Ks. Skubiś: Rządzi nami garstka ateistów, masonów. A nas chrześcijan są miliony. Nie odgrywamy wystarczająco ważnej roli

Ks. infułat Ireneusz Skubiś o stanie chrześcijaństwa na świecie. Zdaniem duchownego dzisiejsza Europa zapomniała o swoich chrześcijańskich korzeniach i coraz bardziej oddala się od Chrystusa

Zapraszamy do wysłuchania całej rozmowy

JN

Ksiądz Stanisław Wróbel jest obywatelem Ekwadoru i na pierwszy rzut oka nie daje się odróżnić od miejscowych

Przyjechał do Ekwadoru z diecezji przemyskiej trzydzieści lat temu, z dwoma innymi księżmi, w odpowiedzi na wysłane do Polski przez kardynała z Guayaquil zaproszenie. Wszyscy do dziś są w Ekwadorze.

Piotr Mateusz Bobołowicz

Buenos Dias. Estoy buscando padre Estanislao – powiedziałem do pierwszej osoby, którą spotkałem po przekroczeniu progu Casa Hogar Betania – domu starców w Zamorze. Pielęgniarz wskazał mi biały plastikowy stół stojący po przeciwległej stronie zadaszonego dziedzińca. Z plikiem papierów w ręku siedział za nim opalony mężczyzna w granatowej koszuli i palił papierosa. Podszedłem z wahaniem.

Padre Estanislao? – zapytałem, wciąż po hiszpańsku.

– No – rzucił krótko, nie odrywając wzroku od papierów. Już miałem formułować pytanie, gdzie go w takim razie znajdę, gdy podniósł wzrok i się roześmiał. – Si.

Przywitałem się po polsku. Ksiądz Stanisław odpowiedział po hiszpańsku, po chwili wahania dodał jednak „Szczęść Boże”. (…)

Siedzieliśmy przy białym ogrodowym stole i piliśmy kawę w oczekiwaniu na obiad. Próbowałem zadawać pytania, ale co chwila ktoś przychodził zamienić z księdzem Stanisławem kilka słów albo przynieść dokumenty do podpisania. Wyczułem, że ciężko będzie od księdza wyciągnąć wszystkie informacje naraz, więc w krótkich przerwach, gdy akurat nie rozmawiał z kimś innym, pomiędzy pytaniami, które mogłyby być tylko wynikiem ciekawości, pytałem o liczby i fakty. (…)

Panorama Zamory | Fot. amalavida.tv (CC A-S 2.0, Flickr)

Do księdza Stanisława trafiłem w sumie przypadkiem. Od Polaków mieszkających w Vilcabambie dowiedziałem się, że w miasteczku El Pangui służy dwóch polskich misjonarzy. Ktoś inny powiedział mi, że podobno jakiś polski ksiądz jest też w Zamorze. Zapytałem o to właścicielkę hotelu, nomen omen, Betania, w którym się zatrzymałem. Powiedziała, że nie, nie słyszała o Polaku. Poszedłem więc spać nieco rozczarowany, gotów zebrać się rano następnego dnia i pojechać do El Pangui. Wyszedłem rano z pokoju. Właścicielka złapała mnie na schodach. Przypomniała sobie, że jednak jest polski misjonarz w Zamorze. Padre Estanislao. Prowadzi dom starców. (…)

W domu „Betania” mieszka ponad siedemdziesięciu pensjonariuszy. Nie ma drzwi, bo dom jest otwarty dla każdego, kto ma ponad sześćdziesiąt pięć lat i nie ma dokąd pójść. Mimo silnych więzi rodzinnych, w Ekwadorze zdarza się, że starsi ludzie są zdani na siebie, a niezdrowy klimat zlewiska Amazonki nie dałby im szans na przeżycie bez czyjegoś wsparcia i dachu nad głową. Oprócz stałych mieszkańców, około pięćdziesięciu osób korzysta z opieki dziennej – przychodzą skorzystać z pomocy medycznej, zjeść, spędzić czas z innymi. Personel ośrodka liczy ponad dwadzieścia osób. Raz w miesiącu przychodzi dietetyk, który ustala zrównoważony jadłospis na cały miesiąc.

Ksiądz Stanisław jest również proboszczem jednej z kilku parafii na terenie Zamory. Nie miałem okazji zobaczyć kościoła. Jest to też w jakiś sposób znamienne – zajęcia misjonarza różnią się zdecydowanie od zadań księdza w Europie i składają się dużo bardziej z fizycznej pracy niż tylko nauczania Słowa Bożego.

– Trzeba dojść do tych ludzi, zdobyć ich zaufanie. Dużo czasu trzeba poświęcić na wspólne życie z ludźmi. Praca bezpośrednia. Gdy trzeba budować drogę, trzeba być z nimi, żeby tę drogę zbudować. Gdy trzeba budować wodociąg, też trzeba go budować z nimi. Trzeba myśleć tak, jak ci ludzie myślą, jeść to, co oni jedzą, spać tam, gdzie oni śpią. Trzeba przełamać te wszystkie europejskie nawyki, ale nie jest to trudne. A gdy się je przełamie, to człowiek czuje się częścią ich wspólnoty, ich rodziny, a oni to doceniają. (…)

Podeszła jedna z pensjonariuszek. Bardzo drobna i pomarszczona, podpierała się laską. Podeszła i poprosiła o papierosa. Ksiądz poczęstował ją, pomógł zapalić i zaproponował, żeby usiadła przy stole.

– Wszystkie chłopy chcą, żebym z nimi siedziała. A ja nie chcę! – powiedziała żywo i się roześmiała, po czym odeszła z papierosem w dłoni.

– Ma sto dwa lata, właściwie skończy za dwa tygodnie. I pali. To najstarsza osoba, która tutaj mieszka – powiedział po polsku ksiądz Stanisław.

Cały artykuł Piotra Mateusza Bobołowicza pt. „Ksiądz Stanisław z Ekwadoru” znajduje się na s. 19 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Mateusza Bobołowicza pt. „Ksiądz Stanisław z Ekwadoru” na s. 19 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl

Polskie dzieci będą zbierać pieniądze dla dzieci z Syrii. Już 26 grudnia rozpocznie się akcja Kolędnicy Misyjni 2017

W tym roku kolędnicy misyjni zostawią w naszych domach pamiątkę w postaci otwartych dłoni. Symbol ten nawiązuje do gestu przekazywania znaku pokoju i gotowości do braterskiej pomocy.

W ostatnich latach wojna w Syrii pochłonęła blisko pół miliona mieszkańców, a największą ich część stanowiły dzieci. Blisko 70 tys. Syryjczyków zmarło z powodu skutków wojny – braku wody i żywności, zimna, odniesionych ran i chorób. Miliony ludzi straciło domy, miejsca pracy i bliskich.

Prawie półtora miliona Syryjczyków uciekło do Libanu. Liban, kraj trzydzieści razy mniejszy od Polski, przyjął tak wielką liczbę uchodźców, że liczba jego mieszkańców żyjących w skrajnej nędzy zwiększyła się o 110%. Dzieci syryjskie urodzone w nieformalnych obozach nie są rejestrowane i nie mają praw obywatelskich żadnego kraju. Narażone są na przemoc i handel ludźmi. Traktowane są jak tania siła robocza. Ponad 300 tys. Libańczyków wymaga pomocy humanitarnej, a jeden na trzech młodych Libańczyków nie ma pracy.

W tym roku kolędnicy misyjni opowiedzą odwiedzanym rodzinom o dzieciach z Syrii i Libanu. To przedsięwzięcie skierowane do wszystkich dzieci i ich rodzin. Przez trud kolędowania chcą też zwrócić uwagę na sytuację dzieci z krajów misyjnych.

W ramach przygotowania do akcji uczniowie szkół podstawowych z archidiecezji poznańskiej poznawali życie rówieśników w Syrii i w Libanie na podstawie materiałów przygotowanych przez Papieskie Dzieło Misyjne Dzieci.

– W tym roku kolędnicy misyjni zostawią w naszych domach pamiątkę w postaci otwartych dłoni. Symbol ten nawiązuje do gestu przekazywania znaku pokoju i gotowości do braterskiej pomocy – wyjaśniła Anna Sobiech, sekretarz krajowy PDMD.

W 2016 roku blisko 40 tysięcy dzieci w całej Polsce (40 diecezji) wzięło udział w kolędowaniu misyjnym. Z ubiegłorocznej akcji do dyrekcji krajowej Papieskich Dzieł Misyjnych na pomoc dzieciom w Tajlandii wpłynęło prawie 900 tysięcy złotych (875 534,55 zł). Przekazano je na realizację 20 projektów w 6 diecezjach. Pomocą objęto blisko 4 tysiące dzieci.

WJB, źródło: BP KEP

Śniło mi się, że urodzisz syna, dasz mu na imię Piotr Paweł i będzie księdzem / Wywiad „Kuriera WNET” 41/2017

Moje życie jest ciągłym polem walki z demonem; często przegrywam, ale moje ulubione motto brzmi: Dzień bez upokorzenia to dzień stracony. Mam jeszcze św. Augustyna: Dopóki walczysz, jesteś zwycięzcą.

Wyschłe kości, hipisi i Syberia

Ks. Piotr Paweł Łapa, były hipis, obecnie misjonarz na Syberii, opowiada historię swojego życia. Wysłuchali Marek Karolak i Wojciech Sobolewski.

Co było na początku?

Słowo. Urodziłem się 13 lipca. Kiedy moja mama była w stanie błogosławionym, otrzymała słowo – list od swojej matki, Petroneli. Babcia napisała: śniło mi się, że urodzisz syna, dasz mu na imię Piotr Paweł i będzie księdzem. Urodziłem się o godz. 15:00, w godzinę Miłosierdzia Bożego. Poród trwał 12 godzin, było ciężko. Od czwartego roku życia chodziłem do przedszkola i na religię. Nasz katecheta uczył nas hojności: każde dziecko musiało codziennie przynieść na lekcję coś dla biedniejszych od siebie: jajko, trochę cukru…

Od kiedy myślałeś, żeby zostać księdzem?

Od zawsze. Jedną z moich ulubionych zabaw było budowanie kościołów z kloc­ków. Gdy w przedszkolu pytano dzieci: kim chcą być w dorosłym życiu, zawsze odpowiadałem: – Księdzem!

Kiedy miałem siedem lat, zamieszkaliśmy w Krakowie. W Nowej Hucie zostałem ministrantem; kościół był w budowie, a ja chodziłem pomagać na budowie. W niedzielę służyłem do wszystkich mszy. W domu byłem grzecznym dzieckiem, pomagałem wszystkim dookoła. Za to w szkole – nudziłem się potwornie.

Potem między rodzicami zaczęło się psuć. Pamiętam ostatnią wspólną Wigilię: rodzice już od dawna nie byli w jedności, teraz nawet nie podzielili się opłatkiem. Dlatego do dzisiaj nie lubię składania życzeń.

Rozwiedli się?

Tak. Ojciec wyprowadził się z domu, zabierając cały majątek. Sąd przydzielił moje rodzeństwo – brata i siostrę – ojcu, ja zostałem z matką. Jeszcze przed rozwodem w domu zaczęło się piekło: powstały dwa obozy… Dwoje przeciw trojgu. Był alkohol, straszne kłótnie, wyzywanie się.

Kiedy ojciec z rodzeństwem wyprowadzili się, nastała taka bieda i głód, że przez pierwszy tydzień żywiłem się kapustą kradzioną na działkach. W tym czasie przes­tałem chodzić na religię i do kościoła. Akurat był to moment na bierzmowanie; mama dosłownie wypłakała – i wybłagała – zgodę, żeby proboszcz dopuścił mnie do sakramentu. Na szczęście pamiętał mnie z czasów mojej gorliwości – i zgodził się; zapytał tylko, czy wiem, co to jest bierzmowanie i czy znam „Ojcze nasz” i „Zdrowaś Maryjo”.

Na patrona wybrałem sobie imię ojca, Stanisław. Pewnie chciałem go w ten sposób, podświadomie, zatrzymać w domu. Sam sakrament był dla mnie uroczystym, ale jednak pożegnaniem z Kościołem. Kupiłem sobie czerwony spray i na moim parafialnym kościele napisałem „Księża na Księżyc!”. Dorastał we mnie bunt. Zostawiłem szkołę. Z poukładanego (w miarę) dzieciaka zrobił się agresywny młodzieniec, negujący wszystko co dobre. Na półrocze miałem jeszcze dobre oceny, na koniec szkoły średnią 2,0 – czyli zawaliłem na całego. Do szkoły wpadałem rzadko. Nauczyciele byli nawet zadowoleni, gdy mnie nie było. Gdy się pojawiałem, odstawiałem swoje numery.

Gdzie szukałeś szczęścia?

Wszędzie. Najpierw w pieniądzu: mieliśmy taką fikcyjną firmę od deratyzacji: mrówki faraona, karaluchy… Zacząłem zarabiać, i to dużo: jakieś 300 $ dziennie – w tamtych czasach to były naprawdę duże pieniądze! Miałem własnego kierowcę, rozbijałem się po knajpach, mogłem mieć każdą dziewczynę, kupić sobie to, na co miałem ochotę, dobrze zjeść, dobrze wypić, bawić się do rana…

Więc – byłeś szczęśliwy?

Absolutnie – nie. Więc poszedłem w drugą stronę: zacząłem uciekać z domu, sypiać po klatkach, trafiłem do środowiska hipisów. Nawet wydawało mi się to bardzo chrześcijańskie: każdy się dzielił z drugim, ktoś poczęstował kanapką, ktoś inny łykiem piwa. Potem okazało się, że hipisi dzielą się wszystkim: dziewczyną, narkotykami… Równia pochyła.

Nosiłeś dzwony?

Tak! I do tego „alternatywną”, pomarańczową koszulę. I oczywiście miałem długie włosy. U hipisów było tak, jak w tym porzekadle: „hulaj dusza, piekła nie ma!” – narkotyki, alkohol, a dla podniesienia adrenaliny – kradzieże.

Przed pójściem na całość w narkotyki Pan Bóg obronił mnie w bardzo prosty sposób: na nasze imprezy co i rusz wpadała policja; wynosiła moich martwych kolegów i koleżanki. A ci nie pohipisowali długo – dwa tygodnie, góra miesiąc, a potem przedawkowali to czy tamto. Inni trafili do więzienia lub poszli w prostytucję, żeby mieć na towar. Albo sami zajęli się „dilerką”. W sumie – moich znajomych zmarło około czterdziestu: jedni przedawkowali, kilku ktoś zadźgał, bo nie zapłacili za towar.

Jacy to byli ludzie?

Większość pochodziła z dobrych, „poukładanych”, zamożnych rodzin: mieli rodziców lekarzy, adwokatów. I mieli w domu dostatek. Mnie także niczego nie brakowało: jeździliśmy całą rodziną na zagraniczne wczasy, ojciec z matką dorobili się i wybudowali wielki dom (16 pokoi!). Ale nigdy w nim nie zamieszkałem.

Pozornie mieliśmy wszystko, ale brakowało nam miłości – i dlatego lądowaliśmy u hipisów. W pewnym momencie zacząłem mieć coraz więcej myśli samobójczych. Któregoś dnia rzuciła mnie dziewczyna (jedna z wielu, bo dziewczyny zmieniały się co kilka tygodni). Przyszedłem do domu. Myślałem, żeby się zabić, ale zacząłem się rozglądać po domu: coś mi nie pasowało… Odkąd mama poznała pewną kobietę, nasz dom się zmienił; teraz był zawsze posprzątany, a mama była trzeźwa. Każdego dnia czekała na mnie z obiadem, a ja – czasem wpadałem i jadłem, a czasem nie. Ale nigdy nie usłyszałem słowa pretensji.

I właśnie kiedy przyszedłem do domu, ta kobieta dzwoniła z ulicy domofonem. Myślałem, że to ktoś z towarzystwa, więc obrzuciłem ją wyzwiskami. Później się poznaliśmy.

Co to za kobieta?

Kilka miesięcy wcześniej moja mama zaczepiła ją pod sklepem z piwem. Mam wylała przed nią swój żal, mówiąc, że już nie może tak żyć. Rzadko się zdarza, żeby człowiek w takiej sytuacji nie uciekł przed natrętem, ale tamta kobieta nie uciekła.

Po pewnym czasie nieznajoma zaprosiła nas na katechezy przy parafii. Powiedziałem mamie, co myślę o księżach i Kościele.

Ale poszedłeś?

Zająłem bezpieczne, ostatnie miejsce, pod długimi włosami skryłem słuchawki do mojego Walkmana i puściłem muzykę. Już nie pamiętam – Dżem albo The Doors: Come on baby light my fire. Słuchałem tego w kółko przez okrągłą godzinę (bo tyle trwała katecheza) i miałem matkę „z głowy”. Potem poszedłem na imprezę. I tak to się kręciło: przychodziłem, żeby mama mi głowy nie suszyła. Na jedną z katechez spóźniłem się. Tłum był niemożliwy, wszystkie miejsca zajęte, zostało tylko miejsce w pierwszej ławce. Usiadłem, ale tym razem bez słuchawek (odezwały się we mnie resztki kultury). Usłyszałem coś, co mnie powaliło: jest Ktoś, kto kocha mnie mimo moich grzechów! Kilka razy usłyszałem też: Odwagi! Nie bój się!

To było kazanie?

Nie, bo te katechezy prowadzili zwykli ludzie (chociaż był z nimi ksiądz i też czasem coś mówił). Najbardziej uderzała mnie darmowość tej przepowiadanej miłości, bo w domu nigdy nie czułem się kochany za darmo – zawsze było „coś za coś”. Nawet moją miłość rodzice kupowali prezentami (i do dzisiaj czekam na rower, który mi obiecali w nagrodę za same piątki na świadectwie).

Nawróciłeś się wtedy?

Nie tak od razu: nagle w czasie słuchania coś we mnie zbuntowało się, chciałem wykrzyczeć wszystkie moje żale, w końcu – wyszedłem. Ale Słowo przepowiadane w kościele już zaczęło działać. Szedłem ulicami mojego osiedla i nagle zacząłem się modlić: – Panie Boże, jeżeli w ogóle jesteś (i prawdą jest to, co usłyszałem na tej katechezie) – to zmień moje życie.

I w jednej chwili… zacząłem się cieszyć jak wariat! Miałem napad ogromnej radości i pokoju – byłem przeszczęśliwy! Tak właśnie działa Duch Święty. Czułem też przymus, żeby na te katechezy wracać. I wróciłem. Ale teraz dosłownie pożerałem każde usłyszane słowo. Pamiętam z dzieciństwa, gdy na Pierwszą Komunię dostałem Biblię w obrazkach, to pożarłem ją w dwa dni. Teraz było tak samo. Na końcu tych katechez był wyjazd.

Pojechałeś?

Tak, ale najbardziej interesowały mnie tam dziewczyny. Nie myślałem, że mam się z czegoś nawracać.

Na wyjeździe powstała wspólnota. Prowadzący ją katechiści byli dla mnie bardzo cierpliwi, bo widzieli z kim mają do czynienia. Mówili tylko: przychodź na spotkania wspólnoty, na liturgie. Niczego więcej nie wymagali. Więc przychodziłem na liturgię… A potem szedłem na imprezę.

Po jakimś czasie zobaczyłem, że kiedy mam iść do wspólnoty, to mi się zwyczajnie nie chce. Ale potem budzi się we mnie jakaś nadzieja na lepsze życie. A kiedy szedłem na imprezę – gdzie nawet fajnie się bawiłem – było odwrotnie: na koniec zawsze byłem smutny, zgaszony.

To miałeś podobne doświadczenie, jak św. Ignacy…

…I podobnie jak on nadal ciągnęło mnie w obie strony, prowadziłem takie podwójne życie. W szkole nastąpiła radykalna zmiana – zostałem najlepszym uczniem, miałem 100% frekwencję. Do kościoła chodziłem teraz codziennie, chciałem zostać świętym. W tym neofickim okresie przyprowadziłem do Kościoła wielu znajomych. Z drugiej strony – nie rozmawiałem z rodzicami, sądziłem ojca i nie potrafiłem powiedzieć o nim niczego dobrego; to moja historia wlokła się wciąż za mną.

We wspólnocie usłyszałem, żeby szukać oblicza Chrystusa w drugim człowieku. A był w mojej parafii obraz, Ecce homo Alberta Chmielowskiego. I gdy zbliżało się Boże Narodzenie, usiadłem przed tym obrazem, zadając sobie pytanie: Czy mogę znaleźć to oblicze Chrystusa w moim ojcu? Pan Bóg pozwolił mi wtedy zobaczyć cierpienie mojego ojca. Zapragnąłem pójść i prosić go o przebaczenie. Wszyscy, którzy znali moją historię i słyszeli o moim zamiarze, pukali się w czoło: – Nie bądź głupi! To ojciec powinien przepraszać ciebie!

A jednak się uparłeś?

A jednak pojechałem do niego. Kiedy ojciec otworzył mi drzwi, był w ciężkim szoku. Z kolei ja – zaniemówiłem, potem zacząłem płakać. Cała przygotowana wcześniej mowa na nic się nie przydała. Zdołałem tylko wykrztusić z siebie: – Tato, chciałem prosić Cię o przebaczenie: za to, że cię nie kochałem, że pogardzałem tobą, że cię sądziłem, patrząc na ciebie oczami mojej mamy.

Podaliśmy sobie ręce, nic więcej nie trzeba było mówić. I tak w jednej chwili Bóg odebrał mi to poczucie krzywdy, które nosiłem w sobie przez lata.

Ale diabeł nie spał. Po latach, kiedy nie bałem się już ojca, postanowiłem porozmawiać z nim znowu. Ale tym razem nie po to, żeby szukać jedności, ale żeby wszystkie trudne sprawy „wyjaśnić”. A tak naprawdę – rozdrapać rany. Kiedy się spotkaliśmy, zacząłem wyliczać wszystkie jego grzechy. W pewnej chwili ojciec przerwał mi tę litanię: – Jak się gówniarzu nie zamkniesz, to ci tak przyp…, że nie wstaniesz!

Może byśmy się pozabijali, ale przyszedł Duch Święty, który natchnął mnie, abym zaakceptował ojca – takim, jakim jest. I nie wracał do jego trudnej historii. Potem już rozmawialiśmy o rzeczach, które on lubi, które są mu bliskie…

Na przykład?

O gołębiach. Ojciec hodował ich całe mnóstwo, był w tym prawdziwym mistrzem. Potem jeszcze raz czy drugi postawiłem mu się, ale tylko wtedy, gdy broniłem dobrego imienia mojej mamy. Ta trudna relacja z ojcem pokutuje do dzisiaj: zawsze mam kłopot z autorytetami. Trudno jest mi być posłusznym, zawsze chcę postawić na swoim.

Tak więc – Pan Bóg wyrywał cię ze śmierci, z grzechów? Pomagał?

Cały czas. Ogromną pomocą było pewne spotkanie młodzieży należącej do wspólnot takich, jak moja, które miało miejsce w Warszawie. W drodze do Warszawy popsuł nam się autobus, odpadła mi podeszwa od buta. Na spotkanie przyjechałem zmęczony, zasnąłem gdzieś na ławce. Gdy się przebudziłem, odbywało się tzw. wołanie: wzywano chłopaków, którzy czują powołanie do kapłaństwa, aby wstali i przyszli na podium. I wtedy – wstałem. Poszedłem, nawet gdzieś po drodze przewróciłem się. Ale byłem zadowolony. Od tamtej chwili zacząłem bardziej świadomie iść tą drogą, na którą Bóg mnie powołał. Miałem też dużą gorliwość w nawracaniu; raz chciałem nawrócić dziewczynę, skinheadkę, ale spodobała mi się. Ktoś zapytał mnie wtedy: – Kogo bardziej kochasz: ją czy Chrystusa?

Wiedziałeś, co odpowiedzieć?

Oczywiście. A on dalej drążył: – Skoro bardziej kochasz Chrystusa, zadzwoń do tej dziewczyny i powiedz jej właśnie to. I powiedz, że z nią kończysz.

Po powrocie do domu (jeszcze nie było „komórek”!) tak właśnie zrobiłem: powiedziałem – i natychmiast odłożyłem słuchawkę. To się potem rozeszło po znajomych i w szkole wielu miało niezły ubaw, ale ja byłem zadowolony.

W tym czasie ktoś polecił mi codzienne czytanie Biblii: po jednym rozdziale ze Starego i z Nowego Testamentu. Gdy zdarzyło mi się zaniedbać czytanie, stawiałem kropkę – żeby pamiętać i nadrobić. Kiedyś uzbierało mi się tych kropek aż osiem; to oznaczało, że kolejnych osiem wieczorów spędziłem na imprezach. Chciałem nadrobić, więc na kolejną imprezę postanowiłem nie pójść. Zamiast tego siedziałem parę godzin i czytałem Biblię – aż się popłakałem.

Imprezowałeś ze Słowem Bożym…

Miałem wtedy okresy lepsze i gorsze. Nie radziłem sobie z emocjami, a mama znowu zaczęła nadużywać alkoholu. Rodzeństwo uciekło z domu ojca. Chciałem z Panem Bogiem pohandlować: ja się szybko nawrócę – a Ty, Panie Boże, załatwisz mi kilka spraw: mamę wyciągniesz z alkoholu, dasz pojednanie rodzicom.

Nie rozumiałem, że Bóg chce przede wszystkim m o j e g o nawrócenia. Zacząłem znowu szukać pocieszenia w alkoholu, imprezach, kobietach. Chciałem wtedy jak najszybciej opuścić dom – nawet znalazłem sobie narzeczoną i zaręczyłem się. Na szczęście wtedy nie obowiązywał jeszcze konkordat, a do ustawowych 21 lat (żeby móc się ożenić) brakowało mi kilku miesięcy…

W klasie maturalnej znowu miałem bunt, nie chciałem się uczyć. Obiecałem Bogu, że jeśli zdam maturę, to jednak pójdę do seminarium.

Widocznie zdałeś…

Za to z maturą próbną miałem przygodę… Dwie nauczycielki oceniały moją pisemną pracę z polskiego; jedna była zachwycona, druga wprost przeciwnie, była zdania, że to dno. Ta druga miała bardzo poważny zarzut: pracę oparłem tylko na jednej lekturze, a była to… Bib­lia. Ale na czym miałem się oprzeć, pisząc historię mojego nawrócenia? Było tego jedenaście stron!

Ale jednak zdałeś.

Tak. I z narzeczoną – zerwałem. Próbowałem wchodzić w inne związki, zaręczać się. Nic z tego nie wyszło. W 1997 r. pojechałem na Światowe Dni Młodzieży do Paryża. Akurat tym samym autokarem pielgrzymowała moja była narzeczona… Już na miejscu, w Paryżu, spotkałem inną moją byłą dziewczynę (ze Słowacji), której proponowałem małżeństwo pół roku wcześniej… Obie były gotowe i chętne wziąć ze mną ślub natychmiast, w Paryżu. Byłem w tym wszystkim bardzo rozdarty.

Kiedy zaczęło się spotkanie powołaniowe naszych wspólnot (dzień po spotkaniu z Janem Pawłem II), ukryłem się w przenośnej toalecie i tam – przez radio – słuchałem tłumaczonej na język polski katechezy. W końcu nadszedł kulminacyjny moment spotkania: wzywano chłopaków, którzy czują powołanie do kapłaństwa. Mocno trzymałem się deski klozetowej, aby nie wstać i nie pójść, ale Pan Bóg okazał się mocniejszy – wyrwał mnie z tego kibla: wstałem i poszedłem. W jednej chwili Bóg dał mi wolność wobec tych wszystkich dziewczyn.

Po spotkaniu w Paryżu pojechałem do włoskiego Porto San Giorgio, gdzie tacy jak ja kandydaci do kapłaństwa biorą udział w losowaniu seminarium, do którego
zostaną posłani.

Można wylosować…

…Jedno ze stu miejsc, bo te seminaria (misyjne) są rozsiane po całym świecie.  Ich obsada też jest międzynarodowa: Hiszpanie, Włosi, Polacy, Latynosi… Ja wylosowałem Warszawę. Bardzo mnie to ucieszyło, bo ze znajomością języków obcych zawsze było u mnie krucho.

Od początku seminarium nie było łatwo: odkryłem, jak silny jest mój związek z matką; nie było dnia, żebym do niej nie dzwonił. Przez rozwód rodziców przyjąłem na siebie wszystkie męskie role: głowy domu, ojca, męża, gospodarza, zaopatrzeniowca…

Zbawiciela po prostu!

Chciałem nawet rzucić seminarium i wrócić do narzeczonej. Jakimś cudem – pozostałem. Nawet zaliczyłem pierwszy rok, głównie dzięki wstawiennictwu św. Rity, której powierzałem sprawę beznadziejną, czyli moje studia. Pewnego razu nauczyłem się na egzamin tylko jednego zdania. Przed wejściem na sprawdzian ucałowałem relikwie świętej – i wylosowałem właśnie to jedyne, wyuczone przeze mnie zdanie.

Kiedy zbliżały się wakacje, dwaj seminarzyści – Włoch i Hiszpan, obaj w kryzysie, zwierzyli mi się, że w czasie wakacji odchodzą „do cywila”. Postanowiłem i ja pójść ich śladem.

Akurat nazajutrz do seminarium przyjechali założyciele naszych wspólnot (pochodzący z Hiszpanii świeccy katechiści: Kiko Argüello i Carmen Hernández). Byłem poruszony widząc, jak Duch Święty daje im światło.

A było tak: najpierw każdy seminarzysta krótko przedstawiał się, mówił swoje imię, skąd pochodzi, jak długo jest we wspólnocie. Kiedy przyszła kolej na jednego z tych, co chcieli odejść, katechista (który go w ogóle nie znał) z miejsca przerwał: – Jesteś w kryzysie!

Tak samo było, kiedy wypadła kolej na drugiego: – I ty jesteś w kryzysie!

Ponieważ obaj byli smutni, postanowiłem, że kiedy przyjdzie kolej na mnie, ukryję mój kryzys pod maską wesołości. Nic z tego nie wyszło: – Jesteś w kryzysie! – Usłyszałem.

Potem wysłuchaliśmy katechezy o tym, co wyróżnia chrześcijanina: to dar rozeznania. Na odchodnym katechista powiedział mi: – Piotr, wystarczy jedno słowo, abyś zaczął się nawracać.

Co to za słowo?

I ja chciałem to wiedzieć. Od tamtej chwili zacząłem słuchać Słowa Bożego z nową gorliwością: aby znaleźć to jedno słowo.

Wkrótce potem było Zesłanie Ducha Świętego i nocne czuwanie we wspólnocie. Poruszyło mnie słowo, które wtedy usłyszałem: proroctwo z księgi Izajasza, mówiące o wyschłych kościach. Te kości na głos proroka zaczynają zbliżać się ku sobie, łączyć. Potem oblekają się w mięśnie, ścięgna i skórę. Na koniec stają się żywym człowiekiem.

Nazajutrz po czuwaniu dotarło do mnie, że to słowo – będące kluczem do mojego nawrócenia – brzmi: posłuszeństwo. Suche kości z wizji Izajasza dostają życie, bo są posłuszne wezwaniu proroka. Większość moich problemów i grzechów młodości wynikała właśnie z nieposłuszeństwa.

Zostałeś w seminarium?

W ostatniej chwili przed wakacjami szukano w seminarium kogoś, kto byłby gotowy pojechać na trzy miesiące na Syberię. Zgłosiłem się. Moim socjuszem (towarzyszem) był ksiądz Nikos, człowiek gorliwy i wielkiego humoru. Miał zapał do modlitwy, przy każdej okazji – gdy modliliś­my się brewiarzem lub sprawował Eucharystię – mówił homilię – tylko dla mnie! Te dość intensywne rekolekcje powoli wyciągały mnie z kryzysu. Niestety w końcu Nikos wyjechał. Niestety – bo ksiądz, który zjawił się na jego miejsce, był głównie zajęty swoim doktoratem i właściwie nie mieliśmy żadnych relacji. W dniu moich urodzin poszedłem na mszę do katedry w Nowosybirsku. Tu dowiedziałem się, że ten dzień – 13 lipca – to także rocznica trzeciego objawienia fatimskiego, w którym Maryja po raz pierwszy mówiła o nawróceniu Rosji. Do seminarium wróciłem głęboko pocieszony. Po kolejnych dwóch latach studiów przyszedł czas na ewangelizację (w naszym seminarium ten etap stanowi część formacji do kapłaństwa). Akurat otwierała się katolicka misja w Nowosybirsku – znowu zostałem posłany na Syberię.

Przyszedł czas kolejnej próby: znowu się zakochałem.

Wróciłeś do seminarium?

Tak, ale moje serce było podzielone, nie widziałem tam swojej przyszłości. Chciałem odejść, byłem już dosłownie w drzwiach, gdy nasz seminaryjny formator rzucił mi ostatnią deskę ratunku: trzydniowe rekolekcje.

Pojechałem. U kapucynów nie było lekko: zakaz palenia, post. Zauważyłem też, że moi gospodarze, którzy modlili się o wstawiennictwo do wielu świętych, mają specjalny kult do św. Leopolda Mandicia. Ten niezwykły Chorwat, bardzo niski (135 cm wzrostu!), całe życie marzył, by ewangelizować Rosję. Kiedy więc kapucyni w swoich modlitwach wezwali wstawiennictwa tego świętego – we mnie jakby piorun strzelił! Ocknąłem się. A właśnie miałem wracać do seminarium i oświadczyć, że się żenię.

A tu – zmiana decyzji…

Tak: zostaję! No i zostałem, chociaż nadal nie było pewne, że skończę seminarium. Ale gdybym miał skończyć, to jedno miałem już gotowe: cytaty na obrazek do święceń kapłańskich; wybrałem je już na początku pobytu w seminarium: Odejdź ode mnie, Panie, bo jestem człowiek grzeszny. I jeszcze drugi: Nie bój się! Odtąd ludzi będziesz łowił. W kapłaństwie pociągała mnie zawsze nie tyle możliwość sprawowania Eucharystii, co udzielania sakramentu pokuty i pojednania. Mnie samemu spowiedź tyle razy ratowała życie, dostałem tyle miłosierdzia…

Wracając do Leopolda: chociaż to dzięki niemu postanowiłem pozostać w seminarium, serce nadal miałem podzielone.

Co ci pomogło przetrwać?

Jeden z naszych formatorów powiedział mi ważną i mądrą rzecz: – Nawet jeśli mąż zakocha się w obcej kobiecie, nie znaczy to, że ma dla niej zostawić żonę. Podobnie ksiądz: nawet jeśli się zakocha – nie musi zrzucać sutanny.

Ogromna pomoc przyszła też z najbardziej nieoczekiwanej strony; do naszego seminarium trafił Grisza, młody neofita z Kazachstanu. Już będąc w seminarium, Grisza zachorował na raka kości. Ten rak czynił wielkie spustoszenie i sprawiał chłopakowi ogromny ból; Grisza miał chemioterapię, która okazała się nieskuteczna.

Kiedy wróciłem – w kryzysie – z pobytu na Syberii, chłopak był już umierający. Odwiedzałem go, modliliśmy się razem, dużo rozmawialiśmy. Pan Bóg dał mu trudne doświadczenie, a demon Griszy też nie odpuszczał. Podsuwał mu myśli samobójcze: – Chciałeś być księdzem? Nic z tego! Zobacz, twoje życie i cierpienie nie ma sensu! Wyskocz z okna!

Ale Grisza nie wyskoczył?

Ofiarowywał swoje cierpienie: za Kazachstan, za misje, za takich jak ja, skryzysowanych seminarzystów. W pewnym momencie stało się jasne, że Grisza niedługo umrze. Gdy przyjechali rodzice i zaczęli nad nim płakać, Grisza rzekł im twardo: – Jeśli jeszcze raz zobaczę was płaczących – lepiej wracajcie do domu!

Owoce tego cierpienia Griszy były dla wszystkich widoczne; w czasie, kiedy cierpiał – żaden z nas nie porzucił seminarium.

Przyszły kolejne wakacje; na praktykę trafiłem na wyspę Murano pod Wenecją. Wszyscy byli przeszczęśliwi, a ja znowu byłe w kryzysie. Miałem czarne myśli i było mi coraz gorzej; tylko jadłem, piłem – i uciekałem w sen. W tej walce prosiłem Pana Boga, aby dał mi jakiś znak. Niedługo zadzwoniła mama Griszy z wiadomością, że chłopak zmarł. A stało się to o trzeciej w nocy, 13 lipca – dokładnie w moje 27. urodziny…

Czym prędzej popędziliśmy do Polski na pogrzeb. Przez całą mszę stałem blisko trumny; z homilii pogrzebowej usłyszałem tylko jedno zdanie: – Kto go zastąpi? – Pamiętam, że płakałem wtedy jak małe dziecko. Wiedziałem, że muszę zostać w seminarium.

W końcu – zostałeś wyświęcony.

Na pierwszą parafię trafiłem na warszawski Rakowiec; tam przydzielono mi kurs przygotowania do bierzmowania. Za karę! (śmiech). Musiałem odpracować moje bierzmowanie. Pan Bóg dawał mi teraz wiele cierpliwoś­ci do tych młodych, często podpitych, którzy nie wiedzieli, po co tak naprawdę przychodzą. Po ludzku nieraz miałem ochotę ich powyrzucać za drzwi kościoła, ale zawsze wtedy przypominałem sobie to, jaki byłem w ich wieku – i to mi pomagało.

Żeby urozmaicić kurs przygotowania, postanowiliśmy zrobić teatr – spektakl jasełek. Wielu młodych z chęcią włączyło się w ten projekt, w efekcie powstała nieformalna grupa – duszpasterstwo – „Młodzi Gniewni” (oni sami zaproponowali taką nazwę). Nazwa nie wszystkim pasowała, niektórzy duchowni się nawet gorszyli.

A jasełka?

Udały się nadzwyczajnie, „Młodzi Gniewni” mimo skończonego kursu trzymali się nadal razem (i trzymali się Kościoła); robiliśmy wspólne wyjazdy, pielgrzymki. Wkrótce większość z nich trafiła do wspólnoty – takiej, jak ta, do której trafiłem ja. Potem była kolejna parafia pw. Zesłania Ducha Świętego. Gdy ktoś pytał, gdzie teraz jestem, odpowiadałem: na Zesłaniu…

Byłem też (na Zesłaniu) kapelanem „Przymierza Wojowników” – co miesiąc odprawiałem msze, ale tylko dla mężczyzn (śmiech)… No, dla równowagi były też msze dla kobiet, w ramach projektu „Serce Kobiety”. Razem z pewnym małżeństwem prowadziłem też cudowny kurs małżeński „Przepis na miłość”.

Dużo tego było…

No, to jeszcze dodajmy, że zainicjowałem tydzień ewangelizacji – świadectw na Zesłaniu: „Wielka Kumulacja Łaski”.

Na parafiach siedziałeś...

…Równe dziesięć lat; w tym czasie miałem wiele sukcesów, ale też Pan Bóg pozwolił mi dostrzegać własną słabość: to, że zawsze jestem gotowy zmarnować, zaprzepaścić wszystko, co mi dał.

W końcu trafiłeś na Syberię… Jak?

Do misji zawsze czułem powołanie – byłem misjonarzem nawet, gdy siedziałem na parafii w Warszawie. Kiedy dostałem sygnał, że można jechać na Syberię – sam się zgłosiłem. Nie było oczywiste, że w ogóle wyjadę – byłem zadłużony po uszy i, mimo wielu prób, nie umiałem się z tego wygrzebać. Jednak gdy tylko powiedziałem Bogu, że jestem gotowy jechać – udało się spłacić długi w krótkim czasie. I dzisiaj jestem na pięknej Syberii.

W parafii pod wezwaniem…?

Nie ma tu kościoła ani parafii takich, jakie znamy z Polski – mieszkam w zwykłym bloku, na ósmym piętrze. Tabernakulum jest dosłownie za ścianą – może ze względu na moje lenistwo.

Życie tutaj jest zupełnie inne; gdy w Polsce miałem dom otwarty i zawsze było w nim tłoczno – na Syberii chwilami wiodę życie pustelnicze, gryzę puste ściany.

Jesteś tu sam jak palec?

Na szczęście nie. Ogromnym wsparciem są dla mnie wielodzietne rodziny – z pięciorgiem, sześciorgiem czy ośmiorgiem dzieci, które też przyjechały na misję na Syberię. Widzę, że ci ludzie zaryzykowali o wiele więcej niż ja. Jesteśmy tu w wielkiej kruchości, całe to stado trzeba wyżywić, często przewieźć. Ciągle jesteśmy w potrzebie: a to przydałby się nowy samochód, a to trzeba kupić bilety do domu. Ale Pan Bóg się troszczy, uczy, żeby zaufać i nie opierać na sobie.

Jaka jest ta Syberia?

Niesamowita. W ogóle – Wschód zawsze mnie pociągał: już jako dziecko jeździłem z rodzicami za wschodnią granicę, gdzie widziałem te wszystkie kościoły przerobione na stajnie i magazyny. Gdy było możliwe – przywoziliśmy stamtąd ikony.

Ludzie na Syberii mają niezwykły zmysł Boga; wielu gorliwie Go szuka. Mimo prześladowań wielu nie zatraciło wiary; bywało i tak, że mimo braku księdza, organizowali tzw. suche msze: wyciągali szaty kapłańskie, ustawiali na ołtarzu naczynia liturgiczne, otwierali mszał – taka msza odprawiana bez księdza. Gdy nadchodził moment konsek­racji – klękali. I płakali z głodu księdza. Bo przecież księży – katolickich, prawosławnych, innych obrządków, nawet pastorów – wywieziono, uwięziono, pozabijano. Zniszczono świątynie.

Czyli „Księża na księżyc”…

W Polsce ludzie tego nie doceniają, ale tu, na Wschodzie, sam widok księdza dla wielu jest wielkim przeżyciem. Spotkałem raz staruszkę, która na mój widok bardzo się ucieszyła: chciała wyspowiadać się przed śmiercią, a miała już swoje lata. Poprzedni raz spowiadała się przed Pierwszą Komunią…

Kiedy widzę, że jeden czy drugi młodzieniec dzięki świadectwu rodzin na misji rzuca narkotyki – myślę, że warto, choćby dla jednego człowieka, warto tu być.

No, ciekawe masz życie…

Moje życie jest ciągłym polem walki z demonem; często przegrywam, ale moje ulubione motto, które codziennie powtarzam, brzmi: „Dzień bez upokorzenia – to dzień stracony”. Mam jeszcze drugie, św. Augustyna: „Dopóki walczysz – jesteś zwycięzcą”.

Ufam, że zakocham się w Chrystusie, bo wierzę, że On sam wystarczy, żeby wytrwać do końca – nawet za cenę męczeństwa, głosząc Ewangelię.

Dziękujemy za rozmowę – i życzymy dobrych owoców Twej misji!

Módlcie się za mnie grzesznika –  o łaskę nawrócenia i wierności krzyżowi.

Wywiad Marka Karolaka i Wojciecha Sobolewskiego z ks. Piotrem Łapą, misjonarzem na Syberii, pt. „Wyschłe kości, hipisi i Syberia” można przeczytać na s. 10–11 listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Marka Karolaka i Wojciecha Sobolewskiego z ks. Piotrem Łapą pt. „Wyschłe kości, hipisi i Syberia” na s. 10–11 listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Ksiądz January Liberski – 60 lat kapłaństwa / Pierwszy fideidonista na misyjnych ścieżkach Czarnego Lądu

Przed kościołem stał samochód policyjny. Czy przyjechali kogoś aresztować? Nie, policjanci przyjechali na mszę. Gdy ksiądz Liberski opuszczał Polskę, widok milicjanta wiązał się jedynie z problemami.

Tadeusz Puchałka

January Liberski przyszedł na świat jako najmłodszy z sześciorga rodzeństwa w rodzinie Stanisława i Heleny Liberskich, 25 sierpnia 1934 roku w Lublińcu. Jako że ojciec Stanisław był właścicielem księgarni, January od dziecka obcował z książkami. Bliski kontakt z dziełami wielkich pisarzy i poetów z pewnością miał wpływ na jego chęć poznawania świata. Po maturze rozpoczął studia w Wyższym Śląskim Seminarium Duchownym w Krakowie, a tam na swej drodze spotkał postać szczególną, bowiem jednym z jego wykładowców był ks. profesor Karol Wojtyła. 14 sierpnia 1957 roku rozpoczęła się kapłańska droga ks. Liberskiego na krętych, lecz jakże pięknych ścieżkach misyjnej drogi. (…)

Od roku 1962 przez trzy kolejne lata, ks. January pasterzował w parafii w Rudzie Śląskiej – Halembie, a potem w Bielsku Białej, gdzie sprawował posługę jako kapelan szpitalny. Prosił w tym czasie biskupa Bednorza o skierowanie go na misje poza granicami Polski.

Szczęśliwy przypadek zrządził, że w tym czasie biskup Bednorz przebywał w Rzymie i tam przekazał jego prośbę arcybiskupowi Lusaki w Zambii, Adamowi Kozłowieckiemu. Po trzech latach przygotowań ksiądz Liberski jako pierwszy ks. fideidonista (od encykliki Piusa XII z 1957 roku Fidei donum) opuścił ojczyznę (…)

W stolicy Zambii zaskoczyło księdza nowoczesne lotnisko. Gdzie tylko spojrzał, widać było przepiękne zdobienia ścian wykonane z miedzi. Po chwili dotarło do księdza: No tak, przecież jestem w kraju słynącym z wydobywania tego kruszcu.

Wszystko tu było dla młodego misjonarza nowe, obce na początku, jak choćby domy bez kominów. Nawet samo przekroczenie progu świątyni, co dla księdza nie powinno wiązać się z zaskoczeniem, także było czymś nieoczekiwanym. Uderzyła go nie tyle skromność niewielkiego kościoła, co wręcz do perfekcji doprowadzona czystość wnętrza. (…)

W 1988 roku opuścił gościnną Zambię i udał się do Zimbabwe. Już na samym początku został niezwykle gościnnie przyjęty przez arcybiskupa Harare Patricka Chakaipa i także tam, pragnąc zbliżyć się swoich wiernych, uczył się – tym razem języka shona. Pracował jeszcze jako kapelan szpitalny w tym jednym z najbiedniejszych krajów świata, w którym mieszka 800 Polaków, a religią główną jest chrześcijaństwo. (…)

40 lat ofiarnej pracy duszpasterskiej w Afryce pozostawiło trwały ślad na zdrowiu księdza i z tego też powodu zdecydowano o przeniesieniu dzielnego misjonarza na zasłużony odpoczynek. W 2008 roku stanął na śląskiej ziemi, w Domu Księży Emerytów w Katowicach. Minęło zaledwie 2 lata, a spakował walizki i (…) wyjechał do Kazachstanu.

Cały artykuł Tadeusza Puchałki pt. „Ks. January Liberski – 60 lat na ścieżkach kapłaństwa” znajduje się na s. 12 październikowego „Śląskiego Kuriera Wnet” nr 40/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Tadeusza Puchałki pt. „Ks. January Liberski – 60 lat na ścieżkach kapłaństwa” na s. 12 październikowego „Śląskiego Kuriera Wnet” nr 40/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

„Za daleki Bliski Wschód”. Książka polskiego jezuity o losach Kościoła w Syrii i o dramacie bliskowschodniej wojny

Jeżeli chcemy pomagać, to musimy przede wszystkim nauczyć się słuchać. Nasza obecna wiedza jest jakimś konstruktem opartym na wybiórczych informacjach medialnych – mówi ksiądz Zygmunt Kwiatkowski.

 

Jeżeli obecnie chce się szczerze pomagać Syryjczykom lub jakiejkolwiek innej społeczności bliskowschodniej, to przede wszystkim należy usunąć przyczyny wojny. Została ona wywołana jako świadoma misja zaprowadzenia na świecie „nowego porządku” (…) Ważnym etapem była też tzw. arabska wiosna, która zyskała poparcie opinii światowej i zmieniła się w straszliwy wojenny chaos – pisze ksiądz Zygmunt Kwiatkowski, jezuita, który przez trzydzieści lat pracował na Bliskim Wschodzie.

 Ojciec Zygmunt Kwiatkowski, który był gościem Witolda Gadowskiego w Poranku Wnet, jest autorem książki „Za daleki Bliski Wschód”. Książka pokazuje wciąż zbyt mało znaną w Polsce rzeczywistość Kościoła w Syrii, Libanie, Egipcie – czyli tam, gdzie chrześcijaństwo istnieje od czasów apostolskich. Jest to właściwie reportaż pokazujący wyznaniową mozaikę Bliskiego Wschodu. W pierwszej części autor opisuje względną wolność, jaką cieszyli się tam chrześcijanie przed inwazją na Irak i przed powstaniem Państwa Islamskiego.[related id=41518]

Druga część książki pokazuje dramatyczną sytuację, która panuje obecnie w tamtym rejonie – od symbolicznego początku, czyli wojny w Iraku, poprzez arabską wiosnę, aż po wojnę w Syrii. Jezuita nazywa ją najgorszą od pierwszych lat trwania chrześcijan na tych ziemiach. Możemy śmiało stwierdzić, że mamy do czynienia z ludobójstwem i wielkim exodusem chrześcijaństwa z jego macierzystych stron. Grozi niebezpieczeństwo, że Kościół całkiem zniknie z ziem, które stanowiły jego kolebkę.

Misjonarz stawia tezę, że Zachód ponosi dużą współodpowiedzialność za to, co się dzieje na Bliskim Wschodzie.

– Dla mnie to obowiązek moralny, żeby o tym mówić – deklaruje o. Zygmunt Kwiatkowski. – To są konkretni ludzie, wobec których mam obowiązek być tutaj świadkiem.

Autor publikacji zwraca uwagę na to, że nieznajomość człowieka, jego kultury i regionu stanowi przeszkodę w skutecznej pomocy ofiarom wojny w Syrii. – Jesteśmy pod presją tego, że tam dzieje się źle i że trzeba szybko reagować. Jednak bez poznania tamtej kultury nasze wychodzenie im naprzeciw nie jest wychodzeniem naprzeciw. Jest raczej mijaniem się.

Wypowiedzi ojca Zygmunta Kwiatkowskiego wysłuchaliśmy podczas konferencji prasowej zorganizowanej przez Katolicką Agencję Informacyjną.


Książka księdza Zygmunta Kwiatkowskiego SJ Za daleki Bliski Wschódjest kolejną publikacją w serii reportaży wydawanych przez poznańskie wydawnictwo Święty Wojciech.

Życie dzieci albinoskich w Tanzanii jest pełne niebezpieczeństw. Są porywane, żeby sporządzać z nich mikstury i amulety

– Znamy dziewczynę, której za pieniądze odrąbano prawą rękę. Dziewczyna przeżyła, jest w średniej szkole, ale pozostała jej tylko ta „gorsza” lewa ręka – opowiadał Zbigniew Jęczmyk, świecki misjonarz.

Elżbieta i Zbigniew Jęczmykowie przez cztery miesiące posługiwali w Tanzanii. Ich misja polegała na opiece i uczeniu dzieci niewidomych, głuchoniemych i albinoskich. Po dotarciu na miejsce bardzo szybko okazało się, że program, który przygotowali jeszcze w Polsce, trzeba było zmienić ze względu na panujące tam warunki.

– Zorientowaliśmy się, że dzieci jest tam bardzo dużo i że nas oblegają, a my nie mamy podstawowych warunków do pracy edukacyjnej, do jakiejkolwiek pracy świetlicowej. W warunkach tak bardzo prymitywnych i skromnych musieliśmy od razu organizować zajęcia – powiedziała Elżbieta Jęczmyk, wyjaśniając, że tamtejsze dzieci otrzymują bardzo niewiele uwagi od dorosłych, jest znikoma, a poziom biedy, którą zaobserwowali pośród nich szokujący.

Na wystawie znajdującej się na urodzinowym Jarmarku Wnet można było zobaczyć zdjęcie dzieci znajdujących się za metalową bramą. Jak opowiada Zbigniew Jęczmyk, tamtejszy ośrodek jest otoczony wysokim murem z drutem kolczastym u góry: – Problem polega na tym, że tak musi być. Życie dziecka albinoskiego w Tanzanii jest niestety narażone na mnóstwo niebezpieczeństw.

Pomimo wysiłków edukacyjnych prowadzonych przez misjonarzy, albinosi są traktowani jako źródło amuletów. W tym celu najprościej jest ukraść dzieci. – Poznaliśmy dziewczynę, której za pieniądze odrąbano prawą rękę. Dziewczyna przeżyła, jest w średniej szkole, ale pozostała jej tylko ta, według Tanzańczyków gorsza, lewa ręka.

Zapraszamy do wysłuchania całej rozmowy o różnicach między życiem w Polsce a życiem w Tanzanii.
WJB

 

Chińskie władze próbują penetrować wszystkie działania Kościoła i księży, ale największy jest spór o wybór biskupów

Trzeba się za ten Kościół modlić, gdyż on przez lata był prześladowany i nadal jest prześladowany – o skomplikowanej sytuacji tamtejszej wspólnoty w Popołudniu Wnet mówił ojciec Antoni Koszorz SVD.

24 maja odbył się dzień modlitw za Kościół w Chinach. Jak na naszej antenie powiedział prezes stowarzyszenia Sinicum o. Antoni Koszorz, sytuacja tamtejszego oficjalnego Kościoła jest zbliżona do znanej nam sytuacji kapłanów działających w czasach PRL-u.

Jedną z różnic jest rozdzielenie się tamtejszego Kościoła na dwie wspólnoty.

Jedna działa oficjalnie, ale pod patronatem Stowarzyszenia Katolików Chińskich, które podlega komunistycznej partii, a jego celem jest stworzenie Kościoła Narodowego, „czemu jednak sprzeciwiają się wierni i księża, i biskupi”. Partia uniemożliwia biskupom kontakt z Watykanem i sama wyznacza nowych biskupów. Powoduje to oczywiste napięcia między Chinami a Watykanem: – Większość biskupów ma mandat Stolicy Apostolskiej, ale musi się o to starać prywatną drogą, aby ich wybór na biskupa uznał również ojciec święty.

Druga wspólnota nie uznaje wspomnianego stowarzyszenia i działa niejako na własną rękę, co oczywiście grozi, a w wielu sytuacjach nie tylko grozi, więzieniem: – Trzeba mocno podkreślić, że obie wspólnoty są wierne Stolicy Apostolskiej, uznają papieża – mówił o. Antoni Koszorz.

Pomimo trudnych warunków Kościół w Chinach wciąż się rozwija i liczy sobie 13 milionów wiernych. Choć stanowi to zdecydowaną mniejszość społeczeństwa, to jednak jest on„bardzo żywotny, jego działalność jest bardzo widoczna”.
Trzeba też pamiętać, że gdy „w 1949 roku władzę przejęli komuniści, katolików było 3 miliony. Później przez rewolucję kulturalną na przełomie lat 60. i 70. Kościół legł zupełnie w gruzach. Wszystkie kościoły zostały zrujnowane albo zamknięte.

Kiedy później pozwolono na otwarcie jednego kościoła w Pekinie, zastrzeżono, że będą mogli uczestniczyć w tamtejszych mszach jedynie członkowie służb dyplomatycznych i obcokrajowcy.

– Właściwie wykreślono Kościół z Chin. Dopiero w latach 80. zaczął się ponownie odradzać – wyjaśniał rozmówca popołudniowej audycji.

Zapraszamy do wysłuchania rozmowy.

 

Światowy Dzień Modlitw za Kościół w Chinach ustanowił Benedykt XVI w liście „do biskupów, kapłanów, osób konsekrowanych, do wiernych Kościoła katolickiego w Chińskiej Republice Ludowej” z 27 maja 2007 roku. Papież wyraził w nim m.in. uznanie i wdzięczność za mężne trwanie w wierze mimo wielu trudności i podziałów stwarzanych przez władze. Przedstawił również stanowisko Kościoła katolickiego wobec sytuacji chińskich katolików i sposoby uregulowania spornych zagadnień.

W Polsce pomocą Kościołowi w Chinach zajmuje się powołane w 2011 roku Stowarzyszenie Sinicum. Tworzą je przedstawiciele męskich i żeńskich zgromadzeń zakonnych, księży diecezjalnych i osób świeckich. Oprócz ogólnopolskich obchodów Dnia Modlitw za Kościół w Chinach stowarzyszenie organizuje pomoc w kształceniu w Polsce chińskich sióstr zakonnych i kleryków. Współpracując z polskim ruchem Światło-Życie, zaprasza też od wielu lat młodzież chińską na rekolekcje oazowe w Krościenku.

WJB/BP KEP

Rzecznik episkopatu: Na świecie mamy 415 tys. kapłanów i 670 tys. zakonnic. Ta liczba,choć wielka, jest niewystarczająca

W Popołudniu Wnet rozmawialiśmy z ks. Pawłem Rytelem-Adrianikiem o powołaniach kapłańskich i zakonnych w Polsce i na świecie w związku z rozpoczętym w niedzielę Tygodniem Modlitw o Powołania.

Tydzień Modlitw o Powołania rozpoczęła Niedziela Dobrego Pasterza, kiedy to papież Franciszek wygłosił orędzie. – Jego głównym przesłaniem było przypomnienie, że każdy z nas jest odpowiedzialny za powołania kapłańskie i zakonne – przypomniał ks. Paweł Rytel-Adrianik, rzecznik prasowy Konferencji Episkopatu Polski.

W latach 2010-2015 łączny przyrost liczby katolików wyniósł ponad 7,4 proc., tak, że powołania są bardzo potrzebne. W Europie liczba kapłanów zmniejsza się w ostatnich latach. Jednak w Azji odnotowujemy wyraźny wzrost liczebności powołań – powiedział gość popołudniowej audycji Wnet.

Rzecznik Konferencji Episkopatu Polski mówił też o stanie powołań w naszym kraju. Okazuje się, że w Polsce studiuje obecnie ponad 2300 alumnów, w tym ponad 400 na pierwszym roku. Największe seminaria znajdują się w diecezji tarnowskiej i w Warszawie. Na jednego kapłana przypada w naszym kraju około 1600 osób, a np. w Brazylii – 5000.

Gość Popołudnia Wnet zwrócił też uwagę na stosunkowo nowe zjawisko, jakim są świeckie powołania misyjne. Ich liczba, także w naszym kraju, stale rośnie. Świeccy misjonarze udają się najczęściej do krajów biednych, gdzie oprócz duchowej posługi udzielają też pomocy humanitarnej.

 

aa

W kościołach zbieramy ofiary na pomoc Syryjczykom. Biskupi przypominają dewizę br. Alberta „Być dobrym jak chleb”

Jesteśmy wstrząśnięci dramatem trwającej od ponad 6 lat wojny w Syrii. Wskutek tego konfliktu ponad 13 mln ludzi, w tym 6 mln dzieci, potrzebuje pomocy – piszą polscy biskupi w liście apostolskim.

[related id=”1206″]Biskupi w liście Pasterskim Episkopatu Polski na Niedzielę Miłosierdzia przypominają, że obecny rok jest poświęcony osobie św. Brata Alberta, szczególnego patrona i świadka miłosierdzia. Dewizą tego świętego było: „Być dobrym jak chleb”. Biskupi, nawiązując do hasła programu duszpasterskiego „Idźcie i głoście” oraz słów papieża Franciszka, aby „zrobić miejsce wyobraźni miłosierdzia”, zachęcają do większego zaangażowania w apostolat miłosierdzia.

W dzisiejszym pierwszym czytaniu słyszymy: „Uczniowie trwali w nauce apostołów i we wspólnocie, w łamaniu chleba i w modlitwach, a dobra materialne rozdzielali każdemu według potrzeby” (Dz 2,42-45). Tak realizowana pomoc charytatywna „każdemu według potrzeby” przyczynia się do budowania sprawiedliwości społecznej. Chrześcijanie od początku mają świadomość, że działalność charytatywna nie jest celem samym w sobie, ale że ma się ona przyczyniać do realizacji najważniejszego celu, którym jest zbawienie wszystkich ludzi.

– Wciąż spotykamy się z obojętnością na los drugiego człowieka, przede wszystkim tego będącego daleko, ale i tego obok nas — piszą biskupi. Odpowiedzią ze strony Kościoła jest m.in. Caritas, której posługa nie jest jednak zwykłą działalnością charytatywną.

Jednym z dzieł Caritas jest program „Rodzina Rodzinie”, który polega na przekazaniu pieniędzy na rodzinę mieszkającą w Syrii, tak, aby mogła pozostać w swoim kraju. Dzięki zaangażowaniu pojedynczych osób, a także całych rodzin, instytucji, wspólnot zakonnych i parafialnych, wspieranych jest już ponad 2000 syryjskich rodzin.

[related id=”12990″ side=”left”]- Radością napełnia fakt, że działalność charytatywną Kościoła w Polsce podejmuje ponad 800 instytucji, które realizują 5000 różnego rodzaju dzieł. Dzięki temu pomoc dociera do ponad 3 milionów potrzebujących. W szczególny sposób uczestniczy w nich Caritas Polska w łączności z Caritas Diecezjalnymi. Rodzinę Caritas od 26 lat tworzy 5000 Parafialnych Zespołów Caritas, 2700 Szkolnych i Akademickich Kół Caritas, w których posługuje blisko 100 tysięcy wolontariuszy. Nie można pominąć również nieocenionej roli wszystkich tych, którzy spontanicznie angażują się w pomoc potrzebującym — podkreślają członkowie episkopatu w Polsce.

Oprócz tego Caritas w Polsce wychodzi z licznymi inicjatywami pomocy potrzebującym na różnych płaszczyznach. Pomaga dzieciom przez „Wakacyjną Akcję Caritas”, „Tornister Pełen Uśmiechów” i „Wigilijne Dzieło Pomocy Dzieciom”; ubogim poprzez zbiórki żywności „Tak, pomagam!” i „Kromkę Chleba”; niepełnosprawnym, chorym i starszym przez „Jałmużnę Wielkopostną” i „1%”.

Treść listu

WJB

„Nieśmiertelni” – cegiełka dla chrześcijan prześladowanych w Aleppo. Śpiewają m.in. Darek Malejonek i bracia Golec