Maciej Kożuszek: wojny domowej w USA nie będzie. Konflikt Bidena z gubernatorem Teksasu to teatr polityczny

Featured Video Play Icon

Maciej Kożuszek / Fot. Konrad Tomaszewski, Radio Wnet

Dziennikarz „Gazety Polskiej analizuje amerykański kryzys imigracyjny.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

 Żyjemy w czasach gdy w mediach społecznościowych regularnie ogłasza się apokalipsę. Nie ma wojny domowej, jest poważny kryzys migracyjny  – mówi Maciej Kożuszek, dziennikarz i publicysta.

Posłuchaj także:

Małgorzata Wołczyk: Katalończycy prosili Rosję o pomoc, żeby desant 10 tys. żołnierzy pomógł im oderwać kawałek Hiszpani

Dzisiejsza kultura w swoich przejawach – zaznaczam: nie policyjnych, ale społecznych – przypomina stalinizm

Dr Józef Ruszar, dyrektor Instytutu Literatury | Fot. Ksenia Parmańczuk

Dzisiaj wśród młodych literatów istnieje taki terror środowiskowy, że jeżeli się od obowiązującej linii odsuniesz o 5 centymetrów w prawo, to oczywiście zostaniesz zbluzgany i sprowadzony do parteru.

Krzysztof Skowroński, Józef Ruszar

Przyjechałem do Pana, żeby porozmawiać o literaturze i polityce, literaturze i uniwersytecie.

Literatura i polityka to są niestety rzeczy powiązane. Mam 72 lata i moja perspektywa oglądu historii jest dosyć długa. Kiedy byłem szeregowym żołnierzem w karnej kompanii, wisiały tam hasła: „Kultura w służbie PRL-u”, „Kultura w służbie rewolucji”, „Kultura i komunizm to jedno”. Jeżeli myślimy o literaturze w sensie organizowania wszystkich wysiłków narodu czy państwa w celu, jak mówił Sofokles, abyśmy byli lepsi – to ja jestem za.

Od dłuższego czasu żyjemy w wolnym kraju, a niektórzy wciąż uważają, że literatura ma służyć rewolucji. Wikłanie literatury w bieżącą politykę wszystkim szkodzi; literaturze przede wszystkim. (…)

Od co najmniej 20 lat zajmuję się Herbertem bardzo szczegółowo. Zbliża się setna rocznica urodzin Herberta i na różnego rodzaju seminariach, konferencjach zauważam, że właśnie teraz Herbert idzie do tak zwanego czyśćca literatów. Nie dlatego, że ktoś go postponuje, bo przecież były i takie momenty. Nie chodzi o komunistów. Zagrożenie dla twórczości Herberta polega na tym, że on pisał dla konkretnego odbiorcy: dla inteligenta polskiego, który w latach 60., 70. czy 80. miał poważne wykształcenie humanistyczne i był zapoznany z tradycją kultury śródziemnomorskiej.

I teraz, ze względu na zmiany edukacyjne, student polonistyki nie ma wystarczającej kompetencji kulturowej, aby zrozumieć, co jest w wierszach Herberta. To jest prawdziwa tragedia.

To dotyczy oczywiście nie tylko Herberta. Dotyczy ogromnej części polskiej literatury – całkiem niedawno zmarłych poetów, jak na przykład Miłosz, Szymborska czy jeszcze inni. Na tym polega tragedia współczesnej humanistyki. Ponad sto lat temu mieliśmy do czynienia z pierwszymi obrazoburczymi wypowiedziami: skończmy z tymi trumnami Mickiewiczów, Słowackich… Chciano się odciąć od źródeł kultury europejskiej. Tylko że wtedy to się jeszcze nie udało, dlatego że spora część społeczeństwa miała wiedzę, miała zaplecze kultury tradycyjnej, europejskiej.

Po stu latach niestety rewolucja kulturowa się udała. Współczesna kultura, w tym literatura, odrzuca przeszłość, tradycję. Nawet nie to, że się sprzeciwia, bo taki Różewicz, kiedy debiutował w latach 40., wiedział, czemu się sprzeciwia.

Jaka jest przyczyna tego zjawiska?

Idea rewolucyjna, która powiada, że to, co było dotychczas tradycją europejską, jest złe.

I to się przekłada na życie uniwersytetów.

Oczywiście, że się przekłada. Nawet nie przez odrzucenie tradycji, ale po prostu przez zapomnienie, pominięcie. Mamy do czynienia z odrzuceniem tradycyjnej kultury europejskiej i w związku z tym ogromna część naszego dorobku kulturowego, w tym literackiego, jest coraz bardziej niezrozumiała. I to się dzieje także na uniwersytetach.

Przez chwilę miałem wrażenie, że jest coś takiego jak bitwa w kulturze.

Tak, ale ta bitwa została wygrana przez rewolucję. Chociaż tutaj zwycięstwo nie może być nigdy stuprocentowe. (…)

Jaką wizję odrzucamy?

Odrzucamy tradycyjną wizję, jaką mieli starożytni Hebrajczycy, Grecy i Rzymianie – wizję człowieka jako korony stworzenia, którego status jest wyjątkowy, a w związku z tym też i jego zobowiązania są wyjątkowe.

Cała kultura europejska jest połączeniem tych trzech nurtów – chodzi o wizję człowieka, który się samo-rozwija i jest odpowiedzialny za ten samo-rozwój; musi pracować nad sobą; życie, które otrzymaliśmy, jest wezwaniem do samodoskonalenia, samokształcenia, do samorozwoju.

Ja i moje pokolenie zostaliśmy jeszcze wychowani w takiej kulturze i w takiej mentalności. W latach 70. przecież nie tylko uczyliśmy się na uniwersytecie, który zresztą był bardzo zideologizowany, ale nasz pęd do wiedzy, pęd do samokształcenia był tak wielki, że ja więcej nauczyłem się na różnego rodzaju kółkach samokształceniowych, na seminariach Uniwersytetu Latającego, niż na Uniwersytecie Jagiellońskim, gdzie studiowałem. Uważałem za obciach, kiedy czegoś nie wiedziałem.

Dzisiaj mentalność jest zupełnie inna. Dzisiejszy student uważa, że jest wspaniały, genialny tylko dlatego, że jest, i nie przychodzi mu do głowy, że można mieć do niego pretensje, że czegoś nie wie.

Na Uniwersytecie Warszawskim niedawno było szkolenie dla wykładowców, pod hasłem chyba „równo-ważny”: nie wolno pokazać studentowi np., że się więcej wie, że jest się wyżej pod względem intelektualnym – żeby, broń Boże, nie wydać się lepszym, bo to jest skandal, kryminał.

Ktoś zadał pytanie: jak w takim razie studentowi grzecznie zwrócić uwagę, że popełnił plagiat? Przepraszam bardzo: plagiat to jest przestępstwo. Grzecznie? Zwrócić uwagę? Należy go skreślić z listy studentów! Ale to, co powiedziałem, jest oczywistym skandalem. (…)

Jaka jest teraz wizja człowieka?

Po pierwsze człowiek jest samotną, bardzo egotyczną monadą. Po drugie – nie przyjmuje żadnej krytyki. To jest prosta droga do degradacji.

Ta degradacja dotyczy też Europy jako miejsca, z którego kiedyś promieniowała kultura.

(…) W czasach stalinowskich, jak ktoś podpadł, był zmuszany do samokrytyki, bo mogło go to kosztować wyrzucenie z uniwersytetu, z pracy, a nawet więzienie. Dzisiaj wśród młodych literatów istnieje taki terror środowiskowy, że jeżeli tylko podpadniesz jakimś sformułowaniem, które ci się wypsnie, a nie jest pod sztrychulec, jeżeli się od obowiązującej linii odsuniesz o pięć centymetrów w prawo, to oczywiście zostaniesz zbluzgany i sprowadzony do parteru.

Karne wojsko?

Powiedziałbym, że dzisiejsza kultura w swoich przejawach – zaznaczam: nie policyjnych, ale społecznych – przypomina stalinizm.

To dramatyczne.

To prawda.

Cały wywiad Krzysztofa Skowrońskiego z dyrektorem Instytutu Literatury, dr. Józefem Ruszarem, pt. „Dzisiejsza kultura przypomina stalinizm”, znajduje się na s. 36–37 październikowego „Kuriera WNET” nr 112/2023.

 


  • Październikowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Wywiad Krzysztofa Skowrońskiego z dyrektorem Instytutu Literatury, dr. Józefem Ruszarem, pt. „Dzisiejsza kultura przypomina stalinizm”, na s. 36–37 październikowego „Kuriera WNET” nr 112/2023

Ustroje polityczne tak różne, jak monarchia i republika, upodobniły się do siebie / Piotr Witt, „Kurier WNET” 112/2023

Prezydentowi Francji odebrano gronostaje, koronę i berło, ale pozostawiono liczne pałace i służbę. Sam tylko Pałac Elizejski zatrudnia 1200 osób, żaden monarcha dziedziczny nie był obsługiwany lepiej.

Piotr Witt

Król w Wersalu

King of France, „Evening standard” – o Karolu III

Zręcznym wybiegiem dyplomatycznym Quai d’Orsay była kolacja w Wersalu. Się je, się nie mówi. Król brytyjski z prezydentem francuskim, królowa z prezydentową, jak równy z równym w republice demokratycznej. Poza tym przyjęto protokół rojalistyczny: pałac byłej monarchii, bankiet królewski; łącznie z czerwonym dywanem wynalezionym przez Ludwika XIV dla uprzywilejowanych.

Po bruku wersalskim nie da się chodzić na wysokich obcasach. Prezydent chwilami łapał króla za ramię, czego protokół dyplomatyczny nie pochwala. Zwróciła na to uwagę rojalistyczna prasa angielska. Żaden podobny nietakt nie zdarzyłby się zapewne w początkach PRL-u. Nad formami dobrego wychowania czuwał szef protokołu – książę Krzysztof Radziwiłł, którego marionetka w szopce politycznej śpiewała: „Bo ja jeden tylko wiem, czy ambasador brytyjski, sir Archibald Kerr, ma do Gomułki zwracać się ser (sir)”.

Zauważyli Państwo zapewne, jak bardzo w naszych czasach ustroje polityczne tak różne, jak monarchia i republika, upodobniły się do siebie. Francja odcięła się od monarchii gilotyną raz na zawsze, po czym w XIX wieku jeszcze trzykrotnie wskrzeszano monarchię, zanim w 1878 roku parlament definitywnie zatwierdził republikę.

Sympatie były podzielone. Po upadku cesarstwa (1871) na 675 deputowanych parlament liczył około 400 monarchistów i 250 republikanów. Siedem lat później opcja republikańska zwyciężyła jednym głosem hrabiego d’Haussonville, który podobno głosował przeciwko monarchii na złość innemu hrabiemu.

Odtąd każdy urzędujący prezydent stara się dorównać wspaniałością dawnemu dworowi. Oszczędzać mógł nawykły do przepychu Ludwik XIV, który na wojnę sukcesyjną hiszpańską kazał przetopić swoje srebra, łącznie ze srebrnymi meblami z Wersalu, mając poczucie odpowiedzialności przed Bogiem, ludem i dziedzicami własnej dynastii. Ale prezydent obierany wie, że te pięć lat – dawniej siedem – to moment niepowtarzalny, który należy dobrze wykorzystać, zwłaszcza iż republika laicka nie uznaje poza życiem doczesnym żadnego innego. W Wersalu przyjęcie dla 170 osób; twarze znane z telewizji i okładek czasopism ilustrowanych – piękne kobiety i sławni mężczyźni, błękitny homar, drób z Bresse, Chateau Mouton-Rothschild 2004.

Za złoconymi drzwiami Galerii Lustrzanej zostały sprawy, którymi żyją obydwa narody: Unia Europejska, inflacja, drożyzna, Afryka. Każda aluzja do nich trąciłaby w tych warunkach nietaktem. Nawet o imigracji trudno rozmawiać z królem, którego premier, Rishi Sunak, jest Hindusem, a jego córka ma na imię Krishna. Rozmowy na szczycie były zatem ograniczone tematycznie, a zresztą nie mówi się z pełnymi ustami.

Po przedłużonej kanikule ubiegłego lata, kiedy w Lyonie utrzymywała się temperatura bliska 40°C, a w Paryżu zanotowano 37,3°C, rozmowa o pogodzie narzucała się sama przez się: wspólny front walki przeciwko działalności ludzkiej odpowiedzialnej za ocieplenie klimatu. Fatalna gafa! W czasie, gdy król, znany z troski ekologicznej, rozmawiał w Paryżu, jego premier odwołał wszystkie zakazy dotyczące produkcji CO2. Samochody spalinowe, kotły gazowe centralnego ogrzewania, elektrownie ogrzewane gazem – wszystko po staremu. Zakazy przesunięte w odległą przyszłość. Nowe tylko setki licencji na eksploatację ropy i gazu na Morzu Północnym. Kto wie, czy nie otworzy kopalń?!

Prezydentowi odebrano gronostaje, koronę i berło, ale pozostawiono liczne pałace i służbę – jest gdzie się rozwinąć. Sam tylko Pałac Elizejski zatrudnia 1200 osób personelu, żaden monarcha dziedziczny nie był obsługiwany lepiej. A przecież są także inne rezydencje: Latarnia w Parku Wersalskim, Fort Bregancon na Lazurowym Wybrzeżu i inne, „gdzie po posadzkach lśniących snuje się rój służących”. Prezydent Mitterrand nazywany był stale przez prasę monarchą; prezydent Macron obrał lepiej się kojarzący przydomek Jupitera.

Anglicy postąpili roztropniej: zachowali tron, pozostawili królowi apanaże i listę cywilną, nie skąpią na reprezentację, pod warunkiem, że nie będzie się wtrącał do rządów. Panujący monarcha jest twarzą narodu angielskiego, ale twarzą niemą. Wolno mu się uśmiechać i pozwala się machać ręką. Czasami niema twarz ożywia się i otwiera usta, aby odczytać mowę napisaną przez innych.

Premier Baldwin po usunięciu z tronu Edwarda VIII za małżeństwo z amerykańską rozwódką kazał mu odczytać przez radio mowę abdykacyjną napisaną pod dyktando. Resztę życia diuk Windsoru spędził jako ozdoba paryskiego café society. Słowem: jest król, ale rządzą inni. Pod tym względem także republika upodobniła się do monarchii.

Demokracja reprezentacyjna to rządy większości, ale w odróżnieniu od demokracji bezpośredniej w jej imieniu rządzą wybrani; suwerenem jest większość, ale panuje prezydent. Większość zresztą jest kapryśna, podlega częstym zmianom humoru; zdarza się, że po wyborze parlamentu większość obraca się w innym kierunku i wybiera prezydenta skłóconego ze Zgromadzeniem Narodowym.

Nastanie Unii Europejskiej skomplikowało sprawy jeszcze bardziej, gdyż rządy Unii nie zawsze zgadzają się w życzeniem większości wyborców narodowych, unijnych, pół-narodowych – ani tych reprezentowanych w parlamencie, ani tych popierających prezydenta.

W każdym razie, monarchia czy republika, na czele państwa stoi z konieczności jeden i tylko jeden człowiek. We Francji Konstytucja 1958 r. oddała de Gaulle’owi władzę absolutną, którą generał sprawował z godnością i w interesie narodu. Ale i jemu czasem pisywali przemówienia zawodowy literat Malraux albo minister informacji Alain Peyrefitte. Zdarzało się to sporadycznie, w momentach nawału zajęć, chodziło o sprawy drugorzędne i pod ścisłą kontrolą generała.

Później praktyka spowszedniała. Prezydent Mitterrand miał licznych negrów, niektórzy szczególnie zręczni dobili się u jego boku wielkich zaszczytów, jak np. Eric Orsenna – negr główny, obdarzony najpierw Nagrodą Goncourtów, a następnie przyjęty w poczet czterdziestu nieśmiertelnych Akademii Francuskiej, z której nie wyrzucają, chyba że na cmentarz. Byli to wszystko zawodowi literaci, nieźle zorientowani w polityce – pióra wynajęte dla ich dobrego stylu.

W odróżnieniu od obezwładnionego monarchy brytyjskiego, władza absolutna prezydenta pozostała we Francji nieuszczuplona – decyzje polityczne w republice należały do niego.

Jeżeli wierzyć prezydentowi Eisenhowerowi, a ja mu wierzę, Ameryką z kolei rządzili potężni i bogaci właściciele konglomeratu finansowo-zbrojeniowego, wśród których wówczas przeważali nafciarze. Prezydent był ich głosem i przedstawicielem. Praktyczni Amerykanie pragnęli, aby przed sądem opinii publicznej bronił ich interesów w telewizji profesjonalista. A któż uczyni to lepiej, jak nie złotousty adwokat?

Próba z Nixonem nie wypadła zadowalająco. Adwokat okazał się zanadto ambitny i zbyt zasmakował we władzy osobistej. Ponieważ chodzi tylko o przekonujące czytanie, czy też wypowiadanie z pamięci cudzych tekstów, rozejrzeli się za aktorem.

Ronald Reagan spełnił wszelkie oczekiwania zleceniodawców. Aktor czytał, jakby mówił, pamięć miał niezawodną, a ponadto w poprzednim życiu komedianta w licznych westernach wcielał bohaterski model Amerykanina pierwszej, pionierskiej epoki Dzikiego Zachodu. Francuski rysownik przedstawił jego reakcję na wieść o ataku rakiet sowieckich. Prezydent podszedł do okna Pokoju Owalnego, złożył ręce w trąbkę i huknął: – Ustawcie wozy w półkole, kobiety i dzieci do środka!

Za przykładem najwyższego urzędu, potężny stan Kalifornii wybrał na swego gubernatora również aktora z Hollywoodu. Arnold Schwarzenegger był równie jak prezydent wysoki, a nawet lepiej od niego umięśniony.

Wołodymyr Zełenski nie dorównuje im obydwu ani wzrostem, ani sławą międzynarodową, tak jak Ukraina nie dorównuje Stanom Zjednoczonym. Ale aktor, który w mgnieniu oka zamienił strój klowna na bieliznę wojskową, odznacza się m.in. dobrą znajomością języka angielskiego – zaletą cenną u prezydenta Ukrainy, gdzie Amerykanie posiadają 17 mln hektarów czarnoziemu.

Najbardziej do monarchii republika francuska upodobniła się za prezydencji Emmanuela Macrona. W Anglii przemówienia pisali monarsze ludzie rzeczywiście rządzący królestwem – rząd i jego ministrowie. Mowę tronową prezydenta Macrona napisał Karim Tadjeddine, prezes amerykańskiego gabinetu konsultingowego McKinsey, czy raczej jego filii francuskiej. Opinii publicznej bardzo to się nie spodobało.

Jak wykazał raport Senatu, Amerykanie (800 pracowników we Francji) nie tylko pisali przemówienia, ale również decydowali za prezydenta w kwestiach dla państwa strategicznych. Np. za covid McKinsey wziął 90 mln euro. Prezydent gwałtownie zaprzeczył wnioskom Senatu, niemniej obiecał rozluźnić związki z McKinseyem z 230 mln euro rocznie (mówią o miliardzie) na 200 mln. Jak się wydaje, jego zaprzeczenia ani obietnice nie wszystkich przekonały.

Kiedy pod wpływem alarmujących raportów o stanie gospodarki i poziomie bezpieczeństwa państwa prezydent Macron obiecał przedstawić po wakacjach plan prosty i jasny ratunku dla zagrożonej republiki, tygodnik „Canard Enchaine” narysował parę prezydencką w nadmorskiej rezydencji – Forcie Bregancon. Brigitte, wychylając się z basenu: – Na czym właściwie ma polegać twój plan? Emmanuel, pijąc oranżadę przez słomkę: – Sam jeszcze nie wiem.

Co do mnie, to słyszałem, jak w autobusie linii 80 jakiś pasażer stwierdził: – Jeszcze McKinsey tego planu nie zredagował.

Artykuł pt. „Król w Wersalu” Piotra Witta, stałego felietonisty „Kuriera WNET”, obserwującego i komentującego bieżące wydarzenia z Paryża, można przeczytać w całości we październikowym „Kurierze WNET” nr 112/2023, s. 4–5.

Piotr Witt komentuje rzeczywistość w każdy czwartek w Poranku WNET na wnet.fm.


  • Październikowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Felieton Piotra Witta pt. „Król w Wersalu” na s. 4–5 październikowego „Kuriera WNET” nr 112/2023

Prof. Szeremietiew: Polska musi dobrze wykorzystać okres wielkiej smuty w Rosji. Nie ma znaczenia, kto tam rządzi

Featured Video Play Icon

Fot. Konrad Tomaszewski / Radio Wnet

jest za wcześnie żeby obserwować zjawisko spadku poparcia  Putina ale taki stan niewątpliwie nastąpi. Związek Sowiecki również rozpadał się powoli – mówi były wiceminister obrony narodowej.

Prof. Romuald Szeremietiew zwrócił uwagę na to jak pucz może wpłynąć na relacje polityczne w Europie Wschodniej:

Nie spodziewam się dobrej władzy w Rosji. Najważniejsze jest by ten okres słabości wykorzystała Polska aby budować swoje bezpieczeństwo i zabezpieczać wschodnią flankę NATO. Zełeński mówi, że ukraińskie wojsko wie co robi i ja się z tym zgadzam. Ukraińska kontrofensywa się powiedzie i wojna w ciągu roku się zakończy.

Rosja przeżywa wewnętrzny kryzys. Trudno się go rozpoznaje z zewnątrz ale on trwa. Prigożyn to wykorzystał. Jest za wcześnie żeby obserwować zjawisko spadku poparcia  Putina ale taki stan niewątpliwie nastąpi. Związek Sowiecki również rozpadał się powoli.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

Prof. Żurawski vel Grajewski: nie można wykluczyć, że pucz Prigożyna jest elementem gry wewnętrznej na Kremlu

40 lat minęło. „War” U2 to wciąż jeden z najważniejszych rockowych albumów wszech czasów

„War” był pierwszym albumem U2, który otrzymał złoty certyfikat sprzedaży w Stanach Zjednoczonych. Kwartetowi z Dublina udało się zbić ze szczytu brytyjskiej listy przebojów Michaela Jacksona i jego kultowy album „Thriller”. U2 wchodzili na szczyt dostępny tylko dla prawdziwych herosów rocka.

U2 w roku 1982 uznali, że ich trzeci album będzie wstrząsającym dokumentem czasów pachnących wojną. Dosłownie i w przenośni. Na plan pierwszy wysuwa się mrok irlandzkich czasów cichej wojny domowej.

U2, kwartet z Dublina, o którym pisałem na tym portalu nie 7 ani 77 razy, od samego początku byli pod silną inspiracją rewolucyjnego punk rocka, nie tylko w kwestii bałaganiarstwa muzycznego (tak charakterystycznego dla punkowej sceny), ale także filozofii idei i zaangażowania w naprawę świata. Tak naiwną, młodzieńczą, że aż świeżą w swojej baśniowości. Kto kiedykolwiek nie marzył, że może zmienić świat (i go zmieni) niech pierwszy rzuci kamieniem!

Na początku lat 80. ubiegłego wieku U2, młodzi i biedni Irlandczycy, byli ucieleśnieniem młodzieńczej pasji życia i ku istnieniu ludzkim zwracali się w swoich piosenkach, bez upiększeń i ucieczek od trosk dnia codziennego.

Tomasz Wybranowski

 

Tutaj do wysłuchania I. część programu o albumie „War”:

 

„Is That All?” / „Czy to wszystko?” taki tytuł nosi ostatnie nagranie z płyty „October” wydanej w październiki 1981 roku. Było to także pytanie o przyszłość i przetrwanie U2. Młodzi wówczas muzycy przeżywali całe mnóstwo rozterek osobistych i religijnych.

Cała płyta przesiąknięta była duchem mesjanizmu i religijnych uniesień. Bono, The Edge i Larry Mullen Jnr szukali ukojenia w ramionach grupy religijnej Shalom Christianity, którą cechowało życie w ubóstwie i z dala od zgiełku świata. Ta sytuacja męczyła Adama Claytona, który coraz bardziej dystansował się od reszty grupy i uciekał w emigrację wewnętrzną. Gdyby nie postawa producenta Stevena Lillywhite’a i przekonanie The Edge’a, że chce grać rocka, to być może „October” byłby drugą i ostatnią płytą U2.

 

Świat, który pachnie konfrontacją zbrojną! W oku zarzewia ognia wojen!

 

 

U2 pozbierali się jednak, okrzepli niczym lawa po erupcji dwóch młodzieńczych albumów – wulkanów, które odnosiły się do dojrzewania członków grupy, relacji rodzinnych, świadomości strat i śmierci najbliższych, oraz kwestii religijnych i tożsamościowych, o których pisałem już.

U2 w roku 1982 uznali, że ich trzeci album będzie wstrząsającym dokumentem czasów pachnących wojną. Dosłownie i w przenośni. Oczywiście na plan pierwszy wysuwa się mrok irlandzkich czasów określanych mianem „The Troubles” (z języka angielskiego „kłopoty”), które charakteryzowała działalność paramilitarna protestanckich lojalistów ciążących ku Londynowi i katolickich republikanów chcących zjednoczenia Irlandii w jedno państwo.

Lata „The Troubles” usiane nieskończoną liczbą zabójstw i zamachów terrorystycznych w Irlandii Północnej przerażały U2 i budziły w sercach muzyków przestrach, bojaźń, gorycz, które prowadziły do wybuchu gniewu.

Ale początek lat 80. XX wieku w Irlandii, Europie i na świecie, kiedy Bono, The Edge, Adam Clayton i Larry Mullen junior rozpoczynają prace nad kolejnym krążkiem, to nie tylko apogeum czasów „The Troubles” na Szmaragdowej Wyspie.

Barykady na autostradzie w Byblos w Libanie / Fot. Paweł Rakowski Radio WNET

Pierwsze lata ósmej dekady XX wieku to także barbarzyństwo sił izraelskich podczas Wojny Libańskiej, co bezpośrednio doprowadziło do masakr w palestyńskich obozach Sabrze i Szatili. Liban stał się sceną krwawych walk wojny domowej.

Oddziały libańskich chrześcijan walczyły z druzami i muzułmańskimi szyitami wspomaganymi przez Syrię. Bejrut został podzielony między walczące strony i zmieniał się w miasto ruin, miasto śmierci i rozpaczy.

Konflikt brytyjsko-argentyński zamienił się w wojnę o wyspy Falklandy – Malwiny. Wieści o rzeziach chrześcijan albo muzułmanów na Bliskim Wschodzie w radiu i telewizji, przedzielały newsy i prasowe reportaże o rewolucjach i kontr – rewolucjach przeciwko amerykańskiej korupcji w Ameryce Środkowej. Nikaragua, Honduras, Salwador…  I tak dalej, i tak dalej.

Afganistan/Pixabay

Związek Radziecki, który dokonał inwazji na Afganistan miał coraz większe problemy. Mudżahedini sunniccy i sziccy, oraz bojówki maoistów nic nie robili sobie z rojeń Breżniewa, Andropowa, Czernienki, Gorbaczowa i Nadżibullaha o wojnie błyskawicznej, która przeistoczyła się w długotrwały konflikt zakończony dopiero w lutym 1989 roku.

Nie pamiętamy już, że mudżahedinów i afgańskich niepodległościowców wspierały USA, Wielka Brytania, Niemcy a nawet … Chiny. Nie każdy wie, a wielu nie chce pamiętać, że z rzeszy partyzantów sunnickich wykreowała się w 1988 roku terrorystyczna Al – Ka’ida Abd Allaha Azzama, którą „rozsławił” Osama bin Laden.

Początkowo Al-Ka’ida walcząca z ZSRR w Afganistanie zaczęła dławić wpływy Stanów Zjednoczonych i państw Zachodu w krajach muzułmańskich. Co było później? Doskonale wiemy – „wojny z terroryzmem” wypowiedziane przez Busha seniora i Busha juniora, prezydentów USA.

Dziwny jest ten świat? Nie, nie jest dziwny! Jest cyniczny i zły do szpiku kości, gdy mowa o polityce i biznesie.

W 1982 i 1983 roku wszystko i wszędzie, bez względu na długość i szerokość geograficzną, wskazywało na wojnę. Wojny wszystkich ze wszystkimi. Nic dziwnego, że „wojna” – „War” była, wobec tego, wybranym tytułem płyty, która miała skupiać zwięźle zimne lata 80. XX wieku i ohydne czyny, które stały się codziennością.

 

U2 z czasów albumu War. Fot. Anton Corbiojn z witryny u2.com

 

Tutaj do wysłuchania II. część programu o albumie „War” grupy U2:

 

Sunday Bloody Sunday i duch Iana Flemminga

U2 w roku 1982 pachnącym wojnami stwierdzili, że nie będą unikali bolesnych tematów trapiących także podzieloną Irlandię. W sierpniu został napisany utwór „Sunday Bloody Sunday”, upamiętniający wstrząsające wydarzenia z historii najnowszej Irlandii Północnej.

Co ciekawe, w tym czasie Bono nie był w Irlandii. Świeży żonkoś, totalnie zadłużony jak i reszta bandu zastanawiał się, gdzie zabrać Ali w podróż poślubną. Chris Blackwell, jeden z właścicieli wytwórni Island Records dla których U2 nagrywali, wiedział o tych problemach.

Zaproponował bez zbędnych ceregieli, żeby Ali i Bono wyjechali na Jamajkę i wyspy Bahamy na jego koszt.

Blackwell, właściciel kilku posiadłości na Karaibach i fan Jamesa Bonda, jako gniazdko miodowych dni wskazał dom, który niegdyś należał do Iana Flemminga.

Tak oto nowożeńcy znaleźli się w Goldeneye! Tam powstały dwie piosenki na album „War”„Two Hearts Beats As One” i „Drowning Man”.

W tym czasie w Irlandii Dave Evans The Egde przeżywał twórcze męczarnie. Nie wierzył w siebie jako kompozytora i twórcę. Te dylematy ciągnęły się od czasów prac nad albumem „October”.

Sierpniową porą 1982 roku słuchał w radiu kolejnych krwawych doniesień z Ulsteru o kolejnych starciach lojalistów z republikanami. The Edge przypomniał sobie o zdarzeniach z 21 listopada 1920 roku z dublińskiego stadionu Croke Park i 30 stycznia 1972 roku z Derry.

 

Krwawa historia Irlandii, krwawa…

 

21 listopada 1920 roku siły brytyjskie (funkcjonariusze Królewskiej Policji Irlandzkiej i żołdacy z oddziału Czarno – Brunatnych) otworzyły ogień do kibiców oglądających mecz futbolu celtyckiego na stadionie Croke Park w Dublinie. Czternaście osób zginęło, zaś prawie setka została ranna.

Niedoszła panna młoda Jane Boyle, jedna z ofiar Krwawej Niedzieli 21 listopada 1920 roku.

Do tych bestialskich zabójstw Anglików doszło na tle irlandzkiej wojny o niepodległość. Lepszym określeniem od wojny jest walka partyzancka, która rozpoczęła się w 1919 roku między siłami brytyjskimi a Irlandzką Armią Republikańską (IRA), powołaną przez irlandzkiego bohatera, piewcę polskich powstańców styczniowych 1863 roku Michaela Collinsa. IRA dążyła do pełnej niepodległości Irlandii od Wielkiej Brytanii.

 

Pośród zamordowanych uczniowie William Robinson (11 lat), Jerome O’Leary (10 lat) and John William Scott (14 lat).

 

Przed krwawymi wypadkami na stadionie Croke Park, wywiadowcy IRA zlikwidowali 14 osób i zranili kilku innych w serii kilku skoordynowanych ataków w Dublinie. Celem byli brytyjscy agenci wywiadu, szpiedzy i sprzedajni donosiciele. Władze brytyjskie przypuszczały, że niektórzy z ludzi Collinsa rozpłynęli się w tłumie kibiców w Croke Park. Wysłano policję królewską do zablokowania wszystkich wyjść i przeszukania tysięcy widzów. Wybuchła panika, kiedy policja zaczęła nieodpowiedzialnie i na oślep strzelać do tłumu.

Wśród 14 ofiar śmiertelnych było trzech uczniów w wieku 10, 11 i 14 lat – Jerome O’Leary, William Robinson i John William Scott, oraz przyszła panna młoda, która miała się pobrać w ciągu kilku dni.

Stowarzyszenie Gaelic Athletic Association (w skrócie GAA), które w niedzielę 21 listopada 1920 r. zorganizowało ten mecz pomiędzy drużynami Dublina i Tipperary, przygotowało w setną rocznicę w Croke Park ceremonię upamiętniającą mord Brytyjczyków.

Archiwalna fotografia z 1972 roku, bojowniczki z IRA przeszukują zatrzymanego mężczyznę.

Do drugiej krwawej niedzieli doszło 30 stycznia 1972 r. w miejscowości Derry. Manifestacja w Derry była protestem przeciwko uchwalonemu przez brytyjskie władze prawu, które pozwalało na internowanie każdego Irlandczyka podejrzewanego o terroryzm i zakazywało organizowania zgromadzeń.

Na ulice wyszło ponad osiem tysięcy wspierających republikanów mieszkańców miasta.Brytyjscy komandosi, choć ja napiszę o nich – zwykli bandyci – z Patratroop Regiment (Army’s Parachute Regiment) bez zapowiedzi otworzyli ogień do uczestników pokojowego marszu. W bestialski, zwyrodniały i cyniczny sposób zamordowano 14 osób (jedna z ofiar zmarła dwa dni później w szpitalu), a 15 zostało poważnie rannych.

Przejmujące są zdjęcia i filmowe migawki z katolickiej dzielnicy Derry – Bogside. Pomocy rannym udzielał uczestniczący w pokojowym marszu katolicki biskup Edward Daly, który czołgając się do rannych machał do brytyjskich żołdaków chusteczką imitującą białą flagę.

 

 

Ten gest biskupa Daly’ego miał wpływ na wykonanie piosenki U2 „Sunday Bloody Sunday”, która po dziś dzień jest jednym z najważniejszych punktów każdego koncertu Irlandczyków.

Jedna z trzech najsłynniejszych prezentacji na żywo tego songu, została uwieczniona na koncertowej EPce i filmie z koncertu „U2 Live at Red Rocks: Under a Blood Red Sky”. To zapis niezwykłego występu grupy, który odbył się 5 czerwca 1983 roku w amfiteatrze Red Rocks pod niebem amerykańskiego stanu Kolorado.

Światło kilkunastu pochodni, spowity we mgle i dymach amfiteatr „Red Rocks” i U2 grający z wielką pasją i furią bezsilności, a pośród nich natchniony Bono, który w dramatycznym momencie piosenki instaluje na środku sceny wielką białą flagę… Przejmujące. Redaktorzy magazynu „Rolling Stone” urzeczeni nadzwyczajnością wykonania ten występ U2 umieścili na złotej liście „50 momentów, które zmieniły historię rock’n’rolla” – „50 Moments that Changed the History of Rock and Roll”.

 

 

Krwawa niedziela

Tragiczne wydarzenia z Derry posłużyły za kanwę wielu piosenek – mieli je w swym repertuarze m.in. John Lennon, Paul McCartney i grupa Black Sabbath. Jednak żadna nie może się równać popularnością z „Sunday Bloody Sunday” U2, na pomysł której wpadł gitarzysta The Edge.

To właśnie od jego charakterystycznego gitarowego riffu i mocnego, marszowego, pełnego furii rytmu perkusji Larry’ego Mullena rozpoczyna się trwający niemal pięć minut utwór, uważany za jeden z najważniejszych rockowych protest songów w historii rocka.

U2 Red Rocks Amphitheatre, Denver 1983. Fot. wutryna u2.com

Jak przyznaje sam The Edge, ten mistrzowski riff zagrał go po raz pierwszy po burzliwej kłótni ze swoją ówczesną dziewczyną, Źródło frustracji wybiło mocniej z powodu jego niemocy twórczej podczas komponowania muzyki na nową płytę zespołu.

To również The Edge był twórcą pierwszej wersji tekstu piosenki. W przeciwieństwie do wersji ostatecznej była bardziej upolityczniona. W pierwszej redakcji „Sunday Bloody Sunday” The Edge z nazwy wymieniał wszystkie strony północnoirlandzkiego konfliktu. Bono przerobił tekst po swojemu, dorzucił parę biblijnych cytatów i nadał piosence bardziej uniwersalny charakter.

Tutaj do wysłuchania program a debiucie U2, albumie „Boy”:

 

Jeden z trzech koncertów życia U2!

 

Czerwcowa wersja nagrania z amfiteatru „Red Rocks” w Kolorado była oficjalnym teledyskiem U2, który towarzyszył promocji albumu i trasy koncertowej. Dużą rolę w promocji zespołu i całego albumu odegrała stacja MTV, która niemal co godzinę nadawała na swojej antenie wideoklip.

Szczególnie było to ważne przy promocji III. części trasy „WarTour”, która objęła w lipcu i sierpniu 1983 roku najważniejsze muzyczne festiwale ówczesnej Europy (m.in. w belgijskich Torhout i Werchter – „Festival Grounds”, oraz norweskim Oslo podczas „Kalvoya Festival”).

To przyczyniło się do awansu kwartetu z Dublina do ścisłej światowej czołówki rocka lat 80. XX wieku.

Z kronikarskiego obowiązku przypomnę, że „Sunday Bloody Sunday” jako trzeci singel z albumu (tylko w Holandii i zachodnich Niemczech) ukazał się na siedmiocalowej płytce 21 marca 1983 roku.

Krążek „War” pojawił się w sprzedaży 28 lutego 1983 r. Premierę poprzedził singel „New Year’s Day” (10 stycznia 1983). Pozostałe to „Two Hearts Bit As One” (21 marca 1983) i przepiękny, psalmowy „40” (5 sierpnia 1983, tylko w zachodnich Niemczech).

Nowe płytowe dzieło U2 objawiło się na pierwszym miejscu angielskiej listy przebojów. Płyta „War” ostatecznie zdefiniowała styl grupy, którą uznano

za najbardziej zaangażowaną politycznie od czasów rebeliantów z The Clash.

 

Zarazem obwoluta płyty, jak i poszczególnych singli przedstawiają zdjęcia twarzy małego chłopca. Owym młodzieńcem jest Peter Rowen, młodszy brat Guggiego, przyjaciela Bono i byłego członka Virgin Prunes. O Guggim i przygodach bandy młodego Pula Davida Hewsona, późniejszego Bono, przeczytacie na stronach autobiografii tego ostaniego „Surrender. 40 piosenek – jedna opowieść”, do czego zachęcam fanów i gorących jego oponentów Bono. Napiszę krótko: warto tę książkę przeczytać!

Co ciekawe, Peter Rowen był zaznajomiony z U2 już od dawna. Chłopak po raz pierwszy pojawił się na okładce debiutu „Boy”. Tam jednak jego twarz symbolizowała coś odmiennego. Jego odbicie w kontekście longplaya „War” miał określone znaczenie. Tutaj cytat z pisma Hot Press:

Bono uzasadnił, że najłatwiej byłoby umieścić na okładce np. zdjęcia czołgów czy żołnierzy. Grupie zależało jednak na tym, by pokazać, że wojna łączy się nie tylko z fizycznością, ale także dotyka sfery emocjonalnej, mentalnej.

Pierwszym singlem z krążka został utwór „New Year’s Day”. Utwór osiągnął ogromny sukces, jeśli chodzi o opinie krytyków, głosy fanów i komercyjny wymiar na całym świecie. Pisząc tekst Bono myślał o swojej największej miłości – Ali.

Ale akt twórczy i jego geneza ma w sobie funkcję iście magiczną. Oglądając doniesienia z Polski ogarniętej nocą stanu wojennego, z czołgami na ulicach miast i szpalerami uzbrojonych żołnierzy. Bono zrozumiał, że wersy zostały zainspirowane ruchem „Solidarności”.

„Solidarność”, o której na początku lat 80. XX wieku mówił cały świat, zwłaszcza w kontekście stanu wojennego, zwróciła jego baczniejszą uwagę. Zmienił tekst.

Niall Stokes, redaktor naczelny irlandzkiego pisma muzycznego Hot Press, zanotował, że Bono usłyszał informację, że generał Jaruzelski ma zawiesić stan wojenny w Polsce 1 stycznia 1983 roku. I tutaj pojawia się magia.

Wyobraził sobie – pisze Niall Stokes – że żona Wałęsy i żony internowanych tęsknią do swoich mężów. Pada obietnica ze strony reżimu, że wszystko wróci do normy. Ale artysta ma przeczucie, że „nic się nie zmieni w Nowy Rok”.

Jak wiemy tak też się stało! I jak tu nie wierzyć bardom – poetom? – zapytam.

/…/ I will be with you again And so we’re told

This is the golden age And gold is reason for the wars we wage

Though I want to be with you Be with you night and day

Nothing changes On New Year’s Day /…/

„War” był pierwszym albumem U2, który otrzymał złoty certyfikat sprzedaży w Stanach Zjednoczonych. Kwartetowi z Dublina udało się zbić ze szczytu brytyjskiej listy przebojów Michaela Jacksona i jego kultowy album „Thriller”.

U2 wchodzili na szczyt dostępny tylko dla prawdziwych herosów rocka. Ciąg dalszy nastąpi.

 

Tomasz Wybranowski

Polityczni oficerowie gender narzucają cenzurę we wszelkich środkach przekazu / Jan Bogatko, „Kurier WNET” nr 102/2022

Pracownik mediów, który nie ulega tym rewolucyjnym „normom”, rychło znajdzie się pod presją „bardziej światłych” kolegów*żanek i – jeśli nie chce stracić pracy, musi się podporządkować ich żądaniom.

Jan Bogatko

O czasy, o obyczaje!

Siły postępu (jak się określają destruktorzy cywilizacji) zastąpiły czerwony sztandar z sierpem i młotem czy hakenkreuzem – pseudotęczowym. W walce o władzę (zwaną walką o równouprawnienie) zabrały się one, tak jak po pierwszej i drugiej rewolucji komunistycznej na świecie (francuskiej i bolszewickiej), również za język, by lepiej oddawał ducha ich czasu. Widać to szczególnie w Niemczech. Przeglądając prasę, można dostać zawrotu głowy. New Religion LGBT itd. wprowadza na siłę swój język. Ale mnożąc płci (wedle ostatnich ocen genederystów jest ich 56), nie pomnożono możliwości językowych. Nadal zatem brak równouprawnienia płci. Dyskryminacja jest oczywista. Ale walka przecież dopiero się rozpoczęła!

Jak zwykle elita narzuca wzorce postępowania. A ponieważ odgórna rewolucja obyczajowa, której celem jest zamiana obywatelskiego społeczeństwa w bezwolną i bezkrytyczną masę, za elitę uznała LGBT itd., stało się jasne, że ona ustala wzorce postępowania i pilnuje ich realizacji w życiu publicznym. Jeżeli czytam na przykład w niemieckiej gazecie w związku z jakimś wydarzeniem sportowym, że „trener*ki osiągną*ły sukces w skali międzynarodowej”, to wiem, że uległa ona genderowskiej pandemii, na jaką jest wprawdzie szczepionka – zdrowy rozsądek – ale jej produkcja jest marginalna, a stosowanie nieobowiązkowe, ani też zalecane.

Język niemieckich mediów przypomina żargon sowieckiej prasy w Polsce, kiedy to co zdanie zamieszczano zwrot „towarzysze i towarzyszki”, zaczynając zwyczajowo od rodzaju męskiego, lecz nie stosując obwiązującej dzisiaj w Niemczech pisowni „towarzysz*ki“, aczkolwiek i ona rozpoczyna się od… rodzaju męskiego. A co z pozostałymi, podobno istniejącymi, 54 płciami? Ten poważny problem czeka dopiero na rozwiązanie.

Do niedawna miarodajny w kwestiach językowych był w Niemczech popularny słownik DUDEN, mający za sobą niemal półtora wieku tradycji, oferujący także w internecie poradnictwo językowe. Ale to było wczoraj. Rewolucja seksualna rządzi się swoim prawami. I ma własne idole, własnych mistrzów, własne ikony. Formalnie to nie DUDEN, lecz Rada Niemieckiej Pisowni, powołana do życia przez Konferencję Ministrów Kultury (konferencję, bo w Niemczech nie ma federalnego resortu kultury, lecz są wyłącznie krajowe, czyli właściwe dla danego landu, z landami miastami, jak np. Berlin, włącznie). Owa Rada ma ustalony zakres działania i nie może sama z siebie dokonać językowej rewolucji. Jest ona czymś w rodzaju cichego obserwatora i stara się w swych sugestiach, które trudno nazwać rozstrzygnięciami czy zaleceniami, przyczynić się do skuteczności komunikacji językowej w Niemczech. Jako organ polityczny w Niemczech nie reguluje ona zagadnień języka niemieckiego jako takiego, a jedynie tego używanego w Republice Federalnej (nie dotyczy zatem ani Austrii, ani Szwajcarii czy innych państw, w których również używa się na co dzień niemieckiego, np. Belgii czy Liechtensteinu).

Czego nie może w kwestiach językowych ruszyć Konferencja Ministrów Kultury ani DUDEN, z powodzeniem forsują media publiczne, obie wielkie stacje telewizyjne ZDF i ARD, pozostające w gestii Niemiec, oraz lokalne stacje radiowe i telewizyjne, działające na niwie landowej. Dialekt, jakim się one posługują, Niemcy preferujący język Goethego (ich liczba stale się kurczy, podobnie jak i wyznawców dwu wielkich religii chrześcijańskich) nazywają genderowaniem. Na czym ten żargon polega, wie każdy, kto przez kilka minut słucha radia lub ogląda telewizję.

Genderują wszyscy – czy to redaktor*ka, czy spiker*ka, gość*anka w studiu czy nawet dzwoniący*e podczas emisji programu (chyba instruują ich przed wejściem na antenę). Trudny jest ten żargon, słabo nadający się do przełożenia na polski. Prawidłowa, postępowa i politycznie poprawna wymowa sprowadza się do sztucznej, krótkiej przerwy tam, gdzie w gazetowym języku genderowskim jest słynna gwiazdka (*). Ksiądz Martin Schleyer z Konstancji, autor wymyślonego w XIX wieku, lecz bez ideologicznego przesłania volapüku – zapomnianego już dziś „języka światowego”, znalazł upolitycznionych następców wśród pierwszych Zielonych w Niemczech z lat 90. Jak się wówczas wydawało, śmieszny żargon stał się językiem liturgicznym postępowych aktywistów.

Długo nikt nie reagował na narzecze, przy którym „zwis męski” (krawat) czy „podgardle dziecięce” (śliniaczek) z lat radosnej twórczości językowej w PRL budzą dziś jedynie mdły uśmiech politowania. Aż wreszcie spokojnych zazwyczaj naukowców trafił szlag.

Ponad 170 z nich w opublikowanym liście zwraca uwagę na fakt, że media publiczne – radio i telewizja – w Niemczech pełnią rolę językowego drogowskazu, służą telewidzom i radiosłuchaczom (już bez słynnej gwiazdki (*) za przykład do naśladowania i dlatego też muszą się one orientować na obowiązujące w Niemczech normy językowe, bowiem to język właśnie stanowi – nikt na to nie wpadł – skarb kultury. Uczeni stwierdzają, że genderowanie ewidentnie łamie zasadę neutralności. A zdaniem kapłanów gender właśnie ta sztuczna nowomowa miała stać się przecież jej wyrazem.

Rada Niemieckiej Pisowni, powołana do życia przez Konferencję Ministrów Kultury w Niemczech, w 2021 roku zwróciła już stanowczo uwagę, że dodatkowe oznakowania genderowskie w pisowni, jak słynna gwiazdka (*), pełniąca nieco inną funkcję w żargonie politycznym polskiego lewactwa, czy niewłaściwie używany dwukropek czy myślnik i temu podobne nie mają nic do szukania w niemieckiej pisowni. Na uzasadnienie swego stanowiska Rada Niemieckiej Pisowni podaje, że stosowane w komunikacji medialnej formy genderowskie ujemnie wpływają na zrozumienie przekazu oraz zasadę jego jednoznaczności. Na domiar złego (ale to już całkiem inna historia) język ten jest niezrozumiały dla tych mieszkańców Niemiec, którzy nie bardzo radzą sobie z i bez tego trudnym językiem i mają trudności ze zrozumieniem tekstu, a to wyklucza innych, zamiast ich integrować. 6,2 milionów mieszkańców Niemiec lub inaczej 12,1 procent osób zawodowo czynnych to analfabeci, względnie półanalfabeci. Dalszych 10,6 miliona dorosłych mieszkańców, czyli 20,5 procent, ma trudności z pisownią najprostszych słów. A żargon genderowski z założenia miał walczyć z wykluczeniem!

Ta rozbieżność (nie tylko w dziedzinie lingwistyki) komisarzy politycznych LGBT itd. w zakresie metod i skutków to charakterystyczna cecha utopijnych ruchów lewicowych. Każda rewolucja (francuska czy rosyjska) kreowała własny język z mniej lub bardziej pożądanym skutkiem. Światowa rewolucja seksualna, której dziś jesteśmy świadkami, na tym froncie prowadzi bezpardonową walkę. Jak każda siła totalitarna, jej polityczni oficerowie kreują cenzurę w redakcjach rozgłośni czy gazet, w jakich pracują. Ten, kto nie ulega tym rewolucyjnym „normom”, rychło znajdzie się pod presją „bardziej światłych” kolegów*żanek i – jeśli nie chce stracić pracy, musi się podporządkować ich żądaniom.

Mają oni wyraźny, leninowski cel: podporządkować sobie konsumenta mediów – to nieważne, że – jak wynika z sondaży – ponad trzy czwarte słuchaczy i czytelników odrzuca genderowską nowomowę.

Liczba naukowców, krytyków genderzenia językowego rośnie – pod koniec sierpnia tego roku apel podpisało 283 przedstawicieli nauki w Niemczech. Należą do nich znani badacze, jak Gisela Zifonun, wieloletnia dyrektor Wydziału Gramatyki w Instytucie Języka Niemieckiego w Mannheimie i autorka książki Niemiecki jako język europejski, czy Peter Eisenberg, autor licznych dzieł z zakresu gramatyki języka niemieckiego, Heide Wegener, profesor z Poczdamu, Manfred Krifka, dyrektor Instytutu Leibnitza Lingwistyki Ogólnej w Berlinie, czy też Manfred Bierwisch, były kierownik Grupy Studyjnej ds. gramatyki strukturalnej Towarzystwa Max-Planck na Uniwersytecie Humboldta w Berlinie. To tylko kilka nazwisk z długiej listy.

Uczonych zastanawia (o rewolucji nie słyszeli?) bezczelność, po prostu hucpa ze strony mediów publicznych, nie zasługująca na krztę tolerancji. Ale rewolucyjni orędownicy „na odcinku” mediów są odporni na wszelkie racjonalne i naukowe argumenty. One do nich przemawiać nie mogą, bo rewolucja kieruje się innymi regułami i zasadami.

Tak było z rewolucją francuską roku 1789, rosyjską w 1917 – dlaczego akurat ta miała by być inna? Każda rewolucja – odwrotnie, niż głoszą jej kapłani – jest antydemokratyczna. Rewolucja seksualna miesza w genderyzmie rodzaje w przekonaniu, że w ten sposób stworzy jakoby neutralny język. Nic z tego – powstaje jedynie karykatura języka, niezrozumiała dla nikogo, zaciemniająca przekaz, utrudniająca komunikację między ludźmi. A może o to właśnie stróżom poprawności politycznej chodzi?

Należy mieć nadzieję, że seksualna genderrewolucja prędzej czy później pożre własne dzieci. Oczywiście nie jest tak, że minie bez śladu. Zachwaszczony język potrzebować będzie wiele czasu, by oczyścić się z wulgaryzmów gramatycznych.

Także i postponowany obecnie rodzaj męski wróci w końcu do łask. Wyklucza on bowiem tak samo kobiety „i inne tożsamości”, jak rodzaj żeński mężczyzn. To ideologiczna bzdura.

Oczywiście ślady tej „operacji język” tu i tam pozostaną, może na uniwersytetach, gdzie LGBT itd. nadaje ton. Ale z językiem jest dokładnie tak samo, jak i z innymi dziedzinami nauki: ma on służyć komunikacji. Ten niezrozumiały stoczy się w nicość, trafi na śmietnik historii, drogie panowie*nie.

Cały felieton Jana Bogatki pt. „O czasy, o obyczaje!” znajduje się na s. 3 „Wolna Europa” grudniowego „Kuriera WNET” nr 102/2022.

Aktualne komentarze Jana Bogatki do bieżących wydarzeń – co środa w Poranku WNET na wnet.fm.

 


  • Grudniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Felieton Jana Bogatki pt. „O czasy, o obyczaje!” na s. 3 „Wolna Europa” grudniowego „Kuriera WNET” nr 102/2022

Radio Wnet obchodzi 2. rocznicę „białoruskiej wiosny”.

Od "rewolucji godności" upłynęły dwa lata
Od "rewolucji godności" upłynęły dwa lata

Minęły dwa lata od buntu białoruskiego społeczeństwa przeciw władzy Aleksandra Łukaszenki. O tamtych wydarzeniach i o perspektywie na przyszłość rozmawiali goście Radia Wnet.

Przypomnijmy – do protestów doszło po wyborach prezydenckich na Białorusi w 2020 r. O reelekcję ubiegał się rządzący od lat 90. Aleksander Łukaszenka oraz kandydaci opozycji, których kampania wyborcza była jednak utrudniana przez rząd. Gdy publicysta i kandydat na prezydenta Siergiej Cichanouski został aresztowany, jego żona postanowiła kandydować za niego. Swietłanę Cichanouską poparli inny opozycjoniści, tworząc wspólny front demokratyczny. Ostatecznie Centralna Komisja Wyborcza podała, że wybory wygrał Łukaszenka. Według niezależnych obserwatorów prawdziwe poparcie dla niego liczyło ok. 3%, a wybory powinna wygrać kandydatka opozycji. Wówczas rozpoczęły się protesty, które zostały jednak brutalnie stłumione. Wydarzenia te doprowadziły do kolejnej fali emigracji opozycji demokratycznej.

Rusłan Szoszyn to białoruski dziennikarz od wielu lat mieszkający w Polsce. Współpracuje między innymi z „Rzeczpospolitą”. W naszym plenerowym studiu we wsi Solina nad Jeziorem Myczkowskim omawia sytuację na Białorusi po „wygaszonej” rewolucji.

Dziennikarz wskazuje, że właśnie w 2020 r. była szansa na obalenie Łukaszenki przez siły prozachodnie.

To było wcześniej bardzo bierne społeczeństwo. Ale wtedy to [protesty – przyp. red.] się udało. Dzięki nowym twarzom, dzięki temu, że na czele tego ruchu pojawiła się kobieta.

Szoszyn dodaje, że reżim znajdujący się wówczas na krawędzi upadku stłumił jednak nie tylko opozycję na ulicach, ale również w kręgach władzy.

Przez te dwa lata, gdy skazywano ludzi na łagry, nie zbuntował się żaden sędzia, […] żaden minister. […] A rząd białoruski to nie tylko Łukaszenka. To też około 30 ministerstw. I nikt w tym potężnym aparacie władzy się nie zbuntował. Nikt!

Najświeższych informacji z Białorusi od Rusłana Szoszyna możecie wysłuchać w Radiu Wnet.

ARP

 

Czytaj także:

Czy Białoruś weźmie udział w wojnie? Aleksy Dzikawicki: Łukaszenka tylko udaje podwyższoną aktywność

Polemizowanie z rewolucją obyczajową to pułapka, ale milczeć też nie można/ Piotr Sutowicz, „Kurier WNET” nr 86/2021

Narodami, cywilizacjami czy ogólnie całą ludzkością powodują dwie przeciwstawne siły: postępu i rozkładu. Rewolucja obyczajowa nie jest postępowa, bowiem prowadzi wprost do rozkładu życia społecznego.

Piotr Sutowicz

Rewolucja obyczajowa – pułapka bez wyjścia

Zagadnienia związane z rewolucją obyczajową zajmują bardzo dużo miejsca w naszych mediach, polityce, a nawet życiu prywatnym, rodzinie, środowisku lokalnym itd.

Zdaje się, że ludzie, którzy ten temat podnieśli i wprowadzili w obieg, chcieli, by ci, którzy nie zgadzają się na różne dziwne rzeczy i propozycje mające zmienić mentalność społeczną, zareagowali ostro i tym samym wpadli w pułapkę dyskusji wokół spraw początkowo wyglądających na absurdalne i pozostające bez wpływu na życie społeczne.

Ale co było robić? Milczeć też nie wypada w okolicznościach, w których postulaty ruchów lewackich, LGBT+, feministek, zwolenników zrewolucjonizowania płci, języka i kultury wypływają z taką mocą, pukając np. do szkół, a nawet kościołów.

Nowa kultura

W rewolucji zawsze chodziło o tworzenie nowego człowieka, który żyje w nowej kulturze. Tę ostatnią trzeba więc po pierwsze tworzyć. Robić to należy na każdym poziomie: zarówno na katedrach uniwersyteckich, jak i w mediach; nie można pominąć szkół, teatrów kin, kawiarni i ulicy. Rewolucja obyczajowa, która ma napędzać zmiany, musi kroczyć ciągle do przodu. Generuje się więc coraz to nowe dyskusje wokół tego, jak mają być określane kobiety realizujące się w pewnych zawodach – tu rewolucjoniści zdecydowali, że pani minister musi zostać ministerką albo ministrą, a pani marszałek – marszałką. Lista zmian jest długa.

Nie są to rzeczy całkowicie na nowo wymyślone, w czasach bardzo głębokiego komunizmu też na siłę tworzono żeńskie nazwy dla różnych, niekiedy męskich zawodów, do których zaganiano kobiety, wmawiając im, że w ten sposób dostąpią awansu społecznego. W latach pięćdziesiątych w sferze publicznej pojawiły się traktorzystki, murarki, brygadzistki czy kolejarki. Większość z tych wyrazów na trwałe nie przyjęła się w powszechnym użyciu: traktorzystki i murarki raczej zniknęły, kobieta pracująca na kolei została zaś kolejarzem lub pracownikiem kolei. W niczym jej to nie uwłaczało, a nawet odwrotnie – podkreślało fakt bycia w pierwszym rzędzie człowiekiem, w odniesieniu do którego używamy raczej form męskoosobowych, choć trzeba podkreślić, że tu chyba rozegra się następny etap walki o język.

Na razie „wymyśliciele” przyszłych światów tworzą coraz to nowe kategorie płci i dostosowują do nich formy językowe. W tym względzie mamy do czynienia z jeszcze bardziej absurdalną gonitwą, skoro bowiem płci jest więcej niż dwie, to i rodzajów też musi być tyle, i nie chodzi tu chyba tylko o gramatyczny rodzaj nijaki, w odniesieniu do ludzi tradycyjnie stosowany np. do dzieci.

Nie będę się zresztą w tej kwestii rozpisywał, nie będąc polonistą i bojąc się wpaść w kolejną pułapkę. Wiadomo tylko, że w dalszej perspektywie ma się w dziedzinie języka zmienić bardzo wiele. Na razie trzeba nas z tym wszystkim jakoś oswoić. A więc, po pierwsze – musi się o tym mówić, po drugie – trzeba napiętnować tych, którzy uparcie trwają przy swoich przyzwyczajeniach i konserwatywnych normach językowych. Tym należy zarzucać mowę nienawiści, brak wrażliwości na drugiego człowieka i naruszanie jego godności. Taki bowiem zestaw słów rewolucjonisty, wsparty przez usłużny system medialno-polityczny, może zdziałać wiele. Jeżeli do tego zacznie się walkę o nowy język promować w szkole, to konflikt mamy gotowy.

Milczeć w tej sytuacji się po prostu nie da, bo kwestia ta i tak nas dosięgnie, a więc wszyscy „karmimy trolli”, nie mając na to najmniejszej ochoty.

Możemy udawać, że nie obchodzi nas to, że w oficjalnych przemówieniach i powitaniach zniknie formuła „Panie i Panowie”, zastąpiona przez coś zupełnie innego – nie wiem, przez co, ale wiadomo, że przy kilkudziesięciu istniejących w nowej kulturze płciach trzeba coś wymyślić i rzecz się stanie. Za językiem pójdą fakty pozostałe.

Nie jestem żadnym fachowcem od płci i zjawisk seksualnych w obrębie ruchu LGBT, ale widzę, że mam do czynienia z próbą ich afirmacji i odrzuceniem mojego punktu widzenia. Może wchodzimy w etap, w którym tacy jak ja, przekonani co do tego, że płcie są generalnie dwie (pomijając jakieś sytuacje jednostkowe), znajdują się poza obszarem dyskusji, a może i poza możliwością uczestniczenia w kulturze ze względu na wyznawanie opresyjnego światopoglądu. Tym samym wolność zostanie ograniczona do zwolenników rewolucji, którzy prędzej czy później pokłócą się między sobą, ale tej wojny ja mogę nie doczekać albo będzie ona przypominała rozgrywkę między stalinizmem a trockizmem w Związku Radzieckim, czego efekt dla zwolenników starego porządku był w zasadzie bez znaczenia.

Godność

Nie można milczeć wobec przemocy językowej, ale to jest dopiero początek tego, co dzieje się w naszej rzeczywistości.

Jeden z doradców ministra edukacji użył jakiś czas temu zwrotu „cnoty niewieście”. Termin może nieco archaiczny, ale ja zrozumiałem, o co chodzi – przecież kobiety od mężczyzn się różnią. Mimo że obie płcie są jednakowo ludźmi, to jednak ich proces wychowawczy przebiega inaczej.

Moja nieumiejętność porządkowania przestrzeni wokół mnie i cecha odwrotna u żony przekonuje mnie o tym niezbicie. Nie chcę tego banalizować, rzecz jest poważna, a i wystąpienia środowisk lewicowych były poważne. Zamierzano wzniecić kolejny tumult, poparty głosem mediów i środowisk opiniotwórczych. W pistolecie okazał się jednak tkwić kapiszon; tym razem rewolucja nie wypaliła. Może dlatego, że są wakacje, a może ci, którzy mają realny wpływ na masy, chcą go użyć w bardziej kluczowym momencie niż chwila obecna. Wydarzenia z zeszłej jesieni, o których zresztą pisałem w „Kurierze WNET”, przekonują mnie, że jest to możliwe.

Rzecz jest ciekawa o tyle, że ci sami, którzy podkreślają konieczność wypracowania nowego języka, uwzględniającego godność kobiety realizującej się w różnych zawodach, protestują przeciw wyodrębnianiu cech kobiecych i pielęgnowaniu ich w procesie wychowania. Przeczą istnieniu takich cech, a tym samym sensowności zajmowania się nimi. Dzieje się tak oczywiście dlatego, że mamy do czynienia z różnicą światopoglądów pomiędzy panem ministrem Czarnkiem i jego otoczeniem a zapleczem intelektualnym rewolucji. Jeżeli bowiem te dwa ośrodki używają nawet tych samych słów, to i tak pozostaną w niezgodzie.

Dla zwolenników przewrotu walka o godność oznacza np. demonstrację, w której idzie osobnik przebrany za psa, prowadzony na smyczy przez drugiego, za nic nie przebranego, a wręcz nieubranego. Dla mnie zaś jest to zjawisko pozostające na antypodach terminu ‘godność’.

Godność posiadamy z tytułu bycia człowiekiem. Polega ona między innymi na szacunku do siebie samego, do innych ludzi i oczekiwaniu odwzajemnienia. Oczywiście zagadnienie jest szerokie i nie będę się tu w nie wgryzał. Przyjmuję natomiast możliwość, że komuś brakuje szacunku do samego siebie. Jeżeli chce on być traktowany jak pies i prowadzany na smyczy, to dyskusja między nim a mną jest niesłychanie trudna. Według tej rewolucyjnej ideologii najlepiej, byśmy stali się psami, a bycie prowadzonym na smyczy jest symbolem uwolnienia. Nie da się o tym nie mówić w sytuacji, gdy wszyscy dookoła krzyczą, by takie oto postawy, identyfikowane jako LGBT, darzyć szacunkiem, a najlepiej afirmować. A kiedy media i politycy będą twierdzić, że w spotkaniu tych dwóch podejść do rzeczywistości to nie ja mam rację – jesteśmy u kresu podróży człowieka ku postępowi.

Paradoks

Rewolucja, którą opisuję, ma się dokonać w imię postępu. Jej przeciwnicy są zasadniczo konserwatywni, bo nie chcą radykalnych zmian. Tymczasem, jeśli spojrzeć na rzecz bez ideologicznych okularów, sprawa rewolucji obyczajowej kreowanej w świecie Zachodu przedstawia się zgoła odmiennie. Otóż narodami, cywilizacjami czy ogólnie całą ludzkością powodują dwie przeciwstawne siły: postępu i rozkładu. Rewolucja obyczajowa nie jest postępowa, bowiem prowadzi wprost do rozkładu życia społecznego.

Jeżeli permisywizm i nihilizm staną się normą społeczną, to w żaden sposób nie wyłoni się z nich pozytywna wizja współżycia między ludźmi, spójna nie tylko dla większej formy układu zbiorowego, ale nawet dla wspólnoty sąsiedzkiej.

Rzecz w tym, że wypracowane przez rewolucje definicje, pozostające w niezgodzie z rzeczywistością, będą czynnikiem niszczącym człowieczeństwo wszędzie, gdzie zapanują.

Co należy identyfikować z siłami postępu? Wydaje się, że tu mamy problem. Mianowicie wszyscy, którzy bronią wartości dorobku kultury ludzkiej, pozostają w odwrocie. Skoro skutecznie odsuwa się ich od wpływu na kulturę i możliwości uczestniczenia w jej tworzeniu, to stają się jedynie biernymi obserwatorami zmian. Niestety nie są nam pomocne ośrodki naukowe, które stają w pierwszym rzędzie transformacji; konstatacja tego faktu nastąpiła za późno.

Większość środków masowego przekazu też jest poza zasięgiem sił postępowych, służąc rozkładowi. Może nadzieja tkwi w tym, że jego heroldowie, pogrążeni w absurdalnych sporach i dążeniach, sami gdzieś się wyłożą, a wtedy nastąpi odpowiedź w postaci właściwego przewrotu.

Trzeba się do niego przygotować na wszystkich polach, o których mowa wyżej. Na razie zaś brońmy wartości, gdzie się da i zdobywajmy wiedzę o siłach rozkładu. Wdając się w polemiki z rewolucją obyczajową, pozwalamy się wciągać w pułapkę, ale milczeć też nie można.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Rewolucja obyczajowa – pułapka bez wyjścia” znajduje się na s. 16 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 86/2021.

 


  • Sierpniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Rewolucja obyczajowa – pułapka bez wyjścia” na s. 16 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 86/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Co nam zostało z rewolucji Solidarności i zmiany ustroju po 1989 roku?/ Joanna Górecka-Pyryt, „Kurier WNET” nr 86/2021

Boksujemy się, aby zachować resztki tożsamości narodowej, cywilizacyjnej i kulturowej, a część polityków – aby zachować resztki podmiotowości państwa. Europa już nawet nie walczy.

Joanna Pyryt

Patrzę na Polskę

A tymczasem Azja staje się centrum świata. Azjatycka umowa o wolnym handlu, podpisana przez 15 państw w listopadzie ubiegłego roku (pomimo pandemii), jest tylko ukoronowaniem tego procesu. Widome znaki rozwoju Azji to wiele ogromnych inwestycji infrastrukturalnych i budowli, takich jak np. autostrada z Chin do Pakistanu (Karakorum Highway), 22-kilometrowy most z ośmiopasmową jezdnią przerzucony nad zatoką w Bombaju, aby zapewnić swobodny przejazd w tej ogromnej metropolii, albo budowle w stolicy Kazachstanu, nie mówiąc o szybkich i luksusowych kolejach w Chinach czy Japonii lub muzeach w Emiratach Arabskich. Pokazują one, że nasz kontynent szybko staje się prowincją.

Jedynym rozwiązaniem dla Europy byłoby odrzucenie rewolucji kulturowej, wzmocnienie Europy Środkowej i solidarność gospodarcza. Niestety elity zachodnie zatraciły instynkt samozachowawczy i działają wręcz przeciwnie. Jeśli uważają, że ostateczne zdewastowanie gospodarcze Polski wzmocni ich pozycję, to się srogo zawiodą. Ciekawe, gdzie będą szukać azylu, kiedy ich plany się ziszczą.

Kiedy patrzę na Białoruś i nadzieje tamtejszego społeczeństwa na kraj rządzony „po swojemu”, to przypomina mi się sierpień Solidarności i nasze zdziwienie, że prymas Wyszyński nie zachęcał do masowych strajków, lecz próbował uspokajać nastroje.

Wiedział lepiej, że nie mamy szans na likwidację błędów ustroju, a możemy utracić ówczesne zdobycze.

A były nimi: modernizacja przemysłu (włókienniczego, odzieżowego i chemicznego) oraz budowa całkiem nowych branż, takich jak przemysł spożywczy (np. Hortexy), produkcja sprzętu AGD i RTV, samochody małolitrażowe, przemysł półprzewodników (Zjednoczenie Unitra), fabryki domów (jednak mieszkanie, chociaż w bloku i ciasne). Zapaść gospodarcza była spowodowana dewizowym zadłużeniem na inwestycje, których nie dało się spłacać wobec konieczności masowego eksportu do ZSRR po zaniżonych cenach i za ruble transferowe. Chyba ostatnim gwoździem do trumny gospodarki była inwestycja w Hutę Katowice, która w zamyśle miała produkować stale szlachetne stanowiące wówczas wąskie gardło w produkcji przemysłowej, a w rezultacie powstała jako wytwórnia szyn dla Związku Radzieckiego.

Zdobyczą dla społeczeństwa było wydłużenie bezpłatnych urlopów macierzyńskich do 3 lat (przedtem oczekiwano, że kobieta po 3 miesiącach wróci do pracy), możliwość wyjazdu za granicę (o ile dali paszport), więcej mieszkań (ale nie dla wszystkich), polepszona oferta radiowa i telewizyjna, dobre teatry i parę produkcji filmowych, które do dziś oglądamy w święta, bo obecnych nie da się oglądać z powodu ich wrogiego i czasem odrażającego przekazu.

Osiągnięcia gospodarcze były okupione bardzo ciężką pracą całego społeczeństwa. Pracowało się 6 dni w tygodniu (w przemyśle na 3 zmiany), często po godzinach bez dodatkowego wynagrodzenia. Pensje były niskie i w żadnym razie nie dało się utrzymać rodziny z jednej pensji, czasem przy dwóch ciężko pracujących osobach ledwie starczało do pierwszego. Więc kiedy sytuacja finansowa państwa stała się coraz trudniejsza i zaczęto eksportować niemal wszystko, pojawiły się braki w zaopatrzeniu i kartki na cukier. W tej sytuacji zapowiedzi podwyżki cen produktów spożywczych musiały doprowadzić do buntu, który został skwapliwie wykorzystany przeciw nam.

Stan wojenny był dalszym wyzyskiem społeczeństwa, bo trudności zaopatrzeniowe się pogłębiły, a szalejąca inflacja doprowadziła do ponownego zubożenia ludności, która się już nieco „odkuła” w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych. Zastosowano też skuteczne socjotechniki osłabiające solidarność społeczną, a ich rezultaty widzimy do dziś.

Co nam zostało z rewolucji Solidarności i zmiany ustroju po 1989 roku?

Z pozytywów – wyzwolenie od ZSRR, wolne soboty, dobrze zaopatrzone sklepy spożywcze i przemysłowe, lepsze zarobki (jeśli akurat mamy pracę). Z negatywów – likwidacja całych branż przemysłu, które wymagały tylko lepszego zarządzania, oraz przejście pozostałych fabryk w ręce kapitału zagranicznego. Ostatnio doszło coraz większe uzależnienie od zagranicznych ośrodków władzy UE czy USA i zmniejszanie suwerenności.

Najgorsze chyba jednak jest obniżenie poziomu oświaty i wprowadzane zmiany kulturowe. Twórcy kultury nie zabiegają już o sympatię widzów, lecz o zadowolenie sponsorów, co powoduje gwałtowny upadek poziomu twórczości literackiej, teatralnej, filmowej i telewizyjnej. Nie będzie niestety pocieszeniem, że podobne zjawiska można zauważyć na Zachodzie – ostatnie produkcje BBC stają się coraz słabsze i nie dorównują poziomem dawniejszym. Europa chyba uwierzyła, że skoro pomimo utrzymywania dawnych wartości, w XX wieku nastąpiły te straszliwe, niszczące wojny, to trzeba wprowadzić nowe wartości. Wypracowano po wojnie system odchodzenia od standardów w kwestiach obyczajów, sztuki, nauki, kultury, a więc de facto od norm dotychczasowej cywilizacji Zachodu. Jeśli jednak odrzucimy chrześcijaństwo, które zbudowało Europę, oraz prawdę, piękno i dobro, to co nam pozostanie – czy kłamstwo, brzydota i zło?

Ferdynand Goetel napisał: „To, co zostawiliśmy za sobą, dobre czy złe, pomiatane czy tylko tolerowane przez innych, było dobrze i swoiście wykształconym typem kultury, która okazała w czasach wojny i w powojniu większą siłę moralną niż jakakolwiek inna”.

W czym nadzieja? Trudno powiedzieć. Jednak zapewne nie powinniśmy ulegać suflowanym nam nowym prądom, powrócić do trwania w wartościach dawnych pokoleń, zachowywać wiarę, rodzinę i solidarność w sprzeciwie wobec wrogich nam idei. Może znów uratuje nas Matka Boska Częstochowska, ale chyba powinniśmy postarać się na to zasłużyć.

Artykuł Joanny Góreckiej-Pyryt pt. „Patrzę na Polskę” znajduje się na s. 8 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 86/2021.

 


  • Sierpniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Joanny Góreckiej-Pyryt pt. „Patrzę na Polskę” na s. 8 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 86/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Czy we współczesnym świecie jest jeszcze miejsce na obiektywną normę? / Zygmunt Zieliński, „Kurier WNET” nr 85/2021

Diabeł najczęściej jawi z dłonią pełną łakoci. Chrystusowi na pustyni oferował wszystkie królestwa. Wiadomo, że zawsze oferuje nieswoje. I wiadomo, że każda jego oferta okazuje się w końcu zwodnicza.

Zygmunt Zieliński

W polityce, kulturze, w życiu codziennym, w rodzinie, którą powoli wchłaniają wolne związki, konkubinat, czasowość i tymczasowość; czy w naszym świecie, gdzie najpewniejsza jest niewiadoma, agnostycyzm już nie tylko aplikowany Bogu i naturalnemu porządkowi świata – czy w takim świecie znajdzie się jeszcze miejsce na obiektywną normę, na jakiś constans, na coś, co mogłoby przywrócić nadzieję, wszak niezbędną w planowaniu życia, tak doczesnego, jak i wiecznego?

Stereotyp jest to „nadmierne uogólnienie, generalizacja, schemat poznawczy, który przyjęty może być przez jednostkę w wyniku własnych obserwacji, przejmowania poglądów innych osób, wzorców przekazywanych przez społeczeństwo, może być także wynikiem procesów emocjonalnych (na przykład przeniesienia agresji)”. Taka definicja, trzeba przyznać uwzględniająca najistotniejsze elementy sytuacyjne, może jednak nie przemawiać do kogoś preferującego pojęcia bliższe rzeczywistości, którą wyrażają. Dlatego lepiej rozumiemy stereotyp jako „pogląd lub wyobrażenie utrwalone w świadomości dużej grupy osób, często o charakterze wartościującym”. Wyjaśnienie to figuruje na różnych portalach internetowych i warto, by sobie je przyswoili wszyscy, którzy stereotyp traktują jako wyrocznię w wielu kwestiach wymagających czegoś znacznie więcej niż szablonu szufladkującego ludzkie myślenie, a jakże często także aktywność, wartościowanie i oparte na nim widzenie świata. Jednemu nie można zaprzeczyć: stereotyp jest niezastąpiony w pojmowaniu wielu spraw i sytuacji. Determinuje człowieka, uwalnia go od trudu przemyśleń.

Stereotyp jest zatem narzędziem przydatnym także do tworzenia różnego rodzaju atrap, będących w ofercie dla wszystkich, którym ciąży trud samodzielnego dociekania prawdy, zarówno tej jedynej, kształtującej życie człowieka, jak i – nazwijmy to – prawd użytkowych, pomagających człowiekowi w znalezieniu jego własnej drogi.

Takie atrapy pojawiają się niemal zawsze, kiedy zachodzi konieczność tworzenia mitów nadających rzeczywistości określony kształt. (…) Stereotyp tym się charakteryzuje, że sprawdza sam siebie. Jest to błędne koło, w którym obracają się wszyscy zobowiązani do prawowierności wbrew przysłowiu zawierającemu prawdę skądinąd oczywistą: nemo iudex in causa sua. Stereotyp bowiem weryfikuje się wyłącznie sam. (…)

Dawne stereotypy – prawda, że często niewytrzymujące próby rzeczywistości – miały jedną zaletę: były zrozumiałe i funkcjonowały w ramach systemów, które je stworzyły. Obecnie stereotypy jawią się na poczekaniu, a rozdęte do rozmiarów wręcz absurdalnych środki przekazu pozwalają na stałą ich fluktuację. Mutują się jak wirusy. Każdy każdego może uderzyć, powołując się na ad hoc sklecone racje. Najbardziej atakowane są instytucje odwołujące się do tzw. imponderabiliów, tzn. do zjawisk, rzeczy i spraw nieuchwytnych, niewymiernych, o dużym znaczeniu i wpływie na rzeczywistość. Tak się składa, że należą do nich zasady nie będące produktem ludzkiego intelektu. Odrzucenie imponderabiliów stwarza możliwość uprawiania „wolnoamerykanki” w każdej dziedzinie, zwłaszcza w sferze idei, zatem także we wszystkim co dotyczy sumienia, obrazu świata i przeznaczenia człowieka.

Kiedy podważa się niemal wszystkie zasady sprawdzone tradycją sięgającą wstecz poza pamięć ludzką, a to znaczy, że odrzuca się stereotypy będące owocem tej tradycji, w ich miejsce wchodzą pozorne racje, które stosowane ad hoc narzucają punkt widzenia sytuacji, nad którą ktoś pragnie arbitralnie zapanować.

Wówczas nieważne staje się łamanie zasad strony przeciwnej. Przykłady takiego łamania uświęconych tradycją zasad są tak liczne, że trudno tu o choćby tylko reprezentatywny wybór. Na przykład w państwie de nomine demokratycznym, uczulonym aż do przesady na tzw. prawa człowieka, nie dopuszcza się do szkoły kogoś, komu zarzuca się bycie chrześcijaninem. Działo się tak, mutatis mutandis, w ZSRR, a teraz zdarzyło się ponoć w Kanadzie. O wykluczaniu mediów chrześcijańskich nawet nie warto mówić. (…)

Hiszpania uchodząca do niedawna za kraj o silnej tradycji chrześcijańskiej i mająca do dziś większość (66%) ludności wyznającej katolicyzm, musi się godzić nie tylko na mord nienarodzonych zaordynowany przez lewicę, która dysponuje poparciem w granicach 5–6%, ale także na karanie tych, którzy przeciwko tej hekatombie publicznie protestują.

W Polsce nie dzieje się lepiej. Póki co nie ma jeszcze zielonego światła na zabijanie różnego asortymentu, od niemowlaków do starców, którzy wyrok śmierci na siebie podpisują sami albo ktoś usłużnie prowadzi ich rękę. W tej chwili linksliberalen biorą się za najmłodszych, robiąc im wodę z mózgu.

Opanowanie szkoły i dokształcanie małolatów na breweriach w wykonaniu „postępowego” strajku kobiet ma za główny cel wypranie serc i umysłów młodych Polaków z zasad moralnych i wiary, z chrześcijaństwa. W pustkę tak osiągniętą będzie można wlać wszelkie obscena, włącznie z wołaniem o aborcję, co w ustach dziatwy budzi wprost przerażenie.

Diabeł najczęściej jawi z dłonią pełną łakoci, nieważne jakiego gatunku. Chrystusowi na pustyni oferował wszystkie królestwa. Wiadomo, że zawsze oferuje nieswoje. Wiadomo też, że każda jego oferta okazuje się w końcu zwodnicza. Miłe złego początki, lecz koniec żałośliwy. Zaufajmy naszej mądrości ludowej. (…)

Przypomnę o harmidrze wokół deklaracji, jakiej zażądał od kandydatów do bierzmowania pewien proboszcz. A wezwał ich do złożenia oświadczenia, iż nie są zwolennikami aborcji. Kiedyś taki wymóg nie był po prostu potrzebny, ale po występach szeregu młodych ludzi w czasie ulicznych popisów strajkujących kobiet, okazuje się, że istnieje konieczność upewnienia się, iż przyjmujący sakrament bierzmowania nie jest w stanie tak ciężkiego grzechu. Oczywiście protestowano przeciwko naruszeniu sfery prywatności, praw człowieka… Jednego nie brano pod uwagę: że do bierzmowania przystępują ci, którzy tego chcą i godzą się spełnić warunki stawiane przez Kościół. Tak rozumianej wolnej woli nie uznają ludzie gotowi kruszyć kopie o wolność rozumianą według własnej receptury.

Mniejszej wagi są perypetie, jakie zdarzają się niejednokrotnie przy pochówkach. Onet.pl24 przekazuje żale matki, której syna kapłan nie chciał po katolicku pochować, gdyż, jak miał powiedzieć kobiecie: nie zna jej syna. Matka oświadczyła, że syn był wierzący „tylko może niepraktykujący”. Są to sprawy niezmiernie delikatne i wymagające tak ze strony duchownego, jak i bliskich zmarłego taktu i zrozumienia sytuacji, jaka wytworzyła się nie w momencie, kiedy potrzebny był pochówek, ale znacznie wcześniej, kiedy był czas, by jasno się zdeklarować, kim się jest. I tylko to powinno być brane pod uwagę. Ale wiadomej maści media nie pominą takiej okazji, by manifestować swą pogardliwą obojętność na wszystko, co pochodzi od wrogiej im instytucji, jaką jest Kościół, a właściwie religia jako taka.

To jest właśnie narzucaniem stereotypów ludziom wyznającym wartości wypierane na sposób totalitarny przez nową wizję świata, człowieka, sensu życia i obowiązujących w nim zasad.

Słowem, chodzi o wyparcie chrześcijaństwa, możliwie przy pomocy zdeprawowanych chrześcijan. Ta presja swoistego nihilizmu chętnie powołuje się na praworządność, przy czym starannie unika się ścisłego jej zdefiniowania.

Praworządność w rezultacie polegać ma na rezygnacji z suwerenności, zwłaszcza tej, jaka broni tożsamości narodu. Tak powstał kiedyś „człowiek sowiecki”, tak dokonała się w III Rzeszy „Gleichschaltung”, czyli coś w rodzaju obywatela sklonowanego na modłę szaleńczej antropologii Himmlera, Rosenberga, uznaną za naukę podobnie, jak dziś gender i obłąkańcze teorie z niego wyrastające. Czy rzeczywiście narody gotowe są dobrowolnie włożyć głowę w pętlę, z której o własnej sile już się nie wydobędą?

Cały artykuł Zygmunta Zielińskiego pt. „Czy mamy jeszcze grunt pod nogami?” znajduje się na s. 15 lipcowego „Kuriera WNET” nr 85/2021.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Zygmunta Zielińskiego pt. „Czy mamy jeszcze grunt pod nogami?” na s. 15 lipcowego „Kuriera WNET” nr 85/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego