„W moim pojęciu arcybiskup Antoni Baraniak jest święty” / Wywiad Jolanty Hajdasz, „Wielkopolski Kurier WNET” nr 54/2018

Matki mówiły nam, że przeszedł więzienie, był strasznie torturowany, bity i to pozostawiło na nim takie ślady, że nigdy nie wrócił do zdrowia. Ale miał charakter bardzo silny, zawsze był uśmiechnięty.

Jolanta Hajdasz, s. Wanda Baran

Taki ojcowski charakter

Z siostrą Wandą Baran ze zgromadzenia Sióstr Nazaretanek, która osobiście znała arcybiskupa Antoniego Baraniaka, rozmawia Jolanta Hajdasz.

Jak długo jest Siostra tutaj w zakonie?

W zakonie jestem 70 lat, od 1947 roku.

Kiedy i jak Siostra tu dotarła?

Byłam wywieziona na Sybir z całą rodziną. Później, jak mój ojciec zmarł, mama poszła do szpitala w Turkiestanie. Bo najpierw byliśmy na Syberii, a później w Turkiestanie. Więc w Turkiestanie, jak mój ojciec zmarł, mama poszła do szpitala, a ja z dwoma małymi braćmi – ja miałam 10 lat, jeden brat miał 5, a drugi 1,5 roku – zostaliśmy bez rodziców. Wtedy tworzyło się Wojsko Polskie, bo była amnestia i Polacy mieli walczyć z Rosją przeciw Niemcom. My dostaliśmy się do sierocińca. Moich dwóch starszych braci poszło do wojska, jeden do wojska tej pani Wasilewskiej, która prowadziła do Polski, a drugi do Andersa. No i później jechaliśmy z Turkiestanu do Teheranu, a później do Karaczi, do Indii, do Australii, do Ameryki, a potem z Ameryki do Meksyku. W Meksyku byliśmy 4 lata. Potem prezydent powiedział, że mamy opuścić Meksyk, więc Polonia amerykańska wzięła cały sierociniec do Ameryki. Ja byłam przydzielona do Chicago. No i tam właśnie, w Chicago, ja wstąpiłam do Nazaretu, a dwóch moich małych braci zostało w sierocińcu. No a później, w 1952 roku, matka Bożena, generalna, przeniosła mnie z Chicago do Rzymu, i tak w Rzymie zostałam do teraz.

Kiedy Siostra pierwszy raz spotkała arcybiskupa Baraniaka, co Siostra pamięta?

Abp Antoni Baraniak i papież Paweł VI, 1976 | Fot. CC A-S 3.0, Wikimedia.com

Pierwszy raz spotkałam księdza arcybiskupa Baraniaka, kiedy przyjechał do Rzymu na sobór, z prymasem i biskupami. I prymas, i arcybiskup Baraniak, i kilku biskupów zamieszkało w naszym domu i przez cały sobór mieszkali u nas.

Arcybiskup Baraniak był strasznie chudy. Nasze matki mówiły nam, że właśnie przeszedł więzienie, był strasznie torturowany, bity i to pozostawiło na nim takie ślady, że nigdy nie wrócił do zdrowia. Ale jednak miał charakter bardzo silny, zawsze był uśmiechnięty. Mieszkał u nas i odprawiał Mszę Świętą zawsze w naszej kaplicy. Był bardzo pobożnie skupiony, po Mszy Świętej zawsze odprawiał długie dziękczynienie, a my wszystkie zostawałyśmy razem z nim w kaplicy.

Kiedyś, jak miał wolną chwilę, poprosił mnie, żeby pójść z nim do Ojców Salezjanów, kupić filmiki dla młodzieży polskiej, bo prawdopodobnie w Polsce było trudno cokolwiek religijnego wtedy nabyć. A jak miał wolny dzień od obrad soborowych, to nas zapraszał wszystkie do siebie i opowiadał nam, co się dzieje w Polsce, a później pytał się, skąd która jest, skąd przyjechała. Jak powiedziałam mu, że ja przyjechałam przez Sybir do Rzymu, odpowiedział: – A, Sybir bardzo dobrze znam! Znam sytuację Polaków.

Innym razem, jak zawsze uśmiechnięty, powiedział: – Wy też musicie coś zobaczyć w Rzymie. Jak będą jakieś uroczystości, to was zapraszam, żebyście ze mną przyszły.

No i nadarzyło się święto św. Stanisława Kostki. Po Mszy Świętej kościół na Kwirynale był pełen, tak że nie można było się przecisnąć, a jednak on odszukał nas i mówi: – Chodźcie ze mną, zobaczymy pokoje świętego Stanisława Kostki, gdzie żył i gdzie umarł. To właśnie tam zrobił wtedy tę fotografię, którą mam do dziś. Powiedział: – Żebyście pamiętały, że byłyście tutaj ze mną. Zawsze był z nami bardzo serdeczny i mówił: – Jak ja się tu dobrze czuję z wami! Czuję się jak w domu.

On miał wielką miłość, wielką siłę, silną wiarę i wielką pokorę. W moim pojęciu arcybiskup jest święty.

Jak Siostra by to jeszcze uzasadniła?

Jego życie to wskazywało. Tylko człowiek święty może tak właśnie żyć i tak postępować. Nigdy nie mówił o sobie, o swoim cierpieniu. Zawsze uśmiechnięty, zawsze radosny. Nieraz żartował z nami i mówił tak: – Wy, młode, zahartujcie się do cierpienia, bo może przyjść krzyż i na was. Starsze siostry już są zahartowane, a wy musicie dopiero się wyćwiczyć.

Lubiany był?

Był bardzo lubiany. On nas kochał, a my jego. Miał taki ojcowski charakter.

Nie bali się go ludzie? Przecież potem był arcybiskupem.

O nie, jego nie można się było bać. On był bardzo serdeczny, bardzo bezpośredni; jeden z nas. Bo prymas – no to już była taka więcej powaga, wielkość. A on nie, tak jak w rodzinie.

Jak wtedy funkcjonował dom? Co oni tutaj robili?

Oni tutaj tylko mieszkali. Rano wyjeżdżali na sobór, późno wracali. No a później przyjeżdżali do nich różni goście, to nawet nie miał czasu dla siebie.

Czym się Siostra wtedy zajmowała?

Chorymi siostrami. Robiłam to wszystko, co trzeba robić przy chorych. Arcybiskup też nieraz miał 39 gorączki, to mówię: dajmy zastrzyk – i jechał na zebranie. Był po prostu silnego charakteru. Nie wiem, czy zwykły człowiek mógłby znieść takie cierpienia.

A co jadł? Czy trzeba było coś specjalnego dla niego gotować?

Nie wymagał nic. Ale już tam matki myślały o tym, co by można było podać.

Ale nie było jakichś specjalnych przygotowań?

Nie.

Jak go traktował kardynał Wyszyński?

Z wielkim szacunkiem.

W czym się to przejawiało?

We wszystkim. Arcybiskup Baraniak z wielkim szacunkiem podchodził do kardynała Wyszyńskiego, tak samo kardynał Wyszyński traktował arcybiskupa. Widać było, że mu zawdzięczał ocalenie.

Czy siostry wiedziały, co on przeszedł? Czy rozmawiałyście o tym?

My wtedy nie wiedziałyśmy, tylko matki wiedziały. Trochę nam, młodym siostrom, powiedziały – że był więziony, że był sekretarzem kardynała Stefana Wyszyńskiego i że w tym samym dniu ich wzięli do więzienia – i kardynała Wyszyńskiego, i arcybiskupa Baraniaka. Ponieważ arcybiskup Baraniak był bardzo dyskretny i silny w wierze, i nic nie powiedział o kardynale Wyszyńskim, jak go przesłuchiwali, dzięki temu nie męczyli kardynała Wyszyńskiego, ale arcybiskupa Baraniaka strasznie męczyli w więzieniu. I matki nam mówiły, że tak jak nasza siostra Izabela była w więzieniu i była męczona razem z kardynałem Kominkiem, tak samo arcybiskup był strasznie męczony, przesłuchiwany i tak dalej. Matki wiedziały od naszej siostry, jak to się odbywało w więzieniu.

Jak sobie Siostra tłumaczy, że arcybiskup Baraniak jest tak mało znany w Kościele i w Polsce?

A tego to nie wiem, bo ja Polski prawdziwie nie znam, bo jak miałam 10 lat, wyjechałam i nigdy do Polski nie wróciłam. Raz tylko przyjechałam, żeby zobaczyć, gdzie mieszkałam. I tylko przejechałyśmy przez Polskę, ale właściwie nigdy tam nie byłam. Kocham Polskę, zawsze się modlę i zawsze byłyśmy wychowane w duchu bardzo patriotycznym, więc dla mnie Polska jest Polską.

Kiedy arcybiskup Baraniak był tu ostatni raz?

Jak sobór się skończył, to arcybiskup Baraniak wyjechał i nigdy go więcej nie spotkałam.

Czy trzeba pamięć o arcybiskupie przywrócić? Jak Siostra myśli?

Potrzeba koniecznie, bo nieraz zapomina się o takich właśnie osobach, które są zasłużone nie tylko dla Kościoła, ale i dla ojczyzny. Przecież on był uwięziony nie tylko za to, że był arcybiskupem, ale i dlatego, że był Polakiem. Tak mi się wydaje.

Wywiad Jolanty Hajdasz z s. Wandą Baran pt. „Taki ojcowski charakter…” znajduje się na s. 4 grudniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Wywiad Jolanty Hajdasz z s. Wandą Baran pt. „Taki ojcowski charakter…” na s. 4 grudniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Ks. Cisło: Więcej Syryjczyków ginie dzisiaj z braku dostępu do leków i procedur medycznych niż od bomb [VIDEO]

Jeśli nie damy syryjskim dzieciom książki do ręki, to ktoś inny da im karabin – mówi ks. Waldemar Cisło, podsumowując kolejny rok działalności polskiej sekcji Pomocy Kościołowi w Potrzebie.


Ks. Waldemar Cisło, dyrektor polskiej sekcji Pomocy Kościołowi w Potrzebie, podsumowuje w Poranku kolejny rok jej działalności. Stwierdza, że 2018 r. przyniósł synergię organizacji świeckich i kościelnych. Przyczyniło się do niej powołanie przez rząd ministra do spraw pomocy humanitarnej i uchodźców, którym została Beata Kempa, a także przeznaczenie na pomoc środków z budżetu premiera.

Gość Poranka wymienia inicjatywy, które udało się zrealizować sekcji w mijającym roku.  Były to głównie działania w Syrii, o szczególnym znaczeniu dwóch projektów: Syria 2, dzięki któremu wyleczono 6 tysięcy osób, oraz Mleko dla Aleppo, w ramach którego 3 tysiące matek codziennie przychodziło po mleko w proszku dla swoich dzieci.

Sekcja w nadchodzącym roku nie zamierza spoczywać na laurach – ma nadzieję, że w 2019 r. uda jej się m.in. dofinansować szpital w libańskiej Zahle oraz wybudować w Syrii szkołę. Druga inicjatywa ma być zrealizowana dzięki współpracy z Węgrami.

Jeśli my im [dzieciom – przyp. red.] nie damy książki do ręki, to ktoś inny da im karabin.

Duchowny zaznacza, że nie zakończenie wojny w Syrii nie jest jeszcze jednoznaczne. Sytuacja może ulec znacznej zmianie po wycofaniu się z kraju wojsk amerykańskich. Dyrektor Pomocy Kościołowi w Potrzebie podkreśla nadal istniejący w państwie problem kurdyjski – sytuacja wojenna sprawiła, że Kurdowie ze zwiększonym zapałem podjęli starania o utworzenie zamieszkałego przez siebie państwa.

Gość Poranka stwierdza, że kolejnym krajem na Bliskim Wschodzie o trudnej sytuacji wewnętrznej jest Irak. Grozi mu rozerwanie na trzy części przez Iran, słaby rząd w Bagdadzie i Kurdów.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.K.

Prawdziwy bohater. Antoniego Baraniaka wspomina stryjeczna wnuczka / Jolanta Hajdasz, „Wielkopolski Kurier WNET 54/2018

Przypomnijmy sobie prawdziwych bohaterów, którzy nieśli na swoich barkach losy świata, losy Kościoła, losy historii ojczyzny, za cenę ogromną. I ksiądz Antoni Baraniak jest po prostu jednym z nich.

Jolanta Hajdasz, s. Jana Zawieja

Arcybiskup Antoni Baraniak. Bohater wydobyty z cienia

Z siostrą Janą Zawieją, przełożoną generalną Sióstr Nazaretanek, o jej relacjach – nie tylko rodzinnych – z arcybiskupem Antonim Baraniakiem rozmawia Jolanta Hajdasz.

Proszę powiedzieć coś o sobie. Jak Siostra trafiła do zakonu?

Jestem siostra Jana Zawieja, pochodzę z Leszna. W tej chwili jestem przełożoną generalną sióstr Nazaretanek, czyli Sióstr Najświętszej Rodziny z Nazaretu. Przez ostatnich szesnaście lat jestem w Rzymie, wcześniej byłam na różnych placówkach w Polsce.

Do zakonu trafiłam, można powiedzieć, przez pielgrzymkę, tak dosłownie rzecz biorąc, dlatego że poznałam Nazaretanki na trasie pielgrzymkowej z Poznania do Częstochowy. Ale to pewnie taki techniczny szczegół. Natomiast powołanie, myślę, że rosło we mnie dużo, dużo wcześniej, tylko wybór Nazaretanek nastąpił gdzieś tam w okolicach matury – tak, to było właśnie po maturze. Pojechałam wtedy do klasztoru, najpierw do Ostrzeszowa – i tak się zaczęła moja droga.

Kim dla Siostry jest arcybiskup Antoni Baraniak?

Dla mnie arcybiskup Antoni Baraniak jest kimś stale obecnym w moim życiu. Zawsze się u nas w domu mówiło i mówi o nim „stryjek”, chociaż tak naprawdę jego stopień pokrewieństwa w stosunku do mnie to nie jest stryj, ponieważ on jest bratem mojego dziadka Ludwika Baraniaka, ale tak się o nim mówiło – stryj, stryjek. Pamiętam od czasów dziecięcych, taką pierwszą pamięcią dziecięcą, że stryjek do nas po prostu przyjeżdżał. Zawsze też w domu było wielkie poruszenie, kiedy nagle padało hasło, że arcybiskup przyjedzie. Teraz myślę, że zajeżdżał do nas często, gdy było mu po prostu po drodze – może, na przykład, kiedy wracał z jakiejś wizytacji w parafii.

Siostra Jana Katarzyna Zawieja | Fot. J. Hajdasz

Pamiętam zwłaszcza jeden taki moment, który wraca po latach, takich odwiedzin arcybiskupa. Był dość zmęczony, zdjął z szyi swój krzyżyk i go na chwilę powiesił na takiej zasłonce za sobą. Ja wtedy mogłam mieć, nie wiem, może pięć–sześć lat, więcej nie. Na pewno to było przed moją pierwszą komunią i pamiętam, że mnie ten krzyżyk zaciekawił, bo był taki złoty, wysadzany kolorowymi kamieniami. Dla dziecka to musiało być coś atrakcyjnego. Ten krzyż zresztą widać na późniejszych portretach arcybiskupa. I ja go wtedy zapytałam, czy on jest ciężki. Pamiętam, jak on posadził mnie sobie wtedy na kolanach, spojrzał mi w oczy – miał takie spokojne, siwo-szare oczy, niebieskie; nie wiem, takie zapamiętałam – i tak mi powiedział: „Ciężki, bardzo ciężki jest ten krzyż”. No, ja sobie pomyślałam swoje.

Teraz widzę, że ja to zdanie odkrywam ciągle, po latach bardziej niż kiedykolwiek – co on wtedy mógł mieć na myśli. To było w okolicach roku może siedemdziesiątego drugiego, siedemdziesiątego trzeciego, czyli oczywiście to było już po więzieniu arcybiskupa, o którym ja wtedy pojęcia nie miałam.

A potem stryjek arcybiskup gdzieś tam zawsze był obecny w ten dosłowny sposób i w taki przenośny. Na przykład mam pamiątkę z pierwszej komunii świętej, mam życzenia, które dla mnie napisał, i książkę Iść za Jezusem, bardzo ładnie ilustrowaną. Dla mnie to było wtedy ogromne przeżycie, że otrzymałam od niego taki prezent. Pamiętam, że bardzo się z tego cieszyłam.

Potem już bardziej świadome odkrywanie przeze mnie arcybiskupa Baraniaka następowało w czasie mojego życia zakonnego. Kiedyś usłyszałam takie zdanie, to siostra Cherubina mi powiedziała, że arcybiskup mi moje powołanie wymodlił; nie wiem, skąd to wiedziała. Ja nie umiem tego powiedzieć, może kiedyś się dowiem, ale może i tak, może wymodlił. Niedawno miałam spotkanie z biskupem Napierałą, który przecież doskonale znał arcybiskupa Baraniaka. Fakt, że biskupowi Napierale troszkę się daty pomyliły, ale powiedział mi nagle: „Arcybiskup to się bardzo cieszył, jak siostra szła do klasztoru”. Nie mógł się cieszyć, bo już wtedy nie żył. Ale to mi też dało do myślenia – może coś kiedyś mówił, nie wiem. Napierała był wtedy jego sekretarzem, byli blisko.

W każdym razie ja sobie w którymś momencie uświadomiłam, że moja droga życia zakonnego idzie w jakiś sposób śladami arcybiskupa, i to dosłownie, w sensie miejsc. Dlatego, że pierwsze dwa domy zakonne, w których byłam, to był Kalisz, gdzie miałam postulat, i Ostrzeszów, gdzie odbyłam nowicjat. To są dwa domy, duże klasztory, które wtedy należały do archidiecezji poznańskiej. W związku z tym arcybiskup wizytował te domy, bywał w nich. W kronikach są zapisy. Potem wyjechałam do Warszawy. Warszawa – wiadomo, z czym się wiąże i jaki charakter miał jego pobyt w stolicy, i jego w niej rola. Miałam okazję być w tym domu, widzieć, gdzie pracował, gdzie mieszkał.

Z Warszawy pojechałam do Poznania. Oczywiście Poznań też wiąże się z jego drogą kapłańską. Byłam też parę lat w Gnieźnie. Wszystkie te miejsca mi się zaczęły układać. Z Gniezna wyjechałam do Rzymu. I pamiętam – gdy pierwszy raz byłam w Rzymie, miałam w pamięci, w oczach, takie zdjęcie arcybiskupa, na którym stoi na Placu Świętego Piotra. Musiało być wykonane w czasie sesji soboru, bo arcybiskup jest na nim w pełnej gali, z jakąś teczką pod pachą i stoi przed bazyliką. Zapamiętałam to miejsce i gdy pierwszy raz byłam na Placu Świętego Piotra, jakoś nie umiałam się oprzeć temu, żeby poszukać, gdzie to mogło być i stanąć sobie w tym miejscu, i popatrzeć na ten Rzym tak, jak on patrzył, zobaczyć to samo.

I później zaczęłam odkrywać zapiski w kronikach naszych obydwóch domów zakonnych, które mamy w Rzymie. Pierwszy dom zgromadzenia jest przy Via Machiavelli osiemnaście, a dom późniejszy, obecnie dom generalny, przy Via Nazaret czterysta. W obydwu tych domach arcybiskup bywał. W domu przy Machiavellego mieszkał. Używał nawet w czasie soboru naszej wizytówki „Via Machiavelli osiemnaście”. Ja to kiedyś odkryłam ze zdumieniem – to przecież jest nasz adres! Okazało się, że nasi wszyscy księża mieli takie wizytówki, pewnie i prymas miał wtedy taką, bo też tam podczas sesji soboru przebywał razem z innymi biskupami.

I to się dla mnie stało bardzo ważne, że ja chyba idę trochę jego drogą, o czym wcześniej nie wiedziałam. Jakoś tak to Pan Bóg poukładał, że w ten sposób też odkrywam arcybiskupa Baraniaka. I myślę, że przez to jest też między nami jakaś więź duchowa, ja ją przynajmniej czuję. Mam takie wrażenie, że ona się tworzy bardziej teraz nawet niż wcześniej, może bardziej świadomie. Wcześniej jeszcze, gdy studiowałam w Poznaniu na wydziale teologicznym, który przecież on stworzył, to czasami przed egzaminami albo przed jakimiś wykładami nawet tak się do niego zwracałam: „No stryjku, pomóż!” – bo czasu było mało, a egzamin przede mną i na przykład profesor Jędraszewski odbierał egzamin, a jego wykład do łatwych nie należał, aczkolwiek był szalenie ciekawy. Więc była i taka więź; czasem zdawałam egzamin, patrząc dosłownie na popiersie arcybiskupa na sali, gdzie odbywały się wykłady. Więc to jest taka droga, która zaczęła się już w dzieciństwie i, powiedziałabym, że chyba trwa do teraz.

Co wydaje się Siostrze najbardziej istotną rzeczą, która mogłaby pomóc w przywracaniu pamięci o arcybiskupie Antonim Baraniaku? Mam na myśli jego najbardziej heroiczny, więzienny czas. Czy pozostały w domu rodzinnym ślady tego, co on wówczas przeżył? Czy pozostały jakieś pamiątki, coś, co mogłoby nam przybliżyć ten okres jego życia

To, co on przeżył w więzieniu, pozostało okryte wielką tajemnicą. Także dla nas jako rodziny. Pozostały tylko jakieś szczątkowe wspomnienia. Ja na przykład jestem w posiadaniu listu, który napisał do mnie mój tato, kiedy już byłam w nowicjacie. Nie pamiętam tego, ale musiałam w którymś momencie zapytać, czy w domu coś wiadomo na ten temat, bo wyraźnie list taty mi na to odpowiada. Pamiętam, że w nowicjacie czytałam Zapiski więzienne prymasa Wyszyńskiego i to było dla mnie także odkrycie dotyczące stryjka; nagle gdzieś w tych Zapiskach pojawiają się jakieś wzmianki o nim. Więc zapytałam, czy w domu coś na ten temat więcej wiadomo, bo nigdy w rodzinie o tym nie rozmawialiśmy. I wtedy tato napisał do mnie list, w którym opisuje tylko, że stryjek niewiele mówił. Jeśli w ogóle coś mówił, to może dziadkowi Ludwikowi, ale dziadek Ludwik tego nikomu nie powtarzał. I napisał mi tylko tyle, że stryjek cierpiał, że po wyjściu z więzienia było widać w jego osobowości czy większą nerwowość, czy na przykład to, że nie mógł jeść wielu rzeczy, i że palił bardzo dużo papierosów, i to praktycznie do śmierci. Gdzieś to się w jakiś sposób musiało przecież objawiać.

Także wspomnienie jednej z tortur, którym był poddawany – kapiącej wody. To też opisał mi tato w liście: że na głowie stryjka było nawet małe wgłębienie, które stanowiło pozostałość po torturze kapiącej wody. Pierwsza kropla nie znaczyła nic, ale setna kropla to już była tortura. Bardzo mi to oględnie napisał. Ja ten list do dzisiaj mam i w sumie ten fragment odkryłam ponownie, dopiero kiedy pojawiły się „teczki na Baraniaka”, kiedy arcybiskup Jędraszewski to wszystko gdzieś zebrał i kiedy okazało się, że tam musiało się dziać coś więcej, tylko że o tym chyba nikt do końca nie wie.

Ja też mam takie poczucie, że dziadek Ludwik miał częsty kontakt z arcybiskupem. Zapamiętałam z dzieciństwa, jak dziadek wyjeżdżał do Poznania, że jechał do stryjka. Taką mglistą pamięcią dziecinną pamiętam, że mnie raz zabrał ze sobą; nie wiem, może potrzebował pretekstu, że jedzie tylko z dzieckiem, w odwiedziny. Pamiętam, że rozmawiali ze sobą, ja bawiłam się gdzieś w kącie i nie słyszałam, nie wiem, o czym rozmawiali. Natomiast mam poczucie, że dziadek mógł wiedzieć więcej, ale umarł na miesiąc przed arcybiskupem. Wszyscy w domu mieliśmy poczucie, że jeśli coś wiedział, to obaj zabrali tę tajemnicę razem do grobu.

Co Siostrze wiadomo o ich wzajemnej relacji? Czy byli sobie bliscy? Jak to Siostra zapamiętała?

Myślę, że byli bardzo bliscy, choćby na podstawie takiego faktu, jak się do siebie zwracali. W korespondencji rodzinnej to widać, jest „kochany Ludwisiu”, „kochany Antosiu”… Antoś, Ludwiś – tak się nawzajem nazywali. Dziadek miał więcej rodzeństwa, ale mam wrażenie, że oni dwaj chyba kontaktowali się najczęściej. Zawsze to było takie serdeczne. Jak stryjek miał przyjechać do domu, to pamiętam wielkie poruszenie, które temu towarzyszyło. Babcia zabierała się zaraz za pieczenie placka drożdżowego, musiał być koniecznie duży i z kruszonką, bo taki stryjek lubił. Zresztą to się powtórzyło we wspomnieniach moich starszych sióstr w Rzymie. Kiedy przyjeżdżał arcybiskup, a niewiele mógł jeść – to w domu zawsze był placek drożdżowy, dobra kawa i biały ser, bo to mu nie szkodziło. I pamiętam, że w naszym domu rodzinnym babcia zawsze piekła właśnie ten placek, choć, jak mówiłam wcześniej, czasami arcybiskup pojawiał się prawie ni stąd, ni zowąd. I zapamiętałam atmosferę radości, gdy on przyjeżdżał, wielkiej serdeczności.

Bardzo mocno pamiętam też ten rok siedemdziesiąty siódmy, kiedy w lipcu nagle umarł dziadek – zupełnie nagle, bo on nie chorował, to była nagła śmierć – i potem, niecały miesiąc później, umarł arcybiskup. I ja pamiętam taki wielki smutek w domu, to był naprawdę trudny rok… Potem jeszcze kilka razy przyjeżdżał biskup Przykucki, przywoził jakieś zdjęcia czy drobne pamiątki, bo wiadomo, że w pałacu biskupim likwidowano wtedy osobiste rzeczy stryja i pamiątki po nim, więc naturalnie przywożono wszystko to do rodziny. Nawet został mi w pamięci taki szczegół, może nieistotny, ale wiem, że przywieziono też wtedy jakieś ubrania arcybiskupa i ja coś z tych ubrań nosiłam. Teraz, jak sobie uświadamiam, że miałam wówczas jedenaście lat, to jak mały i drobny musiał być arcybiskup, skoro ja, jedenastoletnia dziewczynka, mogłam te rzeczy nosić… Po latach pokojarzyłam sobie, że to było jednak dosyć dziwne.

Tak go pamiętam. Może wspomnę jeszcze jedno wielkie dla mnie przeżycie z Rzymu. Przy okazji jednej z kapituł generalnych zgromadzenia – to są takie bardzo ważne wydarzenia w życiu zgromadzenia zakonnego – jeszcze za czasów Jana Pawła II miałyśmy audiencję u ojca świętego, taką prywatną, właśnie jako grupa sióstr z kapituły. I ówczesna przełożona generalna, matka Teresa Jasionowicz, przedstawiała każdą z nas, a przedstawiona na chwilę mogła podejść do Jana Pawła II, ucałować pierścień, zamienić parę słów. Jan Paweł już wtedy był starszy, ale wszystko bardzo go interesowało. No i pewnie z tego pośpiechu, bo nas była duża grupa, z tego pośpiechu przełożona generalna, przedstawiając mnie, nagle powiedziała takie zdanie: „A to jest wnuczka arcybiskupa Baraniaka”. Oczywiście łatwo sobie wyobrazić uśmiech na twarzy Jana Pawła II, który najpierw zareagował spontanicznie, a potem bardzo spoważniał i pamiętam, że właściwie tylko patrzył na mnie uważnie i cały czas powtarzał „Baraniak, Baraniak” – i nic więcej, tylko powtarzał sobie to nazwisko. I tak trzymał mnie długo za rękę i patrzył. Tyle mi zostało z tego spotkania.

Potem kiedyś arcybiskup Marek Jędraszewski przesłał mi piękne zdjęcie, na którym stoi właśnie arcybiskup Baraniak pośrodku, kardynałowie Wyszyński i Wojtyła po jego bokach, tak jakby go trzymają pod ręce, a jednocześnie trochę jakby na nim oparci – myślę, że to zdjęcie bardzo symboliczne. Wtedy ja sobie przypomniałam tamten moment z Janem Pawłem II i pomyślałam sobie – ile on musiał mieć w pamięci takich sytuacji i które, być może, ten moment mojego pojawienia się mu przypomniał? To jego spojrzenie zapamiętałam sobie do dzisiaj.

Jak Siostra myśli, czy i dlaczego abp Baraniak jest to postać, którą dzisiaj powinniśmy odkrywać, przywoływać jego pamięć? Czemu miałoby to obecnie służyć?

Moim zdaniem arcybiskup Antoni Baraniak jest częścią tej historii, o której nie wolno zapomnieć i której w żadnym wypadku nie wolno sfałszować. Myślę, że dla całej naszej rodziny bardzo bolesny był fakt, że proces oprawców został tak gwałtownie przerwany. To prawda, że został teraz ponownie podjęty, ale to wówczas rodziło poczucie wielkiej niesprawiedliwości. Pamiętam, że kiedy pojawiły się „teczki na arcybiskupa”, z dużym trudem je czytałam; nie byłam w stanie przeczytać wszystkiego od razu. Powstawało we mnie coś w rodzaju nawet takiej złości, jak to jest w ogóle możliwe, że zadaje się komuś tyle cierpienia, a potem jakby to nie istnieje, nie ma dowodów, nikt nic nie wie?

Więc myślę, że zwyczajnie sprawiedliwość, taka ludzka i historyczna sprawiedliwość to jest jakby jeden motyw, a po drugie – i tu, być może, powtórzę zdanie arcybiskupa Jędraszewskiego – nie wiem, ale uważam, że trzeba wydobywać, eksponować takich bohaterów wiary. Dzisiaj może nie mówimy, że jesteśmy prześladowani za wiarę, że Kościół jest prześladowany; bo pewnie w naszej ojczyźnie nie jest. Żyjemy w takich czasach, w jakich żyjemy, ale przecież w tylu innych miejscach na świecie jest cierpienie, jest prześladowanie Kościoła, jest prześladowanie chrześcijan!

Uważam, że o ludziach, którzy przechodzą takie prześladowanie czy to z powodów wiary, czy, jak tutaj u nas, w Polsce, gdzie nastąpiło pomieszanie wiary, polityki – wszystkiego pewnie – po prostu nie wolno zapomnieć, trzeba pokazywać, że takie osoby są i trzeba widzieć, że bywają czasy trudne, a można pięknie w nich żyć. I myślę, że arcybiskup Antoni Baraniak jest tego przykładem. Przecież mógł się załamać, mógł sobie dać spokój; po co to wszystko?… Przetrwał.

Dzisiaj i może dopiero dzisiaj wiemy, że to jego przetrwanie znaczyło wiele, bardzo wiele.

Dlaczego to jest ważne, żebyśmy dzisiaj jego historię przypominali, w Polsce, a nawet nie tylko w Polsce, bo przecież ma ona także wpływ na historię powszechną?

Tak, myślę, że to jest ważne dlatego, że jest to wielka prawda historyczna – i to nie są zbyt wielkie słowa – bo to jest życie człowieka, który udowodnił, że on za te wartości, w które wierzył, był gotów umrzeć. On poświęcił swoje życie Kościołowi, a w tamtym kontekście historycznym, trzeba powiedzieć – poświęcił także ojczyźnie. Bo przecież gdyby nie postawa jego i wielu innych, pewnie takich jak on, to jakie byłyby losy naszej ojczyzny, naszego Kościoła? Gdzie byłaby dzisiaj Polska, polski Kościół? Myślę, że to jest – od takiej zupełnie ludzkiej strony – historyczna prawda, którą trzeba ukazać, nie wolno o niej zapomnieć.

A patrząc ze strony nie tylko ludzkiej, myślę, że jest to bohater wiary, męczennik. Może to wielkie słowo, ale tak, był męczennikiem, o którym trzeba mówić także po to, żeby pokazać ludziom przykład, wzór. Dzisiaj, jak popatrzymy choćby na młode pokolenie, jakie banalne są czasami te wzorce bohaterów… A przypomnijmy sobie prawdziwych bohaterów, którzy nieśli na swoich barkach losy świata, losy Kościoła, losy historii ojczyzny, za cenę ogromną. I ksiądz Antoni Baraniak jest po prostu jednym z nich, akurat dla mnie bardzo bliskim, najbliższym, bo z rodziny. Ale wiemy, że takich bohaterów, ukrytych w cieniu, mamy wielu.

Wywiad Jolanty Hajdasz z s. Janą Zawieją, pt. „Arcybiskup Antoni Baraniak – bohater wydobyty z cienia” znajduje się na s. 5 grudniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Wywiad Jolanty Hajdasz z s. Janą Zawieją, pt. „Arcybiskup Antoni Baraniak – bohater wydobyty z cienia”, na s. 5 grudniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Kardynał August Hlond jako prymas Słowianin – wobec totalitaryzmu / Zdzisław Janeczek, „Śląski Kurier WNET” nr 54/2018

Jaka była rola Augusta Hlonda w dziejach Polski? W jakim stopniu wpływał na historię swojego narodu, a w jakim był narzędziem sił odeń silniejszych? Według jakich kryteriów oceniał wydarzenia i ludzi?

Zdzisław Janeczek

Kardynał August Hlond wobec totalitaryzmu (Cz. 1)

Wstęp

W epoce lekceważenia obywatelskich powinności wobec innych, w czasach, kiedy dominowała niechęć do lojalności wobec własnego kraju, brak poszanowania wolności, obojętność wobec przyszłości współobywateli, egoizm i krótkowzroczne samozadowolenie, osoba i nauki prymasa Augusta Hlonda, przepełnione wiarą w zmartwychwstanie Polski, „która idzie ku nam w chwale, wywalczona i odbita, sercami dźwignięta! Idzie ku nam jak jasność po burzy, jak słońce po nocy, jak sprawiedliwość po krzywdzie, jak sąd boży nad gwałtem”, były zapowiedzią prawd głoszonych przez Jana Pawła II o ojczyźnie, narodzie i patriotyzmie. Prymas Hlond także wyznaczył całemu Kościołowi w podzielonej politycznie i gospodarczo Europie nowy kierunek działania, którego realizacji na stolicy Piotrowej podjął się metropolita krakowski kardynał Karol Wojtyła.

August Hlond, portret autorstwa Adama Plackowskiego | Fot. archiwum Z. Janeczka

W przypadku tej niezwykłej postaci związanej z końcem tysiąclecia naszej państwowości i naszego chrześcijaństwa ważny jest szeroki kontekst polityczny, społeczny i kulturowy. Prymas August Hlond urodził się na Górnym Śląsku w okresie niewoli, był świadkiem odzyskania niepodległości i jej utraty, a także doświadczył dwóch systemów totalitarnych. Ostatnie lata jego życia przypadły na czasy niezwykłe, jakimi były narodziny PRL-u. Niniejszy esej ma zaprezentować drogę życiową Hlonda wypełnioną walką o obecność prawdy ewangelicznej w życiu narodu o wielkiej przeszłości historycznej, którą wykorzystywał jako materiał do budowania morale tego narodu. Autor zwrócił szczególną uwagę nie tylko na dominację religijnego posłania w całym nauczaniu „biskupa Słowianina”, który wierność Kościołowi utożsamiał z wiernością Bogu i Ojczyźnie. Stąd rozważania na temat wpływu wydarzeń 1863 r. i roli Hotelu Lambert w kształtowaniu postawy i osobowości młodego Hlonda. Tej refleksji nad dziedzictwem historyczno-kulturowym, które w przypadku Hlonda nie było trudnym do zniesienia brzemieniem (wprost przeciwnie – służyło umacnianiu wiary i patriotyzmu), towarzyszyła krytyka faszyzmu i komunizmu oraz kapitalizmu liberalnego, którym to systemom przeciwstawiał korporacjonizm chrześcijański jako trzecią drogę między kapitalistycznym egoizmem i błędami kolektywizmu. Po 1945 r., wkraczając w nową rzeczywistość społeczno-ekonomiczną, Hlond koncentrował się na temacie człowieka, jego wolności, godności osobistej i prawach, zaznaczając przy tym rolę wspólnoty i solidarności ludzkiej rodziny. Ponadto autor eseju zwrócił także uwagę na zagadnienie człowiek i historia, stawiając pytania: jaka była rzeczywista rola tego prymasa w dziejach Polski? W jakim stopniu wpływał on na historię swojego narodu, a w jakim sam był narzędziem sił odeń silniejszych? Wreszcie – jaki był jego stosunek do przeszłości i według jakich kryteriów oceniał wydarzenia i ludzi? Prezentowane przez autora nauki prymasa odpowiadają także na dwa zasadnicze pytania: co człowiekowi wolno zmienić i czego człowiekowi nie wolno burzyć?

Pamięć powstania 1863 r. i wpływ Hotelu Lambert

August Hlond urodził się w Brzęczkowicach koło Mysłowic. Dom rodziców był położony nieopodal Przemszy i tzw. trójkąta trzech cesarzy, gdzie stykały się granice trzech zaborów. Tutaj nocami w latach 1863–1864 przemykali przez granicę emisariusze powstańczego Rządu Narodowego, tędy szedł m.in. szlak przemytu broni dla walczącego Królestwa Polskiego, a po klęsce powstania przeprawiali się ostatni żołnierze dyktatora Romualda Traugutta, którzy szli na emigracyjną poniewierkę, by uniknąć carskiej kaźni lub Sybiru. Wyrazem uczuć Hlonda były słowa poświęcone ich cierpieniu i rozpaczy. „Po klęskach oręża polskiego – pisał on – wezbrana fala emigracyjna uniosła poza granice kraju tysiące rozbitków i ludzi skompromitowanych. Wielu z nich, stanąwszy na obczyźnie, ujrzało przed sobą groźne widmo nędzy. We Francji, Anglii, w Szwajcarii zaopiekowały się nimi polskie towarzystwa dobroczynne; we Włoszech, w Bolonii zdołało się przez kilka lat utrzymać tylko stowarzyszenie o charakterze wyłącznie literackim. Kto zatem w stronę półwyspu włoskiego skierował swe kroki tułacze i po tamtej stronie Alp stanął li tylko z kijem pielgrzymim w ręku, a w dodatku nie znał języka, ten musiał się chwytać ostateczności”. Rok 1863 stał się ważną cezurą w rozwoju życia duchowego i świadomości Augustyna Hlonda.

We Włoszech za sprawą ks. Jana Bosko po raz drugi skrzyżowały się drogi przyszłego prymasa Polski ze szlakami bohaterów roku 1863. Po latach A. Hlond dociekał, w jakich stosunkach pozostawał Bosko z rozwiązaną 19 VI 1862 r. polską szkołą wojskową w piemonckim Cuneo nieopodal Turynu, której jednym z organizatorów był gen. Józef Wysocki, oraz jakie relacje łączyły duszpasterza robotników z Hotelem Lambert. Dociekania te niewątpliwie wzmocniły tożsamość narodową i patriotyzm młodego salezjanina. Ożyły zapewne wspomnienia rodzinne o dziadku Marcinie Dubielu, które w Italii przeplatały się z opowieściami o wizytach ks. Bosko w Paryżu u książąt Czartoryskich, dla których odprawiał nabożeństwa. Do mszy służył mu wówczas książę Władysław (1828–1894) i jego syn August (1858–1893), wychowanek Józefa Kalinowskiego (ojca Rafała). Spotkania te zaowocowały rosnącym zainteresowaniem ze strony ks. Bosko kwestią polską, czego dowodem według Hlonda były wizjonerskie sny o białym orle północy wzlatującym „na horyzoncie politycznym Europy”, które można było interpretować jako zapowiedź powstania 1863 r.

Jan Bosko | Fot. Wikipedia

Z relacji Hlonda o twórcy zgromadzenia salezjanów wynikało, iż jego podziw wzbudziła wieść o bohaterskim zrywie Polaków, a smutkiem napełniły doniesienia o klęskach i prześladowaniach. W latach 1865–1880 ks. Bosko wielokrotnie spotykał powstańców zza rosyjskiego kordonu. Do tego pierwszego zetknięcia doszło w obliczu straszliwej katastrofy. Jak pisał Hlond: „Pewnego dnia stanął na zacisznym Valdocco przed księdzem Bosko młodzieniec […] – Skąd ty, mój przyjacielu? – spytał kapłan po francusku.

– Z daleka, z Polski, proszę Ojca.

– Aż z Polski…

– Ojciec przewielebny zna Polskę?

– Znam jej dzieje chwalebne. Znam Jagiełłę, Jadwigę, Sobieskich; znam Stanisławów, Kazimierza, Kingę…

– I nasze ziemie?

– Wasze ziemie, pulchne krwią bohaterów, pokryte pagórkami z kości wojowników.

– I naszą sławę wojenną?

– Znam Psie Pole i Grunwald, znam Warnę i Wiedeń, znam Racławice i Ostrołękę.

– I Krzywosądz?

– Znam.

– Jezus, Marjo! Ojcze, tam do dziś dnia stoją kałuże krwi naszej! Z wyszczerbionymi pałaszami przeszliśmy granice. Z niemą boleścią w sercu, z targającą rozpaczą, w poszarpanych łachmanach tułamy się po obcych krajach, umieramy ze znużenia i głodu, bo ręka, która mieczem władała, żebrać się wstydzi”.

Opowieść ta o pielgrzymach w czamarach i konfederatkach na głowach musiała A. Hlondowi głęboko wryć się w pamięć. Z sympatią wspominał księdza Bosko, który powitał przybyłych nie tylko z ciekawością, ale z szacunkiem i gościnnie. Wizyty Polaków i związane z nimi przeżycia mocno utrwaliły się w zakonnej tradycji. Hlond po kilkudziesięciu latach wskrzesił tamte rozmowy na łamach „Wiadomości Salezjańskich”. W artykule Ksiądz Bosko a Polacy nakreślił wizerunek królów, wodzów i bohaterów 1863 r., którzy bili się nie tylko o wielkość kraju, ale także o wolność i za wiarę. Wówczas zrozumiał, iż niezwykle ofiarna postawa powstańców 1863–1864 stała się wzorem dla następnych pokoleń Polaków walczących o niepodległość ojczyzny w XX wieku. Były to rozważania o sensie walki i poświęceniu, o szukaniu nadziei i siły do przetrwania. Ostatecznie rozmówca księdza Bosko, weteran 1863 r., został przekonany, iż siłą zgnębionej i osamotnionej Polski będzie wyższość duchowa oraz wiara w opatrzność Boską i dobro: „Biedna Polska! Biedna, ukrzyżowana, zabita, opuszczona, zdradzona! Tylko Bóg jej został i dobre dzieci. Nie dzieci, sieroty! I zostały serca miłosierne. W swej tułaczce po raz pierwszy z takim sercem się spotykam. Jeśli nie wzgardzisz naszą gościnnością, poznasz ich w tych murach całe setki”.

Jak pisał Hlond, ks. Bosko w latach 1865–1880 przygarnął wielu polskich tułaczy. Jedni byli spod komendy Ludwika Mierosławskiego, inni od Mariana Langiewicza. Część z nich, ukończywszy studia, „szukała sobie odpowiedniej kariery w świecie lub wstępowała do stanu duchownego”. Tą ostatnią drogę wybrał syn księcia Władysława (szefa Hotelu Lambert w okresie powstania styczniowego i kontynuatora dzieła Adama Jerzego), August Czartoryski, który wstąpił do salezjanów. 17 VI 1887 r. został on przyjęty do zgromadzenia w San Benigno Canavese, a 24 XI 1887 r. w Bazylice Maryi Wspomożycielki w Turynie otrzymał strój zakonny z rąk Jana Bosko. Młody książę zrzekł się rodzinnego majątku i tytułu ordynata, a własność swoją przekazał zgromadzeniu. W 1892 r. w San Remo przyjął święcenia kapłańskie. 8 IV 1893 r. zmarł, a ciało jego przewieziono do kościoła parafialnego w Sieniawie. W 1921 r. rozpoczął się jego proces beatyfikacyjny w Turynie, Madrycie i Krakowie. 25 IV 2004 r. Jan Paweł II ogłosił księcia Augusta Czartoryskiego błogosławionym.

Bł. ks. August Czartoryski | Fot. Muzeum parafialne jw.

August Hlond wraz ze starszym bratem Ignacym (1879–1928) przybył do zakładu salezjańskiego w Valsalice koło Turynu kilka miesięcy po śmierci księcia Augusta Czartoryskiego, tj. 26 X 1893 r. i od razu znalazł się pod urokiem tej postaci, która stała się dla niego jednym ze wzorów osobowych. Od razu dostrzegł w Czartoryskim ową „Diva progenies jagiellońską, zakwitającą w dalekich odroślach dawną wiarą i cnotami, wydającą ten wspaniały kwiat, jakby na udowodnienie, że Matka Świętych Polska, nie utraciwszy swej płodności, […] jak przed wiekami wydaje świętych przypominających Kazimierza Królewicza i Stanisława Kostkę”.

Hlond był przekonany, iż „Bóg od kolebki przysposobił Augusta na wyłączną służbę Bożą”. Książę urodził się w domu o wielkich tradycjach historycznych, biorącym swój początek od Jagiellonów, którego sławę ugruntował autorytet Adama Jerzego Czartoryskiego „niekoronowanego króla Polski”, znanego ze swego poświęcenia dla ojczyzny. Jego matką była zaś księżna Maria Amparo (zm. 19 VIII 1864 r.), córka królowej hiszpańskiej Marii Krystyny, która w Rzymie modliła się za Polskę i wykupywała z rąk ubożejących Polaków dla księcia Władysława cenne stare dokumenty i rękopisy. Wokół dorastającego małego Gucia (Zizi) oprócz rodziców pojawiali się kochający dziadkowie i babcie, m.in. księżna Anna Sapieżyna, stale zatroskana o wątłe i rozmarzone dziecko, które w szóstym roku życia zostało osierocone przez matkę. Chłopiec często myślami uciekał w krainę wyobraźni. W tej sytuacji, jak zauważał Hlond, „krew hiszpańska i polska, krew nad inne katolicka, parła dziecię do pobożnych ćwiczeń, do kościoła, do życia wewnętrznego. Otaczały go skrzydłem opiekuńczym najzbawienniejsze wpływy”.

Osobowość księcia, którego orędownikami stali się papież Leon XIII i ksiądz Jan Bosko, pomogła Hlondowi zbliżyć się nie tylko do idei nieistniejącej Polski, ale także istoty kapłaństwa. Czartoryski – daleki od fałszywej dewocji i egzaltacji, nie unikający umartwień i pokory, wyróżniający się silną wolą, wykształceniem, wrażliwością, dobrocią, gotowością do poświęceń, miłością bliźniego, uważany jeszcze za życia za świętego – był doskonałym wzorem do naśladownictwa. Dlatego wszystko co uczynił było tak ważne dla młodego Hlonda, a w szczególności jego chęć do pracy dla Polski, dokąd z gronem kleryków rodaków zamierzał powrócić. Hlond jako kontynuator tego wielkiego dzieła i zamierzeń Czartoryskiego tak w 1903 r. oceniał owoce jego pracy: „Pan Bóg zażądał od niego ofiary: cierpienia, choroby, przedwczesnej śmierci. Umarł – na słabość odziedziczoną po matce – w 35 roku życia, po sześciu latach życia zakonnego, w rok poświęceniach kapłańskich. Do Polski Salezjanów nie wprowadził, ale Polska przez niego zawarła ślub ze zgromadzeniem ks. Bosko. Otoczony blaskiem rodu i świętości stanął pomiędzy Polską a Zgromadzeniem i podniesioną ręką wskazał drogę młodzieży, która w zakonie chce pracować na korzyść swego kraju. Jego przykład i ofiara wywarły skutek niespodziewany. Powołania salezjańskie w ziemiach polskich tak się naraz namnożyły, że książę August, odjeżdżając w roku 1892 z Valsalice do Alassio, gdzie w kilka miesięcy potem umarł, błogosławił wzruszony setce młodzieży polskiej, która wstępując w jego ślady, zebrała się przy grobie ks. Bosko z zamiarem wstąpienia do Zgromadzenia”. W 1894 r. z powodu napływu dużej liczby rekrutów z ziem dawnej Rzeczypospolitej Salezjanie otwarli wyłącznie dla Polaków internat w Lombriasco. W gronie przyjętych 1 VIII znalazł się także Hlond. Ten ostatni w trosce, aby pamięć o Auguście Czartoryskim – „nowoczesnym Jagiellończyku” żyła w narodzie, starał się popularyzować jego życiorys. Duże nadzieje wiązał m.in. z przygotowywaną do druku w Krakowie biografią księcia.

Biskup Słowianin

Hlond postrzegał zadanie Polski w świecie słowiańskim jako misję kulturową, szanującą tak samo własną tożsamość, jak i odrębność sąsiednich narodów oraz historię. W Naukach świętowojciechowych wskazywał Polakom następujące cele: 1) Zjednoczenie duchowe Słowiańszczyzny, 2) Świadoma swojego posłannictwa Polska powinna kontynuować dzieło tworzenia wielkiej rodziny narodów, 3) Ojczyzna miała być widziana jako „wspólnota wznosząca nas ponad sprawy dla wspólnych celów narodowego powołania”. Pisząc „o naszej, godnej, słowiańskiej psychologii, uszlachetnionej i zdynamizowanej”, kreślił wizerunek nowego Polaka.

Prymas jako biskup Słowianin czuł nie tylko wartość duchową tego, co w przeszłości dokonało się w Gnieźnie na wzgórzu Lecha i na Wawelu w Krakowie. Przy sposobności chrztu Polski przypominał chrystianizację Słowaków, Morawian, Słoweńców, Chorwatów, Czechów i Rusinów. Z szacunkiem chylił głowę przed świętymi Apostołami Słowian: Cyrylem i Metodym. Dziękował braciom Słowakom za otworzenie przed światem „jednej z najstarszych ksiąg historii Północnej Słowiańszczyzny”. W Orędziu do Słowaków z okazji 1100-lecia założenia w Nitrze pierwszej świątyni chrześcijańskiej czcił pamięć świątyni Pribiny, a Nitrę nazwał „czcigodnym Rzymem słowackim!”. Żywił także głębokie przekonanie, iż w czasach rozkładu cywilizacji europejskiej nadchodzi epoka, w której Słowiańszczyzna odegra rolę historyczną. Pierwszym warunkiem powodzenia miało być wzajemne zbliżenie i poznanie się Słowian. Drugim przygotowanie elity, która by wszystkie narody słowiańskie do tej roli przygotowała. W ostatnim, trzecim punkcie Hlond zakładał, iż żywioł słowiański musi zdominować „spajający w jedną całość” chrześcijański pogląd na świat. Dobry przykład zbratania powinni dać Polacy i Czesi, których rodakiem był św. Wojciech, patron Polski.

Ks. August Hlond | Fot. ze zbiorów muzeum jw.

O przyjaźni polsko-czeskiej Hlond mówił w wywiadzie udzielonym przewodniczącemu zjazdowej komisji propagandy i prasy dr. Alfredowi Fuchsowi, wybitnemu historykowi Kościoła. Wypowiedź prymasa zamieścił na swoich łamach praski organ Ligi Katolickiej im. św. Wacława w Czechosłowacji – „Przechled” i czasopismo „Nadelni Lidove Listy”. Autor tych publikacji uczył nie tylko prawd ewangelicznych ludzi współczesnych, ale kreślił drogę życia przyszłych pokoleń. Analizował sytuację polityczną Europy i wskazywał na zagrożenia, szukał wspólnych korzeni. Do obu narodów zwrócił się w słowach: „Dziś, gdy nowoczesne pogaństwo dociera do nas z Zachodu, a bolszewizm azjatycki chce nas zatopić od Wschodu, wielka rodzina narodów słowiańskich jednoczy się na podstawach solidarności katolickiej”. W tym boju dobra ze złem zaszczytną rolę przypisywał braciom Czechom. Do rangi symbolu podniósł „Złotą Pragę”, duchową stolicę, której wyjątkowość kojarzył z ogromnym krzyżem na placu św. Wacława i pomnikiem „Księcia-Męczennika”, pierwszego Słowianina wyniesionego na ołtarze. Miejsce to łączył ze zwycięskimi dziejami krzyża w Koloseum i złotym krzyżem na rzymskim Kapitolu.

W myśli społecznej Hlonda „idea świętowojciechowa” jawiła się jako podstawa przyjaźni polsko-czeskiej i „podnieta do polsko-czeskiego zbliżenia i współpracy”. W wystąpieniu radiowym adresowanym Do Katolików Republiki Czechosłowackiej z okazji Zjazdu w Pradze wypowiedział następujące słowa: „Mógłbym to swoje do was przemówienie tym uzasadnić, że przychodzę od prastarej, jak ten wasz święty Wit praski, bazyliki gnieźnieńskiej, w której jako pierwszy na tronie Metropolitów polskich zasiadał wasz ziomek błogosławiony Radzym. Mógłbym to powołać się, że tam w tej archikatedrze Prymasów Polski leżą szczątki Dąbrówki, czeskiej księżniczki, a matki pierwszego koronowanego króla polskiego Bolesława Chrobrego. Mógłbym i to przytoczyć, że reprezentuję owo Gniezno, które w przejeździe na misje pruskie odwiedził nasz i wasz święty Wojciech i gdzie jego szczątki męczeńskie czcił cesarz Otton. Ale poza tym tytułem dawnych naszych stosunków kościelnych pragnę stanąć przed wami, przed ruchliwymi katolikami wolnej Republiki Czechosłowackiej, jako prymas odrodzonej Polski katolickiej, jako kardynał słowiański, jako zwolennik duchowego zbliżenia słowiańskiego i jako fanatyczny apostoł religijny solidarności i współpracy wszystkich północnych, południowych i wschodnich katolików Słowian”.

Nieprzypadkowo metropolita gnieźnieński 29 VI 1935 r. otwierał jako legat papieski Kongres Eucharystyczny w Lublanie, gdzie zabrał głos, wyrażając „radość Polaka, Słowianina północnego” mogącego zastępować „Ojca chrześcijaństwa”. Mówił o zagadnieniach ekonomicznych i kryzysach dręczących i niszczących narody, a także o „wieczystych celach” człowieka i ludzkości. Sensu historii Słowiańszczyzny dopatrywał się w posłannictwie świętych apostołów Cyryla i Metodego, którzy połączyli wszystkich Słowian „braterską spójnią duchową”. Nawołując do zgody i jedności, wypowiedział w Lublanie znamienne słowa: „Bracia! Wyczyśćcie stary kwas, abyście byli przaśni” i „Ześlij Ducha Twojego, a będą stworzeni i odnowisz oblicze ziemi”. Uroczystości w Pradze i Lublanie traktował jako wielkie święta Słowian. Wieszczył tam wspaniałą przyszłość potomkom Lecha, Czecha i Rusa, których bogactwo duszy w wielkiej mierze było jeszcze nierozbudzone i niewykorzystane. Dlatego nawoływał: „Wyjdźmy ze swych katedr łacińskich i wschodnich, jak szedł św. Wojciech i jak szli święci Cyryl i Metody!”.

Okazją do zaznaczenia wyjątkowej roli „dziedzictwa świętowojciechowego” były obchody 950-lecia męczeńskiej śmierci św. Wojciecha. Hlond w okolicznościowym Liście pasterskim nakreślił wizerunek tej wyjątkowej postaci w dziejach Polski i Czech. Zwracając się do mieszkańców swojej diecezji pisał: „postać św. Wojciecha widziana z odległości stuleci sprawia wrażenie meteoru na niebie średniowiecza. Jakby powszechnym prawom ładu urągając, słania się Wojciechowa gwiazda po nieboskłonach Kościoła. To blaskiem olśniewa, to gdzieś w dali przygasa, to się za widnokręgami kryje, to nowym świetlanym urokiem zdumiewa. Wzbiła się w przestworza z czeskiej ziemi. Jaśnieje nad Pragą i Rzymem, szybuje nad mniszym gniazdem Monte Cassino, Nad Niemcami, nad Francją, by znowu w całej pełni zabłysnąć nad węgierskim Ostrzyhomiem. Poczym niespodziewanym obrotem zwraca się ku północy, płynie niebem młodej Polski ponad Gnieznem, ku Bałtykowi, i tam się rozpada w purpurowej zorzy, pokrywając ziemię polską świetlaną smugą, której czasy nie ściemnią”.

Hlond, posiadający dużą wiedzę historyczną, a zwłaszcza z dziejów Kościoła, podkreślał rangę dziedzictwa, jakie pozostawił św. Wojciech Polakom, Czechom, Węgrom i Niemcom. Pisał i mówił o roli św. Wojciecha w stworzeniu solidarnego świata chrześcijańskiego w Europie, „świata o kulturze łacińskiej, strzegącego swych odrębności plemiennych i niezawisłości państwowej każdego z trzech narodów”. Zdaniem Hlonda do realizacji tej idei święty chciał zaangażować papieży, cesarzy i panujących. Temu celowi prawdopodobnie służyć miało nawet przyjęcie habitu benedyktyńskiego. Przypominanie zasług Dąbrówki, Bolesława Chrobrego, św. Stefana, cesarza Ottona III oraz papieży Jana XV, Grzegorza V i Sylwestra II miało na celu przygotowanie gruntu pod nową europejskość przyszłości. Hlond, akcentując zasługi świętego Wojciecha, zwracał uwagę na jego umiejętność łączenia tradycji duchowych Zachodu i Wschodu. Prymas równocześnie wskazywał na wyjątkową rolę piastowskiego dziedzictwa w odradzającej się Europie. „Pełne chrześcijaństwo w Polsce ma być zapowiedzią rechrystianizacji świata. Mocarną wiarą – pisał Hlond – wyzwólmy u siebie i u sąsiadów wielkość ducha, uwięzioną i tłukącą się w próżniach ideowych”.

O zagrożeniach komunizmu

Oceniając leninowską odmianę marksizmu, czynił krytyczne uwagi zarówno pod adresem Marksa i Engelsa, jak i Lenina. Wszystkim trzem zarzucał, iż nie szanowali praw jednostki („równości człowieczej”). Oceniając aksjologię Marksowską zwracał uwagę na odmienność poglądów Michała Bakunina, który „rozszedł się z Międzynarodówką”. Jako pierwszy z tej trójki za „władzą autorytatywną”, według Hlonda, opowiedział się Marks, a za nim poszedł Lenin i rosyjscy rewolucjoniści, opierając się na własnych tradycjach i tworząc pojęcie dyktatury proletariatu sprzecznej z zasadami demokracji. Rosyjski bolszewizm – zdaniem prymasa – nie przezwyciężył złych tradycji carskiego samodzierżawia i rzucały na niego złowrogi cień postaci Iwana Groźnego i Piotra Wielkiego, którzy nie stosowali się do żadnych zasad etycznych. Komunizm (socjalizm), korzystając z tych doświadczeń, wprowadził w życie narodów „demona stałej, codziennej rewolty, materii przeciw duchowym wartościom, namiętności przeciw rodzinie, swobody zwierzęcia przeciw prawu moralnemu, burzycielstwa przeciw budowaniu kultury chrześcijańskiej”.

Nauki Hlonda wpisywały się głęboko w polską tradycję. Już Zygmunt Krasiński w Memoriale dla Napoleona III z października 1854 r. stwierdził, iż Rosja „rewolucjonistów”: Iwana Groźnego, Piotra Wielkiego i Mikołaja I była „wielkim komunizmem” rządzonym przez władzę o wiele okrutniejszą i niebezpieczniejszą w porównaniu z takimi „terrorystami” jak Danton, Marat i Robespierre razem wzięci. Korzystając z tych doświadczeń ludzkości, prymas zwolennikom ideologii totalitarnej przypominał, iż państwo w pojęciu chrześcijańskim nie powstaje na grobach jednostek, lecz składa się z żywych i świadomych obywateli.

Hlond, zmagając się z komunizmem, walczył o prawa i godność człowieka. Stale podkreślał status każdej osoby powołanej do życia przez Boga, która była niepowtarzalna. Potępiał „urzeczowienie” człowieka, gdyż był on obrazem Boga, wartością, nie zaś przedmiotem. Szansę dla ocalenia „tajemnicy człowieka” widział w chrześcijaństwie, zawsze inspirującym, twórczym i młodym. Jego oceny i punkt widzenia opierający się na personalizmie przyjęli i rozwinęli w swoich naukach kardynałowie Stefan Wyszyński i Karol Wojtyła. Wszyscy trzej kontestując marksizm przeciwstawiali jego zasadom (demonizującym rolę mas) ‘osobę’, której podstawową cechą była wolność zorientowana na jakiś cel, gdyż człowiek został moralnie i duchowo powołany do wielkich zadań.

Jednym z koronnych niebezpieczeństw, na jakie wskazywał w okresie międzywojennym, była propaganda komunizmu. Hlond uważał, iż „ideologię bolszewicką należy bezwzględnie odrzucić, chociażby tylko dla jej wojowniczego stosunku do Boga i religii oraz dla sprzecznej z prawem bożym i naturalnym etyki ogólnej, społecznej i rodzinnej”. Żywił głębokie przekonanie, że komunizm żadnego narodu nie uszczęśliwi, bo jest w swych założeniach niezgodny z naturą ludzką. A chociaż odniósł niejeden sukces w dziedzinie techniki, to zawsze pozostanie jego hańbą, że znaczył swój pochód „niesłychanym terrorem i nieopisanymi bezeceństwami.” Pisząc o groźnych przewrotach w dziedzinie moralnej, o dążeniach do zagłady życia rodzinnego, o niszczeniu „źródeł życia” cywilizacji, traktował ten system jak zarazę, przed którą należało chronić państwa i narody.

Rodzice prymasa Augusta Hlonda, Jan i Maria z d. Imiela | Fot. jw.

Prymas Hlond z przerażeniem obserwował działania przedstawicieli nowego systemu ustrojowego na obszarze powojennej Rzeczypospolitej. Ubolewał, iż ważne postanowienia są wprowadzane w Polsce wbrew woli narodu i wbrew jego duchowi. Ostrzegał rodaków, iż „penetracja komunizmu ma dwa oblicza”, a komuniści „w swych trzewiach niosą zdradę”, „oportunizm” i „wewnętrzne rozbicie duchowe”. Swą wiedzę na temat zbrodniczego systemu zawdzięczał doniesieniom o prześladowaniach Polaków i wyznań religijnych na obszarze dawnej Rosji, jakie napływały w okresie międzywojennym do Warszawy i Watykanu. Komunizm według prymasa oznaczał: „osłabienie woli”, „wpływy postronne”, realizację „prywatnych ambicji i interesów” oraz „utrzymanie Polski w zależności”, a także „poniżenie Ojczyzny”. Dlatego komunizm nazywał „najgroźniejszą zarazą społeczną, polityczną, moralną”. Ostateczna konkluzja brzmiała: „dziś rolę opium ludów odgrywa wojujące bezbożnictwo – bezbożnictwo bolszewickie” zaś „realizacja socjalizacji marksistowskiej prowadzi do kolektywów proletariatu i głodomorów, a ta znowu wywołuje z konieczności wrogie dyktatury”.

Według obserwacji i doświadczeń Hlonda marksizm „rozbijał wszędzie jedność narodów i ich dobrobyt, zubożył je, sproletaryzował. Zrobiono z niego mistykę spirytystyczną i modną ideologię pretendującą do nieomylności i do monopolu postępu czy konsumpcji socjalnej”. Ponadto uważał, iż w życiu publicznym komunizm uniemożliwiał wyrażenie woli zbiorowej narodu. Przestrzegał także przed metodami, jakie powszechnie stosowali komuniści. Byli oni „namiętni, bezwzględni”; ich „argumentem nie ostatnim przymus i terror”.

Jako nauczyciel wiary i zasad moralnych obawiał się negatywnego wpływu tej ideologii, gdyż „wychowanie komunistyczne dąży do deprawacji człowieka i do ogłupienia go w czarnej niewoli”. Dlatego też żywił głębokie przekonanie, iż „Polska nie może wejść w skład świata komunistycznego” i należy wszystko zrobić, aby uniknąć „oplątania Polski marksizmem”, która już i tak „stała się dzierżawą jednej partii”. Według prymasa w tej sytuacji jedyne słuszne wyjście to „ostro przeciwstawiać się doktrynie i zamiarom komunizmu”, „nie szukać rozejmu z komunizmem, lecz usunąć go z polskiej duszy”. „Zawieranie kompromisu ideologicznego z komunizmem jest nie do pomyślenia”, gdyż „drogi komunizmu i chrześcijaństwa nie mogą się spotkać – muszą się rozejść”. „Polska nie zatonie w morzu komunistycznym dzięki swemu katolicyzmowi”. „Kościół nie powinien szukać spokoju i dobrych czasów. Ma pójść na walkę z duchem materializmu i bez wylęknienia mocować się z propagandą zła”. W rozmowie z ambasadorem Francji Jeanem Baelenem w czerwcu 1948 r. miał oświadczyć, iż „żaden układ z diabłem nie jest możliwy”. Zresztą od dawna żywił przekonanie, iż jedyną łaską, jaką Międzynarodówka mogłaby obdarzyć na wypadek swego zwycięstwa tych, którzy jej zbyt łatwo uwierzyli, byłby gest Polifema wobec Ulissesa: pożarłaby ich jako ostatnich.

Medal upamiętniający pierwszego biskupa katowickiego | Fot. jw.

W ówczesnej rzeczywistości trudno było szukać kompromisu. Po wygranych „wyborach” gdy prezydentem został Bolesław Bierut, a na czele rządu stanął Józef Cyrankiewicz, otwierała się droga do władzy dyktatorskiej sprawowanej przez PZPR. Wzmagały się ataki na ludzi odmiennej opcji politycznej, żołnierzy Armii Krajowej i Batalionów Chłopskich, zlikwidowano PSL i Stronnictwo Pracy. Kardynał Adam Sapieha kierujący wraz z prymasem Augustem Hlondem powojenną polityką Kościoła, zagrożony uwięzieniem, w kilku słowach ocenił sytuację: „Brak czegoś, co by dawało nadzieję na przyszłość, przygniata”. Znając zaś metody śledcze funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa, wydał następującą dyspozycję: „W razie gdybym został aresztowany, stanowczo niniejszym ogłaszam, że wszelkie moje tam złożone wypowiedzi, prośby i przyznania są nieprawdziwe. Nawet gdy one były wygłaszane wobec świadków, podpisane, nie są one wolne i nie przyjmuję je za swoje”.

Komuniści zmierzali do unicestwienia Kościoła w Polsce i do izolacji środowisk katolickich. W tym celu rozwiązano wszelkie stowarzyszenia oraz przystąpiono do ścisłej inwigilacji i tworzenia grup zależnych od nowej władzy, takich jak „księża patrioci”, „księża postępowi” czy Komisja Księży przy Związku Bojowników o Wolność i Demokrację – ich zadaniem było wydawanie deklaracji sprzecznych z orzeczeniami Episkopatu. Hlond, jakby przewidując działania przeciwnika rozumiał, iż „Komuniści nie skatoliczeją pod wpływem środowiska polskiego, dopóki są opętani posłannictwem postępu materialistycznego” oraz dążeniem do monopolizacji demokracji. W takiej sytuacji trudno było liczyć na jakieś modus vivendi, gdy nie mogła sprawdzić się ani postawa legalisty, ani stańczyka. Rychła śmierć prymasa Hlonda i metropolity krakowskiego Sapiehy uchroniła tychże hierarchów polskiego Kościoła od szykan, jakim w najbliższym czasie został poddany kolejny prymas, kardynał Stefan Wyszyński. Nie lepiej kształtowała się sytuacja polityczna w pozostałych krajach Europy Środkowo-Wschodniej, gdzie zdaniem prymasa „złe siły usiłowały podchwycić możliwości opanowania ludów zmęczonych długimi latami wojny”, a „członkowie rządów totalitarnych przekraczali swe uprawnienia”. Przygnębiony i bezsilny, skomentował najnowszy bieg wydarzeń, iż „napór komunizmu chce ogarnąć cały kontynent”.

Podobnie jak Eugeniusz Kwiatkowski, podkreślał wagę gospodarki rynkowej i widział jej związek z suwerennością Polski. Marzyła mu się Rzeczpospolita jako wielki, nowoczesny kraj, ważny ośrodek cywilizacji i współpracy europejskiej. Tymczasem przeprowadzane przez komunistów „reformy” nie zapowiadały postępu gospodarczego, lecz nędzną wegetację. Na podstawie obserwacji zachodzących zmian odnotował: „Upaństwowienie jest klęską naszych czasów i wszystko albo przynajmniej jak najwięcej ma mieć państwo, a jak najmniej – obywatel. Jest klęską, bo przy naturze człowieka to prowadzi do zaniku najlepszych inicjatyw i do tego, że człowiek leniwy, głupi, egoista za to samo uchodzi co pilny, sumienny, zdolny, przedsiębiorczy. Jakie straty walorów duchowych i jakie straty materialne! W tym punkcie zrywajmy ostatecznie z socjalizmem. (…) nieprawdą jest, że przez upaństwowienie lud zarabia; przeciwnie, wszystko utraci; w instytucjach państwowych (zarabiających) najwięcej wychodzi na jaw samolubstwo i wygoda, i to u urzędników, i u wszelkich pracowników. (…) przedsiębiorstwa państwowe, nie mające konkurencji, nie stoją na wyżynie, a za brak wkładu najlepszych energii i większej oraz lepszej produkcji płaci obywatel. (…) etatyzacja to ogólne ubóstwo, to proletariat rozciągnięty na całość narodu”.

Czytając te słowa zrozumiemy, dlaczego tak bardzo prymasowi Hlondowi zależało na oswobodzeniu narodu spod jarzma komunizmu. Pogodził się wprawdzie z upadkiem II Rzeczypospolitej, której w nowym układzie sił politycznych świata nie można było restytuować, ale w nowym państwie polskim chciał widzieć gospodarczą i polityczną indywidualność ożywioną tradycją i chrześcijańskim duchem. Gotów był uznać tę nową Polskę w jej aktualnych granicach, ale nie za cenę dobra narodu, którego przyszłość była mocno zagrożona. Dlatego według niego zadaniem suwerennego państwa byłoby ustrzeżenie obywateli od kosztownego eksperymentu społeczno-politycznego. Skojarzywszy się z racjonalizmem – konkludował prymas – komunizm „rozbija społeczeństwa i państwa, zwalcza walory duchowe, głosi pogański materializm, tworzy fronty ludowe. Tego raka trzeba wyciąć, który zahamował i zdezorganizował życie i zabijał narody […] tylko państwo może wytępić komunizm”. „Tylko odnowiona jedność religijna da Europie nową moc oparcia się takim zjawiskom zagłady jak hitleryzm i bolszewizm”.

Narodowy socjalizm – współczesna forma pogaństwa

Prymas August Hlond słowo ‘faszyzm’ kojarzył z nienawiścią, szowinizmem, rasizmem, „cyniczną pogardą dla wszelkiego prawa”, przemocą, nihilizmem, „niszczycielską lawiną”, „nowożytnym pogaństwem”, wojną i „zmierzchem fałszywych bogów” – Gotterdammerung. Jego zdaniem faszyzm „wyhodował nowe barbarzyństwo, doszedł do koncepcji lebensraumów, przywrócił prawo pięści, sięgnął po niewolnictwo”. Prymas totalitaryzm niemiecki krytykował za nawrót do zwierzęcości i animalnych instynktów oraz za dzikość, bezwzględność i okrucieństwo. Potępiał go także za deptanie praw małżeńskich i rodziny, co znalazło wyraz w propagowaniu ze względów demograficznych „rozpłodu na wzór obór doprowadzonych do największej rentowności”. Nie mógł też doczekać się, aż hitleryzm „padnie pobity i zginie jak bestia z Objawienia”.

Niemcy na mysłowickim rynku podczas okupacji | Fot. archiwum Z. Janeczka

Po zakończeniu wojny uważał, iż ostateczny cios tej ideologii zadał Międzynarodowy Trybunał, odsłaniając światu ogrom zbrodni dokonanych pod sztandarami faszyzmu. Według Hlonda Norymberga potwierdziła wiarygodność raportów, którymi Polska już sześć lat wcześniej przed „niedowierzającym światem potworność hitlerowskiej wojny dokumentowała”. Dziś nie jest to już „propagandą polską” – pisał prymas – lecz opartą na oryginalnych świadectwach hitlerowskich „prawdą historyczną” o niszczycielskiej lawinie nazistowskich napastników, która „przewalała się przez kraje napadnięte z cyniczną pogardą dla wszelkiego prawa, pozbawiając życia ludy, zakuwając je w krwawą niewolę, dopuszczając się sadystycznych gwałtów i niezliczonych zbrodni, mordując miliony niewinnych ofiar”. Wskazując na ogrom zbrodni, uznawał za bezprzedmiotowy spór o to, czy faszyzm jest z prawicy, czy z lewicy. Definiował faszyzm jako ideologię totalitarną, dla której jednostka nie liczyła się jako osobny element, tylko jako część całości, mianowicie narodu. Człowiek-osoba mógł żyć tylko w pełnej identyfikacji z narodem, co w praktyce oznaczało zaprzeczenie indywidualizmu i laicyzację. Zdaniem Hlonda prowadziło to do wyolbrzymienia nacjonalizmu i terrorystycznych zachowań względem innych nacji. „Szał rasowy i potęga zła objawiły się w tak nieprawdopodobnym potopie barbarzyństwa, że zdawało się, jakoby za dni naszych przepaść miały – wiara w postęp moralny ludzkości, a nawet samo człowieczeństwo. Pędził tę rozwścieczoną masę brunatną mit XX wieku, wylęgły w bezbożnych duchach jako totalny”. Z przerażeniem obserwował, jak naziści takie pojęcia jak: ‘ojczyzna’, ‘wspólnota’, ‘wolność’, ‘rodzina’ i ‘obowiązek’ napełniali nowymi treściami. Był to początek ponownej oceny wartości, która prowadziła do zanegowania cywilizacji chrześcijańskiej służącej dotąd Europie jako intelektualny i moralny kompas.

Faszyści „wyznający walkę z Kościołem aż do upadłego” afirmowali „rozkosz”, którą przeciwstawiali chrześcijaństwu. „Hitlerowskie prześladowanie Kościoła – pisał prymas – bywało niesłychanie perfidne, zamaskowane względami politycznymi, obliczone na stopniowe podrywanie powagi Kościoła. Po ostatecznym zwycięstwie miał nastąpić brutalny pogrom organizacji kościelnej na kontynencie europejskim”. Aby osiągnąć ten cel, „zniesławiano hierarchię bezczelnymi oszczerstwami, szpiegowano i paraliżowano zarządzeniami policyjnymi pracę duchowieństwa, odbierano Kościołowi szkoły, zakłady wychowawcze, sierocińce, instytucje opiekuńcze, wydawnictwa i prasę, seminaria, domy katolickie, klasztory i kościoły”. Pod pozorem działalności antypaństwowej lub wystąpień niezgodnych z ustrojem hitlerowskim „więziono biskupów, kapłanów, zakonników, działaczy i pisarzy katolickich, których męczono w więzieniach, rozstrzeliwano bez sądu, głodzono w obozach, stłaczano masowo w komorach gazowych”. Stosunki dyplomatyczne między Trzecią Rzeszą a Stolicą Świętą „były w formach na pozór poprawne, ale nieszczere, owszem, nacechowane niesłychaną obłudą”.

Ambasador Hitlera zasypywał Sekretariat Stanu zażaleniami na kler niemiecki i krajów zajętych, jak pisał Hlond: „żądał usunięcia biskupów polskich i zastąpienia ich niemieckimi rządcami diecezji, domagał się uznania suwerennych praw niemieckich przez duchowieństwo państw okupowanych, a równocześnie rząd hitlerowski odrzucał zupełnie episkopat i wiernych od Stolicy Apostolskiej, nie pozwalał ogłaszać ani czytać, ani zarządzeń przekazywać, a w pismach ustawicznie podrywał autorytet Kościoła, tłumacząc fałszywie jego stanowisko i fałszując enuncjacje papieża. Stolica Święta składała noty, wysyłała protesty, broniła praw Kościoła, ujmowała się za biskupami i duchowieństwem, zwracała uwagę na zbrodnie władz hitlerowskich, odrzucała insynuacje Ribbentropa, prostowała fałsze propagandy niemieckiej. W swych historycznych przemówieniach wojennych papież podkreślał zasady etyki państwowej i międzynarodowej, potępiał okrucieństwa i gwałty, poddawał ostrej krytyce totalizm polityczny, nawoływał do sprawiedliwości, ludzkości i miłości chrześcijańskiej, co organy Goebelsa wykładały jako tendencyjne podrywanie niemieckiej spójni narodowej i jako zamach na bitność brunatnej armii”.

Piętnując zbrodnie faszyzmu, prymas Hlond sytuował to zjawisko w perspektywie historycznej między przeszłością i przyszłością, oceniając, iż Kościół od czasów męczeństwa św. Piotra w okresie prześladowań Nerona nie przeżywał takiego ucisku jak w latach wojny. Jego zdaniem „W szale antykościelnym spławił Hitler w krwi i ogniu polskie życie kościelne i zapoczątkował jakby apokaliptyczny okres powszechnego natarcia mocy piekielnych na chrześcijaństwo”.

Hlond, odnosząc się do różnych zagrożeń totalitarnych, zawsze zaznaczał, iż pomiędzy łamanym krzyżem Hitlera, a krzyżem Chrystusowym nie ma kompromisu. Swastyka podobnie jak sierp i młot były dla niego symbolami rozkładu moralnego, anarchii i nienawiści oraz wojny powszechnej i największym niebezpieczeństwem dla cywilizacji chrześcijańskiej.

Cdn.

Artykuł Zdzisława Janeczka pt. „Kardynał August Hlond wobec totalitaryzmu” cz. 1 znajduje się na s. 6 i 7 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Zdzisława Janeczka pt. „Kardynał August Hlond wobec totalitaryzmu” cz. 1 na s. 6 i 7 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Hanna Shen: Chińskie miasta wydały dekrety zakazujące sprzedaży choinek, wystawiania ozdób świątecznych

Hanna Shen opowiada o świętach Bożego Narodzenia w Chinach. Wiele miast zakazuje tych świąt. Święty Mikołaj znika z witryn sklepowych uznany za kulturową inwazję Zachodu.

Abp Hoser: Ukazywanie Kościoła do cna skorumpowanego, jak w „Klerze”, to przykład tsunami laicyzacji

Abp Henryk Hoser opowiada w Poranku WNET o przygotowaniach chrześcijan w Medjugorie do świąt Bożego Narodzenia. Komentuje również postępującą w Polsce laicyzację.

Czy można doznać molestowania i wielu innych cierpień i być szczęśliwym człowiekiem?

Czy można przebaczyć matce, która miała problemy z alkoholem i do której ma się wiele żalu? Z opowieści pani Anety wynika, że jest to możliwe.

Nie zawsze było jej po drodze z Bogiem, lubiła imprezy, alkohol. Ale wiele zaczęło się zmieniać, kiedy jej syn wylosował figurę Maryi. Było to jak zaproszenie Matki Bożej do jej życia. Zaczęła chodzić z synem na roraty i odczuwać tam ogromny głód komunii świętej.  Pojawiło się w niej pragnienie wyjścia z grzechów nieczystości. Postanowiła odejść od mężczyzny, z którym żyła bez ślubu. Dołączyła do róży różańcowej rodziców za dzieci. ,,Zaczęła się droga do Maryi przez różaniec”.

Audycja „Jesteśmy Razem” gościem Ksiądz Infułat Doktor Jan Sikorski

O sensie świąt bożego narodzenia rozmawiamy z Księdzem Janem Sikorskim.

Jan Andrzej Sikorski (ur. 12 listopada 1935 w Kaliszu) – duchowny katolicki, kapłan archidiecezji warszawskiej, doktor teologii, honorowy prałat Jego Świątobliwości, pierwszy naczelny kapelan Duszpasterstwa Więziennego RP, od 2011 protonotariusz apostolski.

Ks. Isakowicz-Zaleski: Kościół powinien wszcząć dochodzenie w sprawie oskarżanego o pedofilię ks. Jankowskiego

Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski opowiada o nadaniu autokefalii ukraińskiej Cerkwi oraz o głośnej ostatnio sprawie ks. Jankowskiego, który jest oskarżany m.in. o wykorzystywanie seksualne dzieci

Sobór zjednoczeniowy, który odbywał się w kijowskiej świątyni Mądrości Bożej, ogłosił 15 grudnia ustanowienie nowej organizacji: Cerkwi prawosławnej na Ukrainie. Zdaniem ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego od strony duchowej to bardzo dobry krok, jednak ukraińskie władze próbują go upolitycznić:

Obecna sytuacja na Ukrainie to próba złączenia bardzo podzielonej i skłóconej Cerkwi prawosławnej w jedną całość. Z jednej strony jest to zjawisko bardzo pozytywne, ale z drugiej niestety widać, że politycy ukraińscy próbują zrobić z tego sprawę polityczną. Dotyczy to w szczególności prezydenta Ukrainy Petra Poroszenki, który chce ukazać się światu jako jedyny prawdziwy prawosławny, który ingeruje w sprawy Cerkwi. Bardzo kibicuję prawosławnym na Ukrainie, aby udało im się znaleźć sposób na złączenie całej Cerkwi.

Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski komentuje również sprawę ks. Henryka Jankowskiego. Na początku grudnia bieżącego roku magazyn „Duży Format” opublikował reportaż „Sekret Świętej Brygidy. Dlaczego Kościół przez lata pozwalał księdzu Jankowskiemu wykorzystywać dzieci?”, w którym kapelan „Solidarności” i proboszcz parafii świętej Brygidy w Gdańsku  został oskarżony m.in. o pedofilię.

Dla mnie jest to duża hipokryzja. Ja nie usprawiedliwiam zachowań ks. Jankowskiego, mnie też zawsze wiele rzeczy w jego osobie nie pasowało, m.in. nadmierne skupianie się na sobie czy przywiązanie do rzeczy materialnych. Jednak to, co się dzieje dziś, osiem lat po jego śmierci, kiedy nie ma on żadnej możliwości obrony, to hipokryzja. Wyciąganie jakichś faktów i mówienie, że wszyscy o tym wiedzieli i zdawali sobie z tego sprawę… szczególnie jeśli chodzi o prezydenta Gdańska, który był ministrantem w parafii u Jankowskiego, a teraz mówi, że trzeba usunąć pomnik ks. Jankowskiego. Zastanawiam się, jak to świadczy o prezydencie, który dostał nagłego oświecenia po artykule GW.

Zdaniem duchownego, Kościół powinien obecnie jak najszybciej wszcząć dochodzenie w sprawie ks. Jankowskiego: „Należy stwierdzić, czy te zarzuty są prawdziwe.  Jeśli okaże się, że nie, to należy bronić dobrego imienia ks. Jankowskiego”.

W artykule w GW padły również bardzo poważne zarzuty dot. tego, że ks. Jankowski przyczynił się do samobójstwa dziewczyny, która zaszła z nim w ciążę. Zdaniem gościa Poranka WNET, prawdziwość zarzutów można sprawdzić, bowiem nawet w czasach PRL, kiedy ktoś młody popełniał samobójstwo, była prokuratura oraz akta, można wskazać tę osobę z imienia i nazwiska, dokonać ekshumacji i sprawdzić, czy była to prawda. Zostawienie tej sprawy niewyjaśnionej powoduje jeszcze większe straty dla Kościoła.

Zapraszam do wysłuchania całej rozmowy!

JN

 

 

 

Zespół pałacowy w Pławniowicach – miejsce narodzin ks. Caspara von Ballestrema, twórcy pieśni adwentowej „Marana tha”

W kronikach z czasów Jagiełły i królowej Jadwigi jest wzmianka, że gród, broniony przez polską załogę pod komendą krakowskiego dworzanina Piotra Szafrańca, wspierany był posiłkami z samego Wawelu.

Barbara Maria Czernecka

Wspomniana pieśń niestety rzadko bywa śpiewana w Polsce. Tym mniej znany jest jej twórca – rozśpiewany mnich, ojciec Caspar z zakonu kapucynów. Urodził się on na Górnym Śląsku w Pławniowicach 6 stycznia 1930 roku jako Ludwik Karol Wolfgang Caspar Melchior Baltazar von Ballestrem. Był drugim synem hrabiego Mikołaja, ostatniego właściciela majoratu rudzko-biskupicko-pławniowickiego, oraz hrabianki Anny von Walderdorff. Oboje jego rodzice byli honorowymi członkami Zakonu Rycerzy Maltańskich.

Fotokopia średniowiecznej karty z pławniowickich zbiorów rodziny Ballestremów | Fot. archiwum B. Czerneckiej

W latach przedwojennych twórca rzeczonej pieśni uczęszczał do gimnazjum w Gliwicach. Gdy do Śląska zbliżała się Armia Czerwona, wraz z całą rodziną musiał uciekać do Niemiec. Tam po ukończeniu liceum wstąpił do zakonu kapucynów i otrzymał święcenia kapłańskie. Był kapelanem wojskowym, stróżował sanktuarium maryjnemu w Altötting i nagrywał pieśni religijne, ale przede wszystkim był duszpasterzem. Odwiedzając rodzinne strony, często podkreślał nabytą w dzieciństwie znajomość języka polskiego. Przez ostatnie piętnaście lat życia zmagał się z paraliżem ciała. Zmarł 9 czerwca 2008 roku w Ruhpolding.

Rodzinna miejscowość autora adwentowej pieśni „Marana tha” jest typowo śląską wioską, położoną malowniczo nad rzeką Kłodnicą w zachodniej części województwa śląskiego, na terenie Gminy Rudziniec. Ta niewielka miejscowość przebogata jest w atrakcje, zwłaszcza turystyczne. Tamtejszy zespół pałacowo-parkowy uznawany jest za architektoniczny klejnot Śląska, a w 2007 roku zdobył laur Generalnego Konserwatora Zabytków, jako „Zabytek Zadbany”. Zespół pałacowo-parkowy w Pławniowicach jest Ośrodkiem Edukacyjno-Formacyjnym Diecezji Gliwickiej, którego dyrektorem i zarazem znakomitym gospodarzem jest miejscowy ksiądz proboszcz. (…)

W XVIII wieku hrabia Zygmunt Mikołaj von Görtz wybudował tutaj barokowy pałac. Majoratem rudzko-biskupiecko-pławniowickim zarządzał następnie baron von Stechow. Kolejną dziedziczką stała się wywodząca się z tej rodziny baronówna Maria Elżbieta Augusta, zamężna z Karolem Franciszkiem von Ballestrem, rotmistrzem regimentu huzarów. Ród ten, pochodzący z Piemontu, do tej części Europy przybył około roku 1745. Protoplastą był Giovanni Angelus Ballestrem, którego pomnik ze śnieżnobiałego marmuru jest eksponowany w przypałacowym parku na Dziedzińcu Maryjnym. (…)

Pomimo przynależności rodziny Ballestremów do protestanckiego państwa pruskiego, pozostali oni gorliwymi katolikami. Prowadzili szeroką działalność charytatywną. Godnym pochwały przykładem jest zajęcie się przez nich jezuitami po kasacji tego zakonu. W 1945 roku, w wyniku przesuwającego się ku zachodowi frontu wojennego, rodzina ta jednak ostatecznie musiała opuścić swoje dobra, uchodząc do Bawarii.

Cały artykuł Barbary Marii Czerneckiej pt. „Marana tha” znajduje się na s. 10 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Barbary Marii Czerneckiej pt. „Marana tha” na s. 10 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego