Epoka antychrysta – czyli samozagłada Europy odchodzącej od Kościoła katolickiego

„Epoka Antychrysta” to najnowsza książka Pawła Lisickiego. Dążenie Zachodu do dyktatury liberalizmu, odchodzenie od Kościoła katolickiego i tradycji rzymskokatolickiej – wszystko to opisuje autor.

„Jest to spełnienie snu o świecie całkowicie pozbawionym Boga, gdzie ostatnie atrybuty religijne zostają przejęte przez ludzi niewierzących. Staram się pokazać w tej książce, do czego może nas doprowadzić taka droga”.

Zdaniem Pawła Lisickiego człowiek, który jest poddany presji antyreligijnej, zostaje pozbawiony istoty człowieczeństwa, czyli odniesienia do transcendentnego sensu. Pomimo tego, że autor ujął swoją opowiastkę, jak sam o niej mówi, w karby tragifarsy, to niejednokrotnie przebijają się elementy filozoficzne i duchowe: „Na podstawie tego, co już teraz widaćstarałem się przedstawić, jak nasz świat może być zniekształcony”.

Autor podkreślił, że w tej publikacji, w przeciwieństwie do poprzedniej („Dżihad i samozagłada Zachodu”), nie skupiał się już na problemie emigracji muzułmanów z krajów Bliskiego Wschodu i Afryki do tzw. dżihadu Europy. Pisarz natomiast chciał zaakcentować, że największą odpowiedzialność za odchodzenie od Kościoła katolickiego ponosi sam Zachód… i Kościół:

„To opowieść o tym, jak Kościół sam siebie pogrąża w coraz większym kryzysie, a Zachód sam siebie zabija”.

Zapraszam do wysłuchania całej rozmowy.

JN

Powrót arcybiskupa / Jak zostawić swojego Bohatera, gdy kolejne miesiące przynoszą nowe informacje i nowych świadków?

Czekali z kartką, żeby podpisał lojalkę. A on – powiada – był tak wykończony, był tak wymęczony, że mówił do siebie tylko jedno „Baraniak, ty się nie możesz ześwinić”. I nie podpisał.

Jolanta Hajdasz

„Nie powinnaś wchodzić kolejny raz do tej samej wody”, czyli nie powinnaś już zajmować się tym tematem. To zdanie wisi nade mną jak przestroga, bo trudno znaleźć wśród filmowców kogoś, kto pochwaliłby pomysł realizacji trzeciego filmu dokumentalnego na ten sam temat przez ten sam zespół twórców w stosunkowo krótkim czasie. Ale jak zostawić Bohatera i jego historię, gdy kolejne miesiące przynoszą nowe informacje i nowych świadków tego, co zaczęliśmy przed laty dokumentować?

Odwagi trochę brakowało, ale gdy z bardzo pewnego źródła otrzymałam dokument, na podstawie którego w 2017 r. wznowiono umorzone przed laty śledztwo w sprawie prześladowania tego, kogo już nie tylko my nazywamy „Żołnierzem Niezłomnym Kościoła”, a prokurator powołał się w nim jedynie na wypowiedzi świadków zarejestrowane przez nas na potrzeby drugiego filmu, wątpliwości prysły. Trzeba robić trzeci film, skoro są nowe materiały, a nawet „nowe okoliczności w sprawie”. Żeby poznać prawdę, trzeba pokazywać bohaterów. Za nami zdjęcia w Rzymie, w Krakowie i Poznaniu. Za nami maleńkie Rościnno i równie mała, choć powszechnie znana w Polsce Komańcza. Z kamerą byliśmy też w Krynicy i w Lesznie. Operator Rafał Jerzak, który w najgorszych nawet warunkach potrafi zrobić przepiękne zdjęcia, Bartosz Żytkowiak, który o rejestracji dźwięku wie chyba wszystko i Marek Domagała, który potrafi nagrywać, montować, dobrać, a nawet skomponować muzykę. Ta sama ekipa od 7 lat. Mamy unikalne materiały filmowe, unikalne fotografie i przede wszystkim nierejestrowane nigdy wcześniej wypowiedzi osób, które Go pamiętają, które nadal tak jak my poszukują o Nim informacji i które chcą się nimi podzielić z innymi. Na pytanie, dlaczego opowiadają to wszystko dopiero teraz, odpowiadają prosto – nikt wcześniej nie chciał tego słuchać.

Scena z filmu „Powrót”. Fot. J. Hajdasz

Arcybiskup Antoni Baraniak to sekretarz prymasa kardynała Augusta Hlonda i dyrektor sekretariatu prymasa kardynała Stefana Wyszyńskiego. Pełnił także funkcję metropolity poznańskiego w latach 1957–77.

Lista Jego zasług i osiągnięć jest naprawdę bardzo długa, ale największym dowodem Jego męstwa i niezłomności jest postawa podczas aresztowania oraz bezlitosnych przesłuchań w więzieniu śledczym na Mokotowie w Warszawie w latach 1953–1955.

Historycy Kościoła są zgodni, że torturami, biciem i głodzeniem śledczy z UB chcieli wymusić na ówczesnym biskupie Antonim Baraniaku zeznania pozwalające na zorganizowanie pokazowego procesu przeciwko internowanemu w tym właśnie czasie kard. Stefanowi Wyszyńskiemu. Aresztowano ich razem, tego samego dnia, a raczej tej samej nocy, z 25 na 26 września 1953 r. w Domu Arcybiskupów Warszawskich przy ul. Miodowej w Warszawie.

W przeciwieństwie do prymasa Stefana Wyszyńskiego, który został „tylko” internowany, jego sekretarz trafił do największej katowni dla więźniów politycznych – więzienia przy ul. Rakowieckiej. Przez analogię do losów tysięcy prześladowanych tam żołnierzy podziemia niepodległościowego w Polsce film o Nim z 2016 roku zatytułowałam „Żołnierz Niezłomny Kościoła”. I tak abp Baraniak stał się żołnierzem, choć nigdy nie nosił munduru. (…)

Nie trzeba wielkiej wyobraźni, by uzmysłowić sobie, jak wielka byłaby wymowa propagandowa takiego procesu w tamtym czasie. Stąd aresztowanie bpa Baraniaka, stąd Rakowiecka i dążenie wszelkimi stosowanymi tam metodami do tego, by zmusić bpa Baraniaka do współpracy z komunistyczną bezpieką przeciwko Prymasowi. Biskup Antoni Baraniak nie załamał się i wytrzymał aż 27 miesięcy najgorszych stalinowskich tortur stosowanych wobec niego w więzieniu przy ulicy Rakowieckiej. Jestem dziś pewna, że je tam wobec niego stosowano, ponieważ od 7 lat dokumentuję tragiczne i raczej nieznane powszechnej opinii publicznej Jego więzienne losy.

Informacje o nich można dziś uzyskać przede wszystkim od świadków prywatnych wypowiedzi abpa Baraniaka, który sporadycznie mówił o tym kilku osobom w różnych okolicznościach swojego życia. One znalazły się w moich filmach dokumentalnych na ten temat. Pierwszy nosi tytuł „Zapomniane męczeństwo” (premiera w 2012 r.), drugi to „Żołnierz Niezłomny Kościoła” (premiera w 2016 r.). Wraz z profesjonalną ekipą filmową dokonałam tych nagrań w latach 2011–2017.

Obecnie dysponuję świadectwami 37 (trzydziestu siedmiu) osób znających osobiście abpa Antoniego Baraniaka. Wśród nich są przedstawiciele jego rodziny, bliscy współpracownicy oraz osoby, z którymi miał kontakt rzadszy, ale które uważają, iż wywarł na ich życie ogromny wpływ np. ministranci czy wyświęceni przez niego księża.

Z wypowiedzi tych osób możemy próbować odtworzyć to, co abp Baraniak w czasie 27 miesięcy uwięzienia (26.09.1953–29.12.1955 r.) i kolejnych 10 miesięcy internowania (30.12.1955–1.11.1956 r.) przeżył. Pragnę w tym miejscu zaznaczyć, iż to, co bp Antoni Baraniak przeszedł w więzieniu na Rakowieckiej, opisane jest oczywiście w dokumentach Urzędu Bezpieczeństwa, które dziś są w archiwach Instytutu Pamięci Narodowej. Opublikował je w 2009 r. ówczesny biskup pomocniczy Poznania, Marek Jędraszewski w książce liczącej 580 stron, pt. Teczki na Baraniaka. Ale w dokumentach jest tylko oficjalny zapis tego, co działo się w okresie uwięzienia arcybiskupa. Nie znajdziemy tam opisu tortur, szykan, dręczenia fizycznego i psychicznego człowieka, jakich stosowanie w tamtych czasach w więzieniu przy ul. Rakowieckiej było normą. (…)

Ciemnica w relacji ks. Mariana Banaszaka było to pomieszczenie bez okna, światła i jakichkolwiek urządzeń sanitarnych czy sprzętów typu krzesło czy łóżko. Zamykano tam człowieka na kilka dni nago, bez podania mu jedzenia czy picia. Ks. Banaszak stwierdził w tej audycji radiowej z 1995 r., że abp Baraniak spędził w takiej celi co najmniej 8 dni. Według historyka, ksiądz arcybiskup wspominał, że kiedy go już nie mogli niczym nakłonić do takich zeznań oskarżających prymasa, zastosowano tzw. ciemnicę. Bez żadnej odzieży zamknięto go na kilka dni, chyba osiem, czy nawet więcej, w takiej piwnicy bez okna, bardzo wilgotnej i właśnie kapiąca woda z sufitu, ze ścian i on tam bez jedzenia, bez niczego tam przebywał. I nie załamał się. Dlaczego się nie załamał? On to wyjaśniał w taki bardzo prosty sposób. Mianowicie jakiś czas go trzymano z innymi więźniami. I wtedy któryś z tych więźniów mu powiedział, że ma uważać, bo w życiu każdego więźnia następuje taki moment, kiedy się załamuje psychicznie, po prostu nie znosi tego faktu uwięzienia, dlatego ma się liczyć z tym, że przyjdzie taki moment, kiedy i on gotów się będzie załamać.

Wtedy ksiądz, jeszcze biskup, Baraniak postanowił i odprawił rekolekcje, właśnie z innymi więźniami, a właściwie on je odprawiał, ale na oczach tych więźniów modlił się, klęczał, no i wtedy to uczynił sobie postanowienie takie, że cokolwiek mu się zdarzy, on nigdy nie będzie świadczył przeciwko księdzu prymasowi, no i że gotów jest oddać swoje życie za sprawę Kościoła.

I właśnie na tym rzymskim spotkaniu to podkreślił, że to była dla niego taka największa pomoc i siła. I taki pozostał: niezłomny. (Wypowiedź z audycji Poznańskiego Radia Katolickiego, dziś Radia Emaus w Poznaniu, z 12.08.1995 r., opublikowana także w filmie „Zapomniane męczeństwo” w 2012 r.).

Potwierdzał te relacje także nieżyjący już ks. Henryk Grześkowiak, proboszcz parafii w Radomicku w Wielkopolsce. Rozmawiałam z nim kilka dni przed jego śmiercią w 2010 r. Wtedy jeszcze nie miałam możliwości nagrania jego relacji, ale poznał ją także i przytacza ją w filmie pt. „Żołnierz Niezłomny Kościoła” abp Marek Jędraszewski, który także rozmawiał o tym z ks. Grześkowiakiem. Opowiadał on, że śledczy z UB, chcąc wymusić na abpie Baraniaku zeznania przeciwko prymasowi Wyszyńskiemu, wrzucali go nago do ciemnej celi, w której były fekalia, a one także kapały mu na głowę.

Cela abpa Baraniaka w Muzeum Żołnierzy Wyklętych | Fot. J. Hajdasz

Gdy usłyszałam to od niego po raz pierwszy w 2010 r., nie potrafiłam nawet sobie wyobrazić, jak wygląda taka cela, ale w lipcu 2016 r. zobaczyłam ją na własne oczy w więzieniu przy Rakowieckiej. Ona naprawdę istniała, choć do tej pory była starannie ukryta, tak by nikt się o niej nie dowiedział. Gdy pierwszy raz byłam z kamerą w tym więzieniu w sierpniu 2011 r., wielokrotnie przechodziłam korytarzem w piwnicy obok tych drzwi, za którymi ukryty był ten właśnie karcer „suchy” – ciemnica i karcer „mokry”, ale wtedy nikt z towarzyszących nam pracowników tego Aresztu Śledczego nawet nie wspomniał, że taki karcer w ogóle istniał, drzwi skrywające miejsce, w którym popełniano te tak okrutne zbrodnie wyglądały jak wszystkie inne w tym więzieniu, zwyczajne, metalowe.

To w korytarzyku obok tego karceru strzelano ludziom w tył głowy, a to co zostało na ziemi po roztrzaskanej strzałem głowie, krew i ludzkie szczątki – spłukiwano wodą. Spływała ona właśnie do tego karceru „mokrego”, w którym nie było żadnej kanalizacji ani odpływu. Tam nie było także nawet zwykłego, więziennego wiadra na odchody. Wszystko, co tam spłynęło, zostawało w tej celi. Dlatego więźniowie siedzieli tam cały czas jakby w szambie. Malutkie okienko pod sufitem latem było zawsze zamknięte, więc ludzie dusili się tam z gorąca. Wtedy na głowy kapały im skraplające się wyziewy z tego szamba. (…)

Kolejne świadectwo przekazuje z kolei Barbara Zawieja, córka brata abpa Baraniaka, Ludwika. Według niej biskupa Antoniego Baraniaka poddawano torturze tego rodzaju, że trzymano go nieruchomo pod kapiącą na głowę wodą. Przez pierwsze godziny człowiek nie odczuwa tego specjalnie dotkliwie, jednak po kilku godzinach (dobach?) każde uderzenie takiej kropli wody w to samo miejsce czaszki jest przeżywane jak uderzenie obuchem. W jej opinii śladem po tej torturze było widoczne do końca życia wgłębienie na głowie Arcybiskupa. (…)

Wielokrotnie na pokazach moich filmów w parafiach i w czasie przeglądów tzw. kina niezależnego zadawano mi pytanie, dlaczego historia bohaterskiego biskupa, którego postawa w latach 50. ochroniła Prymasa przed pokazowym procesem, a tym samym uratowała polski Kościół, jest tak mało znana, dlaczego tak mało wiemy i tak mało mówimy o tej niezwykłej postaci?

Na jednym ze spotkań w Warszawie odpowiedział na to pytanie ksiądz, który go znał: Jest tak, bo biskup Baraniak jest dla nas wyrzutem sumienia. Przecież tak niewiele dla niego zrobiono w czasie uwięzienia i internowania. Kościół był jak sparaliżowany pod wpływem wstrząsającego faktu aresztowania Prymasa.

Według mnie innym powodem, dla którego o sprawie tak mało się mówiło, jest zapewne także kontekst polityczny. Ponad 30 funkcjonariuszy UB, którzy wymieniani są w dokumentach zarchiwizowanych w IPN jako ci, którzy zajmowali się abpem Baraniakiem w śledztwie, nigdy nie poniosło za to żadnej odpowiedzialności, pracowali zapewne w wymiarze sprawiedliwości przez wiele lat, a może ich krewni i ich dzieci pracują tam nadal.

Cały artykuł Jolanty Hajdasz pt. „Powrót” znajduje się na s. 1 i 3 sierpniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 50/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jolanty Hajdasz pt. „Powrót” na s. 1 i 3 sierpniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 50/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

 

Porzucił teatr, tworzy chrześcijańską poezję śpiewaną nie zapominając przy tym o kulturze osobistej

Kuba Kornacki właśnie wydał nową płytę ,,Trzy sny”. Jest to coś nowego w przestrzeni muzyki dotykającej tematów religijnych. Artysta pisze teksty metaforyczne, liryczne i subtelne.

Ale rozmowa w audycji Bliżej nieba dotyczyła nie tylko muzyki, ale też tego jak pan Kuba spotkał Jezusa. ,,Po kilku minutach na kolanach zobaczyłem coś, co paręnaście lat później nakręcił Mel Gibson w ,,Pasji”. To nie przypominało obrazów, które zwykłem widzieć w ikonografii. Zobaczyłem człowieka tak zbitego, że nie przypominał ludzi. A potem usłyszałem jedno zdanie, które mi wywaliło życie do góry nogami. To zdanie brzmiało: Poszedłem na to z miłości do ciebie. Wtedy zrozumiałem różnicę pomiędzy religijnością a relacją. Zrozumiałem, że mogę przez wiele lat odbębniać ryty, ale nigdy Go nie spotkać. Zacząłem na nowo czytać Biblię. Zacząłem na nowo odkrywać, że On jest prawdą, a Jego miłość jest konkretem.”

Iwanka do 13. roku życia niewiele wiedziała o Bogu. Dopiero po przeczytaniu pewnego artykułu wszystko się zmieniło

Był to artykuł w ,,Miłujcie się” opowiadający o cudownym pojawieniu się Dzieciątka Jezus w węgierskiej szkole w czasach komunizmu.

,,I ten moment tych otwartych drzwi, tego wejścia to był moment, kiedy w moim sercu coś się otworzyło. Zrozumiałam, że Bóg jest, że przychodzi. Że naprawdę przychodzi, kiedy się Go po prostu zawoła”. Iwanka obecnie ewangelizuje na ulicy, uwielbia Boga śpiewem i grą na gitarze, przygotowuje dzieci do Komunii Świętej, bierze udział w Akademii Rozwoju Talentów i doświadcza żywego Kościoła.

 

Niestrudzony w posłudze. Pożegnanie zasłużonego kapłana diecezji gdańskiej ks. Infułata Stanisława Bogdanowicza

Bez najmniejszych wahań był z ludźmi. Nie był tam dla poklasku, dla kamer, dla jakiejkolwiek postaci klakierstwa. Wiedział, że bez tych wartości nie da się zbudować Polski sprawiedliwej i wolnej.

Anna Kołakowska

Wychowywał się w bardzo patriotycznej rodzinie, o tradycjach powstańczych i zdecydowanie antykomunistycznych. Patriotyzm, głęboka pobożność i pracowitość rodziców kształtowały postawę przyszłego księdza i właśnie te trzy cechy były bardzo mocno widoczne w jego kapłańskiej posłudze.

Ojciec ks. Infułata Jan Bogdanowicz, choć ukończył zaledwie trzy klasy szkoły podstawowej pod zaborem rosyjskim, był pierwszym i doskonałym nauczycielem historii ojczystej. Czytał bardzo dużo książek i potrafił barwnie opowiadać o dziejach Polski, o jej królach, uczył też dzieci piosenek ułańskich. Stąd właśnie wśród jego dzieci i wnuków wzięło się zamiłowanie do historii. Wspierał także wileńskich partyzantów podczas wojny i gościł ich często w swoim domu.

W 1946 r. Stanisława i Jan Bogdanowiczowie razem z piątką dzieci musieli opuścić ukochane Kresy i wraz z transportem repatriacyjnym, po trwającej kilka tygodni podróży przyjechali do Gdańska. Zamieszkali na Krakowcu. Jak napisał w swoich wspomnieniach ks. Infułat, pierwszą rodzinną wyprawę odbyli na Westerplatte, gdzie rodzice wspominali wrzesień 1939 r. Przypominali sobie i dzieciom komunikaty radiowe o bohaterskich obrońcach polskiej składnicy wojskowej, których słuchali przy odbiornikach na odległej od Gdańska Wileńszczyźnie. (…)

Fot. Artur Andrzej, Wikipedia

Prokurator Maślanko zarzucał ks. Bogdanowiczowi rozpowszechnianie „nieprawdziwych” wiadomości o „krępowaniu sznurami kopii obrazu Matki Boskiej, co miało na celu wywołanie niepokoju publicznego wśród mieszkańców Wojciechowa i okolicznych wsi, co mogło przynieść nieobliczalne konsekwencje i zakłócenie porządku publicznego”. Wyrok 10 miesięcy więzienia z zawieszeniem na dwa lata zapadł po sześciu miesiącach aresztu. Więzienie ks. Bogdanowicz przetrwał z godnością i tak też traktowany był przez współosadzonych, wobec których potajemnie pełnił posługę kapłańską. (…)

Gdy w Trójmieście tworzyła się opozycja demokratyczna, powstały WZZ-ty, RMP, ROPCiO – stał się ich nieformalnym kapelanem, w czym poprzedził go wcześniejszy proboszcz kościoła Mariackiego, ks. Józef Zator Przytocki.

Ksiądz Infułat Zator Przytocki ps. Czeremosz był kapelanem Armii Krajowej, więźniem komunistycznego reżimu, który na początku ubeckiego śledztwa przyrzekł sobie: „Jestem żołnierzem Kościoła katolickiego, muszę zawsze i wszędzie zachować równowagę wewnętrzną. Pesymizmowi poddawać mi się nie wolno. Muszę przetrwać ze spokojem wszystko, co mnie spotka”. Zmarł w 1978 r., a jego następca kontynuował to, co on rozpoczął. Ks. Bogdanowicz, tak jak jego poprzednik, odprawiał w ważne narodowe rocznice msze za Ojczyznę i wspierał opozycję demokratyczną. Gdy 3 maja 1980 r. zostali aresztowani Dariusz Kobzdej i Tadeusz Szczudłowski, ich koledzy, za zgodą ks. Bogdanowicza, w każdą niedzielę po wieczornej Mszy Św. odmawiali w ich intencji i w intencji innych więźniów politycznych różaniec przed obrazem Matki Bożej Ostrobramskiej, zawieszonym w jednej z kaplic bocznych Kościoła Mariackiego. (…)

Na Komendzie Wojewódzkiej Milicji przez dwie godziny esbecy namawiali go, aby podpisał tzw. lojalkę i straszyli uwięzieniem. Stanowczo odmówił, a w końcu po dwóch godzinach przedłużającego się przesłuchania, z typowym dla siebie poczuciem humoru, a jednocześnie zachowując powagę, powiedział: Albo mnie aresztujcie, albo wypuszczajcie, bo wyjeżdżając z kościoła, powiedziałem wiernym, że jeśli nie wrócę do dwunastej, mają uderzyć w dzwony. Oczywiście natychmiast został wypuszczony i już następnego dnia znowu był w stoczni ze strajkującymi robotnikami. (…)

Wielkie sprawy w jego posłudze nigdy nie zasłaniały mu prostego, często ubogiego człowieka. Niech podsumowaniem wspomnienia o ks. Stanisławie Bogdanowiczu będą dwie sceny. Przed kliku laty jednemu z gdańskich bezdomnych, których ks. Infułat zawsze wspierał i którym pomagał, spodobał się kapelusz na głowie kapłana. Ksiądz Infułat bez wahania zdjął go i ofiarował bezdomnemu. A kiedy ten człowiek umarł i ksiądz Bogdanowicz odprowadzał go na cmentarz, wzruszył się bardzo, ponieważ zmarły leżał w ofiarowanym mu niegdyś kapeluszu.

Druga scena miała miejsce podczas pogrzebu ks. Bogdanowicza. Pośród ogromnej rzeszy ludzi, żegnających złożone w trumnie na katafalku ciało kapłana, podeszła bardzo stara, mocno zgarbiona i z trudem poruszająca się kobieta. Wyglądała jakby miała sto lat. Jej malutka postać bardzo długo stała przy trumnie, wspierając się o nią. Kilka razy chciała odejść, ale jednak cofała się, żeby jeszcze chwilkę postać.

Cały artykuł Anny Kołakowskiej pt. „Niestrudzony w posłudze” znajduje się na s. 17 lutowego „Kuriera WNET” nr 44/2018, wnet.webbook.pl.


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Anny Kołakowskiej pt. „Niestrudzony w posłudze” na s. 17 lutowego „Kuriera WNET” nr 44/2018, wnet.webbook.pl

Kard. Dziwisz w USA: Jan Paweł II jest dla dzisiejszych chrześcijan wzorem ewangelicznego życia i służby

Wspólna modlitwa uchroniła już wiele rodzin przed rozpadem, pomagając przezwyciężać trudności, których przecież nie brakuje – mówił przebywający w Stanach Zjednoczonych kard. Stanisław Dziwisz.

Kardynał wspomniał o papieżu podczas Mszy św. odprawionej w kościele pw. Matki Boskiej Częstochowskiej w Harrison w stanie New Jersey. Kard. Dziwisz przypominał zebranym w świątyni, że Jan Paweł II od młodości prowadził głębokie życie duchowe, był człowiekiem modlitwy i kontemplacji. „Modlił się samotnie i modlił się z innymi. Sam żył Bogiem i dlatego prowadził innych do Boga” – wspominał, nazywając polskiego papieża „błogosławionym mężem”, który całą ufność i nadzieję pokładał w Bogu.

„Głębokie, nieustanne zanurzenie w Bogu prowadziło św. Jana Pawła II do niezmordowanej służby Kościołowi i światu” – wspominał hierarcha. Podkreślał, że choć Ojciec Święty niósł ogromny ciężar odpowiedzialności, to jednak zachowywał wewnętrzny spokój, nawet w obliczu wielu i poważnych problemów, jakim musiał stawiać czoła jako pasterz Kościoła powszechnego. „W jego sercu i w jego ustach słowa św. Faustyny: „Jezu, ufam Tobie” nabierały szczególnej wymowy i wiarygodności” – zaznaczył i podkreślił wkład Jana Pawła II w głoszenie i rozprzestrzenianie się w Kościele i świecie orędzia Bożego Miłosierdzia.

Zwracając się do obecnych w kościele kapłanów, osobisty sekretarz Jana Pawła II mówił, że księża mogą uczyć się od niego, jak służyć gorliwie ludowi Bożemu w dzisiejszym świecie. Wskazał, że posługa świętego papieża opierała się na dwóch kolumnach: na miłości Boga i na miłości człowieka. „Kapłan musi być zanurzony w Bogu. Musi prowadzić głębokie życie duchowe, umacniane słowem Bożym, codzienną osobistą modlitwą, życiem sakramentalnym. To jest warunek sine qua non” – nauczał hierarcha. Dodał, że przyjaźń z Jezusem, pójście za Nim owocuje zawsze przyjęciem zadania do spełnienia w Jego Kościele.

„On nas posyła do Jego i naszych braci i sióstr, aby im głosić Dobrą Nowinę, aby być dla nich szafarzami życiodajnych sakramentów, aby podejmować dla nich dzieła miłosierdzia. W tej posłudze, podejmowanej gorliwie dzień po dniu, realizuje się nasza miłość bliźniego. Niesiemy im to, co otrzymujemy od Chrystusa. Niesiemy im Jego miłość, Jego słowo, Jego przebaczenie, Jego życie” – mówił, nazywając tę posługę przywilejem kapłańskiego powołania i służby.

Kard. Dziwisz wspomniał także wkład papieża Polaka w duszpasterstwo rodzin, do którego warto wracać wobec kryzysu, jaki dotyka rodziny w dzisiejszym świecie: w Polsce, w Stanach Zjednoczonych i w innych krajach. Podkreślał, że jest to wielkie wyzwanie dla duszpasterzy, ale przede wszystkim dla małżonków i rodzin. „Nie rozwiążemy kryzysu sami. Ale starajmy się uczynić to, co możemy, każdy na swoim odcinku” – apelował kaznodzieja. Poradził małżonkom i rodzicom, aby wspólnie modlili się ze swoimi dziećmi. „Wspólna modlitwa uchroniła już wiele rodzin przed rozpadem, pomagając przezwyciężać trudności, których przecież nie brakuje w życiu małżeńskim i rodzinnym” – argumentował.

Parafia Matki Boskiej Częstochowskiej w Harrison w stanie New Jersey jest wieloetniczną wspólnotą w archidiecezji Newark. Odprawiane są tu Msze w języku polskim dla polskich imigrantów. Została ustanowiona 6 sierpnia 1908 roku.

 

KAI/DK

Szukał szczęścia w pieniądzach, karierze, relacjach, a znalazł je w Bogu

Kuba spotkał Jezusa w wieku 28 lat. ,,Bóg przez ręce drugiej osoby pokazał mi, że jestem ważny.” Otrzymał od tej osoby prezent, gest miłości. Ten gest spowodował, że coś w nim pękło.

,,Pomyślałem, że coś musi być w tych katolikach, że są uzdolnieni do takiego gestu. I pomyślałem sobie, że ja też tak chcę. To był z jej strony gest miłości bezinteresownej i to mnie bardzo dotknęło. I od tamtego momentu zacząłem zadawać jej wiele pytań o Boga. Potem była spowiedź z całego życia. Rozliczenie się z tego jaki byłem i później droga pójścia całym sobą za Bogiem”

Gdzie w Święta Bożego Narodzenia zobaczysz uśmiech na twarzy bezdomnego i ubogiego?

Od 2008 roku Wspólnota Sant’Egidio prowadzi w Warszawie Wigilię dla ubogich i bezdomnych. Na czym polega fenomen tego wydarzenia? Rozmowa Małgorzaty Abramowicz z organizatorami.

Mijamy ich codziennie na ulicach, jedni nie robią na nas żadnego wrażenia, inni przykuwają nasz wzrok, zarówno wyglądem jak i wątpliwym zapachem. Często zachowujemy bezpieczną odległość bo często nie wiemy jak się zachować.
Trudno powiedzieć jak spędzają Święta – jedno jest pewne, część z nich znajduje bezpieczną przystań i serdeczność podczas wspólnego, uroczystego posiłku, który od lat organizuje wspólnota Sant’Egidio.
Zapraszam na rozmowę z Sylwią i Przemkiem, którzy odnaleźli sens Świąt Bożego Narodzenia.

Osoby, które chciałyby się zaangażować, mogą poznać szczegóły podczas spotkań organizacyjnych:

7 grudnia (czwartek), godz. 17.30, Śródmieście, Kościół Wszystkich Świętych (biały budynek na terenie parafii), pl. Grzybowski 3/5

8 grudnia (piątek), godz. 19.00, Śródmieście, Politechnika Warszawska, Pałacyk Rektorski, ul Koszykowa 80 (zapraszamy zwłaszcza studentów warszawskich uczelni)

13 grudnia (środa), godz. 18.00, Ursynów, Kościół Wniebowstąpienia Pańskiego (sala św. Józefa), al. KEN 101

16 grudnia (sobota), godz. 16.00, Mokotów, Sanktuarium św. Andrzeja Boboli, Rakowiecka 61

18 grudnia (poniedziałek), godz. 18.00, Ursynów, Kościół Wniebowstąpienia Pańskiego (dolny kościół), al. KEN 101

Kurs Alfa w więzieniu pomaga osadzonym odzyskać wolność? Rozmowa Małgorzaty Abramowicz z jego twórcami i uczestnikiem

Konrad wpadł pewnego dnia na pomysł zorganizowania kursu Alfa w więzieniu na Białołęce. Zaraził pomysłem Renatę. Oboje poświęcili sporo czasu na przygotowania. Owoce przerosły ich oczekiwania.

Moimi gośćmi byli Renata i Konrad, którzy podjęli się trudu organizacji 2 kursów Alfa w więzieniu. Zdradzili mi  co ich skłoniło do jego organizacji i czym różni się organizacja takiego kursu w salce przyparafialnej od tego organizowanego w warunkach więziennych w otoczeniu strażników i grypsujących. Gościłam również Krzysztofa, który był wówczas osadzonym – aktualnie na wolności. Podzielił się tym jaką rolę odegrał w jego życiu kurs Alfa i jak zmienił życie jego i całej jego rodziny, która go nie odtrąciła. Audycja bardzo poruszająca i osobista. Zapraszam.

Do usłyszenia, Małgorzata Abramowicz.

Śniło mi się, że urodzisz syna, dasz mu na imię Piotr Paweł i będzie księdzem / Wywiad „Kuriera WNET” 41/2017

Moje życie jest ciągłym polem walki z demonem; często przegrywam, ale moje ulubione motto brzmi: Dzień bez upokorzenia to dzień stracony. Mam jeszcze św. Augustyna: Dopóki walczysz, jesteś zwycięzcą.

Wyschłe kości, hipisi i Syberia

Ks. Piotr Paweł Łapa, były hipis, obecnie misjonarz na Syberii, opowiada historię swojego życia. Wysłuchali Marek Karolak i Wojciech Sobolewski.

Co było na początku?

Słowo. Urodziłem się 13 lipca. Kiedy moja mama była w stanie błogosławionym, otrzymała słowo – list od swojej matki, Petroneli. Babcia napisała: śniło mi się, że urodzisz syna, dasz mu na imię Piotr Paweł i będzie księdzem. Urodziłem się o godz. 15:00, w godzinę Miłosierdzia Bożego. Poród trwał 12 godzin, było ciężko. Od czwartego roku życia chodziłem do przedszkola i na religię. Nasz katecheta uczył nas hojności: każde dziecko musiało codziennie przynieść na lekcję coś dla biedniejszych od siebie: jajko, trochę cukru…

Od kiedy myślałeś, żeby zostać księdzem?

Od zawsze. Jedną z moich ulubionych zabaw było budowanie kościołów z kloc­ków. Gdy w przedszkolu pytano dzieci: kim chcą być w dorosłym życiu, zawsze odpowiadałem: – Księdzem!

Kiedy miałem siedem lat, zamieszkaliśmy w Krakowie. W Nowej Hucie zostałem ministrantem; kościół był w budowie, a ja chodziłem pomagać na budowie. W niedzielę służyłem do wszystkich mszy. W domu byłem grzecznym dzieckiem, pomagałem wszystkim dookoła. Za to w szkole – nudziłem się potwornie.

Potem między rodzicami zaczęło się psuć. Pamiętam ostatnią wspólną Wigilię: rodzice już od dawna nie byli w jedności, teraz nawet nie podzielili się opłatkiem. Dlatego do dzisiaj nie lubię składania życzeń.

Rozwiedli się?

Tak. Ojciec wyprowadził się z domu, zabierając cały majątek. Sąd przydzielił moje rodzeństwo – brata i siostrę – ojcu, ja zostałem z matką. Jeszcze przed rozwodem w domu zaczęło się piekło: powstały dwa obozy… Dwoje przeciw trojgu. Był alkohol, straszne kłótnie, wyzywanie się.

Kiedy ojciec z rodzeństwem wyprowadzili się, nastała taka bieda i głód, że przez pierwszy tydzień żywiłem się kapustą kradzioną na działkach. W tym czasie przes­tałem chodzić na religię i do kościoła. Akurat był to moment na bierzmowanie; mama dosłownie wypłakała – i wybłagała – zgodę, żeby proboszcz dopuścił mnie do sakramentu. Na szczęście pamiętał mnie z czasów mojej gorliwości – i zgodził się; zapytał tylko, czy wiem, co to jest bierzmowanie i czy znam „Ojcze nasz” i „Zdrowaś Maryjo”.

Na patrona wybrałem sobie imię ojca, Stanisław. Pewnie chciałem go w ten sposób, podświadomie, zatrzymać w domu. Sam sakrament był dla mnie uroczystym, ale jednak pożegnaniem z Kościołem. Kupiłem sobie czerwony spray i na moim parafialnym kościele napisałem „Księża na Księżyc!”. Dorastał we mnie bunt. Zostawiłem szkołę. Z poukładanego (w miarę) dzieciaka zrobił się agresywny młodzieniec, negujący wszystko co dobre. Na półrocze miałem jeszcze dobre oceny, na koniec szkoły średnią 2,0 – czyli zawaliłem na całego. Do szkoły wpadałem rzadko. Nauczyciele byli nawet zadowoleni, gdy mnie nie było. Gdy się pojawiałem, odstawiałem swoje numery.

Gdzie szukałeś szczęścia?

Wszędzie. Najpierw w pieniądzu: mieliśmy taką fikcyjną firmę od deratyzacji: mrówki faraona, karaluchy… Zacząłem zarabiać, i to dużo: jakieś 300 $ dziennie – w tamtych czasach to były naprawdę duże pieniądze! Miałem własnego kierowcę, rozbijałem się po knajpach, mogłem mieć każdą dziewczynę, kupić sobie to, na co miałem ochotę, dobrze zjeść, dobrze wypić, bawić się do rana…

Więc – byłeś szczęśliwy?

Absolutnie – nie. Więc poszedłem w drugą stronę: zacząłem uciekać z domu, sypiać po klatkach, trafiłem do środowiska hipisów. Nawet wydawało mi się to bardzo chrześcijańskie: każdy się dzielił z drugim, ktoś poczęstował kanapką, ktoś inny łykiem piwa. Potem okazało się, że hipisi dzielą się wszystkim: dziewczyną, narkotykami… Równia pochyła.

Nosiłeś dzwony?

Tak! I do tego „alternatywną”, pomarańczową koszulę. I oczywiście miałem długie włosy. U hipisów było tak, jak w tym porzekadle: „hulaj dusza, piekła nie ma!” – narkotyki, alkohol, a dla podniesienia adrenaliny – kradzieże.

Przed pójściem na całość w narkotyki Pan Bóg obronił mnie w bardzo prosty sposób: na nasze imprezy co i rusz wpadała policja; wynosiła moich martwych kolegów i koleżanki. A ci nie pohipisowali długo – dwa tygodnie, góra miesiąc, a potem przedawkowali to czy tamto. Inni trafili do więzienia lub poszli w prostytucję, żeby mieć na towar. Albo sami zajęli się „dilerką”. W sumie – moich znajomych zmarło około czterdziestu: jedni przedawkowali, kilku ktoś zadźgał, bo nie zapłacili za towar.

Jacy to byli ludzie?

Większość pochodziła z dobrych, „poukładanych”, zamożnych rodzin: mieli rodziców lekarzy, adwokatów. I mieli w domu dostatek. Mnie także niczego nie brakowało: jeździliśmy całą rodziną na zagraniczne wczasy, ojciec z matką dorobili się i wybudowali wielki dom (16 pokoi!). Ale nigdy w nim nie zamieszkałem.

Pozornie mieliśmy wszystko, ale brakowało nam miłości – i dlatego lądowaliśmy u hipisów. W pewnym momencie zacząłem mieć coraz więcej myśli samobójczych. Któregoś dnia rzuciła mnie dziewczyna (jedna z wielu, bo dziewczyny zmieniały się co kilka tygodni). Przyszedłem do domu. Myślałem, żeby się zabić, ale zacząłem się rozglądać po domu: coś mi nie pasowało… Odkąd mama poznała pewną kobietę, nasz dom się zmienił; teraz był zawsze posprzątany, a mama była trzeźwa. Każdego dnia czekała na mnie z obiadem, a ja – czasem wpadałem i jadłem, a czasem nie. Ale nigdy nie usłyszałem słowa pretensji.

I właśnie kiedy przyszedłem do domu, ta kobieta dzwoniła z ulicy domofonem. Myślałem, że to ktoś z towarzystwa, więc obrzuciłem ją wyzwiskami. Później się poznaliśmy.

Co to za kobieta?

Kilka miesięcy wcześniej moja mama zaczepiła ją pod sklepem z piwem. Mam wylała przed nią swój żal, mówiąc, że już nie może tak żyć. Rzadko się zdarza, żeby człowiek w takiej sytuacji nie uciekł przed natrętem, ale tamta kobieta nie uciekła.

Po pewnym czasie nieznajoma zaprosiła nas na katechezy przy parafii. Powiedziałem mamie, co myślę o księżach i Kościele.

Ale poszedłeś?

Zająłem bezpieczne, ostatnie miejsce, pod długimi włosami skryłem słuchawki do mojego Walkmana i puściłem muzykę. Już nie pamiętam – Dżem albo The Doors: Come on baby light my fire. Słuchałem tego w kółko przez okrągłą godzinę (bo tyle trwała katecheza) i miałem matkę „z głowy”. Potem poszedłem na imprezę. I tak to się kręciło: przychodziłem, żeby mama mi głowy nie suszyła. Na jedną z katechez spóźniłem się. Tłum był niemożliwy, wszystkie miejsca zajęte, zostało tylko miejsce w pierwszej ławce. Usiadłem, ale tym razem bez słuchawek (odezwały się we mnie resztki kultury). Usłyszałem coś, co mnie powaliło: jest Ktoś, kto kocha mnie mimo moich grzechów! Kilka razy usłyszałem też: Odwagi! Nie bój się!

To było kazanie?

Nie, bo te katechezy prowadzili zwykli ludzie (chociaż był z nimi ksiądz i też czasem coś mówił). Najbardziej uderzała mnie darmowość tej przepowiadanej miłości, bo w domu nigdy nie czułem się kochany za darmo – zawsze było „coś za coś”. Nawet moją miłość rodzice kupowali prezentami (i do dzisiaj czekam na rower, który mi obiecali w nagrodę za same piątki na świadectwie).

Nawróciłeś się wtedy?

Nie tak od razu: nagle w czasie słuchania coś we mnie zbuntowało się, chciałem wykrzyczeć wszystkie moje żale, w końcu – wyszedłem. Ale Słowo przepowiadane w kościele już zaczęło działać. Szedłem ulicami mojego osiedla i nagle zacząłem się modlić: – Panie Boże, jeżeli w ogóle jesteś (i prawdą jest to, co usłyszałem na tej katechezie) – to zmień moje życie.

I w jednej chwili… zacząłem się cieszyć jak wariat! Miałem napad ogromnej radości i pokoju – byłem przeszczęśliwy! Tak właśnie działa Duch Święty. Czułem też przymus, żeby na te katechezy wracać. I wróciłem. Ale teraz dosłownie pożerałem każde usłyszane słowo. Pamiętam z dzieciństwa, gdy na Pierwszą Komunię dostałem Biblię w obrazkach, to pożarłem ją w dwa dni. Teraz było tak samo. Na końcu tych katechez był wyjazd.

Pojechałeś?

Tak, ale najbardziej interesowały mnie tam dziewczyny. Nie myślałem, że mam się z czegoś nawracać.

Na wyjeździe powstała wspólnota. Prowadzący ją katechiści byli dla mnie bardzo cierpliwi, bo widzieli z kim mają do czynienia. Mówili tylko: przychodź na spotkania wspólnoty, na liturgie. Niczego więcej nie wymagali. Więc przychodziłem na liturgię… A potem szedłem na imprezę.

Po jakimś czasie zobaczyłem, że kiedy mam iść do wspólnoty, to mi się zwyczajnie nie chce. Ale potem budzi się we mnie jakaś nadzieja na lepsze życie. A kiedy szedłem na imprezę – gdzie nawet fajnie się bawiłem – było odwrotnie: na koniec zawsze byłem smutny, zgaszony.

To miałeś podobne doświadczenie, jak św. Ignacy…

…I podobnie jak on nadal ciągnęło mnie w obie strony, prowadziłem takie podwójne życie. W szkole nastąpiła radykalna zmiana – zostałem najlepszym uczniem, miałem 100% frekwencję. Do kościoła chodziłem teraz codziennie, chciałem zostać świętym. W tym neofickim okresie przyprowadziłem do Kościoła wielu znajomych. Z drugiej strony – nie rozmawiałem z rodzicami, sądziłem ojca i nie potrafiłem powiedzieć o nim niczego dobrego; to moja historia wlokła się wciąż za mną.

We wspólnocie usłyszałem, żeby szukać oblicza Chrystusa w drugim człowieku. A był w mojej parafii obraz, Ecce homo Alberta Chmielowskiego. I gdy zbliżało się Boże Narodzenie, usiadłem przed tym obrazem, zadając sobie pytanie: Czy mogę znaleźć to oblicze Chrystusa w moim ojcu? Pan Bóg pozwolił mi wtedy zobaczyć cierpienie mojego ojca. Zapragnąłem pójść i prosić go o przebaczenie. Wszyscy, którzy znali moją historię i słyszeli o moim zamiarze, pukali się w czoło: – Nie bądź głupi! To ojciec powinien przepraszać ciebie!

A jednak się uparłeś?

A jednak pojechałem do niego. Kiedy ojciec otworzył mi drzwi, był w ciężkim szoku. Z kolei ja – zaniemówiłem, potem zacząłem płakać. Cała przygotowana wcześniej mowa na nic się nie przydała. Zdołałem tylko wykrztusić z siebie: – Tato, chciałem prosić Cię o przebaczenie: za to, że cię nie kochałem, że pogardzałem tobą, że cię sądziłem, patrząc na ciebie oczami mojej mamy.

Podaliśmy sobie ręce, nic więcej nie trzeba było mówić. I tak w jednej chwili Bóg odebrał mi to poczucie krzywdy, które nosiłem w sobie przez lata.

Ale diabeł nie spał. Po latach, kiedy nie bałem się już ojca, postanowiłem porozmawiać z nim znowu. Ale tym razem nie po to, żeby szukać jedności, ale żeby wszystkie trudne sprawy „wyjaśnić”. A tak naprawdę – rozdrapać rany. Kiedy się spotkaliśmy, zacząłem wyliczać wszystkie jego grzechy. W pewnej chwili ojciec przerwał mi tę litanię: – Jak się gówniarzu nie zamkniesz, to ci tak przyp…, że nie wstaniesz!

Może byśmy się pozabijali, ale przyszedł Duch Święty, który natchnął mnie, abym zaakceptował ojca – takim, jakim jest. I nie wracał do jego trudnej historii. Potem już rozmawialiśmy o rzeczach, które on lubi, które są mu bliskie…

Na przykład?

O gołębiach. Ojciec hodował ich całe mnóstwo, był w tym prawdziwym mistrzem. Potem jeszcze raz czy drugi postawiłem mu się, ale tylko wtedy, gdy broniłem dobrego imienia mojej mamy. Ta trudna relacja z ojcem pokutuje do dzisiaj: zawsze mam kłopot z autorytetami. Trudno jest mi być posłusznym, zawsze chcę postawić na swoim.

Tak więc – Pan Bóg wyrywał cię ze śmierci, z grzechów? Pomagał?

Cały czas. Ogromną pomocą było pewne spotkanie młodzieży należącej do wspólnot takich, jak moja, które miało miejsce w Warszawie. W drodze do Warszawy popsuł nam się autobus, odpadła mi podeszwa od buta. Na spotkanie przyjechałem zmęczony, zasnąłem gdzieś na ławce. Gdy się przebudziłem, odbywało się tzw. wołanie: wzywano chłopaków, którzy czują powołanie do kapłaństwa, aby wstali i przyszli na podium. I wtedy – wstałem. Poszedłem, nawet gdzieś po drodze przewróciłem się. Ale byłem zadowolony. Od tamtej chwili zacząłem bardziej świadomie iść tą drogą, na którą Bóg mnie powołał. Miałem też dużą gorliwość w nawracaniu; raz chciałem nawrócić dziewczynę, skinheadkę, ale spodobała mi się. Ktoś zapytał mnie wtedy: – Kogo bardziej kochasz: ją czy Chrystusa?

Wiedziałeś, co odpowiedzieć?

Oczywiście. A on dalej drążył: – Skoro bardziej kochasz Chrystusa, zadzwoń do tej dziewczyny i powiedz jej właśnie to. I powiedz, że z nią kończysz.

Po powrocie do domu (jeszcze nie było „komórek”!) tak właśnie zrobiłem: powiedziałem – i natychmiast odłożyłem słuchawkę. To się potem rozeszło po znajomych i w szkole wielu miało niezły ubaw, ale ja byłem zadowolony.

W tym czasie ktoś polecił mi codzienne czytanie Biblii: po jednym rozdziale ze Starego i z Nowego Testamentu. Gdy zdarzyło mi się zaniedbać czytanie, stawiałem kropkę – żeby pamiętać i nadrobić. Kiedyś uzbierało mi się tych kropek aż osiem; to oznaczało, że kolejnych osiem wieczorów spędziłem na imprezach. Chciałem nadrobić, więc na kolejną imprezę postanowiłem nie pójść. Zamiast tego siedziałem parę godzin i czytałem Biblię – aż się popłakałem.

Imprezowałeś ze Słowem Bożym…

Miałem wtedy okresy lepsze i gorsze. Nie radziłem sobie z emocjami, a mama znowu zaczęła nadużywać alkoholu. Rodzeństwo uciekło z domu ojca. Chciałem z Panem Bogiem pohandlować: ja się szybko nawrócę – a Ty, Panie Boże, załatwisz mi kilka spraw: mamę wyciągniesz z alkoholu, dasz pojednanie rodzicom.

Nie rozumiałem, że Bóg chce przede wszystkim m o j e g o nawrócenia. Zacząłem znowu szukać pocieszenia w alkoholu, imprezach, kobietach. Chciałem wtedy jak najszybciej opuścić dom – nawet znalazłem sobie narzeczoną i zaręczyłem się. Na szczęście wtedy nie obowiązywał jeszcze konkordat, a do ustawowych 21 lat (żeby móc się ożenić) brakowało mi kilku miesięcy…

W klasie maturalnej znowu miałem bunt, nie chciałem się uczyć. Obiecałem Bogu, że jeśli zdam maturę, to jednak pójdę do seminarium.

Widocznie zdałeś…

Za to z maturą próbną miałem przygodę… Dwie nauczycielki oceniały moją pisemną pracę z polskiego; jedna była zachwycona, druga wprost przeciwnie, była zdania, że to dno. Ta druga miała bardzo poważny zarzut: pracę oparłem tylko na jednej lekturze, a była to… Bib­lia. Ale na czym miałem się oprzeć, pisząc historię mojego nawrócenia? Było tego jedenaście stron!

Ale jednak zdałeś.

Tak. I z narzeczoną – zerwałem. Próbowałem wchodzić w inne związki, zaręczać się. Nic z tego nie wyszło. W 1997 r. pojechałem na Światowe Dni Młodzieży do Paryża. Akurat tym samym autokarem pielgrzymowała moja była narzeczona… Już na miejscu, w Paryżu, spotkałem inną moją byłą dziewczynę (ze Słowacji), której proponowałem małżeństwo pół roku wcześniej… Obie były gotowe i chętne wziąć ze mną ślub natychmiast, w Paryżu. Byłem w tym wszystkim bardzo rozdarty.

Kiedy zaczęło się spotkanie powołaniowe naszych wspólnot (dzień po spotkaniu z Janem Pawłem II), ukryłem się w przenośnej toalecie i tam – przez radio – słuchałem tłumaczonej na język polski katechezy. W końcu nadszedł kulminacyjny moment spotkania: wzywano chłopaków, którzy czują powołanie do kapłaństwa. Mocno trzymałem się deski klozetowej, aby nie wstać i nie pójść, ale Pan Bóg okazał się mocniejszy – wyrwał mnie z tego kibla: wstałem i poszedłem. W jednej chwili Bóg dał mi wolność wobec tych wszystkich dziewczyn.

Po spotkaniu w Paryżu pojechałem do włoskiego Porto San Giorgio, gdzie tacy jak ja kandydaci do kapłaństwa biorą udział w losowaniu seminarium, do którego
zostaną posłani.

Można wylosować…

…Jedno ze stu miejsc, bo te seminaria (misyjne) są rozsiane po całym świecie.  Ich obsada też jest międzynarodowa: Hiszpanie, Włosi, Polacy, Latynosi… Ja wylosowałem Warszawę. Bardzo mnie to ucieszyło, bo ze znajomością języków obcych zawsze było u mnie krucho.

Od początku seminarium nie było łatwo: odkryłem, jak silny jest mój związek z matką; nie było dnia, żebym do niej nie dzwonił. Przez rozwód rodziców przyjąłem na siebie wszystkie męskie role: głowy domu, ojca, męża, gospodarza, zaopatrzeniowca…

Zbawiciela po prostu!

Chciałem nawet rzucić seminarium i wrócić do narzeczonej. Jakimś cudem – pozostałem. Nawet zaliczyłem pierwszy rok, głównie dzięki wstawiennictwu św. Rity, której powierzałem sprawę beznadziejną, czyli moje studia. Pewnego razu nauczyłem się na egzamin tylko jednego zdania. Przed wejściem na sprawdzian ucałowałem relikwie świętej – i wylosowałem właśnie to jedyne, wyuczone przeze mnie zdanie.

Kiedy zbliżały się wakacje, dwaj seminarzyści – Włoch i Hiszpan, obaj w kryzysie, zwierzyli mi się, że w czasie wakacji odchodzą „do cywila”. Postanowiłem i ja pójść ich śladem.

Akurat nazajutrz do seminarium przyjechali założyciele naszych wspólnot (pochodzący z Hiszpanii świeccy katechiści: Kiko Argüello i Carmen Hernández). Byłem poruszony widząc, jak Duch Święty daje im światło.

A było tak: najpierw każdy seminarzysta krótko przedstawiał się, mówił swoje imię, skąd pochodzi, jak długo jest we wspólnocie. Kiedy przyszła kolej na jednego z tych, co chcieli odejść, katechista (który go w ogóle nie znał) z miejsca przerwał: – Jesteś w kryzysie!

Tak samo było, kiedy wypadła kolej na drugiego: – I ty jesteś w kryzysie!

Ponieważ obaj byli smutni, postanowiłem, że kiedy przyjdzie kolej na mnie, ukryję mój kryzys pod maską wesołości. Nic z tego nie wyszło: – Jesteś w kryzysie! – Usłyszałem.

Potem wysłuchaliśmy katechezy o tym, co wyróżnia chrześcijanina: to dar rozeznania. Na odchodnym katechista powiedział mi: – Piotr, wystarczy jedno słowo, abyś zaczął się nawracać.

Co to za słowo?

I ja chciałem to wiedzieć. Od tamtej chwili zacząłem słuchać Słowa Bożego z nową gorliwością: aby znaleźć to jedno słowo.

Wkrótce potem było Zesłanie Ducha Świętego i nocne czuwanie we wspólnocie. Poruszyło mnie słowo, które wtedy usłyszałem: proroctwo z księgi Izajasza, mówiące o wyschłych kościach. Te kości na głos proroka zaczynają zbliżać się ku sobie, łączyć. Potem oblekają się w mięśnie, ścięgna i skórę. Na koniec stają się żywym człowiekiem.

Nazajutrz po czuwaniu dotarło do mnie, że to słowo – będące kluczem do mojego nawrócenia – brzmi: posłuszeństwo. Suche kości z wizji Izajasza dostają życie, bo są posłuszne wezwaniu proroka. Większość moich problemów i grzechów młodości wynikała właśnie z nieposłuszeństwa.

Zostałeś w seminarium?

W ostatniej chwili przed wakacjami szukano w seminarium kogoś, kto byłby gotowy pojechać na trzy miesiące na Syberię. Zgłosiłem się. Moim socjuszem (towarzyszem) był ksiądz Nikos, człowiek gorliwy i wielkiego humoru. Miał zapał do modlitwy, przy każdej okazji – gdy modliliś­my się brewiarzem lub sprawował Eucharystię – mówił homilię – tylko dla mnie! Te dość intensywne rekolekcje powoli wyciągały mnie z kryzysu. Niestety w końcu Nikos wyjechał. Niestety – bo ksiądz, który zjawił się na jego miejsce, był głównie zajęty swoim doktoratem i właściwie nie mieliśmy żadnych relacji. W dniu moich urodzin poszedłem na mszę do katedry w Nowosybirsku. Tu dowiedziałem się, że ten dzień – 13 lipca – to także rocznica trzeciego objawienia fatimskiego, w którym Maryja po raz pierwszy mówiła o nawróceniu Rosji. Do seminarium wróciłem głęboko pocieszony. Po kolejnych dwóch latach studiów przyszedł czas na ewangelizację (w naszym seminarium ten etap stanowi część formacji do kapłaństwa). Akurat otwierała się katolicka misja w Nowosybirsku – znowu zostałem posłany na Syberię.

Przyszedł czas kolejnej próby: znowu się zakochałem.

Wróciłeś do seminarium?

Tak, ale moje serce było podzielone, nie widziałem tam swojej przyszłości. Chciałem odejść, byłem już dosłownie w drzwiach, gdy nasz seminaryjny formator rzucił mi ostatnią deskę ratunku: trzydniowe rekolekcje.

Pojechałem. U kapucynów nie było lekko: zakaz palenia, post. Zauważyłem też, że moi gospodarze, którzy modlili się o wstawiennictwo do wielu świętych, mają specjalny kult do św. Leopolda Mandicia. Ten niezwykły Chorwat, bardzo niski (135 cm wzrostu!), całe życie marzył, by ewangelizować Rosję. Kiedy więc kapucyni w swoich modlitwach wezwali wstawiennictwa tego świętego – we mnie jakby piorun strzelił! Ocknąłem się. A właśnie miałem wracać do seminarium i oświadczyć, że się żenię.

A tu – zmiana decyzji…

Tak: zostaję! No i zostałem, chociaż nadal nie było pewne, że skończę seminarium. Ale gdybym miał skończyć, to jedno miałem już gotowe: cytaty na obrazek do święceń kapłańskich; wybrałem je już na początku pobytu w seminarium: Odejdź ode mnie, Panie, bo jestem człowiek grzeszny. I jeszcze drugi: Nie bój się! Odtąd ludzi będziesz łowił. W kapłaństwie pociągała mnie zawsze nie tyle możliwość sprawowania Eucharystii, co udzielania sakramentu pokuty i pojednania. Mnie samemu spowiedź tyle razy ratowała życie, dostałem tyle miłosierdzia…

Wracając do Leopolda: chociaż to dzięki niemu postanowiłem pozostać w seminarium, serce nadal miałem podzielone.

Co ci pomogło przetrwać?

Jeden z naszych formatorów powiedział mi ważną i mądrą rzecz: – Nawet jeśli mąż zakocha się w obcej kobiecie, nie znaczy to, że ma dla niej zostawić żonę. Podobnie ksiądz: nawet jeśli się zakocha – nie musi zrzucać sutanny.

Ogromna pomoc przyszła też z najbardziej nieoczekiwanej strony; do naszego seminarium trafił Grisza, młody neofita z Kazachstanu. Już będąc w seminarium, Grisza zachorował na raka kości. Ten rak czynił wielkie spustoszenie i sprawiał chłopakowi ogromny ból; Grisza miał chemioterapię, która okazała się nieskuteczna.

Kiedy wróciłem – w kryzysie – z pobytu na Syberii, chłopak był już umierający. Odwiedzałem go, modliliśmy się razem, dużo rozmawialiśmy. Pan Bóg dał mu trudne doświadczenie, a demon Griszy też nie odpuszczał. Podsuwał mu myśli samobójcze: – Chciałeś być księdzem? Nic z tego! Zobacz, twoje życie i cierpienie nie ma sensu! Wyskocz z okna!

Ale Grisza nie wyskoczył?

Ofiarowywał swoje cierpienie: za Kazachstan, za misje, za takich jak ja, skryzysowanych seminarzystów. W pewnym momencie stało się jasne, że Grisza niedługo umrze. Gdy przyjechali rodzice i zaczęli nad nim płakać, Grisza rzekł im twardo: – Jeśli jeszcze raz zobaczę was płaczących – lepiej wracajcie do domu!

Owoce tego cierpienia Griszy były dla wszystkich widoczne; w czasie, kiedy cierpiał – żaden z nas nie porzucił seminarium.

Przyszły kolejne wakacje; na praktykę trafiłem na wyspę Murano pod Wenecją. Wszyscy byli przeszczęśliwi, a ja znowu byłe w kryzysie. Miałem czarne myśli i było mi coraz gorzej; tylko jadłem, piłem – i uciekałem w sen. W tej walce prosiłem Pana Boga, aby dał mi jakiś znak. Niedługo zadzwoniła mama Griszy z wiadomością, że chłopak zmarł. A stało się to o trzeciej w nocy, 13 lipca – dokładnie w moje 27. urodziny…

Czym prędzej popędziliśmy do Polski na pogrzeb. Przez całą mszę stałem blisko trumny; z homilii pogrzebowej usłyszałem tylko jedno zdanie: – Kto go zastąpi? – Pamiętam, że płakałem wtedy jak małe dziecko. Wiedziałem, że muszę zostać w seminarium.

W końcu – zostałeś wyświęcony.

Na pierwszą parafię trafiłem na warszawski Rakowiec; tam przydzielono mi kurs przygotowania do bierzmowania. Za karę! (śmiech). Musiałem odpracować moje bierzmowanie. Pan Bóg dawał mi teraz wiele cierpliwoś­ci do tych młodych, często podpitych, którzy nie wiedzieli, po co tak naprawdę przychodzą. Po ludzku nieraz miałem ochotę ich powyrzucać za drzwi kościoła, ale zawsze wtedy przypominałem sobie to, jaki byłem w ich wieku – i to mi pomagało.

Żeby urozmaicić kurs przygotowania, postanowiliśmy zrobić teatr – spektakl jasełek. Wielu młodych z chęcią włączyło się w ten projekt, w efekcie powstała nieformalna grupa – duszpasterstwo – „Młodzi Gniewni” (oni sami zaproponowali taką nazwę). Nazwa nie wszystkim pasowała, niektórzy duchowni się nawet gorszyli.

A jasełka?

Udały się nadzwyczajnie, „Młodzi Gniewni” mimo skończonego kursu trzymali się nadal razem (i trzymali się Kościoła); robiliśmy wspólne wyjazdy, pielgrzymki. Wkrótce większość z nich trafiła do wspólnoty – takiej, jak ta, do której trafiłem ja. Potem była kolejna parafia pw. Zesłania Ducha Świętego. Gdy ktoś pytał, gdzie teraz jestem, odpowiadałem: na Zesłaniu…

Byłem też (na Zesłaniu) kapelanem „Przymierza Wojowników” – co miesiąc odprawiałem msze, ale tylko dla mężczyzn (śmiech)… No, dla równowagi były też msze dla kobiet, w ramach projektu „Serce Kobiety”. Razem z pewnym małżeństwem prowadziłem też cudowny kurs małżeński „Przepis na miłość”.

Dużo tego było…

No, to jeszcze dodajmy, że zainicjowałem tydzień ewangelizacji – świadectw na Zesłaniu: „Wielka Kumulacja Łaski”.

Na parafiach siedziałeś...

…Równe dziesięć lat; w tym czasie miałem wiele sukcesów, ale też Pan Bóg pozwolił mi dostrzegać własną słabość: to, że zawsze jestem gotowy zmarnować, zaprzepaścić wszystko, co mi dał.

W końcu trafiłeś na Syberię… Jak?

Do misji zawsze czułem powołanie – byłem misjonarzem nawet, gdy siedziałem na parafii w Warszawie. Kiedy dostałem sygnał, że można jechać na Syberię – sam się zgłosiłem. Nie było oczywiste, że w ogóle wyjadę – byłem zadłużony po uszy i, mimo wielu prób, nie umiałem się z tego wygrzebać. Jednak gdy tylko powiedziałem Bogu, że jestem gotowy jechać – udało się spłacić długi w krótkim czasie. I dzisiaj jestem na pięknej Syberii.

W parafii pod wezwaniem…?

Nie ma tu kościoła ani parafii takich, jakie znamy z Polski – mieszkam w zwykłym bloku, na ósmym piętrze. Tabernakulum jest dosłownie za ścianą – może ze względu na moje lenistwo.

Życie tutaj jest zupełnie inne; gdy w Polsce miałem dom otwarty i zawsze było w nim tłoczno – na Syberii chwilami wiodę życie pustelnicze, gryzę puste ściany.

Jesteś tu sam jak palec?

Na szczęście nie. Ogromnym wsparciem są dla mnie wielodzietne rodziny – z pięciorgiem, sześciorgiem czy ośmiorgiem dzieci, które też przyjechały na misję na Syberię. Widzę, że ci ludzie zaryzykowali o wiele więcej niż ja. Jesteśmy tu w wielkiej kruchości, całe to stado trzeba wyżywić, często przewieźć. Ciągle jesteśmy w potrzebie: a to przydałby się nowy samochód, a to trzeba kupić bilety do domu. Ale Pan Bóg się troszczy, uczy, żeby zaufać i nie opierać na sobie.

Jaka jest ta Syberia?

Niesamowita. W ogóle – Wschód zawsze mnie pociągał: już jako dziecko jeździłem z rodzicami za wschodnią granicę, gdzie widziałem te wszystkie kościoły przerobione na stajnie i magazyny. Gdy było możliwe – przywoziliśmy stamtąd ikony.

Ludzie na Syberii mają niezwykły zmysł Boga; wielu gorliwie Go szuka. Mimo prześladowań wielu nie zatraciło wiary; bywało i tak, że mimo braku księdza, organizowali tzw. suche msze: wyciągali szaty kapłańskie, ustawiali na ołtarzu naczynia liturgiczne, otwierali mszał – taka msza odprawiana bez księdza. Gdy nadchodził moment konsek­racji – klękali. I płakali z głodu księdza. Bo przecież księży – katolickich, prawosławnych, innych obrządków, nawet pastorów – wywieziono, uwięziono, pozabijano. Zniszczono świątynie.

Czyli „Księża na księżyc”…

W Polsce ludzie tego nie doceniają, ale tu, na Wschodzie, sam widok księdza dla wielu jest wielkim przeżyciem. Spotkałem raz staruszkę, która na mój widok bardzo się ucieszyła: chciała wyspowiadać się przed śmiercią, a miała już swoje lata. Poprzedni raz spowiadała się przed Pierwszą Komunią…

Kiedy widzę, że jeden czy drugi młodzieniec dzięki świadectwu rodzin na misji rzuca narkotyki – myślę, że warto, choćby dla jednego człowieka, warto tu być.

No, ciekawe masz życie…

Moje życie jest ciągłym polem walki z demonem; często przegrywam, ale moje ulubione motto, które codziennie powtarzam, brzmi: „Dzień bez upokorzenia – to dzień stracony”. Mam jeszcze drugie, św. Augustyna: „Dopóki walczysz – jesteś zwycięzcą”.

Ufam, że zakocham się w Chrystusie, bo wierzę, że On sam wystarczy, żeby wytrwać do końca – nawet za cenę męczeństwa, głosząc Ewangelię.

Dziękujemy za rozmowę – i życzymy dobrych owoców Twej misji!

Módlcie się za mnie grzesznika –  o łaskę nawrócenia i wierności krzyżowi.

Wywiad Marka Karolaka i Wojciecha Sobolewskiego z ks. Piotrem Łapą, misjonarzem na Syberii, pt. „Wyschłe kości, hipisi i Syberia” można przeczytać na s. 10–11 listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Marka Karolaka i Wojciecha Sobolewskiego z ks. Piotrem Łapą pt. „Wyschłe kości, hipisi i Syberia” na s. 10–11 listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego