa miał pełne kieszenie owoców. Rzucał je nam na pościel, mówiąc: „Panienka się obudziła i nie płacze?”. Równocześnie z drugiego pokoju odzywał się głos mamy: „Dziewczynki nie jadły jeszcze śniadania, nie wolno na pusty żołądek jeść owoców”. Dziadek bardzo nas kochał i lubił z nami przebywać i żartować. Pamiętam, że brał na kolana małą Kaję, która ledwo umiała mówić całymi zdaniami, i prosił: „Kajuchna, opowiedz dziadzi bajeczkę”. Z każdym razem słyszał to samo: „Raz była mama malutka i wzięła, i wyrzuciła za drzwi, i już”. Kto, kogo i za co wyrzucił, nie było ważne, bo bajeczka sama w sobie była śliczna i z wdziękiem opowiedziana. (…)

Pomimo panującej w Europie wojny, jeździliśmy corocznie na wakacje do dziadków. W Środzie było zasobnie, swojsko i spokojnie, jedzenia nie brakowało w przeciwieństwie do głodującego Berlina i zdarzających się rozruchów robotniczych. Wakacje to był cudowny czas, mówiliśmy tylko po polsku, mieliśmy trochę starszych od nas towarzyszy zabaw, mieszkających w dziadkowym podwórzu, i czułą, troskliwą opiekę starszych. Nie mieliśmy zupełnie zabawek, lalki pozostawały w Berlinie, ale wokoło było pełno miejsca i przedmiotów do zabaw. Budowaliśmy z gałęzi szałasy, urządzaliśmy sklepy, w których sprzedawano i kupowano. Z cegieł o różnych odcieniach otrzymywaliśmy po roztarciu kamieniem na desce sypkie materiały, które nazywaliśmy odpowiednio mąką, kaszą, cukrem i solą. Towarzyszyliśmy pracującym w podwórzu i w ogrodzie, i uczyliśmy się rozmaitych dostępnych dla nas czynności. Dzień zawsze był w pełni zajęty i urozmaicony, nie było mowy o nudzie i pytaniu dorosłych: „czym i w co mam się bawić”. Do zabawy zawsze włączała się wesoła, uśmiechnięta ciocia Henia, tak jakby nie dzieliła nas duża różnica wieku.

I do tego dochodziła zawsze patriotyczna i religijna atmosfera domu dziadków, którą tworzyły historyczne opowiadania, książki, obrazy na ścianach, wspólne pacierze i śpiewy, oraz przede wszystkim bezustannie czynny fortepian. W ciągu dnia na lekcje, które dawała ciocia Henia jako nauczycielka w Środzie, a wieczorem na słuchanie pięknie wykonywanych utworów Chopina i naukę polskich ballad i pieśni ze śpiewnika Barańskiego.

Już jako małe dziewczynki orientowałyśmy się doskonale w wykonywanych z maestrią utworach i miałyśmy swoje ulubione walce, mazurki, polonezy czy etiudy.

Słuchaczy miała ciocia Henia wielu, bo oprócz nas, domowników, przez otwarte okna saloniku muzyka docierała do okolicznych domów. Czasami dzieci z sąsiedztwa stawały gromadą pod oknami pokoju. Do niektórych utworów ciocia Henia deklamowała przejmującym głosem teksty, np. wiersze Ujejskiego do Marsza żałobnego Chopina lub odpowiednie wiersze Mickiewicza do mazurków. Śpiewała też o kalinie, która rosła… i o żołnierzu, który z tęsknoty za domem rodzinnym uciekł z wojska. Każda muzyka wywoływała w nas, słuchaczkach, prawdziwy dreszcz zachwytu, wciskała się głęboko do serca i umysłu. Co do mnie, równocześnie z literami drukowanymi i pisanymi poznałam zapis nutowy łatwych utworów fortepianowych, bo chodziłam za ciocią Henią, prosząc błagalnie: „ciociu, niech ciocia da mi lekcję”, co przy nadmiarze lekcji nie zawsze cioci dogadzało.

Gdy w czasie naszego tam pobytu Środę odwiedzał także brat mamy, wujek Stach, wieczory poświęcone były jego opowiadaniom. Siadywaliśmy wtedy wszyscy najczęściej w podwórzu na ławce pod oknem kuchennym i z zapartym tchem słuchaliśmy jego zmyślonych opowiastek o ukrytych pod cukrówką w ogrodzie skarbach i ich strażnikach. Wuj lubił bowiem z nas żartować i nas straszyć. Najciekawsze jednak były przez niego szczegółowo przekazywane, obszerne wyjątki z trylogii Sienkiewicza, opowiadane ze swadą i gestykulacją.

Znaliśmy więc wszystkie postacie z trylogii, wcielaliśmy się w nie, wyszukując odpowiednie w naszym mniemaniu kostiumy ze skrzyń na strychu domu. Były więc kapelusze, parasolki, dawne suknie i firanki, które można było cudacznie na siebie założyć oraz kijki do gry w krykieta, służące nam, zależy od potrzeby, jako konie lub szable. Trylogię więc znaliśmy wcześniej niż byliśmy zdolni do jej przeczytania i poznania piękna jej języka, opisów przyrody i sytuacji.

W 1918 roku (…) do Środy przyjechała ciocia Hela, żona najstarszego brata naszej mamy z całą swoją gromadką dzieci: Marysiem, Antkiem, Helą i Stachem. Dziadkowie byli uszczęśliwieni obecnością wnuków, w domu było gwarno i hałaśliwie, obaj chłopcy, jak to chłopcy, zamiast mówić spokojnie, wykrzykiwali swoje kwestie. Dziadek, pamiętam, zakrywał sobie uszy, oboje z babcią nie byli już bowiem najmłodsi, jedynie ciocia Henia miała zawsze uśmiech na twarzy.

Gwar 1918 roku nie był jednak niczym w porównaniu do tego, co działo się w domu dziadków w 1919 roku. Nasza rodzina z niespokojnego Berlina pierwszym możliwym transportem Polaków wybrała się do Polski. Na świecie było już zielono i ciepło, trasa Berlin–Środa zajęła nam w wagonach towarowych cały tydzień. W domu dziadków zajęliśmy w siódemkę, to jest rodzice i pięcioro dzieci, pokój na strychu z dwoma łóżkami i kanapą. Czwórka dzieci spała obok siebie w poprzek łóżka, do którego dostawiono kuchenną ławkę dla jego poszerzenia. Mama z niemowlęciem Marysiem zajmowała drugie łóżko, a tatuś spał na kanapie. Potem zjawił się w Środzie wujek Stachu z bardzo nam, dzieciom, oddaną żoną Marysią. Ulokowani zostali w mieszkaniu Busi Dobskiej, bo krótko po nich, także z Berlina, zjawili się całą rodziną wujostwo Marianowie z czwórką dzieci. Pokazał się także, co prawda na niedługo, wuj Antoni, powstaniec wielkopolski. Jak na możliwości domu dziadków, dodatkowych mieszkańców było trochę za wiele, ale w takim ścisku przetrwaliśmy wszyscy do jesieni.

Pamiętam stałe rozmowy dorosłych na temat światowej i polskiej polityki, powtarzały się w nich nieznane dla mnie nazwiska obce i polskie oraz nowe pojęcia, jak nihilizm, socjalizm, i bolszewizm. Nasz ojciec i wujowie wyjeżdżali do Poznania w poszukiwaniu miejsca swojej przyszłej działalności i odpowiednich mieszkań dla rodzin. Miała w tym swój udział nasza mama, zwłaszcza w wyborze mieszkania w Poznaniu, gdy tatuś zdecydował się przejąć funkcję kierownika produkcji w fabryce farmaceutycznej R. Barcikowski SA w Poznaniu. Jeździła też do Berlina likwidować tamtejsze mieszkanie i przewieźć dobytek do Poznania. (…) Wieczorne gonienie się i szukanie w grze zwanej „nie ma wilka”, w której, o dziwo, brała też udział ciocia Henia, należy do najmilszych naszych wspomnień. Hałasem wtedy najprawdopodobniej przeszkadzaliśmy dorosłym mieszkańcom domu. Busia Dobska otwierała okna i prosiła: „nie krzyczcie tak głośno”.

Pamiętam, jak nasza mama ratowała jakimiś kroplami babcię, która zasłabła, i pocieszała ją, że dzieci są na dworze i muszą hałasować, takie ich prawo. A tak naprawdę, nie było w całym domu miejsca, w którym starszy człowiek mógłby się schronić i odpocząć. Zrozumiałam to o wiele za późno!

Jesienią tego roku opuściliśmy całą rodziną nasz kochany dom w Środzie. Było słoneczne popołudnie i do mieszkania szliśmy z poznańskiego zachodniego dworca pieszo. Ulica Głogowska wydawała mi się bardzo ludna i gwarna, a ludzie życzliwie uśmiechnięci, tak jak i rodzice, którzy, widać to było, cieszyli się na własny, nowy dom. Wszystko w nim było przygotowane, łóżka do spania zaścielone dla każdego z nas osobne i kolacja gotowa na stole. Biegaliśmy radośnie po obszernym mieszkaniu, więc z trudem zagoniono nas do spania. Pamiętam, że następnego dnia rano obudziłam się, gdy wszyscy jeszcze spali, weszłam do zalanej słońcem sypialni rodziców i cicho, nie budząc nikogo, obejrzałam dokładnie wszystkie pokoje, korytarze i inne pomieszczenia, zaglądając do każdego kąta. I byłam zadowolona i szczęśliwa. Zaczynał się nowy okres w moim i naszym życiu, polskie otoczenie, polska szkoła i niedaleko, bo w Środzie, kochająca, bliska rodzina. (…)

Wakacje 1920 roku i następne spędzaliśmy jak dawniej w Środzie, ale już niepełnymi rodzinami. (…) Były zawsze pełne wrażeń. Jednego roku wuj Marian Pospieszalski kupił dla nas, wszystkich dzieci, żywego osła i odpowiedni wózek. Mogliśmy urządzać sobie samodzielne wycieczki w pola. Atrakcją tamtych wakacji był nasz pieszy powrót z nich do Poznania. Wyszliśmy ze Środy rano, osioł ciągnął wózek z młodszymi dziećmi i prowiantem na cały dzień, wujek Marian nadawał tempo marszu, a my, starsze trzy dziewczynki i trzej chłopcy, dzielnie mu towarzyszyliśmy. Drogi polne i szosy były puste (naturalnie nie było żadnych samochodów), tylko czasami pojawiał się jakiś pojazd konny. Postoje były częste, mama wydawała wtedy napoje i posiłki. Wieczorem, zmęczeni, ale zadowoleni, znaleźliśmy się w Poznaniu. (…)

Okres wyjazdów na wakacje do domu dziadków skończył się dla nas, dziewczynek, wraz ze ślubem cioci Heni z nowym dla nas wujem Wincentym Kujawą. (…) Ciocia Henia i wujek Witek zamieszkali we frontowej części wybudowanego przez dziadka i będącego jego własnością, domu przy ulicy Kegla w Środzie. Po jakimś czasie przeprowadzili się do niego i dziadkowie. Dom przy drodze Kostrzyńskiej opustoszał dla nas, choć byli w nim nowi mieszkańcy. Nie wiem kto pierwszy nazwał go „Starą Chatą” i tak już zostało, bo nazwa się przyjęła.

Od czasu tamtych dziecięcych i młodzieżowych wakacji nigdy już nie widziałam ani ogrodu, ani podwórza, ani nie potrafiłam sobie wyobrazić wnętrza i mieszkańców „Starej Chaty”. W moich odczuciach i pamięci dom dziadków pozostał na zawsze domem rodzinnym naszej mamy, który mnie i nas w pewnej mierze ukształtował, pomógł wejść w życie i był źródłem wielu radości.

Tekst jest fragmentem książki M.A. Smoczkiewiczowej pt. Moje wspomnienia (Poznań, Wydawnictwo Miejskie Poznań i Wyd. PTPN, 2020, opr. Norbert Delestowicz).

Prof. dr hab. Maria Aleksandra Smoczkiewiczowa (1910–2006), z domu Ewert-Krzemieniewska. Absolwentka Państwowego Liceum i Gimnazjum Żeńskiego im. Generałowej Zamoyskiej oraz Państwowego Konserwatorium Muzycznego w Poznaniu w klasie fortepianu. W latach 1928–1933 studiowała chemię na Uniwersytecie Poznańskim, uzyskując w 1933 r. tytuł magistra filozofii. W latach 1934–1937 pracowała w Katedrze Chemii Farmaceutycznej UP jako asystentka, a w czasie II wojny światowej – w charakterze laborantki w Zakładzie Fizjologii Roślin Uniwersytetu Rzeszy w Poznaniu. Po wojnie kontynuowała pracę w Zakładzie Chemii Nieorganicznej i Analitycznej Wydziału Farmaceutycznego UP. W 1964 r. uzyskała tytuł profesora nadzwyczajnego, w 1972 – profesora zwyczajnego. Na emeryturę przeszła w 1980 r., ale do końca życia pracowała naukowo. Jest autorką i współautorką 230 publikacji, w tym 9 książek i skryptów. Pod jej kierunkiem powstało ok. 190 prac magisterskich, 9 doktoratów, 3 habilitacje. M.A. Smoczkiewiczowa jest także autorką opracowania Cmentarz zasłużonych na Wzgórzu św. Wojciecha w Poznaniu (1982).

Wspomnienia Marii Aleksandry Smoczkiewiczowej pt. „Dom rodzinny mojej Mamy” znajdują się na s. 4–5 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 82/2021.

 


  • Kwietniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Wspomnienia Marii Aleksandry Smoczkiewiczowej pt. „Dom rodzinny mojej Mamy” na s. 4–5 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 82/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Kazimierz Gajowy zaprasza na Wielkanocny Maraton Radiowy!

Już w niedzielę wielkanocną o godz. 5 rano rozpocznie się Wielkanocny Maraton Radiowy realizowany przez Studio Bejrut Radia WNET. W programie m.in.: transmisja na żywo rezurekcyjnej mszy świętej.

Już w niedzielę wielkanocną odbędzie się organizowany przez redaktora Studia Bejrut Radia WNET, Kazimierza Gajowego, Wielkanocny Maraton Radiowy. Audycja rozpocznie się o godz. 5 rano 4 kwietnia.

W programie wyjątkowej audycji realizowanej w sercu Libanu m.in. transmisja na żywo rezurekcyjnej mszy świętej, mającej miejsce niedaleko Grobu Pańskiego w Jerozolimie. Następnie radiowcy oddadzą głos polskim żołnierzom, którzy złożą wielkanocne życzenia swoim rodzinom w kraju.

Od 9 do 11 prowadzący przybliży słuchaczom temat misji wojska polskiego w Libanie z udziałem zaproszonych gości: dowódcy, kapelana i kucharza wojska polskiego w Libanie.

Serdecznie zapraszamy!

N.N.

Program Wschodni: W krajach zachodnich Wielkanoc jest wypierana przez Święto Wiosny

Wejście katedry

W najnowszym „Programie Wschodnim” Paweł Bobołowicz wraz z zaproszonymi gośćmi dotykają tematyki zbliżających się Świąt Wielkiej Nocy, które odmiennie obchodzone są na wschodzie i zachodzie Europy.

Prowadzący: Paweł Bobołowicz;

Realizacja: Michał Mioduszewski, Wiktor Timochin


Goście:

Ks. Stanisław Swórka – duchowny z parafii Matki Bożej z Góry Karmel w Tomaszpolu

Robert Czyżewski – dyrektor Instytutu Polskiego w Kijowie

Ojciec Siergiej Dimitriejew – kapelan 30. Brygady z Nowogrodu Wołyńskiego


W dzisiejszym „Programie Wschodnim” ks. Stanisław Swórka mówi m.in. o współczesnej społeczności rzymskokatolickiej w Tomaszpolu na Ukrainie (Podole):

Są to ziemie, tkwiące głęboko w sercu narodu polskiego, są to przecież ziemie sienkiewiczowskie. (…) Nasza parafia jest dosyć przeciętna, jak na ukraińskie możliwości. W czasach przedpandemicznych do kościoła w niedzielę przychodziło ok. 300 osób, przy czym mogłoby ich być nawet dwukrotnie więcej. W tej chwili jest ich trochę mniej – relacjonuje ks. Stanisław.

Rozmówca Pawła Bobołowicza opowiada również o tym, jak wygląda życie duchowe tomaszpolskiej parafii w dobie pandemii koronawirusa. Duchowny zwraca uwagę, że w tym trudnym okresie ludzie szczególnie potrzebują obcowania z bożą łaską i w zw. z tym nadal nadal pojawiają się w kościele:

Widzę, że w trudnych czasach pandemii ludzie naprawdę otwierają się na bożą łaskę, na łaskę uświęcającą. Na bycie w kościele spowiedź świętą, przyjmowanie komunii. Taką zachętą dla parafian była podczas odpustu wizyta biskupa z Kamieńca Podolskiego. Biskup zachęcał byśmy do wspólnego bycia w kościele podchodzili z rozwagą i odpowiedzialnością, ale by otwartość na te boże łaski pomagała nam być w tych kościołach.

Ks. Stanisław porusza też temat tradycji polskich na Podolu, które mimo zawirowań historii przetrwały po dziś dzień:

Tutaj w Tomaszpolu tradycje wiary katolickiej i polskości trwają długi czas. (…) O polskich korzeniach parafii mówią przede wszystkim nazwiska. W naszej okolicy mieszkają Kamińscy, Krakowscy, Dłanowscy, Łozińscy, Lewiccy, Ciechowscy, Mazurowie. Również pojawiają się czysto polskie imiona: Kazimiera, Karol, Wanda, Tadeusz.

W kolejnej części programu Robert Czyżewski opowiada m.in. o ideowej genezie wydanych niedawno przez Instytut Polski w Kijowie wielkanocnych kartek z reprodukcją obrazu Jerzego Nowosielskiego:

Myślę, że jest tu istotnych kilka aspektów. Po pierwsze jako Polacy zastanawiamy się nad tym, jak żyje nam się w kraju, w którym większość społeczeństwa obchodzi święta w innym momencie albo jak się żyje naszym rodakom w krajach zachodnich, gdzie Wielkanoc została zamieniona na święto wiosny.

Dyrektor Instytutu Polskiego w Kijowie podkreśla fakt, że w większości państw, w których obchodzi się Wielkanoc związana ze świętem tradycyjna symbolika religijna została zamieniona na rzecz symboli świeckich:

To, że na kartach wielkanocnych powinien się pojawić Chrystus, a nie króliczki czy oznaki wiosny, to sprawa bardzo delikatna, bo zachód Europy jest obecnie multikulturowy. Jednak, jeżeli chcemy pamiętać Wielkanoc to może jest to prawda niewygodna z punktu widzenia ludzi niewierzących czy wyznawców innych religii.

Gość „Programu Wschodniego” wyraża swoją potrzebę konsekwencji względem wytworów kultury inspirowanych Świętem Wielkiej Nocy:

Wielkanoc to upamiętnienie wydarzenia chrześcijańskiego, więc albo odrzućmy to wydarzenie w całości, a jeśli pamiętamy to zróbmy to w sposób spójny z religią. Dlatego karta ta musiała mieć charakter religijny – komentuje rozmówca Pawła Bobołowicza.

Robert Czyżewski mówi też dlaczego Instytut Polski w Kijowie do swoich kartek zdecydował się wykorzystać akurat sztukę Jerzego Nowosielskiego:

Myślę, że na Ukrainie świadomość twórczości Jerzego Nowosielskiego jest zbyt mała, a wg mnie on powinien się stać swoistą wizytówką polskiej sztuki współczesnej na Ukrainie. Nowosielski w fenomenalny sposób łączy nowoczesne prądy artystyczne z zakorzenieniem w tradycji – podkreśla dyrektor Instytutu Polskiego w Kijowie.

W kolejnej części programu ojciec Siergiej Dimitriejew przybliżał słuchaczom min. temat podwójnych świąt wielkanocnych na Ukrainie, gdzie obchodzone są one w dwóch datach osobnych dla dwóch odłamów chrześcijaństwa:

Chrześcijaństwo jest taką religią dla ludzi. Jeżeli moi przyjaciele nie poszczą, to ja będę obchodzić tę Wielkanoc z nimi i codziennie będę mówił ludziom, że Chrystus zmartwychwstał. I właśnie dlatego, że Chrystus zmartwychwstał dwa tysiące lat temu, każda niedziela to taka mała Wielkanoc.

Zapraszamy do wysłuchania całej audycji!

N.N.

Od św. Józefa Jezus jako człowiek uczył się pełnienia woli Bożej / Sławomir Zatwardnicki, „Kurier WNET” nr 82/2021

Przemyślenie tego bezprecedensowego wydarzenia – Wcielenia – każe przyjąć, że ludzki rozwój Jeszuy domagał się naśladowania cnót podpatrzonych u ziemskiego, jeśli tak można rzec – adoptowanego ojca.

Sławomir Zatwardnicki

Jeszua uczy się zbawiać

Jeśli któryś z Czytelników potraktował tytuł mojego tekstu jako typowy przykład dzisiejszych nadużyć popełnianych w nagłówkach – w zasadzie miał rację. Naturalnie, że zbawiania nie można się nauczyć. A jednak nie byłoby zbawienia, gdyby nie pewne lekcje, które młody Jezus musiał pobrać od rodziców, którym, jak zanotował ewangelista, do pewnego czasu był poddany. W tym sensie tytuł daje się obronić.

Takie są prawidła Wcielenia potraktowanego poważnie. Mówimy nieco bezrefleksyjnie, że Słowo stało się człowiekiem. Przemyślenie tego bezprecedensowego wydarzenia każe przyjąć, że ludzki rozwój Jeszuy domagał się naśladowania pewnych cnót podpatrzonych u ziemskiego, jeśli tak można rzec – adoptowanego ojca. Ale chodzi przede wszystkim o coś znacznie większego.

Święty Józef reprezentował Boga Ojca w ludzkim życiu Wcielonego. Od stosunku opiekuna do podopiecznego zależał w jakiejś mierze stosunek Jezusa do Ojca niebieskiego.

Gdyby coś nie zagrało, gdyby pojawiła się jakaś dysfunkcja w Świętej Rodzinie, młody Jeszua wyszedłby ze wszystkimi typowymi dla takich sytuacji syndromami. To zaś oznaczałoby ni mniej, ni więcej, że Boży zamiar zbawienia nie mógłby się powieść.

Pięknie pisał o Józefie – cieniu Ojca w Patris corde papież Franciszek. Od świętego ojca uczył się Jezus „doświadczalnie”, jaki jest stosunek Jahwe do wybranego przez siebie ludu. Antropomorfizacji Boga, jakiej dopuścili się autorzy natchnieni, odpowiada zatem doświadczeniu miłości, jakie stało się udziałem młodego Jezusa branego na ramiona i przytulanego do brodatego policzka cieśli:

„A przecież Ja uczyłem chodzić Efraima,
na swe ramiona ich brałem;
oni zaś nie rozumieli, że troszczyłem się o nich.
Pociągnąłem ich ludzkimi więzami,
a były to więzy miłości.
Byłem dla nich jak ten, co podnosi
do swego policzka niemowlę –
schyliłem się ku niemu i nakarmiłem go” (Oz 11,3-4).

Zresztą nabożny stosunek do Pisma nabył młody Jezus – znów – od św. Józefa.

Świętość ziemskiego ojca, ale nie niepokalaność (ta tylko w przypadku Maryi), stanowiła być może również naukę dla Jezusa.

Można sobie wyobrazić, jak obserwował słabości Józefa, Jemu samemu obce, a przede wszystkim – jak ten mężczyzna sobie z nimi radził. Aprobował i nie aprobował zarazem. Józef nie akceptował swoich ułomności, ale z drugiej strony, gdy się pojawiły, nie tracił ufności w Boże miłosierdzie. Na zasadzie echa idącego z przyszłości, można by w tym dosłyszeć późniejszy stosunek Jezusa do grzeszników.

A może właśnie z postawy Józefa zapamiętał na całe życie, że Bóg realizuje swój plan nawet nie tyle pomimo, co wręcz w ludzkiej słabości. I Jezusowi przyjdzie przecież w końcu zakończyć karierę cudotwórcy i kaznodziei, by zbawić nas przez Krzyżową bezsilność. Z kolei całe wcześniejsze lata to harówka, bez weekendów i urlopów, a często dokonująca się również nocami, dla naszego zbawienia. Od kogo nauczył się tyrać od świtu do zmierzchu, jak nie od świętego cieśli? Przy czym nigdy nie była to „praca dla pracy”, lecz praca dla służby. Współczesny psycholog zapewne pomyliłby to totalne zaangażowanie Jezusa i dołączył do grona krytycznie nastawionej rodziny: „Potem przyszedł do domu, a tłum znów się zbierał, tak, że nawet posilić się nie mogli. Gdy to posłyszeli Jego bliscy, wybrali się, żeby Go powstrzymać. Mówiono bowiem: »Odszedł od zmysłów«” (Mk 3,20-21).

Bodaj najprościej dostrzec lekcję pt. „posłuszeństwo”.

Wzywany w litanii mianem „światło Patriarchów”, jest św. Józef rzeczywiście miarą posłusznego pełnienia woli Bożej. Jak Abraham stawiał się na wezwanie Boga („Oto jestem”), tak opiekun Jezusa bez wahania i pod prąd samego siebie i wszystkiego wokół – szedł za głosem Boga, ilekroć ten dawał mu się słyszeć.

Często zresztą we śnie – czy będzie nadużyciem wyobrażenie sobie Józefa tak spracowanego, że zasypiał na modlitwie? „Zbudziwszy się ze snu, Józef uczynił tak, jak mu polecił anioł Pański” (Mt 1,24). Potrafił też długo oczekiwać na Boże prowadzenie – jak to się stało np. w Egipcie, gdzie Józef wyczekiwał obiecanej nowiny o tym, że może już powrócić do ojczystego kraju.

Nie pocił się, co prawda, krwawym potem – przynajmniej ewangeliści o tym milczą – jednak nie kto inny jak Józef nauczył Jeszuę, że pełnienie Bożej woli kosztuje. Gdy będziemy towarzyszyli Jezusowi i – jak Józef oraz uczniowie Pańscy w Ogrójcu – zasypiali w czasie modlitwy, niech nam przyświeca ta myśl: nie byłoby tego decydującego momentu w dziejach ludzkości, kiedy Jezus decyduje się wypić kielich do dna, gdyby nie Józef. To od niego uczył się Jeszua dawać posłuch woli Bożej. Nie tylko Najświętsza Maryja Panna, ale wszyscy członkowie Świętej Rodziny wypowiedzieli swoje „fiat” dla naszego zbawienia.

Ojciec Święty zwrócił uwagę w swoim liście apostolskim na inne jeszcze – pozornie wykluczające się, a w rzeczywistości dopełniające – przymioty Oblubieńca Maryi. Józef potrafił z jednej strony przyjmować rzeczywistość taką, jaka ona była, ale z drugiej strony twórczo ją przemieniać.

Akceptacja tajemniczej i zwykle wrogiej, a zawsze niezrozumiałej rzeczywistości nie oznaczała w jego przypadku bierności czy rezygnacji. Nie ulegał typowej dla mężczyzn pokusie wycofania się w alkohol czy inne uśmierzacze bólu egzystencjalnego.

Nie dezerterował z pola walki, owszem, z darem męstwa w duszy walczył na pierwszej linii frontu dziejów zbawienia. Trochę w duchu „z różami na czołgi”, ale broniąc się skutecznie, a ostatecznie zwyciężając. Gdy Małżonce przyszło rodzić nie w szpitalu ginekologicznym, lecz w stajni – przystosował ją do tego celu; gdy Herod dyszał żądzą zabicia Dziecka, zorganizował bynajmniej nie turystyczną wycieczkę do Egiptu. Całkiem dosłownie trzeba by powiedzieć, że nie byłoby naszego zbawienia, gdyby Józef poddał się okolicznościom i wywiesił białą flagę.

Papież pisze, że „wiara, której nauczył nas Chrystus, jest raczej tą wiarą, którą widzimy u św. Józefa, nie szukającego dróg na skróty, ale stawiającego czoła »z otwartymi oczyma« temu, co się mu przytrafia, biorąc za to osobiście odpowiedzialność”. Czytelnika chciałbym zostawić z zadaniem domowym. Polegałoby ono na przeszukaniu Ewangelii w celu wydobycia tej twórczej odwagi również w życiu Jezusa w czasie Jego publicznej służby. Znamienne, że Ukrzyżowany rezygnuje nawet z tego drobnego znieczulacza mogącego uśmierzyć ból: „dali Mu pić wino zaprawione goryczą. Skosztował, ale nie chciał pić” (Mt 27,34). Może nie z otwartymi oczami, ale na trzeźwo dopełnił dzieła zbawienia.

Czy to Bóg Ojciec odsunął ziemskiego ojca Jezusa z Jego życia, czy to sam Józef usunął się w cień w którymś momencie? Znając posłuszeństwo opiekuna Jezusa – można założyć, że działali w porozumieniu.

W każdym razie w życiu Jezusa daje o sobie znać i to znamię świętego Józefa: wolność dawana innym osobom. Chodzi o taki rodzaj sprawowania ojcowskiego autorytetu, który szanuje tajemnicę wychowanka i służy jej, wyrzekłszy się roszczenia do „posiadania” dziecka. Do tego stopnia, że w którymś momencie uznaje się za bezużytecznego.

W życiu Jezusa zaprocentowało to z pewnością na sto procent. Nie znać w Jego zachowaniu ani cienia toksycznego przywiązywania innych do siebie, a wolność dana nam, ludziom, przez Syna Bożego, jest tak absolutna, że możemy wzgardzić nawet zbawieniem.

Artykuł Sławomira Zatwardnickiego pt. „Jeszua uczy się zbawiać” znajduje się na s. 2 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 82/2021.

 


  • Kwietniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Sławomira Zatwardnickiego pt. „Jeszua uczy się zbawiać” na s. 2 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 82/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

O tym, czy Pan Jezus był osobą kulturalną i co znaczy słowo „wybaczam” / Felieton sobotni Jana Azji Kowalskiego

Nie uznaję akceptacji własnych i cudzych słabości i fałszywego tłumaczenia, że to słabości określają naszą osobowość i indywidualność. Że należy je pielęgnować, a nie tępić jak chwasty.

Nie tylko apostołowie nie rozumieli Jezusa z Nazaretu, o czym przypomina nam Nowy Testament. Nie rozumieli Go też ówcześni Żydzi. Nie tylko pospólstwo. Nie rozumiała Go również, a może przede wszystkim, kulturalna elita Izraela – kapłani, faryzeusze i saduceusze. Tym bardziej nie rozumiał Go kulturalny Rzymianin Poncjusz Piłat, któremu w końcu Jezus został przedstawiony. Za to wszyscy wykształceni i kulturalni Żydzi, również Rzymianin Piłat, doskonale wiedzieli, jak należy zwracać się do osób ważniejszych od siebie i tych mniej ważnych. Wiedzieli, z kim powinno się spotykać, siadać do stołu i rozmawiać.

Jezus nie wiedział. Rozmawiał z kobietami lekkich obyczajów. Ucztował z celnikami. Do rzymskiego namiestnika, nawet do samego najważniejszego żydowskiego arcykapłana, mówił jak do równego sobie. I to będąc w tak niekorzystnym dla siebie położeniu. A przecież powinien się uniżenie płaszczyć, na co zwrócił mu uwagę sługa arcykapłana.

Jezus Nazarejczyk nie wiedział nawet, kiedy powinno się umyć ręce. Żydzi doskonale wiedzieli. Nawet Poncjusz Piłat wiedział.

Zatem mamy pełną jasność – dla współczesnych Jezus Chrystus nie był osobą kulturalną i z tego powodu – co najmniej godną potępienia. Tym bardziej, że pomimo wielu cennych porad i napomnień kapłańsko-faryzejskich, swojego niekulturalnego sposobu życia nie porzucił. A jeszcze im napyskował od plemienia żmijowego, obłudników i te pe. Nic zatem dziwnego, że w końcu postanowili się Go dla dobra narodu pozbyć. Ale z pełną kulturą, nie brudząc sobie rąk, prawda?

A dla nas, dwa tysiące lat później, mieniących się chrześcijanami? Dla nas, którzy wiemy, jak się zwracać do innych osób, żeby ich nie urazić? Dla nas, którzy wiemy, jak inni powinni się zwracać do nas, żeby nas nie urazić? Myślę, że Jezus Chrystus miałby (ma) duży problem z naszym pokoleniem, prawie tak samo kulturalnym jak Jego własne. A mimo to za współczesnych sobie i za nas oddał życie.

To miłość, prawdziwa boża miłość do swoich dzieci, do nas, przywiodła go do tego czynu. I, zauważmy, Jezus oddał życie za nas wszystkich. Nie tylko za dobrych i świętych, i w pełni kulturalnych, ale również za złych, grzeszników i osoby wręcz prymitywne. Nie widzicie tu sprzeczności? Bo ja, jeszcze przed nawróceniem, widziałem. I to z pełną ostrością. Bo jak można kogoś kochać i mówić mu takie przykre rzeczy? Z jednej strony apelować o nadstawianie drugiego policzka i wybaczanie 77 razy, a z drugiej wywracać lady szanowanym kupcom?

No właśnie. Jest jedna i jedyna odpowiedź na ten dylemat.

Pan Jezus musiał odróżniać dziecko boże – dzieło boże w każdym z nas – od grzechu, który chce nas opanować. Grzechu, który chce nas zwieść na manowce

Grzechu, którego panem jest szatan. Szatan, który chce nas pozbawić życia wiecznego w obecności Boga. To dlatego krzyknął do Piotra, którego uczynił przecież głową swojego i naszego Kościoła: idź precz, szatanie! Kto z nas nie obraziłby się na takie słowa?

Tylko takie wyjaśnienie przychodzi mi do głowy. Może dlatego, że w wyniku nawrócenia zyskałem właśnie taką wiedzę. Umiejętność dwuwarstwowego spojrzenia na drugiego człowieka (i na samego siebie). Kocham każdego człowieka, bo jest dzieckiem bożym, i zarazem nienawidzę jego grzechów, które już się w nim rozsiadły lub próbują go opanować. Nie uznaję też akceptacji własnych i cudzych słabości i fałszywego tłumaczenia, że to słabości określają naszą osobowość i indywidualność. Że należy je pielęgnować, a nie tępić jak chwasty.

Dwa tysiące lat po Chrystusie, który znowu za nas umiera i zmartwychwstaje, żyjemy w czasach ogromnego zamętu pojęciowego.

Uniwersytety opanował nie tylko marksizm kulturowy i gender. Od wielu lat wydziały psychologii opanowała pseudonaukowa teoria Junga, który wiadomo czyim był uczniem. I każdy student, nie tylko psychologii, dowiaduje się, że człowiek ma swoją ciemną stronę. A co więcej, powinien ją zaakceptować dla wzmocnienia własnego człowieczeństwa. W ten sposób mnóstwo młodych ludzi, dzieci bożych, adoptuje w swoim umyśle i sumieniu antychrześcijańską gnozę. Wzmacniając ją potem lekturą durnych podręczników, jak poznać i pokochać siebie. Przeczytajcie lepiej książkę księdza profesora Aleksandra Posackiego Psychologia i New Age. Przeprowadza w niej doskonałą krytykę psychologii Junga. I pozbądźcie się tego zwodzenia z Waszych umysłów i dusz.

Na koniec, dla spokoju sumienia, muszę się wytłumaczyć. Jak się pewnie domyślacie, zostałem słusznie oskarżony o brak kultury. Stąd tekst i wyjaśnienie, z czego ten brak wynika. Trudno, do mojego stałego zestawu dołączę jeszcze jeden epitet. Jestem słaby, głupi, grzeszny i … niekulturalny.

Zdrowych i wesołych świąt Wielkiej Nocy. Alleluja! Pamiętajcie, Alleluja dopiero w niedzielę rano 😊

Jan Azja Kowalski

PS Rozpisałem się i nie zdążyłem. O wybaczaniu, a to poważna sprawa, napiszę wkrótce.

Paweł Rakowski: W tej chwili do Jerozolimy zjeżdżają się wierni z Nazaretu i innych miast izraelskich

Wzgórze Świątynne w Jerozolimie

Dzisiejszy gość „Kuriera w samo południe” opowiada o tegorocznych pandemicznych obchodach Wielkanocy w Izraelu, a także o tamtejszej społeczności chrześcijan.

W dzisiejszym „Kurierze w samo Południe” Paweł Rakowski, specjalista ds. Bliskiego Wschodu, mówił m.in. jak w tym roku będą wyglądać obchody Wielkanocy w Ziemi Świętej:

W ubiegłym roku wyglądały one inaczej niż zawsze, w tym 2021 roku będzie trochę lepiej. Będą miały miejsce drobne celebracje z udziałem wiernych, m.in. w Bazylice Grobu Pańskiego.

Rozmówca Adriana Kowarzyka przybliża także słuchaczom temat społeczności chrześcijańskiej w Izraelu. Ekspert wskazuje, że społeczność ta zazwyczaj pozostaje niewidoczna, bo niknie w tłumie dużej liczby pielgrzymów z całego świata, jednakże w tym roku z powodu pandemii sytuacja jest zgoła odmienna:

Trzeba wziąć pod uwagę to, że większość chrześcijan w Izraelu stanowią osoby pochodzenia palestyńskiego mające obywatelstwo izraelskie lub nie. Tak więc w tej chwili do Jerozolimy zjeżdżają się wierni z Nazaretu i innych miast izraelskich. To grupa licząca ok. 200 tys. ludzi.

Paweł Rakowski opowiada również o sytuacji o przygotowaniach palestyńskich chrześcijan do pandemicznych obchodów Świąt Wielkiej Nocy:

Szacuje się również, że izraelskie władze zezwolą na przyjazd ok. 5 tys. chrześcijan palestyńskich z okolic Betlejem na celebrację Wielkiego Piątku i niedzielną mszę rezurekcyjną.

W dalszej części rozmowy ekspert dotyka też tematu pandemii koronawirusa w Izraelu i izraelskiego programu szczepień:

Pomimo, że większa część izraelskiego społeczeństwa jest już zaszczepiona to w dalszym ciągu zalecany jest dystans społeczny i maseczki na ulicy. I to przypomina, że okres pandemiczny jeszcze się nie zakończył. Niemniej trzeba wziąć też pod uwagę to, że chrześcijanie izraelscy czy palestyńscy będą celebrować tegoroczną Wielkanoc już w swoich parafiach i obchody te będą jednak przypominały celebracje z czasów wcześniejszych.

Zapraszamy do wysłuchania całej rozmowy!

N.N.

Studio Dublin – 2 kwietnia 2021 – Ernest Bryll, Bogdan Feręc, Jakub Grabiasz i Tomasz Wybranowski

Wielkopiątkowe wydanie Studia Dublin.

W gronie gości:

  • Bogdan Feręc – redaktor naczelny portalu Polska-IE.com,
  • Jakub Grabiasz – sportowy korespondent Studia Dublin
  • Ernest Bryll – poeta, pisarz, tłumacz; były ambasador Rzeczpospolitej Polskiej w Republice Irlandii
Zapraszamy do Studia Dublin, piątek ok. 9.10. Irlandia z powietrza, napis EIRE, Bray kolo Dublina fot. Garda Air Support Unit

Prowadzący: Adrian Kowarzyk,

Redaktor wydania: Tomasz Wybranowski,

Realizator: Mikołaj Poruszek.

Tomasz Wybranowski, szef muzyczny Radia WNET i Studia 37 Dublin z sobotnim serwisem informcyjnym. Fot. Tomasz Szustek

Tomasz Wybranowski, szef Studia 37  opisuje w jaki sposób przeżywany jest Wielki Piątek w stolicy Republiki Irlandii.

Panuje refleksyjna i bardziej niż spokojna z racji obostrzeń i lockdown’u atmosfera.

Prowadzący Studia Dublin przybliżył tradycyjne zwyczaje i wierzenia związane z tym dniem na Szmaragdowej Wyspie.

Zakaz sprzedaży alkoholu w Wielki Piątek / Good Friday został zniesiony dwa lata temu, ale wielu sprzedawców dalej honoruje prohibicję w tym dniu.

 

Dublin i rzeka Liffey przy ujściu do Morza Irlandzkiego i w tle dubliński port. Fot, Studio 37 Dublin.

W piątkowym Studiu Dublin łączymy się tradycyjnie z Bogdanem Feręcem, szefem najważniejszego portalu irlandzkiej Polonii – Polska-IE.com. 

Bogdan Feręc, portal Polska-IE – Radio WNET Irlandia

 

Bogdan Feręc opowiada o zwyczajach Irlandczyków związanych z Triduum Paschalnym.

Według tradycji chłopcy urodzeni w Wielki Piątek mają dużą szansę na zostanie księżmi.

W Wielką Sobotę Irlandzczycy sygnalizują zakończenie okresu Wielkiego Postu przez zakopanie śledzia, którego dokonuje miejscowy rzeźnik.

Redaktor Studia 37 i szef portalu Polska-IE.com przypomina podpisanie porozumienia między Irlandią a Wielką Brytanią przyjęte 10 kwietnia 1998 r.

Tego dnia wypadał wówczas Wielki Piątek, stąd umowa pokojowa nazywana jest porozumieniem wielkopiątkowym. Pozwoliło ono zakończyć krwawy konflikt w Irlandii Północnej.

Obecnie partia Sinn Fein marzy o przeprowadzeniu referendum w sprawie przyłączenia Ulsteru do Republiki Irlandii. Ulster pozostaje jednak podzielona tak politycznie, jak i wyznaniowo.

Tutaj do wysłuchania rozmowa z Bogdanem Feręcem:

 

 

Jakub Grabiasz mówił zaś o tradycjach wielkanocnych w Irlandii. Tamtejsze społeczeństwo jest coraz bardziej zsekularyzowane.

Okres wielkanocny i przedświąteczny jest wykorzystywany do odpoczynku i hucznych spotkań towarzyskich.

Dotyczy to także Wielkiego Piątku., który w Irlandii jest wolny od pracy. Na przestrzeni ostatnich 10 lat wzrosła liczba sklepów otwartych w Niedzielę Wielkanocną.

Tradycje świąteczne na Szmaragdowej Wyspie najlepiej zachowują mieszkający tam Polacy.

Szef sportowej sekcji Studia 37 Dublin omówił ponadto ostatnie kolejki eliminacji Mistrzostw Świata w piłce nożnej, które odbędą się w 2022 r. w Katarze. Reprezentacja Irlandii rozpoczęła zmagania od porażek z Serbią i Luksemburgiem. Awans na mundial będzie cudem.

Ale niemal na sto procent tak się nie stanie. – powiedział Jakub Grabiasz.

Jakub Grabiasz ocenia również mecz Polska-Anglia na Wembley, zakończony porażką naszej reprezentacji 1:2. Wskazuje, że nasza reprezentacja ma kompleks tego rywala, podczas gdy obecnie jest ona średniakiem, przeciwko Polsce nic nie pokazała, i spokojnie można było ten mecz wygrać.

Tutaj do wysłuchania rozmowa z Jakubem Grabiaszem:

 

 

Ernest Bryll

Ernest Bryll, jeden z największych polskich poetów w historii Polski wspomina swoją służbę dyplomatyczną w Republice Irlandii, w której był ambasadorem RP w latach 1991–1995.

Pierwszy ambasador RP w Irlandii wspomina swoje początki na urzędzie. Przyjechał na wyspę przed Wielkanocą 1992 r. Budynek ambasady był wówczas jeszcze w remoncie. Dla irlandzkiej Polonii zostało zorganizowane przyjęcie wielkanocne. Miało ono zaznaczyć obecność polskiej ambasady, a także pomóc w nawiązaniu kontaktów z ważnymi w Irlandii osobami.

W czasach PRL-u relacje z państwem irlandzkim były chłodne. Zorganizowane zostało święcenie pokarmów, które było zwyczajem nieznanym Irlandczykom.

Gość Studia Dublin wyjaśnia, w jaki sposób otrzymał order rodu O’Connorów. Na jednym z przyjęć jego żona spotkała potomka rodu O’Connorów, starego klanu pamiętającego czasy sprzed angielskiego podboju.

Ambasador spotkał się później z O’Connorem kilkakrotnie. Order jest z godłem rodu i jego zawołaniem: „Ramię, które broni Irlandii”.

 

Partner Radia WNET

 

    (C) Produkcja: Studio 37 Dublin Radia WNET – kwiecień 2021 roku

Studio Dublin na antenie Radia WNET od 15 października 2010 roku (najpierw jako „Irlandzka Polska Tygodniówka”). Zawsze w piątki, zawsze po Poranku WNET zaczynamy ok. 9:10. Zapraszają: Tomasz Wybranowski i Bogdan Feręc, oraz Katarzyna Sudak, Agnieszka Białek, Alex Sławiński oraz Jakub Grabiasz.

 

Wariactwo rewolucji kulturowej skończy się jak wszystkie poprzednie / Jadwiga Chmielowska, „Śląski Kurier WNET” 82/2021

Współcześni siewcy nienawiści idą drogą Hitlera i Stalina. W 1980 roku chodziliśmy dumnie, na złość komunistom, ze znaczkami „element antysocjalistyczny”. Może teraz czas na znaczek „patriota”?

Jadwiga Chmielowska

Kwiecień plecień wciąż przeplata trochę zimy, trochę lata. Przyroda budzi się ze snu. Czy my przebudzimy się po pandemii? Nie po tej covidowej, atakującej ciało, ale tej gorszej, niszczącej nasze mózgi i serca. Odkąd kłamstwo jako postprawda i zło w postaci relatywizmu zaczęły zagłuszać prawdę i dobro – my, ludzie, zaczynamy, błądząc po manowcach, gubić swoje człowieczeństwo.

Prof. Andrzej Nowak przypomina o odwiecznym dylemacie w historii myśli politycznej. Już Platon rozważał: „na czym ma polegać sprawiedliwość w polityce. (…)

Machiavelli zaś zostawia następnym pokoleniom następującą »receptę«: trzeba przemocą realizować swoje interesy, ale jednocześnie tak oprawiać w piękne słowa tę ich bezwzględną siłę i brutalność, żeby powstawało wrażenie działania w imię dobra wspólnego.

Połączenie siły i udawania, siły i manipulowania, siły i propagandy – to jest istota polityki według Machiavellego, który porzuca całkowicie odniesienia moralne dla świata polityki”.

Przyszło nam żyć w świecie makiawelizmu: wszystko dozwolone, zmiany pojęć i języka mają pozwolić na sterowanie społeczeństwami.

Już Francuzi po rewolucji w XVIII wieku zmienili nazwy miesięcy, a Hitler w wieku XX nakazał tropić nazwy żydowskie w języku niemieckim i eliminować je. I tak na przykład nie wolno było używać nazwy jednostki częstotliwości Herz – bo pochodziła od nazwiska Żyda. Zrobił się taki bałagan, że po kilku latach wrócono do normalności.

Teraz rewolucjoniści kulturowi znów chcą wykasować wiele pojęć i zastąpić je nowymi. Skończy się to wariactwo tak samo, jak poprzednie. Współcześni siewcy nienawiści idą drogą Hitlera i Stalina. Etykiety „Żyda”, „wroga ludu”, „kontrrewolucjonisty” zostały zastąpione przez „klerykała”, „antysemitę” i „faszystę”. Obecnie „antysemitą” może być nawet Żyd, a twórcom „nowego ładu” to nie przeszkadza. W 1980 roku chodziliśmy dumnie, na złość komunistom, ze znaczkami „element antysocjalistyczny”. Może teraz czas na znaczek „patriota”?

Dzieci autora książki o żołnierzu wyklętym, zatytułowanej Chrystus za nas, my za Chrystusa, są piętnowane w przedszkolu jako „dzieci faszysty”. Siewcom nienawiści wydaje się, że wszystko mogą. Nieprzypadkowy jest atak środowisk oszalałych z nienawiści na IPN, SDP i Daniela Obajtka za polonizację mediów. Borys Budka otwarcie zapowiedział likwidację na uniwersytetach kierunków historii i teologii. „Nowy człowiek”, w pełni zniewolony, nie ma czerpać wiedzy z doświadczenia, tradycji i wiary przodków.

Profesor Andrzej Nowak przestrzega: „III RP jest przecież silniejsza niż okrojona Polska po drugim rozbiorze, także militarnie, i choć nie jesteśmy potęgą, to deklarując samodzielność, niezależność, budzimy niepokój i złość w imperialnych stolicach”.

„Pobudzona została furia – dziś postępowych – kolonizatorów, którzy chętnie nazywają siebie emancypatorami. Zatem próbuje się nas spacyfikować, stosując kamuflaż ideologiczny znany już w starożytności i zalecany przez Machiavellego”. Ratunek prof. Nowak widzi w idei Międzymorza.

Ksiądz Franciszek Blachnicki, którego setną rocznicę urodzin obchodzimy, wskazał Kościołowi nową drogę do serc młodzieży. Może hierarchowie skorzystaliby z tej sprawdzonej metody?

„Bóg jest miłością, a miłość poznaje się, oddając za siebie nawzajem życie, tak jak Jezus oddał swoje życie za nas” (z homilii księdza Madan Sual Singha z archidiecezji Cuttack-Bhubaneswar w Indiach). Jezus nauczał:

„Bo kto chce zachować swoje życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, ten je zachowa. Bo cóż za korzyść ma człowiek, jeśli cały świat zyska, a siebie zatraci lub szkodę poniesie?”.

Nie lękajmy się, zło przeminie jak covid. Chrystusowego Kościoła bramy piekielne nie przemogą. Jezus pokonał śmierć. Zmartwychwstał.

Artykuł Jadwigi Chmielowskiej, Redaktor Naczelnej „Śląskiego Kuriera WNET”, znajduje się na s. 1 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 82/2021.

 


  • Kwietniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł wstępny Jadwigi Chmielowskiej, Redaktor Naczelnej „Śląskiego Kuriera WNET”, na s. 1 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 82/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wolny świat sam sobie odebrał prawo do bycia moralnym drogowskazem / Krzysztof Skowroński, „Kurier WNET” 82/2021

Putin oznajmił Amerykanom, że dokonali ludobójstwa na Indianach, wzbogacili się na niewolnictwie i są rasistami. I nie mieli na to żadnej odpowiedzi, bo wpadli w pułapkę własnej czarnej propagandy.

Krzysztof Skowroński

Kolejna Wielkanoc w zamknięciu. Będzie więcej czasu na przeczytanie „Kuriera WNET”. Ale to słaba pociecha. Mamy dość i czujemy się bezradni. Od roku patrzymy, o ile to możliwe, w oczy nietoperzowi z Wuhan i pytamy: czy to on? W poprzednich numerach naszej Gazety Niecodziennej został uniewinniony. W tym numerze Adam Gniewecki zajął się Billem Gatesem. Warto wczytać się i poznać nie tylko poglądy, ale i działania jednego z najbogatszych ludzi na planecie.

Wygląda na to, że wolne społeczeństwa, jak zgodziły się na zamknięcie, zgodzą się na kolejne rozporządzenia. To, co wydawało się częścią spiskowej teorii, staje się naszą codziennością. Będziemy poruszać się z zieloną przepustką, świadczącą o tym, że jesteśmy zaszczepieni. I generalnie społeczeństwa przyjmą to z radością, nie chcąc wiedzieć, że to jest kolejny element inżynierii społecznej.

Mamy być kontrolowani, a nasz los powierzony sztucznej inteligencji. Ale dość tego! Profesor Andrzej Nowak w wywiadzie dla naszego radia, który drukujemy w tym wydaniu „Kuriera WNET”, powiedział: zaszczepmy się i przystąpmy do walki o naszą wolność.

Bo wolność trzeba cenić i rozumieć. Najlepiej rozumieją ją ci, którzy jej nie mają. Piszę te słowa w dniu święta wolnych Białorusinów, ze świadomością, że 300 km od naszej redakcji przy Krakowskim Przedmieściu trwają aresztowania i przeszukania w domach i instytucjach związanych z Polakami z Grodna. Obserwuję bezradność wolnego świata, który sam sobie odebrał prawo do bycia moralnym drogowskazem. To było widać i słychać w rozmowie amerykańskiego Sekretarza Stanu z jego chińskim odpowiednikiem. I nie tylko w tej rozmowie, a także w wypowiedzi Władimira Putina Amerykanie usłyszeli, że dokonali ludobójstwa na Indianach, wzbogacili się na niewolnictwie i są rasistami. I nie mieli na to żadnej odpowiedzi. Bo wpadli w pułapkę własnej czarnej propagandy, podważającej ciągłość historyczną.

Kraj, w którym się burzy własne pomniki i przestaje szanować swoją historię, musi wiedzieć, że w konsekwencji inni przestaną się z nim liczyć. To są sidła, które zastawili Demokraci i sami w nie wpadli.

A w Europie niestety wcale nie jest lepiej. Jak słucha się niektórych debat w Parlamencie Europejskim, można odnieść wrażenie, że obserwujemy dom wariatów. Ale to tylko wrażenie, zakrywające prawdziwy sens zdarzeń. Przypomnijmy, że zanim rozpoczął się covid, wiele państw europejskich było na skraju bankructwa. Pandemia ich nie uratowała, ale dała usprawiedliwienie politykom i ekspertom. Dzięki wirusowi z Wuhan ich władza się wzmocniła i sami sobie przyznali mandat na dokonanie rewolucji zwanej Wielkim Resetem. Podobno może on się skończyć likwidacją pieniądza i prywatnej własności. I tu znowu zachęcam do przeczytania artykułu o Billu Gatesie, bo w „Kurierze WNET” ciągle szukamy odpowiedzi na różne pytania, a nietoperze niestety nie potrafią mówić.

Artykuł Krzysztofa Skowrońskiego, Redaktora Naczelnego „Kuriera WNET”, znajduje się na s. 1 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 82/2021.

 


  • Kwietniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł wstępny Krzysztofa Skowrońskiego, Redaktora Naczelnego „Kuriera WNET”, na s. 1 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 82/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego