Ks. Isakowicz-Zaleski o wycofaniu wywiadu z nim w tygodniku „Niedziela”: Komuś nie pasuje temat oczyszczenia Kościoła

Szkoda, że Kościół dał się wciągnąć w działania cenzorskie – komentuje duchowny. Mówi o pedofilii wśród księży, kościelnej lustracji i przypadającej w tym tygodniu uroczystości Bożego Ciała.


Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski komentuje swój  wywiad dla tygodnika 'Niedziela” wokół którego rozpętała się burza i miały miejsce naciski ws. jego wycofania:

Komuś nie pasuje temat oczyszczenia Kościoła. To bardzo szeroka sprawa, związana z lustracją i pedofilią.

Duchowny zwraca uwagę, że w polskim Episkopacie jest wielu hierarchów uwikłanych w przeszłości we współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa, w tym gronie był między innymi niedawny prymas Polski a wcześniej nuncjusz apostolski w Polsce abp Józef Kowalczyk:

Szkoda, że Kościół dał się wciągnąć w działania cenzorskie. Żeby być wiarygodnym,  musi się oczyścić.

Jak dodaje gość „Kuriera w samo południe”:

Kościół to nie tylko biskupi i księża. To także ludzie, którzy mają prawo wiedzieć, co jest dobre, a co złe.

Ksiądz Isakowicz-Zaleski komentuje film „Zabawa w chowanego”. Zwraca uwagę, że po poprzednim filmie braci Sekielskich, „Tylko nie mów nikomu”, Kościół zrobił bardzo niewiele, żeby ukarać kapłanów, którzy dopuścili się czynów pedofilskich.

Rozmówca Adriana Kowarzyka mówi również o przypadającej w czwartek uroczystości Najświętszego Ciała i Krwi Pana Jezusa. Zachęca, by dobrze przeżyć tę uroczystość, pomimo że duża część wiernych nie będzie mogła wziąć udziału w procesji.

Najważniejszą dla katolika prawdą jest to, że Jezus Chrystus, który zmartwychwstał, jest cały czas obecny w Najświętszym Sakramencie. Właśnie dlatego potrzeba, aby Kościół był święty.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.W.K.

„Fajne popołudnie” – opowiadanie o przygodach ministrantów, z tomiku Aleksandry Tabaczyńskiej „Armia księdza Marka”

Jak to się stało, że chociaż sześciu ministrantów wyszło z domu na angielski, czterech na trening kosza, dwóch do szkoły muzycznej, a każdy miał jakieś lekcje – wszyscy spędzili fajne popołudnie?

Aleksandra Tabaczyńska

Fajne popołudnie

Okładka książki Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Armia księdza Marka”. Rys. Elżbieta Kowalska

Gdy wracałem ze szkoły do domu, bardzo straszny morderca wychrypiał mi do ucha:

– Słuchaj, mały, masz tu kota. Zaopiekuj się nim albo z kotem koniec!

W rękach trzymałem ślicznego, malutkiego kocurka, który wyglądał prawie jak tygrysek. Pędem poleciałem do domu i od wejścia zacząłem krzyczeć:

– Mamo, mamo, zobacz, co mi dał jeden morderca! – Mama spojrzała groźnie i: – No nie! To jest kot!

– Nazwałem go Deserek i muszę o niego dbać, bo inaczej z kotem koniec. Nauczę go sztuczek, będzie ci przynosił buty, nic a nic nie drapie, tylko cichutko mruczy.

– Uprzedzałam cię wiele razy, że nie życzę sobie żadnych zwierząt w domu. Przyniosłeś już żabę, cały słoik os, ślimaki, nawet dżdżownice i zawsze był z tego dramat. Nie ma mowy!

– Nigdy niczego mi nie wolno! – zawołałem. – Rodzice kolegów pozwalają im na wszystko, tylko ja nic nie mogę! – Świetnie – ucieszyła się mama – jeśli twoim kolegom wszystko wolno, to daj kota któremuś z nich.

Pobiegłem do Piecyka, pokazałem mu kotka, ale Piecyk stwierdził, że taki kot może zdziczeć, a to jest niebezpiecznie zaraźliwe. Do tego łazi po kuchni i zjada smakołyki, więc nie będzie ryzykował. Piecyk to jednak dobry kumpel i poszedł ze mną dalej szukać opiekuna dla Deserka. Po drodze spotkaliśmy Cykusia, tego najmniejszego ministranta. Rozpłakał się, jak usłyszał historię kotka, ale w domu ma apetycznego ptaszka w klatce i nie chce go stresować. I tak dotarliśmy do Kefira, który bardzo chętnie wziął od nas kicię, ale zanim jeszcze odeszliśmy od drzwi, usłyszeliśmy krzyki jego mamy i Kefir pędem razem z Deserkiem wybiegł z domu. Szyszkę i Lornetę spotkaliśmy, idąc do naszego prezesa Neptuna. Chłopaki bardzo się przejęli losem kocurka, więc też dołączyli do nas.

Otworzył nam tata Neptuna. – O, jaki miły kotek – uśmiechnął się. Prezesa nie było, ale powiedzieliśmy, w czym rzecz, to znaczy, że z kotem może być koniec. Deserek nie mógł niestety zostać u Neptuna, bo on już ma bardzo wrażliwego dachowca, który mógłby dokuczać naszemu. Tata Neptuna zna się na zwierzętach, podarował nam różne witaminy i inne kocie środki. Poradził też, żebyśmy poszli do zastępcy prezesa ministrantów.

Ruszyliśmy w drogę, a idąc do Loka, spotkaliśmy jeszcze kilku chłopaków. Nikt nie mógł zaopiekować się Deserkiem, za to wszyscy chcieli pomóc znaleźć mu dom.

Drzwi otworzył Lok, nie zdziwił się na nasz widok, tylko powiedział, że cały dzień czuł niepokój i teraz rozumie, skąd ten strach.

– To jest Deserek i ja ci go daję – powiedziałem, wręczając mu kota. – Pije mleczko, będzie ci przynosił buty, raczej nie zjada smakołyków i łatwo uczy się sztuczek.

Rys. Elżbieta Kowalska

W mieszkaniu Loka oprócz jego rodziny żyje sobie bardzo wesolutki piesek, podobno obronny, choć nieduży. Nie ma się co łudzić, że ten pies polubi Deserka, ale od mamy Loka dostaliśmy na pociechę kocią poduszkę do spania.

Lok jest fajnym prezesem, kilka razy westchnął, ale zaprowadził nas do jednej pani, która bardzo lubi kotki. Pani Anka ucałowała wszystkich, pokroiła całą blachę ciasta z galaretką i każdego poczęstowała. Sama chętnie zaopiekowałaby się Deserkiem, ale ma już rodzinę kotów, i to bardzo zazdrosnych. Pocieszyła nas, że na pewno znajdziemy kogoś odpowiedniego dla kici i podarowała specjalny wiklinowy kosz, do którego pasuje poduszka.

Mieliśmy już witaminy, kosz z poduszką, ale nie mieliśmy opiekuna. Cykuś chlipał, że z kotem koniec. Lok też wydawał się zmartwiony, miał jakieś plany na wieczór i bał się, że nic z tego.

Poszliśmy na skwerek koło kościoła, żeby zastanowić się, co dalej z Deserkiem. Po drodze pytaliśmy w sklepach i napotkanych znajomych, ale nikt nie chciał naszego kotka, za to zebraliśmy jeszcze jedzenie w puszkach, specjalne kocie zabawki i wstążeczkę na szyję.

Na skwerku dwóch naszych ministrantów-fotografów akurat robiło zdjęcia, więc pokazaliśmy im kotka. Peryskop powiedział, że od czasu, kiedy przyniósł do domu zaskrońca, woli nie poruszać tematu zwierząt, a Statyw zawołał:

– O, jaki świetny kocurek, idealny na pasztet! Musiałby tylko trochę skruszeć.

Zatkało nas, a Cykuś rozbeczał się na dobre i chociaż Statyw powiedział: – No co wy, chłopaki, na żartach się nie znacie? – postanowiliśmy, że nie dostanie Deserka.

Bawiliśmy się z kicią na skwerku, a Lok zapytał, jak to jest, że my wszyscy mamy wolne popołudnie. Okazało się, że sześciu wyszło z domu na angielski, czterech na trening kosza, dwóch do szkoły muzycznej, a reszta różnie, ale każdy miał jakieś lekcje.

– To co wy tu robicie?! Wasi rodzice myślą, że jesteście na zajęciach!

Na to Piecyk – ten to zawsze coś zbroi – powiedział, żeby Lok się o nas nie martwił, bo wszyscy powiemy rodzicom, że byliśmy pod jego opieką. Lok pobladł i tak się zdenerwował, że płakał już nie tylko Cykuś. A potem spytał mnie, bardzo srogim głosem, skąd mam tego kota.

Przyznałem się, że kicię dał mi kolega, który ma kotkę Kawiarenkę, która ma małe kociątka (Śmietankę, Kawkę, Precelka i Deserka). Historię z mordercą wymyśliłem, bo mi się podobała i była fajniejsza od prawdy.

– I nie ma się o co tak wnerwiać – zakończyłem – bo w końcu powiedziałem prawie pół prawdy.

Lok kazał nam usiąść, uważnie wysłuchać tego co powie i zapamiętać do śmierci.

– Nie ma pół prawdy, bo pół prawdy to całe, powtarzam, całe kłamstwo. I każdy, kto dziś nie poszedł tam, gdzie kazali mu rodzice, zasłużył na karę. Po powrocie do domu wszyscy uczciwie macie powiedzieć, co robiliście.

Nagle podszedł do nas ksiądz Marek.

– Co to, chłopaki, jakaś zbiórka w plenerze? O czymś zapomniałem?

– Mamy dla księdza ślicznego kotka! – zawołałem. – Nie zjada smakołyków, nie dziczeje, nie dał mi go żaden morderca, będzie przynosił papcie i bardzo łatwo uczy się sztuczek!

Ksiądz Marek to ma szczęście, dostał najfajniejszego parafialnego kota w całej diecezji, i to z wyposażeniem.

A my, w nagrodę za to, że w październiku nikt nie opuścił swojego dyżuru i każdy ministrant był choć raz na różańcu oraz nikt nie dostał pały z matmy (dwóch najgorszych ma dwa plus), za zgodą księdza Marka z piątku na sobotę śpimy na plebanii.

Zauważyliśmy tylko, że Lok był jakby wyczerpany. Zawsze tak jest, że jak ksiądz Marek chce nam zrobić niespodziankę, to starsze chłopaki smęcą. Loka to już zupełnie nie rozumiem, przecież spędził z nami takie fajne popołudnie.

Opowiadanie pochodzi z książki Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Armia księdza Marka”. Można ją nabyć przez internet: www.facebook.com/Armia-Ksiedza-Marka. Kontakt z autorką: [email protected].

Opowiadanie Aleksandry Tabaczyńskiej „Fajne popołudnie”z tomiku pt. „Armia księdza Marka” znajduje się na s. 8 czerwcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 72/2020.

 


  • Już od 2 lipca „Kurier WNET” na papierze w cenie 9 zł!
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć jedynie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.

Opowiadanie Aleksandry Tabaczyńskiej „Fajne popołudnie”z tomiku pt. „Armia księdza Marka” na s. 8 czerwcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 72/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Powody, dla których Imperium Wolności może upaść. Wrogowie wśród nas (3)/ Felieton sobotni Jana Azji Kowalskiego

Nie pozwalamy na zabicie kota, psa. Nawet na znęcanie się nad nimi. I za każdy czyn tego rodzaju możemy trafić do więzienia. Za to BEZKARNIE możemy zabić nasze jeszcze nienarodzone dziecko.

Miałem dziś pisać o pieniądzach, spekulacji i tym podobnych przyziemnych sprawkach. O dolarach i bitcoinach. Już je widziałem oczami wyobraźni na czystym niebie nad Bałtykiem, nad którym pozyskiwałem ze słońca tak ważną dla funkcjonowania naszego organizmu witaminę D3. I wtedy wydarzyła się seria nieplanowanych zdarzeń. Dlatego dziś nie będzie o pieniądzach, ale o podstawowych wartościach.

Wrogowie naszej cywilizacji żyją wśród nas. Nie różnią się od nas fizycznie. Nawet mówią tym samym językiem. Ale ich słowa, choć brzmią jak nasze, są zaprzeczeniem ich sensu historycznego i cywilizacyjnego.

Na przykład wolność, którą „kocham i rozumiem”. Według klasycznej definicji nasza wolność, nieważne: od czy do, kończy się zawsze na wolności drugiego człowieka. Zatem jeżeli nasza wolność ogranicza wolność drugiego człowieka, to z wolności zmienia się w przymus. (Wybaczcie, Filozofowie, musiałem tak napisać).

Moja wolność nie może oznaczać nieszczęścia drugiego człowieka. Nie mam prawa go prześladować, więzić i zabijać. Pod warunkiem, że nie nastaje na moje życie, zdrowie i wolność. Wolny człowiek ma prawo do obrony własnej (siebie, swojej rodziny, wsi, miasta, państwa). Ojcowie Kościoła zdefiniowali to kilkanaście wieków temu. A potem przejęły to przekonanie społeczeństwa i narody tworzące naszą łacińską cywilizację. Przejęły wraz z Dekalogiem i całą nauką Jezusa Chrystusa. My, ludzie słabi, grzeszni i głupi, nieraz schodziliśmy na manowce. Ale zawsze wiedzieliśmy, gdzie wracać. Dzięki Kościołowi głoszącemu odważnie Słowo Boże.

Tylko i wyłącznie dzięki interwencji Boga, który objawił się nam dwa tysiące lat temu w Jezusie Chrystusie, nasza łacińska cywilizacja jest wyjątkowa i lepsza niż jakakolwiek inna.

Tak, Pani Ewo Maloney, moja fejsbukowa polemistko. A zadaniem naszym, wyznaczonym przez Pana Jezusa, jest ewangelizacja całego świata. Pokazanie mu prawdy i pomoc w nawróceniu. Taki jest sens trwania naszej cywilizacji. A ludzie wszędzie są tacy sami. Chcą dorabiać się (również nieuczciwie), rabować, gwałcić. Chrześcijański, katolicki ksiądz nie gwałcił, nie rabował, ale zapobiegał niegodziwym czynom dokonywanym przez nieokrzesanych konkwistadorów na pogańskich ludach. Dokonywał czynów heroicznych, w rozumieniu naszej chrześcijańskiej religii. I to nie jest bajka. Wystarczy poczytać trochę historyków spośród przyjaciół, a nie wrogów naszej cywilizacji.

Jedno bez litości nasz Kościół tępił – zabijanie niewinnych. Dorosłych i dzieci. Rozprawiał się bezwzględnie z wszelkimi pogańskimi kultami oddającymi hołd bożkom śmierci. I wszystkimi cywilizacjami (kulturami), które w hołdzie przebłagalnym składały bóstwu ofiary z niewinnych współplemieńców. Bo, nie zawaham się tego powiedzieć, był to hołd składany demonom skrytym pod wizerunkiem gniewnego i kapryśnego bożka. W naszej religii nazywamy go szatanem.

Ktoś, kto tego nie rozumie, jest szalony. Albo już nie jest wolnym dzieckiem bożym, tylko pomiotem szatana, jego niewolnikiem. Jedynie w tym kontekście możemy zrozumieć proceder zabijania nienarodzonych, niewinnych dzieci. Dzieci poczętych w naszym chrześcijańskim świecie, w Polsce. W świecie współczesnym, gdzie żadna kobieta, niezależnie od wieku, nie jest stygmatyzowana i wykluczana ze społeczeństwa za urodzenie nieślubnego dziecka. Dopuszczamy nawet to, że go nie chce. Bo ma za małe mieszkanie i musiałaby zrezygnować z psa. I każdy inny powód.

Może to dziecko oddać do okna życia albo jednemu z licznych małżeństw nie mogących doczekać się maleństwa. Albo nawet zostawić w szpitalu. Nie musi go zabijać.

Dla morderstwa na niewinnym, poczętym dziecku nie ma żadnego logicznego i prawnego wytłumaczenia. Poza jednym – oddaniem czci szatanowi.

A nasze obecne cywilizacyjne manowce? Nie pozwalamy na zabijanie ludzi już narodzonych. Nie pozwalamy na uśmiercanie staruszków i niepełnosprawnych. Nie możemy zabić sąsiada, chociaż słucha beznadziejnej muzyki. Nie pozwalamy na zabicie kota, psa. Nawet na znęcanie się nad nimi. I za każdy czyn tego rodzaju możemy trafić do więzienia. Za to BEZKARNIE możemy zabić nasze jeszcze nienarodzone dziecko.

W Polsce obowiązuje ustawa i tak zwany kompromis aborcyjny. Toczymy bitwy o taki czy inny zapis. Ale jaki to ma sens, skoro nawet obowiązujące prawo nie jest stosowane? Bezkarnie i bezczelnie działają w Polsce gangi czerpiące korzyści finansowe z zabijania dzieci nienarodzonych, wbrew obowiązującemu prawu. Wbrew szczegółowym zapisom i konstytucji. Nie interesuje się tym policja, prokuratura i sędziowie.

Dotarcie do osób namawiających do przestępstwa i uczestniczących w nim nie jest trudne. Ogłaszają się w Internecie, mają swoje strony i konta na FB. Reklamują się w dodatku „Gazety Wyborczej” – „Wysokich Obcasach”. Bez masek, pod własnymi nazwiskami. Jedna z nich przytula się do kandydata na prezydenta Polski z ramienia Patologii Obywatelskiej, Rafała Trzaskowskiego.

Instruują online niedoszłe matki, a teraźniejsze dzieciobójczynie, jak zabić swoje dziecko, jak pozbyć się ciała. Jak przetkać zlew. I brylują na salonach, zamiast gnić w więzieniu.

A co więcej, organizują nagonki na ludzi, którzy prawa każdego człowieka do życia bronią. Także człowieka jeszcze nienarodzonego. Bo żaden człowiek, również nienarodzony, nie jest własnością drugiego człowieka. Jest dzieckiem bożym stworzonym do wolności, którą „kocham i rozumiem”.

Jeżeli natychmiast nie wytępimy procederu składania ofiary z niewinnych dzieci na ołtarzu szatana, dla trwania naszej cywilizacji nie będzie już żadnego uzasadnienia.

Jan A. Kowalski

PS Pragnę podziękować Joannie, Tomkowi, Wiewiórowi i Magdalenie – dzielnym reprezentantom naszej łacińskiej cywilizacji, cywilizacji życia.

W czerwcu nie potrafię nie wracać wspomnieniami do Komańczy / Jolanta Hajdasz, „Wielkopolski Kurier WNET” nr 72/2020

Wymodlona, wyczekiwana beatyfikacja miała być ukoronowaniem Jego drogi życiowej i zasług w historii Polski i polskiego Kościoła. Modlitwy w tej intencji były odmawiane od 39 lat, od dnia Jego śmierci.

Jolanta Hajdasz

Nie pamiętam, bym kiedykolwiek wcześniej i gdziekolwiek indziej słyszała tak głośno i pięknie śpiewające ptaki, jak w tamtym lesie. Był to prawdziwy leśny koncert, od wczesnych godzin rannych po zmierzch. Zaczynał jeden ptaszek, a potem wtórował mu drugi, trzeci, dziesiąty, pięćdziesiąty, czy setny… jakby ktoś rozpisał im partyturę. Dźwięk kojący uszy, ukazujący piękno natury w pełnej krasie. Byłam tam w czerwcu, więc bujna zieleń świeżo rozwiniętych listeczków na dębach i młodych igieł na świerkach i sosnach atakowała oczy z każdej strony. Na miejsce dojeżdża się tam długą, leśną drogą pełną zakrętów, zza których co chwila wyłania się nowy, piękny widok.

To Komańcza, miejsce, które zawsze będzie mi się kojarzyło ze słowami „raj na ziemi” , choć przecież wiem, co tam się działo i co się wydarzyło prawie dokładnie 65 lat temu.

W czerwcu nie potrafię nie wracać wspomnieniami do Komańczy, a konkretnie – do klasztoru sióstr Nazaretanek, gdzie od października 1955 roku przez prawie dokładnie rok internowany był prymas Stefan Wyszyński. Dziś można tam zwiedzać jego pokój, można modlić się w tej samej kaplicy, co on. Poznać miejsce, gdzie powstały Jasnogórskie Śluby Narodu Polskiego, które miały ochronić nasz naród przez ateizacją i komunizmem i być odpowiedzią nas, katolików, na komunistyczny terror i zniewolenie.

Ten rozpoczynający się czerwiec w 2020 r. miał być Jego miesiącem. Wymodlona i wyczekiwana beatyfikacja miała być ukoronowaniem Jego drogi życiowej i zasług w historii Polski i polskiego Kościoła. Modlitwy w tej intencji były odmawiane od 39 lat, od dnia Jego śmierci. Zaplanowana na 7 czerwca w Warszawie beatyfikacja kard. Stefana Wyszyńskiego została jednak bezterminowo zawieszona. Kardynał Kazimierz Nycz miesiąc temu poinformował, że nowy termin zostanie ustalony i ogłoszony po ustaniu pandemii koronawirusa. No to czekamy. W „Kurierze WNET” od wielu miesięcy staramy się przypominać działania Prymasa Tysiąclecia i jego nauczanie. Jego homilie, przemówienia i listy są pisane tak prosto i jednoznacznie, że nie ma kłopotu, by zrozumieć jego myśl, nawet gdy jest się bardzo zmęczonym i czyta się tylko kilka linijek przed snem, bo głowa sama opada…

Ja znów wrócę do Komańczy, chcę przytoczyć Jego słowa, które są wypisane tam na ścianie tuż obok wejścia.

Ilekroć wchodzi do twego pokoju kobieta, zawsze wstań, chociaż byłbyś najbardziej zajęty. Wstań bez względu na to, czy weszła matka przełożona, czy siostra Kleofasa, która pali w piecu. Pamiętaj, że przypomina ci ona zawsze Służebnicę Pańską, na imię której Kościół wstaje. Pamiętaj, że w ten sposób płacisz dług twojej Niepokalanej Matce, z którą ściślej jest związana ta niewiasta niż ty. (…) Wstań i nie ociągaj się, pokonaj twą męską wyniosłość i władztwo.

Wiem, że dla wielu te słowa nie są żadnym odkryciem, że dla znawców nauczania Prymasa są pewnie błahe, ale nie potrafię zapomnieć tego ciepła, które mnie ogarnęło, gdy je przeczytałam, tam w Komańczy. Ten bohaterski Kapłan, przywódca Narodu kończący swoje internowanie, owiany już wtedy legendą Bohatera, i ta tylko pozornie błaha czynność… I tak robił, zawsze wstawał, gdy do pokoju, w którym przebywał, wchodziła kobieta. Jeden gest znaczył więcej niż setki słów o równouprawnieniu i prawach kobiet. Wstań bez zwłoki, dobrze ci to zrobi – napisał Prymas niby do siebie, ale przecież wiedział, że ktoś te słowa kiedyś przeczyta.

Czy dziś ktoś odważyłby się powtórzyć te słowa Prymasa głośno, a co ważniejsze, czy zechciałby go naśladować? Śmiem wątpić, ale życzę wszystkim Drogim Czytelnikom „Kuriera” takich indywidualnych odkryć nauczania Prymasa Wyszyńskiego. Szukajcie Jego słów, one pomogą Wam zrozumieć i siebie, i innych.

 

Artykuł wstępny Jolanty Hajdasz, Redaktor Naczelnej „Wielkopolskiego Kuriera WNET”, znajduje się na s. 1 czerwcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 72/2020.

 


  • Już od 2 lipca „Kurier WNET” na papierze w cenie 9 zł!
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć jedynie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.

 

Artykuł wstępny Jolanty Hajdasz, Redaktor Naczelnej „Wielkopolskiego Kuriera WNET”, na s. 1 czerwcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 72/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

JPII przed wizytą w Irlandii nie wiedział, że tam jest Polonia/ Tomasz Wybranowski, Hanna Dowling, „Kurier WNET” 71/2019

Papież co trochę mówił inaczej niż było napisane. Nawet kiedy zwraca się do Ducha Świętego, by zmienił oblicze tej ziemi. „Tej ziemi” to on, Jan Paweł II dodał… Tego nie było w oficjalnej homilii.

Tomasz Wybranowski, Hanna Dowling

Jan Paweł II zmienił oblicze nie tylko Polski, ale i Polonii w Irlandii

W 2019 roku obchodziliśmy czterdziestą rocznicę pielgrzymki świętego Jana Pawła II do Republiki Irlandii. Świadkiem tamtych wydarzeń była Hanna Dowling, honorowy sekretarz Irish-Polish Society, z którą rozmawia Tomasz Wybranowski.

Tomasz Wybranowski: Mam honor rozmawiać ze szczególną osobą dla Polonii w Republice Irlandii. Pani Hanna Dowling, bez której – mogę tak powiedzieć jako emigrant na Szmaragdowej Wyspie – nie byłoby Irish-Polish Society.

Hanna Dowling: W momencie, kiedy Irish-Polish Society się tworzyło, mnie nie było jeszcze w Irlandii. W utworzeniu organizacji nie miałam udziału.

Miałem na myśli Pani fundamentalny wkład w działanie i rozkwit Irish-Polish Society.

Tak, ale dużo później. Właściwie moja praca w IPS zaczęła się dopiero gdzieś w latach dziewięćdziesiątych. Irish-Polish Society zostało założone przez starą emigrację, która do Irlandii przybyła z Londynu. To była wojenna emigracja albo jej pierwsze lub nawet drugie pokolenie. Ja do tej emigracji nie należę.

O tym rozmawialiśmy lata temu na antenie Radia WNET i irlandzkiej rozgłośni NEAR FM z panem Janem Kamińskim i śp. panem profesorem Maciejem Smoleńskim, którego często wspominamy.

Nieżyjący Jan Kamiński był pierwszym prezesem Towarzystwa Irlandzko-Polskiego, które powstało właśnie po wizycie papieża Jana Pawła II w 1979 roku. Tak się akurat złożyło, dość przypadkowo, że mój pierwszy przyjazd do Irlandii pokrył się z wizytą papieża Jana Pawła II.

Jak zapisał się w Pani pamięci ten szczególny dzień 16 października 1978 roku?

To był duży wstrząs, nawet szok. Byłam w Warszawie, gdzie kardynał Karol Wojtyła nie był tak bardzo znany jak w Krakowie. Warszawę zawsze kojarzono z prymasem Wyszyńskim. A potem miałam szczęście, że pracowałam jako tłumacz podczas pierwszej wizyty Jana Pawła II w Polsce, w 1979 roku. Pracowałam z dziennikarzami włoskimi. To było duże przeżycie.

Zanim porozmawiamy o polskiej pielgrzymce, przenieśmy się wspomnieniami do 30 września 1979 roku. Piękna irlandzka jesień. I oczekiwanie na spotkanie z Janem Pawłem II.

Zebraliśmy się w siedzibie nuncjatury chyba około szóstej rano. I pamiętam, że ćwiczyliśmy śpiew pod batutą właśnie Macieja Smoleńskiego. Przeważały pieśni religijne. A potem, mniej więcej po jakiejś pół godzinie, pokazał się papież Jan Paweł II. Spotkanie z nami, tak mi się wydaje, było pierwszym punktem jego kalendarza. To było bardzo wcześnie rano. Potem miał polecieć chyba do Clonmacnoise.

Warto dodać, że to słynne miasteczko było siedzibą jednego z najstarszych opactw irlandzkich datowanych na połowę VI wieku. Ale powróćmy do opowieści o spotkaniu z Janem Pawłem II. Na pewno towarzyszyło temu wielkie podekscytowanie. Czego Polonia irlandzka i angielska oczekiwała?

Pierwsza rzecz, która mi się nasuwa, jest bardzo ciekawa. Wydaje mi się, że papież nawet nie bardzo wiedział, że jest tu jakakolwiek Polonia. Wtedy irlandzka Polonia liczyła może maksimum dwieście osób. Co prawda prasa irlandzka podała liczbę chyba trzysta pięćdziesiąt, ale dziennikarze policzyli wszystkich członków rodzin, a małżeństwa w większości były mieszane. Mnie się wydaje, że wtedy w Irlandii było najwyżej około dwustu Polaków. I sam papież właściwie był nastawiony na to, że się spotka tutaj z Polonią, ale… z Anglii.

Co było z tym przemówieniem, pani Hanno?

Przemówienie było wcześniej przygotowane i wydrukowane, jak zawsze. Natomiast to, o którym mówię, w ostatniej chwili zmienił. Skąd to wiem? Do dziś mam taką książeczkę, która potem została tutaj wydana. To Addresses and Homilies w Pope in Ireland. I tam to przemówienie jest trochę inne niż to, które ja mam nagrane na taśmie, kiedy przemawiał. Bo on w wersji pisanej wyraźnie przemawiał do Polonii z Anglii. Nie było ani słowa o Polonii irlandzkiej. A potem zorientował się, że istnieje Polonia tutaj, w Irlandii. To było dosyć ciekawe. A zresztą wiadomo, że papież swoje przemówienia bardzo często zmieniał w ostatniej chwili albo coś dodawał od siebie, prawda?

A Jan Paweł II rzeczywiście był zaskoczony faktem, że w Irlandii są Polacy?

Po kolei (uśmiech). Po pierwsze zaczęliśmy śpiewać. I pamiętam, że potwornie fałszowaliśmy. Potwornie! Ale to wszystko chyba ze wzruszenia. Potem papież powiedział parę słów. Następnie Jan Kamiński przemawiał w imieniu Polonii. A potem było trochę wymiany zdań i uprzejmości. Papież, jak to nasz papież (uśmiech). On zawsze mówił coś, co nie było wcześniej przygotowane i napisane. To pamiętam. Ja zresztą nagrałam częściowo to spotkanie. Ale to jest stara dosyć i zniszczona taśma.

Zrobimy wszystko, żeby odtworzyć tę taśmę i nieco ją zremasterować. Niezwykłe spotkanie i papież Jan Paweł II zaskoczony, że w Irlandii są Polacy.

Tak było. A teraz obchodzimy czterdziestolecie istnienia Towarzystwa Irlandzko-Polskiego. Przecież wizyta Jana Pawła II była głównym powodem, dla którego to towarzystwo w ogóle powstało.

Jaki był papież poza protokołem? Słynął ze swojej otwartości i bliskości. Był zawsze szczerze zainteresowany osobami, które spotyka.

Był bardzo bezpośredni. Pamiętam nawet, że po wszystkich oficjalnych przemówieniach, wymianie jakichś tam prezentów, nagle zaczął chodzić wśród nas. A gdy pojawił się obok mnie, powiedziałam „Bóg zapłać”. A on się odwrócił i powiedział „Szczęść Boże”. I ja na to powiedziałam, że nie jestem z Irlandii, tylko z Warszawy. Papież powiedział: „To wspaniale”. Do dziś pamiętam to bardzo dobrze.

Teraz wypada opowiedzieć o tym, co przygotował na to niezwykłe spotkanie nieodżałowany profesor Maciej Smoleński. Intensywnie, jak mi opowiadał, ćwiczyliście pewną pieśń, bardziej niż bliską sercu naszego Jana Pawła II.

Maciej Smoleński na pewno ćwiczył Góralu czy ci nie żal?. Twierdził nawet, że to zaśpiewał podczas spotkania z papieżem. Ale na mojej taśmie tego momentu nie ma. Na pewno zaśpiewaliśmy My chcemy Boga i chyba coś jeszcze. Ale Maciej zdecydowanie twierdził, że śpiewaliśmy Góralu czy ci nie żal?. Ja mu zawsze odpowiadałam, że ćwiczyliśmy tę pieśń do ostatniej chwili, tuż przed wejściem papieża. Zresztą zaśpiewaliśmy dużo mniej niż przygotowaliśmy. To było krótkie spotkanie, trwało może pół godziny.

Wracam do moich rozmów z profesorem Maciejem Smoleńskim, który do końca był przekonany, ba! Był pewny, że…

Na pewno Góralu czy ci nie żal? ćwiczyliśmy. To była ostatnia próba przed pojawieniem się Jana Pawła II. No, nie wiem. Ja z nim nawet rozmawiałam o tym na krótko przed jego śmiercią. On zupełnie nagle zmarł. Tego dnia, gdy odszedł, mieliśmy w Irish-Polish Society wieczór poświęcony muzyce Chopina. I Maciej Smoleński miał podczas tego wieczoru wystąpić. Dwa dni wcześniej jeszcze z nim rozmawiałam. Czekaliśmy wtedy na niego, ale on zmarł… nagle. Co prawda miał już swoje lata, ale zmarł nagle.

Wdowa po panu profesorze Macieju Smoleńskim opowiedziała mi, że zawał serca zastał go w chwili, gdy wybierał się właśnie na ten wieczór Chopinowski do siedziby IPS. To już pięć lat, jak odszedł.

On trochę chorował. Pamiętam, że ręce mu trochę drżały, ale głowę miał świetną i śpiewał do końca.

Pani Hanno, powróćmy jeszcze wspomnieniami do pierwszej wizyty Jana Pawła II w Polsce. Powiedziała Pani, że to było wielkie przeżycie. Jak do tego doszło, że Pani trafiła w samo centrum wydarzeń?

Zupełnie przez przypadek. Dowiedziałam się o tym, że będę w tym uczestniczyła, na około siedem dni przed wizytą. Trzeba jednak zacząć od tego, że gdy Karol Wojtyła został wybrany na papieża, we Włoszech wzbudziło to bardzo wielkie zaskoczenie. Wtedy zaczął się wielki najazd dziennikarzy włoskich do Polski. I szukali osoby, która zna język włoski. A wtedy, pod koniec lat siedemdziesiątych, Polaków znających ten język prawie nie było. A ponieważ ja miałam to szczęście, że mieszkałam prawie dziesięć lat we Włoszech, studiując tam i pracując jako tłumacz, więc mnie zaangażowano. Pracowałam z dziennikarzem, który był chyba związany z tygodnikiem „L’Europeo”. Nie pamiętam szczegółów.

[„L’Europeo” był niezależnym, liberalnym tygodnikiem, który umiejętnie potrafił łączyć przekazywanie z zestawianiem wydarzeń politycznych i ze świata sztuki, nie stroniąc od kryminalno-bulwarowego sznytu, z domieszką świata rozrywki. Magazyn ukazywał się od 1945 roku, osiągając już pod koniec lat 40. XX wieku nakład 300 tys. egzemplarzy. Założycielami pisma byli Gianni Mazzocchi i Arrigo Benedetti, który jako jeden z pierwszych w Europie redaktorów i wydawców zwrócił uwagę na doniosłe znaczenie fotografii we współczesnej prasie. Jego słynne zdanie do dziś jest komentowane przez medioznawców: „Ludzie oglądają artykuły, ale czytają zdjęcia”. „L’Europeo” jako tygodnik przestał się ukazywać w 1995 roku. Później jako kwartalnik, dwumiesięcznik i wreszcie miesięcznik, że zmienioną szatą, ukazywał się od 2002 do 2013 roku. – przypomina Tomasz Wybranowski]

Interesowała go wizyta Jana Pawła II w ojczyźnie czy inne rzeczy?

On był politykiem i interesowały go bardziej sprawy dysydentów w Polsce i w ogóle raczej sprawy polityczne niż religijne. Przyjechał na kilka dni przed wizytą papieską i razem objechaliśmy sporą część Polski. Pojechaliśmy, pamiętam, do Krakowa i do Wadowic. Mieliśmy nawet wywiad z księdzem, który papieża uczył jeszcze w szkole. Pamiętam też, że we Włoszech miały odbyć się wybory bardzo niedługo po pielgrzymce Jana Pawła II po Polsce. Ten redaktor z „L’Europeo” wyjechał z Polski jeszcze przed zakończeniem wizyty papieskiej. Ale zdążyliśmy pojechać do Częstochowy i Nowego Targu.

A ta niezwykła Msza Święta, która zmieniła Polskę?

Oczywiście byłam jej świadkiem. Sławna Msza św. na placu Zwycięstwa… Wtedy. Msza z 2 czerwca 1979 roku. To jedno z największych moich przeżyć w życiu. Tak muszę powiedzieć.

Ten Włoch z „L’Europeo” wynajął apartament w hotelu Victoria. Mieliśmy widok na cały plac Zwycięstwa. I od samego rana śledziliśmy, co też się dzieje wokół miejsca, gdzie będzie odprawiana Msza Święta przez papieża. Ten redaktor prosił mnie jeszcze na pięć dni przed przyjazdem papieża Jana Pawła II, żebym kupowała wszystkie polskie gazety i tłumaczyła mu nagłówki artykułów. I nie było w nich absolutnie nic o tym, że papież przyjeżdża. Do ostatniego dnia.

Nieprawdopodobne!

Ja do dzisiaj mam zresztą „Trybunę Ludu” z tamtych dni. Jest w niej napisane, że „przyjeżdża papież”, ale to była druga albo jeszcze dalsza wiadomość. Głównie pisano o tym, że był Dzień Dziecka i coś tam o Breżniewie [Leonid Breżniew, od 1966 sekretarz generalny KC KPZR – Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, który pełnił tę funkcję do śmierci w 1982 roku – T.W.]. To była pierwsza rzecz, która go niesamowicie zaskoczyła. Dziwił się, że w polskich gazetach w ogóle nic nie ma na temat wizyty papieża. Pamiętam jeszcze, że tego dnia było bardzo, bardzo gorąco. Od rana z okien hotelu obserwowaliśmy, jak się cały tłum zbiera. Zresztą ja mam nawet do dzisiaj zdjęcia zrobione z okna hotelu Victoria. Potem to zdjęcie zostało zamieszczone w „L’Europeo”.

W pokoju hotelowym stał w rogu telewizor. W nim oglądaliśmy to, co oficjalnie przekazywała telewizja. Co innego było za oknem, a co innego w telewizji. Oni mieli zalecone, żeby nie pokazywać tłumu. Były pokazywane zdjęcia duchownych i biskupów, ale tłumu w ogóle nie pokazywali. A w Warszawie był ten olbrzymi tłum. I był taki moment – i to też było ciekawe, bo dostaliśmy wszystkie przemówienia Jana Pawła II, przygotowane wcześniej i przetłumaczone. Ale on, papież, co trochę mówił inaczej niż to, co było napisane. Nawet ten moment, kiedy zwraca się do Ducha Świętego, by zmienił oblicze tej ziemi. „Tej ziemi” to on, Jan Paweł II dodał… Tego nie było w oficjalnej homilii.

I jeszcze pamiętam moment, kiedy dziennikarze telewizyjni, którzy niby komentowali oficjalnie przebieg Mszy Świętej, w ogóle nie wiedzieli, co mówić. Bo ludzie zaczęli nagle śpiewać My chcemy Boga! Ja się pobeczałam i w ogóle nie mogłam tłumaczyć. A ten dziennikarz z Włoch co chwila pytał: „Co się dzieje? Co się dzieje?”

„Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi. Tej ziemi”. Słowa papieża, świętego Jana Pawła II.

To było niesamowite. Tego… Nie da się opisać. I on to tak podkreślił. Ciarki przeszły mi po plecach.

Czy podczas wizyty w Polsce udało się Pani spotkać, choć chwilę porozmawiać, pobyć z papieżem?

Nie. Ja pracowałam po prostu z dziennikarzami jako tłumacz.

Powracamy do tego, co działo się potem na irlandzkiej ziemi. Przecież także oblicze Polonii w Irlandii zmieniło się wtedy. Powstało towarzystwo Irish-Polish Society w roku 1979, roku wizyty Ojca Świętego. Czy ta wizyta papieża Jana Pawła II miała dla Polonii irlandzkiej wielkie znaczenie z perspektywy czterdziestu lat?

Miała ogromne znaczenie. Polonia irlandzka na Wyspie właściwie nie była znana. Jak powstało IPS, to na początku skupiało chyba dwadzieścia trzy osoby czy coś koło tego. Tylko tyle.

Co zaczęło się dziać wokół Irish-Polish Society? Można powiedzieć, że kamieniem węgielnym Towarzystwa Irlandzko-Polskiego jest osoba świętego Jana Pawła II.

To jest ogromne znaczenie i dziedzictwo. Towarzystwo wtedy bardzo się rozrosło. Od razu z tych dwudziestu paru członków zrobiło się ponad trzystu. Prawie z dnia na dzień kilkaset osób zapisało się do Towarzystwa. A przed samym przyjazdem papieża, jak już było wiadomo, że będzie spotkanie Jana Pawła II z Polakami, to chyba około tysiąca osób chciało wziąć w nim udział. Setki osób zaczęły szukać jakiegokolwiek związku z Polską. Pamiętam, że pewnego razu ktoś zadzwonił i powiedział, że on zawsze pali w kominku polskim węglem, więc ma polskie związki i koneksje, i też chciałby być obecny na spotkaniu z Polonią i papieżem.

Przypomnę, że obecnie prezesem Irish-Polish Society jest pani Joanna Piechota, znana z anteny Radia WNET i irlandzkiego NEAR 90.3 FM. Wspólnie organizowaliśmy wieczór poetycki podczas pierwszego Festiwalu Polska-Eire, kiedy odwiedził nas i został do końca ówczesny minister kultury Republiki Irlandii, minister stanu Aodhán Ó Ríordáin. A Pani jest honorowym sekretarzem Irish-Polish Society.

Ciągle jestem sekretarzem, ale mam nadzieję, że ktoś młodszy przejmie tę rolę i obowiązki. Ale wciąż jeszcze jestem zaangażowana na sto procent.

Pani Hanno, tak na koniec, radiowo obiecuję, że coś dobrego zrobimy z tą archiwalną taśmą z głosem Jana Pawła II.

Ja też bym bardzo chciała. Jest też na niej przemówienie Jana Kamińskiego, a przede wszystkim bardzo dużo śpiewu. Ale nie wiem, czy jest Góralu czy ci nie żal?. Jan Paweł II trochę tam żartuje. Są to takie „uwagi na marginesie” tego spotkania z Polonią, ale bardzo fajne.

To jest to, na co zwracali też uwagę dziennikarze irlandzcy w 1979 roku. Pani sobie przypomina taką scenę na lotnisku w Dublinie, kiedy Jan Paweł II łamie protokół dyplomatyczny, podchodzi do dzieci, które tam się zebrały, i żartuje z nimi, że mają dzisiaj dzień wolny, bo zamiast piątkową porą siedzieć w szkole, to witają papieża. I to wywołało wielkie zaskoczenie dziennikarzy irlandzkich, że nasz papież jest taki bliski, bezpośredni i otwarty. Ja zaś ze swej strony chcę, Pani Hanno, podziękować za to wszystko, co dla Polaków w Irlandii Pani robi. Kłaniam się nisko, dziękując za rozmowę.

Fotografie wykorzystane w artykule pochodzą z archiwum stowarzyszenia Irish-Polish Society.

Wywiad Tomasza Wybranowskiego z Hanną Dowling pt. „Jan Paweł II zmienił oblicze nie tylko Polski, ale i Polonii w Irlandii” znajduje się na s. 6 majowego „Kuriera WNET” nr 71/2020.

 


  • Do odwołania ograniczeń związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, „Kurier WNET” będzie można nabyć jedynie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.

Wywiad Tomasza Wybranowskiego z Hanną Dowling pt. „Jan Paweł II zmienił oblicze nie tylko Polski, ale i Polonii w Irlandii” na s. 6 majowego „Kuriera WNET” nr 71/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Kolejne opowiadanie z tomiku „Armia księdza Marka”/ Aleksandra Tabaczyńska, „Wielkopolski Kurier WNET” 71/2020

Wszystko szło zgodnie z planem. Niestety wpałaszowaliśmy tort i ciasta jak zwykle w piętnaście minut, a na naszych ubraniach można było dokładnie zobaczyć, co kto jadł i w jakiej kolejności.

Aleksandra Tabaczyńska

Ksiądz Marek ma imieniny

Na zbiórce Neptun ogłosił, że ksiądz Marek ma imieniny i z tej okazji urządzimy specjalne przyjęcie dla księdza i dla nas. Bardzo się zdziwiłem, bo nie sądziłem, że księża mają imieniny.

– Proszę, słucham, jakie macie propozycje, aby ta uroczystość była godna naszego duszpasterza, którego tak kochamy? – zakończył prezes.

Kefir zawołał, że powinniśmy urządzić przedstawienie. Bardzo spodobał nam się ten pomysł, ale tylko jasełka przyszły nam głowy, a to nie pasuje. A zresztą i tak nikt nie będzie chciał być Dzieciątkiem czy bydlątkami. Pasterzy i Trzech Króli to byśmy jeszcze zagrali, ale innych postaci to absolutnie nie.

Sztanga, kolega, co ćwiczy podnoszenie ciężarów, zaproponował, żeby urządzić cyrk. Ten pomysł jeszcze bardziej nam się spodobał i byliśmy pewni, że księdzu Markowi też. Poprosimy panie z różańca, żeby uszyły namiot, a my przygotujemy sztuczki. Cykuś, ten najmniejszy ministrant, zaproponował, że nauczy się żonglować jajkami. Jeśli nawet jakieś mu spadnie, to kotek księdza będzie miał przyjemność. Sprytny ten Cykuś, chociaż taki mały. Kefir mógłby pokazać tresurę dzikich zwierząt, bo jego pies potrafi zrobić sztuczkę, to znaczy udawać zdechłego. Ja przebiorę się w ciuchy taty i będę błaznem, a Sztanga siłaczem. Piecyk – ten to zawsze umie się urządzić – chce przy wejściu do cyrku sprzedawać watę cukrową i orzeszki. To nas zdenerwowało i…

– Może już dość tych bredni – nagle usłyszeliśmy głos Welona, najlepszego ceremoniarza w parafii. Neptun, jego zastępca Lok, Welon i reszta starszych chłopaków gapili się na nas i widać było, że są wnerwieni.

– Cyrk na plebanii odpada! – zadecydował Neptun.

Próbowaliśmy jeszcze go przekonać, że dochód ze sprzedaży orzeszków i waty cukrowej przeznaczymy na potrzeby wspólnoty ministrantów, ale i tak nie przeszło. Prezes zaczął wyznaczać delegację ministrantów do kwiatów. W niedzielę ma być specjalna msza imieninowa w intencji księdza Marka, a przyjęcie w dzień imienin, czyli we wtorek. Oczywiście nikt nie chciał iść w delegacji z kwiatami, bo to jest strasznie babskie, a na dodatek babciowe. Neptun powiedział, że nie da rady inaczej, bo wszystkie grupy duszpasterskie będą składać życzenia i ministranci też muszą. Chłopaków do kwiatów ma wybrać Welon. Na szczęście idą ci, co się najwięcej migali z dyżurów albo byli podpadnięci.

– Panowie, nie ma co dłużej gadać – powiedział Neptun – dzielimy robotę.

Welon jako najlepszy ceremoniarz w parafii ma się zająć przygotowaniem sali i razem z resztą ceremoniarzy i lektorów zorganizować napoje. Seniorzy z kolei – wystarać się o ciasto i coś tam jeszcze, już nie pamiętam, a Lok razem z nami przygotować prezent-niespodziankę. Każda grupa miała teraz osobno ustalać szczegóły. Lok wyglądał, jakby chciało mu się płakać, ale wstał, kiwnął na nas i wyszliśmy do innej sali.

– Macie jakiś pomysł na prezent, tylko bez wygłupów? – spytał Lok bardzo srogim głosem.

Oczywiście, że mieliśmy. Kefir zaproponował nowy komplet miseczek dla kota księdza, podobno są teraz w promocji. Cykuś koniecznie chciał kupić spray na pchły i kleszcze, bo on kiedyś miał kleszcza i na własnej skórze doświadczył, jakie to jest nieprzyjemne. To rzeczywiście musiało być okropne, bo na samo wspomnienie Cykuś się rozpłakał. Kefir chciał wziąć od babci kłębek wełny, żeby sobie Deserek pohasał.

– Przypominam wam, że to ksiądz Marek ma imieniny, a nie jego kot! – huknął Lok. Zawsze, gdy Neptun wyznaczy go do jakieś roboty z nami, robi się trochę nerwowy.

– W takim razie kupmy księdzu chomika, nie jest drogi, ksiądz nie ma jeszcze chomika, a i Deserek nie będzie jedynakiem – wypalił Piecyk, ale to nas nawet nie zdziwiło, bo on zawsze coś zbroi.

– Słuchajcie – westchnął zastępca prezesa ministrantów – zrobimy tak.

Lok nam wyjaśnił, że nie ma co teraz dyskutować, bo jak nas zna, to i tak nic z tego nie będzie. Prezent dla księdza Marka może być symboliczny. O pomoc w wyborze dobrze byłoby poprosić rodziców.

Tu musieliśmy zaprotestować. Wszyscy chcieliśmy dać coś księdzu, a przecież dostać trzydzieści symbolicznych prezentów jest strasznie głupio, to już lepiej jeden, ale prawdziwy. Tamburyn, taki ministrant z IV B, ma wujka księdza i powiedział, że jego wielebny wujek dostaje same długopisy w plastikowych pudełkach i ma ich tak dużo, że mógłby założyć sklep, oraz książki, których ma tak dużo, że mógłby założyć bibliotekę. Jeśli poprosimy rodziców, to na pewno ksiądz Marek dostanie te dwie rzeczy.

Lok zastanowił się i stwierdził, że najlepiej będzie, jeśli każdy kupi albo zrobi coś osobistego, takiego od serca. Ksiądz Marek ucieszy się z każdego dowodu naszej sympatii.

– I jeszcze jedno, panowie – Lok spojrzał na nas bardzo groźnie. – Wszyscy macie przyjść wymyci i odświętnie ubrani! Spójrzcie na siebie: wyglądacie jak banda obdartusów. Ja rozumiem, trening, piłka i tak dalej, ale czemu nie możecie się równo pozapinać, pozawiązywać butów i założyć prosto czapek? Na ubraniach widać wszystko, co dziś zjedliście. Ksiądz Marek jest przyzwyczajony do waszego wyglądu, ale na imieniny może przyjść ksiądz proboszcz, więc niech zobaczy, że chłopaki ze służby liturgicznej to prawdziwa armia żołnierzy, a nie obszarpańców – Lok nie żartował, a nawet się rozkręcał. – I najważniejsze: nie wolno wam rzucać się na ciasto i przede wszystkim na tort. Rozumiecie?! – teraz już krzyczał na nas. – Ostatnio, jak była wigilia ministrancka, to nie dość, że wszystko wcisnęliście w siebie w piętnaście minut, ale jeszcze podkradaliście, zanim zaczęliśmy. Uprzedzam, że zadzwonię do mamy każdego z was i poproszę, żeby wam pomogły w odpowiednim wyglądzie i wymyśleniu prezentu.

Widać było po nim, że jak wpadł na ten pomysł, to mu ulżyło. Prawda jest taka, że załatwił nas na cacy. W dzień imienin, jak tylko wróciłem ze szkoły, to mama zaraz zabrała mnie do fryzjera, gdzie spotkałem Kefira i Sztangę, a Cykuś właśnie wychodził. Gdy wszedłem do sali na plebanii, moi koledzy byli wypucowani i ubrani jak do cioci na imieniny.

Wszystko szło zgodnie z planem. Ksiądz Marek był szczęśliwy, oglądał dokładnie prezenty, które od nas dostał i widać było, że jest bardzo ucieszony. Niestety zapomnieliśmy, że Lok zabronił nam jeść. Wpałaszowaliśmy tort i ciasta jak zwykle w piętnaście minut, a na naszych ubraniach można było dokładnie zobaczyć, co kto jadł i w jakiej kolejności. Zawiedliśmy Loka co do powściągliwości w jedzeniu, ale nie zawiedliśmy w sprawie prezentów. A oto lista:

18 długopisów w pudełkach i 22 książki (to od naszych rodziców, którzy starali się nam pomóc i kupili prezenty tak na wszelki wypadek).

Gwizdek – to ode mnie, wybrałem najgłośniejszy w całym sklepie. Medal pocieszenia za 23 miejsce w rwaniu i 26 w podrzucie, który Sztanga sam osobiście zdobył. Aniołek-ostrzytko od Cykusia, nutella od Kefira – otwarta, ale nienapoczęta, bo nakryłem go w ostatniej chwili. Młotek, niezbędnik do szycia, taki z igłami, łyżka do butów w kształcie węża, wojskowy zestaw grzybiarza, czyli koszyk w panterkę, kapelusz w panterkę i mały nożyk z wbudowanym kompasem, klamerka do nosa (to na basen, jakby ksiądz chciał zrobić nurka), komplet ściereczek do pucowania lusterek samochodowych, zgniatacz do puszek, żołnierzyki (używane, ale w dobrym stanie), gogle (akurat były w promocji), latarka czołowa, plażowy zestaw żartownisia (bardzo wierna imitacja skorpiona i tarantuli).

Piecyk, z nim tak zawsze, podarował księdzu pół butelki płynu do kąpieli. Tłumaczył się, że była cała, a on chciał tylko przetestować, czy ta piana jest rzeczywiście taka sztywna, jak piszą na opakowaniu i czy nie wywołuje uczuleń. Musiał sprawdzić jeszcze drugi raz, bo po pierwszym razie nie zakręcił butelki i bał się, że płyn wywietrzał.

Od Kufla, to taki kolega, co jego tata jest instruktorem jazdy, ksiądz Marek dostał darmowy kupon na naukę jazdy samochodem w kontrolowanym poślizgu, a od starszych chłopaków profesjonalny kosztorys, z prawdziwego biura podróży, na rekolekcje w Egipcie dla jednego księdza i 40 ministrantów.

Książkę Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Armia księdza Marka można nabyć przez internet: facebook.com/Armia-Ksiedza-Marka. Kontakt z autorką: [email protected].

Opowiadanie Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Ksiądz Marek ma imieniny” z tomu „Armia księdza Marka” znajduje się na s. 8 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 71/2020.

 


  • Do odwołania ograniczeń związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, „Kurier WNET” będzie można nabyć jedynie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.

Opowiadanie Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Ksiądz Marek ma imieniny” z tomu „Armia księdza Marka” na s. 8 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 71/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Nie byłoby na stolicy Piotrowej papieża-Polaka, gdyby nie Prymas Tysiąclecia – Urodziłem się w roku 1920 – 30.05.2020 r.

Proszę, aby owoce prymasowskiej służby były trwałe w całej Ojczyźnie – mówił św. Jan Paweł II.

Pomnik kard. Wyszyńskiego na Jasnej Górze | Fot. domena publiczna, Wikipedia

Anna Rastawicka wspomina, że dla prymasa Wyszyńskiego człowiek był bardzo ważny. Wzywał on Polaków do braterstwa i miłości.  Rozmówczyni Piotra Dmitrowicza podkreśla, że prymas Wyszyński nigdy się nie wywyższał ponad innych.  Mówi, że bardzo spokojnie reagował na ataki przeciwko sobie.

Gość audycji „Urodziłem się w roku 1920” mówi o relacjach między prymasem Wyszyńskim a kard. Karolem Wojtyłą.  Zaznacza, że łączyła ich silna duchowa więź, której nikomu nie udało się zerwać. Władze PRL podejmowały wiele prób wywołania między nimi konfliktu:

Oni naprawdę byli jedno.

Anna Rastawicka zapewnia, że nie było mowy o żadnej konkurencji między tymi dwoma hierarchami. Wspomina, że kard. Wyszyński modlił się za swoich wrogów. Zdaniem wieloletniej współpracowniczki Prymasa Tysiąclecia,  w tym tkwiło jego zwycięstwo.

Była przełożona Instytutu Prymasowskiego apeluje o to, by silniej propagować dziedzictwo kard. Wyszyńskiego wśród współczesnej młodzieży.

 

Fot. Małgorzata Wrochna / Wikipedia

Prof. Grzegorz Łęcicki mówi o zamachu na Jana Pawła II i ciężkiej chorobie prymasa Wyszyńskiego. Wspomina trudności, jakie sprawiały władze przy wnioskach paszport tuż po śmierci Prymasa Tysiąclecia. Pozytywne rozpatrzenie tej sprawy przypisuje jego wstawiennictwo.

Rozmówca Piotra Dmitrowicza wspomina „królewski pogrzeb” kardynała Wyszyńskiego. Szczególnie zaskakująca była obecność na uroczystości przedstawicieli wojska.

Prof. Łęcicki mówi o „ABC współczesnej krucjaty miłości”, duchowym programie Prymasa Tysiąclecia, który jest ponadczasowym przesłaniem, które warto prezentować szczególnie młodym ludziom.


Posłuchaj całej audycji „Urodziłem się w roku 1920” już teraz!


Powody, dla których Imperium Wolności może upaść i jak temu zaradzić (2)/ Felieton sobotni Jana A. Kowalskiego

Za czystą mamonę sprzedaliśmy swoje przekonania. Ostatecznie zaakceptowaliśmy to, że nasze kobiety noszą błyskotki wykonane przez chińskich więźniów, czekających na transplantologa.

W poprzednim odcinku opisałem powód 1., wynikający wprost z globalizacji, czyli coraz bardziej zwichniętą strukturę społeczną w USA, gdzie jedynym wygranym po stronie amerykańskiej są wielkie korporacje, a najbardziej poszkodowane – klasa średnia i niższa.

Są jeszcze dwa podstawowe powody do obawy, które dotyczą Ameryki, a zatem całego chrześcijańskiego świata:

1)     kurczenie się cywilizacyjnej przewagi na świecie i uleganie dominacji obcych na własnym terenie, czyli upadek ducha;
2)     zasypywanie amerykańskiego deficytu handlowego pustym pieniądzem i spekulacja.

Dziś zajmę się upadkiem dominacji naszej łacińskiej cywilizacji. (Nie będę się wymądrzał i wszystkich, których bardziej interesuje temat, zapraszam do lektury książki Feliksa Konecznego pod tym samym tytułem). W obecnym czasie to Stany Zjednoczone przewodzą naszej cywilizacji w świecie. Jak kiedyś Portugalia, Hiszpania, Niderlandy, Francja czy Anglia. Dlatego, opisując dzisiejszy świat, piszę głównie o Stanach.

Postawię tezę jedynie słuszną: gdyby jakiekolwiek interesy gospodarcze prowadzone przez USA i inne państwa naszego kręgu cywilizacyjnego wymagały respektowania naszych zasad w państwach-partnerach handlowych spoza naszej cywilizacji, świat byłby dziś dwa razy bardziej wolny i dwa razy bardziej bezpieczny.

W ostatnią niedzielę obchodziliśmy kolejny światowy dzień modlitwy za prześladowany Kościół katolicki w Chinach. Dlaczego modlitwy powtarzać będziemy za rok i w latach kolejnych? Bo pozwoliliśmy rozjechać komunistycznym czołgom chińskie marzenia o naszej zachodniej (= chrześcijańskiej) wolności. Łatwo powiedzieć. Komunistycznej zbrodni na placu Niebiańskiego Spokoju nie mogliśmy zapobiec jako Wolny Świat. Ale już wtedy mogliśmy przestać z nimi prowadzić interesy. Interesy, które utuczyły amerykańskie korporacje i struktury chińskich komunistów kosztem zwykłych Amerykanów i zwykłych Chińczyków. I kosztem osłabienia potencjałów naszych zachodnich państw.

Zapomnieliśmy o jednym, o najważniejszym czynniku, który z wielu barbarzyńskich plemion zasiedlających ruiny po Imperium Romanum uczynił odkrywcę i zdobywcę całego świata. Ten czynnik to chrześcijaństwo. Jednak wskazanie „czyńcie sobie ziemię poddaną” jest nierozerwalnie związane z Dekalogiem i wolnością osobistą daną każdemu przez Boga-Stwórcę.

Jest jeszcze jeden składnik tego ogólnego kontekstu – odwaga. Odwaga wynikająca z wiary w nieśmiertelność duszy i ograniczana w swej zuchwałości perspektywą Sądu Bożego.

Dopiero to wszystko doprowadziło do rozkwitu naszą łacińską cywilizację, którą nazywamy najczęściej zachodnią. I tak my, chrześcijanie, uczyniliśmy sobie ziemię poddaną. Obie Ameryki, Australię, dużą część Afryki.

A potem dopłynęliśmy do Azji i zaczęliśmy chodzić na bardzo zgniłe kompromisy. Dla wygody i pieniędzy zaczęliśmy zapominać o tym lub innym niezbędnym dla trwania całości składniku, wypaczając tym samym sens istnienia naszej cywilizacji. Najpierw pozwoliliśmy przetrwać kastom w Indiach. Temu nieludzkiemu systemowi determinującemu życie człowieka od kołyski po grób z racji urodzenia. Zakładającemu nierówność ludzi względem siebie; wbrew temu, co głosił nasz Zbawiciel.

Potem przestaliśmy nawracać nowo odkrywane ludy (narody), głosić im ewangelię, aby w końcu zaakceptować prześladowania naszych braci w wierze z tych ludów się wywodzących. Za czystą mamonę sprzedaliśmy swoje przekonania. Ostatecznie zaakceptowaliśmy to, że nasze kobiety noszą błyskotki wykonane przez chińskich więźniów, czekających na transplantologa.

Pozwoliliśmy wreszcie, w fałszywym rozumieniu tolerancji, na osiedlanie się w naszych granicach ludzi nie tylko obcych cywilizacji, ale wręcz nam wrogich (nie dotyczy polskich Tatarów J). Co rozkłada naszą cywilizację od środka.

Recepta? Nie, nie namawiam do rzezi wszystkich niewiernych i wywołania kolejnej wojny światowej. Musimy jedynie(!) wymóc akceptację naszych zasad w państwach innych cywilizacji. Tak, jak my pozwalamy na funkcjonowanie ludzi o odmiennych wartościach w naszych państwach. Nie możemy zgadzać się na prześladowanie chrześcijan w państwach islamu, hinduizmu i chińskiego komunistycznego konfucjanizmu. Nasz świat chrześcijański jest na tyle duży i zróżnicowany klimatycznie i dochodowo, że możemy przeżyć i rozwijać się bez choćby jednej chińskiej błyskotki.

To chińscy komuniści powinni się bać, ponieważ Chińska Republika Ludowa jest uzależniona od eksportu.

W roku 2019 eksport Chin wyniósł ponad 2 biliony USD, a import tylko 1,5 biliona. Przy czym nadwyżka do Stanów Zjednoczonych wyniosła aż 300 mld. I te dane chyba wystarczą, żeby zrozumieć, że to nie my od Chin, ale Chiny od nas są uzależnione.

Oczywiście nasza ręka powinna być stale wyciągnięta do zgody. Pod jednym warunkiem: uznania wolności wyznawania naszej cywilizacji i naszej wiary na terenach państw, które chcą z nami handlować. Jeśli nie zechcą, niech handlują sami ze sobą. Cofnięcie prześladowania chrześcijan i zniesienie zakazu działalności Kościoła to warunek sine qua non.

Doprowadzenie do równości chrześcijaństwa względem innych religii, w miejsce obecnych prześladowań, po tylu wiekach panowania nad lądami i oceanami, to chyba nie jest oszałamiające żądanie. Może przy okazji sami się nawrócimy?

Jan A. Kowalski

„Polonia? El país del papa Juan Pablo II!” – „Polska? Kraj papieża Jana Pawła II!” – słyszałem wielokrotnie w Ekwadorze

Papież okazał szacunek dla indiańskiej kultury, pozwalając ubrać siebie w ponczo, charakterystyczny lokalny ubiór. Na przyjęcie papieża zbudowano chosa – indiański dom ze strzechą i z suszonej cegły.

Piotr Mateusz Bobołowicz

„Polonia? El país del papa Juan Pablo II!” – „Polska? Kraj papieża Jana Pawła II!”. To zdanie słyszałem wielokrotnie w Ekwadorze i Peru, gdy tłumaczyłem, skąd jestem. Latynosi dobrze pamiętają pontyfikat św. Jana Pawła II, papieża Polaka. Był pierwszym biskupem Rzymu, który zdecydował się na wizytę w Ameryce Południowej.

Błogosławieństwo nieukończonej bazyliki

 

Posąg Jana Pawła II przed Bazyliką Przysięgi Narodowej

Przy wejściu do monumentalnej Bazyliki Przysięgi Narodowej nad wiernymi w geście błogosławieństwa wyciąga ręce posąg św. Jana Pawła II. Budowę bazyliki zapoczątkowano jako dowód zawierzenia Republiki Ekwadoru Najświętszemu Sercu Jezusa w 1883 roku. Pomysłodawcą był ojciec Julio Maria Matovelle, należący do Zgromadzenia Misjonarzy Oblatów Maryi Niepokalanej. Początkowo prace szły źle. Od początku budowa świątyni była wielkim wyzwaniem finansowym i logistycznym. W 1895 roku władze wprowadziły specjalny podatek od soli, który w całości szedł na finansowanie robót. Prace nabrały tempa, gdy w 1901 roku przekazano nadzór nad nimi ojcom oblatom z przeorem Matovelle na czele. Główna bryła budowli została postawiona w 1924 roku, wtedy też zaczęto odprawiać tam msze. Wciąż jednak pozostało wiele niedokończonych elementów – do dziś bazylika jest oficjalnie w budowie. Lokalna legenda mówi, że gdy zostanie ostatecznie ukończona, skończy się świat – albo przynajmniej niepodległy i wolny Ekwador. 30 stycznia 1985 roku Jan Paweł II pobłogosławił jeszcze wtedy niekonsekrowaną bazylikę. Konsekracja nastąpiła trzy lata później.

Papież z wizytą u Indian

Pielgrzymka apostolska papieża Polaka zapadła w pamięć Ekwadorczyków na pokolenia. Rozmawiałem z wieloma osobami, które wspominały ją z dzieciństwa albo z opowieści rodziców. „To był wielki człowiek. Mądry papież” – te słowa zapadły mi w pamięć. Święty Jan Paweł II w Ekwadorze spotkał się z rdzennymi mieszkańcami tych ziem. 31 stycznia 1985 roku w małym, wtedy zaledwie trzydziestotysięcznym mieście Latacunga, leżącym u stóp największego czynnego Ekwadorskiego wulkanu Cotopaxi, zgromadzili się Indianie z całego Ekwadoru. Wielu z nich przybyło pieszo – ci pielgrzymowali przez wiele dni; inni samochodami, ale nawet oni musieli podróżować przez wiele godzin, często ponad dobę, by uczestniczyć w krótkim, bo zaplanowanym zaledwie na półtorej godziny spotkaniu z papieżem.

Pai Apuchic Jesucristo yupaichashca cachum! Cuyashca churicuna, ushushicuna”. „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Umiłowani Synowie i Córki”. Tymi słowami w języku kiczua przywitał Jan Paweł II zgromadzonych Indian. Kiczua to największa grupa językowa spośród ludności autochtonicznej Ekwadoru. Jan Paweł II nie potraktował jednak wszystkich Indian jako jednolitej grupy. Wpisuje się to w głoszoną przez niego filozofię personalizmu i odróżnia podejście papieża Polaka od tego, które przez wieki praktykowali kolonizatorzy. „Witam bardzo serdecznie ludy Cayapa, Colorado, Otavalo, Panzaleo, Yama-puela, Cangazambi, Caranqui, Hilnaya, Carahuela, Yugulalama, Shuar, Coyane, Ashuar, Salazaca, Cañari, Saraguro, Tibuleo, Auca, a także obecne tutaj mniejsze grupy”.

Jeszcze przed przybyciem papieża na spotkanie na lotnisku w Latacunga poszczególne grupy Indian prezentowały się – nie tyle przed papieżem, co przed Ekwadorem i światem. W spotkaniu tym pokładali oni wielkie nadzieje. W czterysta pięćdziesiątą rocznicę rozpoczęcia ewangelizacji Ameryki zwierzchnik Kościoła katolickiego stanął przed rdzenną ludnością tego kontynentu i mówił o poparciu dla ich kultury, sygnalizował dotyczące ich problemy, ale także podkreślił rolę duchownych katolickich w walce o prawa Indian w historii.

„Najbardziej świadomi z Was pragną, by była szanowana wasza kultura, wasze tradycje i zwyczaje, żeby była uwzględniana forma rządów w waszych wspólnotach. To uzasadnione aspiracje, wpisujące się w ramy różnorodności wyrażania ducha ludzkiego. Może to niemało ubogacić współżycie ludzkie w ogóle wymagań i równowagi społeczeństwa”.

Papież okazał szacunek dla indiańskiej kultury, pozwalając ubrać siebie w ponczo, charakterystyczny lokalny ubiór. Całe spotkanie miało jeszcze jeden element symboliczny. Na przyjęcie papieża zbudowana została chosa – typowy indiański dom, w tym przypadku półotwarty. Jego dach pokryto strzechą, a ściany zbudowano z suszonej cegły adobe. Chosa, a w Amazonii zbudowana z drewna maloca, to w kulturze ekwadorskich Indian nie tyle obiekt mieszkalny, co miejsce spotkania w gronie bliskich. I tak przyjęli świętego Jana Pawła II rdzenni mieszkańcy Ekwadoru.

Papież ubogich

Figura św. JPII w katedrze w Cuenca | Fot. P.M. Bobołowicz

Indianie są w Ekwadorze nadal jedną z najuboższych grup społecznych. Papież podczas swojej pielgrzymki w 1985 roku odwiedził też ubogą dzielnicę miasta Guayaquil. W stolicy, Quito, spotkał się z robotnikami. A podczas ostatniej mszy w Ekwadorze dokonał beatyfikacji Mercedes de Jesus Moliny. Siostra Mercedes żyła w XIX wieku. W wieku piętnastu lat straciła matkę, z którą mieszkała po śmierci ojca, i odziedziczyła cały majątek. Gdy ukończyła 21 lat, wszystkie swoje dobra przeznaczyła na pomoc biednym i poświęciła się pracy w sierocińcu. Poczuła wtedy też powołanie do życia konsekrowanego i odrzuciła propozycję małżeństwa, postanawiając poświęcić swoje życie Jezusowi. W 1870 roku wraz z jezuitą ojcem Domingo Garcíą udała się do Amazonii, by ewangelizować Indian Shuar. W 1873 roku, dziesięć lat przed śmiercią, doprowadziła do ufundowania zgromadzenia Sióstr Świętej Marii Anny od Jezusa z Paredes. Święta Maria Anna przez całe życie była inspiracją dla duchowej drogi i aktów miłosierdzia błogosławionej Mercedes.

Nuestra Señora de Czestochowa

Na północy miasta Guayaqil nad Pacyfikiem stoi nieduży kościół, otoczony wysokim płotem. Nie udało mi się do niego dostać – przybyłem tam nie w porę; tego dnia brama była zamknięta. Kościół ten od razu zwróci uwagę każdego Polaka swoim nietypowym jak na Amerykę Południową wezwaniem: Iglesia de Nuestra Señora de Czestochowa – Kościół pw. Matki Bożej Częstochowskiej. Został on wzniesiony w 1981 roku jako wotum dziękczynne za ocalenie życia Jana Pawła II po zamachu na jego życie. Gdy ówczesny arcybiskup Guayaquil Bernardino Echeverría dowiedział się o wydarzeniach 13 maja na placu Świętego Piotra, zaczął modlić się do Matki Bożej Częstochowskiej, patronki Polski, kraju pochodzenia Karola Wojtyły, i obiecał wybudować kościół pod jej wezwaniem, jeśli papież przeżyje. W 1994 roku Echeverría został wyniesiony przez Jana Pawła II do godności kardynała. W 1985 roku papież Polak odwiedził kościół, gdzie modlił się przed kopią obrazu z Jasnej Góry. Dziś przed świątynią stoi pomnik świętego Jana Pawła II, a jego wizerunek jest także uwieczniony na płaskorzeźbie ołtarza.

Święty Jan Paweł II jest ciągle obecny w sercach i pamięci Ekwadorczyków. Znają go praktycznie wszyscy, a jego wizerunek pojawia się w różnych miejscach. Czasem się go można spodziewać – jak figury Jana Pawła II w katedrze w Cuenca, którą odwiedził podczas pielgrzymki. Czasem zaś można natknąć się na niego w niespodziewanych miejscach. „El papa viajero – papież podróżnik” – plakat opatrzony takim napisem znalazłem chociażby wiszący przy kasie jednej z restauracji. Mały element polskości w sercu odległego kraju – pozornie mały, a jednak w dużym stopniu kształtujący odbiór całego narodu przez drugi naród, kilkanaście tysięcy kilometrów od Wadowic.

Artykuł Piotra M. Bobołowicza pt. „El papa viajero – Papież-podróżnik w Ekwadorze” znajduje się na s. 12 majowego „Kuriera WNET” nr 71/2020.

 


  • Do odwołania ograniczeń związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, „Kurier WNET” będzie można nabyć jedynie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.

Artykuł Piotra M. Bobołowicza pt. „El papa viajero – Papież-podróżnik w Ekwadorze” na s. 12 majowego „Kuriera WNET” nr 71/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Dr Krajski: Sytuacja Kościoła jest taka, jak za komunizmu. Postawa hierarchów ws. obostrzeń to wynik masońskich wpływów

Jeszcze długo po pandemii w kościołach będą pustki – przewiduje wydawca i publicysta, dr Stanisław Krajski.


Dr Stanisław Krajski mówi o liście do przełożonych żeńskich zgromadzeń zakonnych. Publikacja nie jest dostępna dla szerszej publiczności. W liście zachęcano do korzystania z dyspensy od udziału we Mszy świętej. W przypadku uczestnictwa w liturgii, usilnie zarekomendowano przyjmowanie Komunii świętej na rękę:

Zalecenia wymienione w liście nie są traktowane jako zachęta do refleksji. Raczej jako dogmat.

Zdaniem dr Krajskiego, list ten jest 'zastraszaniem i rozbijaniem wspólnot zakonnych”:

Dla sióstr, które zawsze przyjmowały Pana Jezusa na klęcząco i do ust, takie rekomendacje są łamaniem sumień.

Gość „Popołudnia WNET” mówi o swoich obserwacjach, z których wynika, że katolicy przyzwyczają się do pandemicznych sposobów wyznawania wiary, i niezbyt chętnie wracają na niedzielną Mszę świętą do kościoła. Zdaniem publicysty wyznawcy innych religii mają większą swobodę praktyk religijnych niż katolicy, niezależnie od pandemicznych obostrzeń.

W mojej sąsiedniej parafii członkowie kółka różańcowego niechętnie wracają do kościoła.  To niebezpieczne zerwanie dyscypliny. Nie bądźmy tchórzami.

Rozmówca Magdaleny Uchaniuk-Gadowskiej wzywa do postawy oblubienicy z biblijnej Pieśni nad pieśniami.

Jest pytanie, jak długo w kościołach będą pustki. Bo będą na pewno.

Opisana jest sytuacja w Europie Zachodniej i USA, gdzie w kościołach nie odbywają się publiczne Msze święte, i nic nie wskazuje, by ten stan rzeczy miał się szybko zmienić.

Dr Krajski wypowiada się na temat prac nad szczepionką na koronawirusa. Twierdzi, że jest ona testowana na ciałach dzieci nienarodzonych.

Zdaniem rozmówcy Magdaleny Uchaniuk-Gadowskiej, postawa Kościoła katolickiego wobec pandemii koronawirusa wynika z faktu, że jest on silnie zinfiltrowany przez masonerię. Dr Krajski wyraża opinię, że wprowadzanie obostrzeń odnośnie kultu katolickiego jest świadectwem traktowania jego członków jako ciemnotę. Jak podsumowuje dr Krajski:

Czas koronawirusa jest czasem ujawnienia prawdy o hierarchach kościelnych.

Zdaniem gościa „Popołudnia WNET” w polskim Episkopacie właściwe podejście do sytuacji epidemicznej pokazał metropolita szczecińsko-kamieński abp Andrzej Dzięga.

Dr Stanisław Krajski komentuje również rozwiązanie łowickiej pielgrzymki na Jasną Górę. Jak relacjonuje gość „Popołudnia WNET”, w Kościerzynie doszło do sytuacji, w której z kolei kapłani odmówili wiernym poprowadzenia pielgrzymki do Wejherowa.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.W.K.