Sławomir Gowin, Iwan Jaremko, Tomasz Lachowski, Chrystyna Nikołajczuk – Popołudnie WNET – 17.07.2020 r.

Popołudnia WNET można słuchać od poniedziałku do piątku w godzinach 16:00 – 18:00 na: www.wnet.fm, 87.8 FM w Warszawie, 95.2 FM w Krakowie i 96,8 FM we Wrocławiu. Zaprasza Wojciech Jankowski.

Goście Popołudnia WNET:

Sławomir Gowin – dyrektor artystyczny lwowskiego kabaretu „Czwarta rano”;

Artur Żak – Stowarzyszenie Polskich Przedsiębiorców Ziemi Lwowskiej;

Anna Gordijewska – „Kurier Galicyjski”;

Iwan Jaremko – dziennikarz sportowy;

Dr Tomasz Lachowski – Uniwersytet Łódzki;

Dr Chrystyna Nikołajczuk – Katedra Polonistyki Uniwersytetu Iwana Franki we Lwowie.


Prowadzący: Wojciech Jankowski

Realizator: Franciszek Żyła


Dyrektor artystyczny lwowskiego kabaretu „Czwarta rano”, Sławomir Gowin wspomina zmarłego Mirosława Rowickiego i zaznacza, że choć nie potrafi przypomnieć sobie pierwszego spotkania, to tylko świadczy o tym, że Mirek był osobą, która „błyskawicznie zjednywała sobie ludzi i miało się wrażenie, że zna się go od dawna”. Dyrektor kabaretu „Czwarta rano” przytacza przedostatnią rozmowę z Mirosławem Rowickim, z którym rozmawiał o planach na przyszłość i podkreśla, że „ten duch pierwszej solidarności w Mirku cały czas istniał i potrafił tym duchem natchnąć otoczenie ludzi, z którymi się spotykał”. Sławomir Gowin nawiązuje także do słów zmarłego, który mówił , że „dziennikarstwo to pewnego rodzaju przypadek w jego życiu”. Przykład ten pokazuje, że osoby które zdobyły doświadczenie w innych i często odległych dziedzinach życia, potrafią potem „zdyskontować” je w pracy dziennikarza, tak jak zrobił śp. Mirosław Rowicki. Gość Wojciecha Jankowskiego dodaje, że „trudno znaleźć dziedzinę, w której wykazałby się jakimś dyletantyzmem”. Przedstawiciel Stowarzyszenia Polskich Przedsiębiorców Ziemi Lwowskiej, Artur Żak wskazuje natomiast na fakt, że choć w Kurierze Galicyjskim jest wielu ludzi o odmiennych poglądach politycznych i życiowych, to jednak Mirosław Rowicki potrafił ich wszystkich zjednać: „Był jak mądry kapitan, który kierował ten statek w postaci Kuriera w odpowiednim kierunku”.

Anna Gordijewska z „Kuriera Galicyjskego” opowiada o wyludnionych ulicach Lwowa, czego przyczyną była pandemią koronawirusa, a także o dynamicznie zmieniającej się sytuacji na Ukrainie w związku z postępującym rozprzestrzenianiem się wirusa: „Latem jest tutaj masa turystów, najwięcej z Polski (…) Natomiast teraz Lwów jest bez turystów-opustoszony. Zaczęły pracować restauracje, ale musi być odległość pomiędzy stolikami. Lwów już mógłby przyjmować turystów bo pracują hotele, ale tych turystów nie widać”.

W dalszej części rozmowy, dziennikarz sportowy Iwan Jaremko przypomina jak doszło do historycznego meczu z 14 lipca 1894 roku, w którym zmierzyli się Lwów z Krakowem: „Śmieszną rzeczą jest, że gimnastyka i rower to były bardziej znane sporty, a piłka nożna nie była wówczas znana”. Publiczność nie rozumiała zasad i taktyki, arbitrem meczu został profesor Zygmunt Wyrobek, a mecz trwał zaledwie 6 minut, do pierwszej strzelonej bramki. Gość Wojciech Jankowskiego wspomina, że mecz ten uznawany jest jako pierwszy w historii futbolu polskiego i ukraińskiego.

Pracownik naukowy Uniwersytetu Łódzkiego, dr Tomasz Lachowski opowiada o polsko-ukraińskich doświadczeniach związanych z walką przeciw sowieckiemu imperializmowi. Naukowiec wskazuje, że w czasie dyskusji zorganizowanej przez Ukraiński Instytutu Pamięci Narodowej, pojawiła się koncepcja sowieckiego ludobójstwa, ujęta przez pryzmat, nie biologicznego wyniszczenia konkretnych narodów, ale zmierzającej do zmiany struktury społecznej. Gość Wojciech Jankowskiego podkreśla, że agresja rosyjska na Ukrainę w 2014 roku to „kolejna próba dominacji, którą nazwalibyśmy kolonialną (…) Widzimy doskonale jak wyglądała próba wyzwolenia się i zmiany Ukrainy na Majdanie 6 lat temu i z jaką spotkała się reakcją Rosji”.

Dr Chrystyna Nikołajczuk z Katedry Polonistyki Uniwersytetu Iwana Franki we Lwowie, tłumaczy co oznacza na Ukrainie wyrażenie „przecinać kordon dzierżawy” i skąd mogą wziąć się nieporozumienia w komunikacji międzykulturowej pomiędzy Polakami, a Ukraińcami. Rozmówczyni Popołudnia Wnet przytacza szereg przykładów odmiennych zwrotów, które nie istnieją lub mają odmienne znaczenie dla obu narodów, co nierzadko wprawia w zakłopotanie: „Po Polsku mówi się, że jedzie się na gapę. Po Ukraińsku mówi się, że ktoś „jedzie zającem”.

Kamińska: 30% obywateli polskich ma swoje korzenie na Kresach Wschodnich

Joanna Kamińska przedstawicielka Rady Fundacji dla Polonii opowiada o pomocy dla Polonii na Kresach, ciągle żywej polskiej tożsamości w tym regionie i repatriacji Polaków ze Wschodu poprzez edukację.


Przedstawicielka Rady Fundacji dla Polonii, prowadząca Kolegium Św. Stanisława Kostki, Joanna Kamińska rozpoczyna rozmowę od podzielenia się opowieścią o początkach swojej działalności dla Polaków na Kresach i pracy w Kolegium. Jak wspomina rozmówczyni, wszystko zaczęło się od lektury pewnej książki:

To jest książka Floriana Czarnyszewicza „Nadberezyńcy” (…) Po przeczytaniu tej książki zostałam darczyńcą, potem wolontariuszką w Kolegium Św. Stanisława Kostki w Warszawie. W szkole, która kształci polska młodzież ze wschodu (…) Czułam się zobowiązana, żeby spłacić dług wobec potomków Nadberezyńców, którzy zostali tam po Traktacie Ryskim w 1921 roku.

Joanna Kamińska ocenia na podstawie własnych obserwacji i doświadczeń, że na Kresach „polskości jest więcej niż w polskich metropoliach (…) Tam w tej polskości można się unurzać i utopić”. Przedstawicielka Rady Fundacji dla Polonii ocenia, że obietnica Prawa i Sprawiedliwości o „repatriacji” Polaków ze Wschodu okazała się wielkim rozczarowaniem.

Ta kwestia całkowicie leży (…) Miałam karkołomny plan, żeby dotrzeć do sztabu wyborczego pana Prezydenta i przekazać informację, żeby chociaż podarować naszej szkole budynek, a pieniądze z czynszu przekazać na kształcenie większej liczby młodzieży (…) Jeśli słucha nas jakiś polityk z PiS to niech pomyśli o tym, że 30% obywateli polskich ma swoje korzenia na Kresach.

Gość Joanny Nowak wskazuje, że dla Polaków powracających ze wschodu, Polska to ziemia obiecana, a repatriacja poprzez edukację to najtańsza i najbardziej efektywna forma dla ich trwałego powrotu i odnalezienia się w społeczeństwie.

Posłuchaj całej rozmowy już teraz!

M.K.

610 rocznica bitwy pod Grunwaldem. Krzysztof Jabłonka: To był symboliczny upadek Zakonu

Jak wyglądało pole bitwy pod Grunwaldem? Kto zabił wielkiego mistrza? Krzysztof Jabłonka o zwycięstwie sił Polski i Litwy nad Zakonem Krzyżackim.

 

Krzysztof Jabłonka zauważa, że jedną tajemnic Grunwaldu, którą odkryto 50 lat temu, jest to, że na środku pola bitwy rósł las, przez co siły polskie i litewskie nie widziały się nawzajem. Nielubiący Litwinów Długosz skorzystał z tej okazji, by po w opisie bitwy po swojemu uzupełnić to, czego o jej przebiegu nie wiedział. Historyk stwierdza, że Litwini uderzyli na krzyżaków w południe, kiedy Polacy dopiero zmierzali na pole walki. Chcieli w ten sposób związać siły wroga.

Po dwóch godzinach walki szyki litewskie pękają. […] Litwa barykaduje się w swoich obozach.

Siły polskie toczyła walkę razem z połową sił litewskich. Reszta tych ostatnich dołączyła wieczorem. Jabłonka zdradza, że Ulricha von Jungingena zabił rycerz Skarbek z Gór. Podkreśla, że choć nie udało się wtedy polskim siłom zdobyć Malborka to wiktoria grunwaldzka złamała potęgę Zakonu, który został pokonany później w wojnie trzynastoletniej, by ostatecznie ulec sekularyzacji w Prusach.

A.P.

Rocznica zdobycia Bastylii. Jabłonka: Do prawdziwej rewolucji trzeba dorosnąć

Jak naprawdę wyglądało „wyzwolenie” Bastylii? Kto siedział w niej w momencie jej zdobycia? Krzysztof Jabłonka o micie zbudowanym wokół zdobycia twierdzy-więzienia.

Krzysztof Jabłonka w rocznicę zdobycia Bastylii przez francuskich rewolucjonistów wyjaśnia genezę mitów narosłych wokół tego wydarzenia. Zauważa, że tym co najbardziej  przerażało w Bastylii nie były warunki w niej panujące, gdyż te były dobre, lecz fakt, że można było do niej trafić na mocy samej decyzji króla, bez wyroku sądu. Nie obowiązywała tutaj znana w Polsce zasada Neminem captivabimus.

Historyk wyjaśnia, że faktyczna rewolucja zaczęła się, gdy 5 maja  zgromadzone Stany Generalne ogłosiły się Zgromadzeniem Narodowym. 14 lipca jest zaś dniem, gdy zaczęła się rewolucja „zbuntowana, mająca charakter trochę bandycki”.

Wtedy to lud postanowił się uzbroić.

W tym celu tłumy poszły pod Bastylię, wiedząc, że tam znajduje się broń i proch. Po tym jak negocjacje z załogą twierdzy nie dały rezultatu lud sforsował Bastylię. Broniących Bastylii 96 weteranów „lud rozszarpał albo poprzebijał pikami”. Gubernator, który poddał Bastylię został przez tłum powieszony. Następnie rewolucjoniści otworzyli cele:

Siedziało tam czterech fałszerzy, jeden arystokrata -pedofil, powiedzmy po naszemu-skazany za kazirodztwo i dwóch szaleńców, którzy nie chcieli opuścić tej Bastylii, bo tam było bardzo dobre wyżywienie.

Dopiero po tym, jak wyjaśnia Jabłonka wymyślono mit Bastylii, którą rozebrano na kamienie. Te ostatnie rozsyłano jako symbol wolności.  Dodaje, że

Do prawdziwej rewolucji trzeba dorosnąć, gdyż inaczej sprowadza się ona do burd ulicznych.

Posłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.P.

Dlaczego w Polsce tak dużo ludzi utyskuje na amerykańską obecność?/ Jan Martini, „Wielkopolski Kurier WNET” nr 73/2020

My – pokolenie Solidarności – stopniowo kończymy swą propaństwową działalność. Osiągnęliśmy bardzo wiele, ale znacznie mniej, niż zakładaliśmy. Widocznie tu i teraz więcej osiągnąć się nie dało.

Jan Martini

Czy uda się tym razem?

Po I wojnie światowej mieliśmy tylko 20 lat i się nie udało.

Wskrzeszenie Polski na gruzach dziewiętnastowiecznej „pięknej epoki” było wydarzeniem graniczącym z cudem. Obok uporczywej walki pięciu pokoleń Polaków i równoczesnym rozpadzie wszystkich państw zaborczych, cud ten był możliwy także dzięki „wmieszaniu się” Stanów Zjednoczonych w sprawy Europy.

Amerykanie zdali sobie sprawę, że są mocarstwem globalnym i poczuli się w obowiązku pomóc Europejczykom w takim urządzeniu kontynentu, by nie był on zarzewiem stałych konfliktów. W tym celu postanowiono nie dopuścić do odbudowy potęgi Niemiec i Rosji przez powołanie szeregu mniejszych państw według zasady „samostanowienia narodów”. Największym i najważniejszym z tych państw była oczywiście Polska, ale jej powstanie wywoływało też największe sprzeciwy. W maju 1918 roku odbyła się potężna demonstracja w Nowym Jorku przeciw odbudowie Polski, w której brało udział 100 tys. Żydów.

Ówczesna koncepcja Trójmorza nie okazała się stabilna, bo Amerykanie porzucili sprawy Europy, gdy tylko u nich pojawiły się kłopoty – kryzys gospodarczy i zagrożenie komunizmem. Odtąd tendencje izolacjonistyczne w społeczeństwie amerykańskim pojawiają się od czasu do czasu, co może być powodem obaw sojuszników USA.

W książce Fall of Germany 1945 jest ciekawa wiadomość. Otóż gen. Eisenhower po osiągnięciu Renu zamierzał zatrzymać się do maja („by wody opadły”) przed forsowaniem rzeki. Na dramatyczne ponaglania Anglików, zatroskanych o przyszłość polityczną Europy, generał odrzekł w prostych, żołnierskich słowach: „Mam w dupie przyszłość Europy – chcę jedynie bezpiecznie doprowadzić do domu swoich chłopców”. Gdy generał Patton, będąc 90 km od Berlina, chciał swoimi czołgami wjechać do miasta, nie napotykając większego oporu, został zdymisjonowany.

Tak skuteczna była sowiecka agentura w USA. Trudno nam dzisiaj uwierzyć, że Amerykanie do lat czterdziestych ubiegłego wieku praktycznie nie mieli kontrwywiadu, w instytucjach federalnych zostało zainstalowanych 400 sowieckich agentów, a dwoje z nich (Alger Hiss i Harry Hopkins) było najważniejszymi z doradców prezydenta Roosevelta.

Jeden nawet mieszkał w Białym Domu (!), a drugi został sekretarzem generalnym ONZ – nowo powstałej organizacji mającej strzec pokoju światowego…

Obecna amerykańska administracja wydaje się być bardzo zmotywowana, by wbrew staraniom rosyjsko-niemiecko-francuskim nie dać się „wyprowadzić” z Europy. Jest to dla nas szansa, gdyż interes amerykański pokrywa się z naszym – możliwe, że otworzyło się w polskiej historii „okienko możliwości”. Właśnie w tym kontekście należy rozpatrywać projekt Centralnego Portu Komunikacyjnego – inwestycji niezbędnej do budowy Trójmorza. Wprawdzie są w Polsce politolodzy, którzy „naukowo” dowodzą, że Trójmorze to mrzonka, ale trzeba do takich opinii podchodzić z rezerwą, bo trudno jest rozróżnić „realistę” od agenta wpływu… Istnieje szansa na sprowadzenie amerykańskiego kapitału, który jest ewakuowany z Chin, a obecność tego kapitału w Polsce byłaby naszą najlepszą polisą ubezpieczeniową i gwarancją na wypadek, gdyby jakiś lokator Białego Domu „przestał się interesować Europą” (jak Obama).

Wiemy, że już od stu lat mamy w Ameryce wielu wpływowych nieprzyjaciół. Wiemy też, że ci ludzie mają w Polsce swoich pomagierów, lub na odwrót – to mieszkający w Polsce wrogowie posługują się „zagranicą” do swoich celów. Niedawno przewodniczący komisji spraw zagranicznych Izby Reprezentantów, Eliot Engel, domagał się, by Donald Trump odwołał zaproszenie dla prezydenta RP Andrzeja Dudy, bo: „prezydent Duda i jego partia podkopali polski wymiar sprawiedliwości, zainstalowali lojalistów partyjnych na wpływowych stanowiskach w wojsku i sabotowali niezależne media. Ponadto prezydent Duda promuje przerażające, homofobiczne stereotypy i polityki, które są sprzeczne z prawami człowieka”.

Dlaczego jednak w Polsce tak dużo ludzi utyskuje na amerykańską obecność? Chyba lepsze są „okupacyjne” wojska amerykańskie niż jakiekolwiek inne.

Ci zaś, którym nie podoba się rola Ameryki jako żandarma światowego, powinni sobie uzmysłowić, że bez Ameryki pojawi się inny żandarm, z pewnością nie lepszy…

Niewątpliwa „dobra chemia” między prezydentami USA i Polski wynika z podobieństw sytuacji, w której znajdują się ci przywódcy. Obaj starają się o reelekcję i są równie intensywnie zwalczani przez elity medialne, kulturalne, intelektualne i finansowe. W Polsce mało znany jest fakt, że po zwycięstwie Trumpa odbywały się przez szereg tygodni ogromne demonstracje przeciw nowemu prezydentowi (znacznie przewyższające zadymy „kodziarzy”). W ten sposób najbardziej „światła” i „demokratyczna” część społeczeństwa amerykańskiego zareagowała na „niewłaściwy” ich zdaniem werdykt wyborczy.

Wielu z nas ma pretensje do prezydenta Trumpa, że deklarując się jako przyjaciel Polski, podpisał ustawę 447. Ale czy mógł nie podpisać ustawy JUST o „Sprawiedliwości dla ofiar Holokaustu, które nie otrzymały rekompensat”? 90% amerykańskich Żydów, którzy są najbogatszą i najbardziej wpływową grupą etniczną, głosowało przeciw Trumpowi. Ponieważ w Ameryce (podobnie jak w Polsce) niemożliwe jest rządzenie wbrew interesom mniejszości żydowskiej, umizgi Trumpa do tej grupy etnicznej są zrozumiałe. Stąd np. przeniesienie ambasady do Jerozolimy, uznanie wzgórz Golan za część Izraela, czy nawet wydanie córki za Kushnera. Wszystko nadaremno – wrogość mediów, elit i prawników się nie zmniejsza (tak samo jak u nas).

Mamy sytuację taką, że legalnie działają w kraju ośrodki dywersji ideologicznej, docierające do milionów ludzi i kształtujące ich postrzeganie świata. „Rząd dusz” nad ogromnymi rzeszami Polaków sprawują ludzie, których nikt demokratycznie nie wybrał.

TVN podczas próby puczu w grudniu 2016 r. otwarcie wspierała puczystów i nadawała kłamliwe informacje. Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji ukarała stację karą 1,6 mln zł. Kara została uchylona na skutek interwencji ambasady USA, broniącej „niezależności mediów”. Czasem wygląda na to, że ambasador Mosbacher reprezentuje nie tyle administrację Trumpa, co koncern medialny Discovery, będący w rękach żydowskiego kapitału, który chce mieć narzędzia do wpływu na wewnętrzną sytuację w Polsce. Właścicielem stacji jest David Zaslav, człowiek o „polskich korzeniach”, najlepiej zarabiający szef firmy (CEO) w Ameryce i aktywista „przemysłu Holokaustu” (szef Fundacji Pamięci o Shoah).

Trudno nam pojąć, dlaczego rząd polski, będący strategiczny sojusznikiem USA, jest tak intensywnie zwalczany przez „amerykański” koncern TVN? Odpowiedź może być jedna – widocznie interesy lobby żydowskiego w Ameryce nie pokrywają się z interesami państwa amerykańskiego, a wpływ administracji kraju na to lobby jest ograniczony. Może interesy pewnych grup górują nad interesami aktualnej administracji USA? Geneza stacji TVN sięga lat osiemdziesiątych, gdy Jerzy Urban przedstawił gen. Kiszczakowi plan, by stworzyć służbę propagandową pod egidą MSW i zaproponował najlepszych fachowców, zresztą już współpracujących z komunistycznymi służbami – dziennikarza Mariusza Waltera (TW „Mewa”) i polonijnego biznesmena Jana Wejcherta (TW „Konarski”).

Pomysł Jerzego Urbana doczekał się realizacji dopiero w „wolnej Polsce”, przy wydatnej pomocy czynników zewnętrznych. Mariusz Walter: „Gdyby nie pan Ronald Lauder i jego determinacja, mam poważne wątpliwości, czy TVN zaistniałaby tak szybko i silnie” (Lauder jest prezydentem Światowego Kongresu Żydów). Tak więc współpraca etnicznie sprofilowanych komunistów z podobnymi kapitalistami potrafi tworzyć wielkie dzieła – w 2017 roku wartość TVN wynosiła niemal 15 miliardów dolarów (za tyle kupił stację David Zaslav).

Tylko w tej grupie etnicznej ludzie o krańcowo odmiennych poglądach politycznych potrafią ze sobą harmonijnie współpracować, a nawet tworzyć udane małżeństwa. Takim jest małżeństwo prawicowego konserwatysty Roberta Kagana z lewicowo-liberalną Victorią Nuland. To ona, będąc szefową Biura ds. Europy i Euroazji w amerykańskim Departamencie Stanu, spotkała się podczas wizyty w Warszawie z przywódcą Nowoczesnej Ryszardem Petru. Po tej wizycie polityk oznajmił, że „będzie następnym premierem tego kraju”. Jednak ludzie, którzy zainwestowali w tego przywódcę, stracili pieniądze – aby zarobić, powinni raczej inwestować w TVN.

Ameryki nie można pokonać militarnie, jednak – jak wykazała wojna wietnamska (która została przegrana w Waszyngtonie) – można ją sparaliżować od wewnątrz. Wiedzą o tym jej wrogowie.

Obecne rasowe zamieszki oglądane w telewizji czy na YT robią wrażenie, że to kraj chylący się do upadku. Ale trzeba sobie uświadomić, że problem dotyczy tylko miast i stanów rządzonych przez lewicowych burmistrzów czy gubernatorów.

To nie jest cała Ameryka! Kraj ma niewątpliwe problemy wewnętrzne, ale też ma ogromną siłę naprawczą, zdolność do regeneracji i wielkie rezerwy. Ci, którzy mówią o USA jako „mocarstwie schodzącym”, są w błędzie lub działają w złej woli. Jednak jeśli którykolwiek z prezydentów – Duda czy Trump – nie zdobędzie reelekcji, nasze szanse na podmiotowość gwałtownie się zmniejszą.

Przedstawiony zestaw doradców Rafała Trzaskowskiego nie pozostawia najmniejszych wątpliwości. Płk Pytel to były szef Służby Kontrwywiadu Wojskowego – jednostki powołanej przez A. Macierewicza i przejętej po wygranych przez PO wyborach. Pułkownik, jako poważny człowiek, nie uznał za stosowne poinformować premiera Tuska (kompletnego figuranta – medialnej wydmuszki) o zawarciu umowy o „współpracy” z posowiecką służbą FSB, za co go teraz niepokoją prokuratorzy. Dzięki tej umowie nasze wojskowe służby używały rosyjskich serwerów, gen. Patruszew wizytował Biuro Bezpieczeństwa Narodowego, a w pomieszczeniach SKW pisano interpelacje poselskie dla posła Brejzy.

Geostrateg A. Dugin, doradca prezydenta Putina i twórca koncepcji „Euroazji” („wspólnego europejskiego domu od Lizbony po Władywostok”), w rozmowie z polskim dziennikarzem powiedział otwartym tekstem: „Polska nie jest nam potrzebna, Polacy mogą tylko przyłączyć się do narodów słowiańskich”. Przyłączeni już byliśmy przez 200 lat.

My – pokolenie Solidarności – stopniowo kończymy swą propaństwową działalność. Niektórzy z nas odeszli już z ziemskiej służby. Osiągnęliśmy bardzo wiele, ale znacznie mniej, niż zakładaliśmy. Widocznie tu i teraz więcej osiągnąć się nie dało. Myśleliśmy, że ci, których jedyną legitymacją władzy były działania pułkownika Arona Pałkina, który kierował sfałszowaniem wyborów 1947 roku, będą mieli więcej taktu, że usuną się w cień, by spokojnie konsumować efekty swoich przywilejów. Ale ich następcy chcą wciąż wpływać na losy kraju i nie zamierzają się dzielić korzyściami. A może ktoś ciągle wymaga od nich służby?

Następcy (jeśli tacy się znajdą) muszą nie tylko nie stracić tego, co jest, utrzymać gwarantujący nasze bezpieczeństwo sojusz z USA, ale także starać się o uzyskanie pełnej kontroli nad państwem, by nieformalne grupy czy mniejszości nie miały tak wielkiego wpływu na ważne obszary naszej państwowości.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Czy uda się tym razem?” znajduje się na s. 8 lipcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 73/2020.

 


  • Od 2 lipca „Kurier WNET” wraca do wydania papierowego w cenie 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Jana Martiniego pt. „Czy uda się tym razem?” na s. 8 lipcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 73/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Pocztówki z wakacji z Belfastu i bajkowej Connemary. Agnieszka Białek i Ewa Witek w Irlandzkich Impresjach Studia 37.

Dzisiaj opowieści o Belfaście, stolicy Irlandii Północnej, oraz najpiękniejszej i najdzikszej krainie Irlandii – Connemara. Radiowo odprowadzają Agnieszka Białek i Ewa Witek. Irlandzkie Impresje WNET.

Aby zrozumieć podłoże konfliktu w Irlandii Północnej, trzeba się cofnąć o wiele stuleci i koniecznie odwiedzić Belfast (na fotografii). Od XII wieku Anglicy usiłowali podporządkować sobie Irlandię. Liczne zrywy powstańcze irlandzkich patriotów przeciw Koronie Brytyjskiej tonęły w morzu krwi, tak jak powstanie wielkanocne (Easter Rising) w 1916 r.

Belfast, po irlandzku Béal Feirste, to stolica i największe miasto Irlandii Północnej. Prawie w całości leży w hrabstwie Antrim, ale jego wschodnia i południowa część należy do hrabstwa Down. – rozpoczyna swoją opowieść Agnieszka Białek.

Tereny na których tętni teraz życie Belfastu zamieszkiwane były już w epoce brązu. Pozostałością po tamtych czasach jest tajemniczy kamienny krąg – The Giant’s Ring, który datowany jest na 3 000 lat przed Chrystusem.

W wiekach średnich Belfast był niewielką osadą o niewielkim znaczeniu. W XII wieku John de Courcy zbudował zamek. Rozkwit miasta przyniósł dopiero wiek XVII, kiedy nad Lagan (rzeka przepływająca przez Belfast) osiedlili się protestanci ze Szkocji i Anglii.

Tutaj do wysłuchania opowieści Agnieszki Białek i Ewy Witek:

                                                        Czas rebelii

W 1791 roku założono polityczne stowarzyszenie o liberalnym zabarwieniu – Society of United Irishmen, które w ciągu niespełna dekady zmieniło się rewolucyjny zapalnik. W 1798 roku wzniecono Irlandzką Rebelię (nazywaną także przez historyków Rewolucją Irlandzką 1798 roku). Przywódcom marzyło się wykucie w boju drugich Stanów Zjednoczonych. Ich liderem był Theobald Wolfe Tone.

Po upadku powstania część bojowników zeszło do podziemia, kontynuując walkę z Brytyjczykami. Poddali się jednak w roku 1800 na wieść o ogłoszeniu aktu unii, którego owocem rok później było powstanie Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii.

Gospodarczą twarz Belfastu ukształtowała rewolucja przemysłowa. W połowie XIX wieku Belfast był czołowym ośrodkiem przeróbki lnu. Nazywano go nawet „Linenopolis” (miasto lnu). Dzięki pogłębieniu doków w 1845 roku można było budować większe statki.

O historii i współczesności Belfastu opowiadała Agnieszka Białek, nasza korespondentka z Ulsteru. 

Nie wiem, czy wiecie, ale to właśnie w Belfaście w 1912 r. został zaprojektowany i wybudowany legendarny Titanic. Firma, która go zbudowała nazywała się Harland & Wolff.

Agnieszka Białek opowiadała o Muzeum Titanica, a także o niezwykłych muralach. Te dzieła sztuki na ścianach, murach i parkanach to przede wszystkim pamiętnik czasów „Troubles”. Oto stolica Irlandii Północnej stała się sceną wieloletniego konfliktu na tle religijnym pomiędzy katolikami i protestantami.

Graffiti na murze w katolickiej części Belfastu. (C) Foto arch. miesięcznika Wyspa – Polish Group Centre.

                                        Cień „Troubles” nad Belfastem

Od 1969 do 1998 roku trwał okres niepokojów z mordami, wybuchami bomb, strzałami, zabójstwami i licznymi aktami przemocy. Irlandczycy ten czas nazwali mianem  „Troubles”. Do walk i manifestacji siły dochodziło pomiędzy republikanami (katolicy) i lojalistami (protestanccy unioniści).

Belfast. Urywane obrazki z dzieciństwa. Dziennik telewizyjny – zasieki z drutu kolczastego, żołnierze w panterkach, karabiny i bomby wybuchające w pubach. Olbrzymie graffiti na murach mizernych domów. Imperialiści z Londynu znów deptają prawa i godność biednych Irlandczyków. Lojaliści przeciwko republikanom, protestanci przeciwko katolikom. Polityczno – religijny bigos podgrzany przez świstające kule i ogień z koktajli mołotowa. Belfast był symbolem cierpienia chaosu i rebelii. – napisał dla miesięcznika Wyspa Piotr Wilczyński.

Jeśli jednak będziecie chcieli poczuć prawdziwy Belfast, to musicie odwiedzić zachodnią, robotniczej część miasta. Tam jeszcze 30 lat temu wybuchały bomby IRA i fruwały koktajle mołotowa UFF. Zachodni Belfast dzieli się na dwie mienawistne wobec siebie części – protestancki Shankill i katolicką dzielnicę Falls.

 

Protestancka część Belfastu i wymowne graffiti. (c) Fot. arch. Studio 37.

Symbolem panującej tu jeszcze niedawno wszechobecnej przemocy jest Peace Line (Linia Pokoju). To solidny mur z metalowych płyt wyskoki na około pięć metrów, który wykończony jest długimi, zaostrzonymi prętami i licznymi oplotami z drutu kolczastego.

Wkraczając do Belfastu Zachodniego wchodzimy do żywego muzeum politycznej rebelii. Dziesiątki, jesli nie setki graffiti, począwszy od małych szablonów formatu A4 aż po malowidła na całych ścianach domów i bloków.

W katolickiej Falls czuje się klimat terrorystycznej międzynarodówki tak aktywnej w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku. Mnóstwo tu treści lewackich i anarchistycznych. Niektórzy z mieszkańców miasta twierdzą, że więcej tu mozna było spotkać graffiti odwołujących się do ETA (separatystyczna organizacja terrorystyczna hiszpańskich Basków „Baskonia i Wolność”) i OWP (Organizacja Wyzwolenia Palestyny) niż IRA.

Katolicka dzielnica i republikańskie murale. (C) Fot. arch. Studio 37.

W Shankill zobaczyć można wielkie malowidła z rzucającym się w oczy skrótem UFF – paramilitarnej bojówki protestantów.  Z łatwością można znaleźć siedziby wciąż działających Sinn Fein (polityczne skrzydło IRA) i Zakonu Oranżystów (ugrupowanie radykalnych lojalistów).

 

W 1998 roku doszło do podpisania porozumienia wielkopiątkowego i od tamtego czasu w Belfaście jest względnie spokojnie.

 

                                Wakacyjne lektury z Belfastem w roli głownej

 

W czasie kanikuły, gdy opowiadamy radiowo, bo WNETowo o Belfaście, polecam bardziej niż gorąco powieść „Ulica Marzycieli” pióra Roberta McLiama Wilsona.

Trwają wakacje, więc warto oderwać się choć na chwilę od codzienności i zanurzyć się w nurtach dobrej książki. Autor „Ulicy Marzycieli” nazywany przez krytyków „księciem opowiadaczy”, pisze jak mało kto dzisiaj. Pisze potoczyście, lekko, czasami ironicznie i gracją. Maluje przed nami obraz Irlandii Północnej i Belfastu w innych barwach, niż powszechnie jest to przyjete, tak z archiwalnych przekazów medialnych czy kart tragicznej historii.

Zawsze myślałem o Belfaście w taki sam sposób jak o Berlinie. Belfast i Berlin to miasta, gdzie w powietrzu zawsze unosi się zapach wojny i zniszczenia. Kiedy byłem dziecięciem, nazwę Belfast zapamiętałem z informacji Dziennika Telewizyjnego. Było to miejsce, gdzie co kilka dni wybuchały bomby podkładane na przemian przez członków IRA i sympatyków UVF.

Ale wracajmy do powieści. Główną postacią powieści jest bardziej niż kochliwy Jake, którego można określić mianem twardego romantyka, honorowego wrażliwca, któremu wulgarnie zdarzy się wybuchnąć. Trudno mu odnaleźć miłość życia, podobnie jak i zaakceptować świat, który go otacza.

Jego przyjacielem jest Misiek Lurgan, jowialny grubasek z żyłką do interesów bardziej niż dziwnych. Zdarzenia powieściowe wolecione zostały w anturaż czasu kiedy Belfastem targały zamachy bombowe i trwał bratobójczy konflikt. Irlandia lat 90. XX wieku, mimo choroby i piętna „Troubles”, przedstawiona została w inteligentny i zdroworozsądkowy sposób. Bo życie toczy się nawet w cieniu wybuchającego hotelu Europa.

Jedna taka książka robi więcej dla złagodzenia odwiecznych waśni między republikanami a unionistami, niż dziesiątki inicjatyw, rozmów i negocjacji na najwyższym szczeblu. – napisał jeden z krytyków.

Moje patrzenie na Belfast zmieniło się jak za dotknięciem magicznej różdżki po przeczytaniu tej magicznej powieści. Sięgnijcie po Roberta McLiama Wilsona i jego „Ulicę Marzycieli” (tytuł oryginalny „Eureka Street”). Wiem co się stanie. Zakochacie się od pierwszej stronicy!

 

                                    Najpiękniejsza kraina w Irlandii

Kraina o nazwie Connemara, nazywana jest przez Irlandczyków „szmaragdem Irlandii”. Położona jest w zachodniej części Szmaragdowej Wyspy. Jej urok i klimat ubogaca dwa hrabstwa: Galway i Mayo. Ze wszystkich stron oblewa ją woda. Od północy, zachodu i południa dotykają jej fale Oceanu Atlantyckiego, zaś od wschodu bajkowo szemrzące jeziora: Lough Corrib i Lough Mask.

 

(C) Fot. arch. Studio 37.

Sercem Connemary jest jeden z sześciu w kraju parków narodowych. Swoje skarby odkrywa bardzo powoli, niemal niechętnie i z ociąganiem. To nie jest kraina dla niecierpliwych i spragnionych szybkich wrażeń. To nie jest turystyczny fast – food! Sama lokalizacja Connemary sprawia, że aby na jej ziemię trafić trzeba przyjechać tu nie „po drodze”, ale „specjalnie”.

 

 

Wspaniałością tego miejsca są dwa górskie łańcuchy: Twelve Bens (Dwanaście szczytów) i Maam Turks. Te majestatyczne nieco mistyczne i na poły baśniowe szczyty i wzniesienia (szczególnie gdy spowite są mgłami), górują nad okolicą mieniącej się mnogością wysepek wciskających się w Atlantyk, pachnących erą Celtów i druidów torfowisk, malowniczych i zdradzieckich bagnisk, oraz lasów.

Jako ciekawostkę można podać fakt, że w Connemarze deszcz pada przez 238 dni w roku. W opinii mieszkańców krainy, to dlateg torf z Connemary jest najlepszy w całej Irlandii.

 

Twelve Bens, jeden z cudów Connemary. (C) Fot. arch. Studio 37.

Ewa Witek, szefowa Connemara Escape, zachwyca się niezwykłymi krajobrazami i olśniewającymi widokami. Szczególnie wtedy – jak mawia – kiedy nie pada, nie ma chmur i mgieł. Przestrzega jednak przed lekceważeniem tutejszych gór i nieoznaczonych szlaków.

Gdy pogoda jest słoneczna, to widoki są naprawdę oszałamiające. Góry Connemary są dzikie i trochę niedostępne. Pomimo, że szczyty nie przekraczają wysokości 800 metrów nad poziom morza, to trzeba do nich podchodzić z szacunkiem i respektem. Wspinaczka jest trudna i wymagająca.  Liczne strome podejścia są naprawdę niebezpieczne i bez przewodnika i choćby niewielkiego doświadczenia, lepiej w góry się nie wypuszczać. Zwłaszcza, że tutaj pogoda jest bardziej niż kapryśna. – dodaje Ewa Witek.

Za tydzień ciąg dalszy opowieści o Ulsterze i jego zabytkach, oraz urokach Connemary. „Wakacyjne pocztówki z Irlandii” na antenie Radia WNET w paśmie Irlandzkie Impresje Studia Dublin (od poniedziałku do czwartku: 15:00 – 16:00).

Tomasz Wybranowski

Connemara, baśniowy irlandzki koniec świata. (C) Fot. arch. Studio 37.

Wiadomość od Wielkiego Brata: „Zobacz najnowsze informacje ze swojej osi czasu”, czyli wszystko o tobie wiemy

Chcieliśmy pozbyć się komuny i ubecji, aby czuć się wolni. Czy tak ma wyglądać nasza wolność? Wielki Brat wciąż czuwa! Przekształcamy się powoli ze stryjka z siekierką w stryjka z kijkiem…

Podczas ostatniej wizyty naszego prezydenta Andrzeja Dudy u prezydenta Donalda Trumpa dowiedziałem się między innymi, że owocem wizyty są inwestycje firm amerykańskich w Polsce. Jedną z nich jest ogromna inwestycja, liczona w miliardach dolarów, firmy Google. Ucieszyłem się jak zawsze, gdy w Polsce buduje się coś nowego i nowoczesnego. Radość moja nie trwała długo. Otworzyłem dziś swojego mejla i co zobaczyłem?

Napisał do mojej skromnej osoby sam Google. Zwrócił się do mnie po imieniu w ten sposób: „Andrzej, zobacz najnowsze informacje ze swojej osi czasu”.

Jestem spokojnym emerytem, ojcem i dziadkiem. Mieszkam pod Warszawą. Moje życie wygląda tak: gdy potrzebne są duże zakupy, jadę do najbliższego dużego marketu. Gdy trzeba coś do domu, jadę do znajdującego się też blisko marketu budowlanego. Gdy zabraknie w domu pieczywa lub mam ochotę wypić piwo, jadę do naszego lokalnego markeciku. W niedzielę jeżdżę do najbliższego kościoła znajdującego się w sąsiedniej wsi. Gdy dzieci poproszą mnie, bym zajął się wieczorem wnukami, jadę do Warszawy. Te wszystkie moje „wielkie” podróże, w których oddalam się od domu najwyżej o kilkanaście kilometrów, zarejestrował Google, umieszczając w mejlu do mnie zdjęcia miejsc, w których byłem.

Przeraziło mnie, co to będzie, gdy Google się u nas rozwinie i powstanie gigantyczny ośrodek obliczeniowy.

Wtedy ja, szczęśliwy właściciel domku z ogródkiem, za jakiś czas otrzymam mejla od Google z dokładniejszymi informacjami, co ostatnio robiłem: byłem w ogródku, jadłem porzeczki i wiśnie; byłem w kuchni i robiłem kawę; myłem nad wanną któreś z wnucząt z kupy; wieczorem byłem z żoną w sypialni. A wszystko to zawierać będzie zdjęcia.

Orwell był geniuszem, a nawet prorokiem.

Panie Prezydencie, głosowałem na Pana i będę głosował. Sojusz z USA jest nam potrzebny, ale uwaga! Obyśmy nie wpadli z deszczu pod rynnę. Pamiętam te czasy, można o tym teraz wiele czytać, gdy spotykało się dwóch panów, rozmawiali w tajemnicy o czymś w domu, hotelu, restauracji, przekonani, że nikt ich nie słyszy. Okazywało się, że pewne służby, dysponując prymitywnym jak na dzisiejsze czasy sprzętem, wszystko słyszały i rejestrowały. A dzisiaj technika poszła do przodu. Jeżeli moja skromna, nic nie znacząca osoba jest inwigilowana, to rodzi się pytanie: po co?

Bo przecież nie przysłano mi tego po to, żebym przypomniał sobie, co robiłem w dopiero co minionym miesiącu. Wprawdzie jestem emerytem, ale skoro korzystam z poczty elektronicznej, to znaczy, że demencja jeszcze mnie nie opanowała. Bo gdyby tak było, na co przyda mi się informacja, że jeździłem do sklepu i zdjęcie tegoż?

Chcieliśmy pozbyć się komuny i ubecji, aby czuć się wolni. Czy tak ma wyglądać nasza wolność? Dostałem od Google informację, którą otrzymywał każdy, kto wpadł w łapy ubecji: my o panu wszystko wiemy.

Ja na takie groźby mogę, jak to się dawniej mówiło, gwizdać. Ale jeśli ktoś jest młody, ambitny i chciałby coś zdziałać nie tylko w swoim prywatnym życiu, jaki przekaz otrzymuje w takim mejlu? Uważaj, bój się. Pierwszy nierozsądny krok i po tobie!

Wielki Brat wciąż czuwa! Przekształcamy się powoli ze stryjka z siekierką w stryjka z kijkiem…

To wszystko mnie zasmuciło, ale po namyśle uświadomiłem sobie: kogo lub czego właściwie mamy się bać? Jakiejś tajemnej, ponadnarodowej siły? Przecież tak naprawdę należy się bać tylko Boga.

Andrzej Słoniowski

Facebookowe nauki pewnego pastora: Trzaskowski pokona ciemności katolicyzmu, który prowadzi Polaków do piekła

Chrześcijaństwo w wersji katolickiej jest pułapką, w którą szatan łowi ludzi. Nad Polską rozciąga się zasłona ciemności i bez jej zerwania nie nastąpi przebudzenie. Tylko PO zależy na chwale Bożej.

„Polska dla Jezusa”, czyli głosować Trza!

Poniższy tekst powinien napisać Tomasz Terlikowski. Byłby to sequel artykułu sprzed dziesięciu lat, zatytułowanego „Zielonotuskowcy, czyli Donald Tusk wybrany przez Boga”. Ale ponieważ nie ma pewności, że redaktor nosi się z zamiarem podjęcia tego tematu, kreślę tych kilka słów przed wyborami o bieżących konotacjach polityki z pentekostalizmem nowej fali.

Przypomnijmy jednak najpierw, że po katastrofie smoleńskiej 2010 roku pojawiła się w pentekostalizmie polskim swego rodzaju „teologia smoleńska”. Najdosadniej sformułował ją Bogdan Olechnowicz, pastor Chrześcijańskiej Wspólnoty Górna Izba oraz jeden z liderów ruchu Polska dla Jezusa. Według tego obdarzonego charyzmą kaznodziei i pisarza, którego wydaną w 2006 roku książkę „Wzgardzeni czy wybrani. Prorocze spojrzenie na Polskę” czytałem z wypiekami na twarzy, w ojczyźnie toczy się wielkie zmaganie decydujące o losach Polski i jej misji. Po tragedii 10 kwietnia fronty tej wojny duchowej zostały przez pastora jasno wytyczone: po jednej stronie Prawo i Sprawiedliwość, po drugiej Platforma Obywatelska. Na podstawie zupełnie oderwanej od jakichkolwiek reguł interpretacyjnych egzegezy Biblii, spór między obu partiami został uznany za starcie między domem Saula a domem Dawida.

Jeśli Saul symbolizuje fałszywą religijność i błędne rozumienie państwowości, to z kolei wybrany Dawid – prawdziwe oddanie Bogu oraz właściwe rozumienie patriotyzmu. Tusk i jego ekipa, jak Olechnowicz kazał w czasie konferencji ruchu Polska dla Jezusa w 2010 roku, mieliby być przywódcami o sercu Dawida, a zadanie Kościoła polegałoby na błogosławieniu ich. W tej konwencji prezydent Bronisław Komorowski reprezentował „nowe serce narodu”, które zostało dane Polsce „jako dar z nieba”. Widocznie dobry Bóg – postawmy kropkę nad „i” – miłosiernie dopuścił do katastrofy, w której zginąć miało stare serce narodu symbolizowane przez Lecha Kaczyńskiego. Wtedy to zdaniem „proroka” dom Saula został poniżony, a Dawidowy dom – wyniesiony.

Bogatsi o doświadczenia kolejnych lat możemy tylko śmiać się i zgrzytać zębami, gdy czytamy „proroctwa” Olechnowicza o tym, jakoby dla ludzi PiS-u Chrystus był jedynie dodatkiem do życia, a dla ludzi PO miałaby liczyć się na serio chwała Boża.

Ale jeszcze poważniej robi się, gdy pastor sięga sfery duchowej: 10 kwietnia rzekomo „Bóg dokonał sądu”, a „w pierwszym rzędzie ten sąd dotyczył zwierzchności, która jest nad tym krajem”. Terlikowski w tym miejscu wyjaśnia, że starym polskim sercem Olechnowiczowi jawi się „Polska tradycyjna, religijna, zaangażowana w katolicyzm”. Nie było całkiem złe to serce, ale stało się zmęczone, niezdolne do przebaczenia, pokory i widzenia Boga, a przede wszystkim niezdatne do udźwignięcia tego, co Bóg jakoby zamierzał dla naszego kraju w następnych latach.

Polska dla Jezusa jest wzorowana na ideach znanych w amerykańskim pentekostalizmie, a dokładniej na tzw. Reformacji Nowoapostolskiej. Ten coraz bardziej wpływowy w kręgach ewangelikalno-charyzmatycznych ruch wyróżnia się między innymi silnym akcentem położonym na prowadzenie tzw. strategicznej walki duchowej, której celem miałaby być przemiana społeczna (duchowe przebudzenie) idąca w ślad za wyparciem demonów terytorialnych (np. krajowych), oraz właśnie na funkcję proroka przynoszącego nowe objawienie od Boga. Dalekosiężnym zamiarem „apostołów” Reformacji Nowoapostolskiej jest również wpływ na społeczeństwo, także w sferze politycznej. Dlatego najchętniej bratają się z konserwatywnymi politykami, ale zgodnie z „proroctwami” Lance’a Wallnau’a, wybrany przez Boga został także Donald Trump; miałby on odegrać rolę podobną do króla perskiego Cyrusa.

Jak widać na przykładzie Olechnowicza, w praktyce przyjmowanie proroczego objawienia może przybierać jeszcze bardziej karykaturalne formy; jest raczej projektowaniem własnych czy wręcz branych z mainstreamowych mediów uprzedzeń i poglądów na sferę religijną.

W teologii katolickiej podkreśla się przytomnie, że w przypadku prywatnych objawień wizjoner nigdy nie otrzymuje „czystego” przesłania, ale zawsze przechodzi ono przez subiektywny filtr odbiorcy wizji (jego konkretne możliwości, dostępne mu sposoby obrazowania i poznania itd.). Dlatego nawet nadprzyrodzone wizje nie są „nigdy zwykłymi «fotografiami» rzeczywistości pozaziemskiej, ale wyrażają także możliwości i ograniczenia podmiotu postrzegającego” (Joseph Ratzinger). Zakładając optymistycznie, że Duch Święty w ogóle może działać w takich grupach określających się jako ponaddenominacyjne, i tak nie miałby możliwości przebicia się przez podstawowe uwarunkowania Olechnowicza. Żeby zdać sobie sprawę z głównego filtru „proroka”, wystarczy zajrzeć na stronę „Polski dla Jezusa”, na której przeczytamy:

„Musimy zdawać sobie sprawę, że Polska nigdy w swojej historii nie doświadczyła naprawdę Bożego poruszenia na większą skalę. I chociaż nazywa się krajem chrześcijańskim, tylko niewielu zna osobiście Jezusa Chrystusa jako osobistego Zbawiciela i Pana. Niewielu zna i doświadcza mocy zmartwychwstałego Jezusa w swoim życiu. Chrześcijaństwo bowiem przyszło do Polski jako akt polityczny, a nie w wyniku Bożego poruszenia i nawrócenia się ludzi do Jezusa Chrystusa. Ta sytuacja pozwala szatanowi trzymać nasz naród w oszustwie religijności, prowadząc wielu do piekła. Zasłona ciemności nad krajem sprawia, że ewangelia nie może przedostać się do umysłów i serc ludzi”.

Nie chodzi tutaj jedynie o stwierdzenie faktu, że tradycyjna religijność może być zwykłą wydmuszką pozbawioną treści. Przetłumaczmy przesłanie z polskiego na polski: chrześcijaństwo w wersji katolickiej jest po prostu fałszywą religijnością, w istocie wręcz pułapką, w którą szatan łowi ludzi. Nad Polską rozciąga się zasłona ciemności i bez jej zerwania nie nastąpi przebudzenie. To właśnie ten antykatolicki resentyment jest źródłem „objawień” takich jak wyżej opisane, które z kolei przekładają się na takie, a nie inne wybory.

Mimo że życie już dawno zweryfikowało prawdziwość „proroctwa” Olechnowicza, jego serce wciąż opowiada się po tej samej stronie sporu między obu partiami. Modyfikacją jest jedynie poparcie Szymona Hołowni w pierwszej turze, by w drugiej oddać już głos za Trzaskowskim.

Plus może różnica w języku: świadoma rezygnacja z biblijnej symboliki, przy wciąż podtrzymywanym poglądzie na temat duchowego charakteru tego, co się dzieje.

Spokojnie można by podobne grepsy znaleźć w takiej, powiedzmy, „Gazecie Wyborczej”; być może zresztą stamtąd ocena sytuacji została żywcem wzięta. Darujmy sobie jednak te smaczki. Poniżej cytuję tylko „głębsze” uzasadnienia fundamentalnego wyboru, jaki owieczki pasterza otrzymują codziennie na FB w ramach przedwyborczego „niezbędnika obywatelskiego”.

Zacznijmy z wysokiego c:

„Bez patetycznych słów, ale z przejęciem napiszę, że najbliższe wybory są kluczowe dla naszego kraju. Może najważniejsze od 1989. Bo oto stoimy przed wyborem bardzo fundamentalnym.

Wybór nie jest pomiędzy polską liberalną czy konserwatywną, katolicką czy świecką, tradycyjną czy (jak to niektórzy schlebiają sobie dość na wyrost) progresywną. […]

To wybór pomiędzy Polską demokratyczną, o której marzyły miliony Polaków i którą wywalczyło nam pokolenie pierwszej Solidarności, a Polską autokratyczną, która zarządzana jest przez jeden, niekonstytucyjny ośrodek władzy, zogniskowany w jednej osobie, i bynajmniej nie mam tu na myśli obecnego prezydenta RP”.

I dalej:

„To, z czym mamy obecnie do czynienia, nie jest przede wszystkim sporem partyjnym, sporem dwóch największych ugrupowań politycznych, czyli PiS i PO. I nie jest to też spór ich politycznych patronów, czyli Jarosława Kaczyńskiego i Donalda Tuska. […] Jeśli zatem nie jest to spór partyjny, to jaki? Jest to raczej spór mentalnościowy, psychologiczny, historyczny i w pewnym sensie cywilizacyjny. Ale też w jakiejś, niemałej mierze, także religijny”.

Trochę przeczą sobie te dwie wypowiedzi, ale machnijmy na to ręką. Następnie pojawia się odwołanie do doświadczenia psychologicznego, które pozwala Olechnowiczowi dokonać tyleż uproszczonej, co naiwnej diagnozy:

„Jarosław Kaczyński reprezentuje, moim zdaniem, tę mniej zdrową część społeczeństwa (już czuję to oburzenie niektórych!), która niesie w sobie narodowe zranienia, sporą dawkę upokorzenia, żyje w poczuciu odrzucenia i cechuje się także mentalnością ofiary. Jest zazwyczaj nieufna wobec otoczenia, żeby nie powiedzieć podejrzliwa i nieskora do przebaczenia. Nawet bardzo nieskora. Stąd historyczne resentymenty i złe relacje z innymi państwami. […]

Donald Tusk natomiast, według mnie, reprezentuje część Polski, która jest o wiele bardziej otwarta, która uporała się z przeszłością, własną i wspólnotową, patrzy do przodu, nie szuka zwady, nie boi się wyzwań, odniosła już jakieś osobiste sukcesy i ma zasadniczo znacznie zdrowsze poczucie własnej wartości. Zyskuje tym samym zaufanie innych nacji, czego dowodem był jego wybór na najważniejszą funkcję w Unii Europejskiej”.

Zdaniem pastora, Kaczyński dostrzegł ból społeczeństwa, ale zamiast leczyć – zainfekował ranę najgorszymi emocjami. Spotęgował poczucie skrzywdzenia i zyskał wiernych wyznawców, którzy z braku krytycznego podejścia, oddają resztki swojej wolności.

Mądry pasterz pochyliłby się nad zranionymi owcami i przeprowadził przez proces uzdrowienia. Kolejnym grzechem PiS jest „wkupywanie się w łaski ludzi przez transfery socjalne”, czerpanie profitów z władzy i rzucanie ochłapów w postaci 500+. „Dwie cechy albo dwie antywartości, które, moim zdaniem, definiują obecnie rządzących, to pycha i kłamstwo”, na których zbudowane są rządy PiS. Olechnowicz pozostaje tak nieskalanie bezkrytyczny wobec pychy Trzaskowskiego, że nie zauważa bezczelnych zachowań kandydata w czasie kampanii.

Mnie najbardziej jednak zastanowiły koligacje Olechnowicza i Hołowni. Pentekostalny pastor już „późnym latem zeszłego roku” dowiedział się od Szymona „o jego zamiarach kandydowania w nadchodzących wyborach”. Facebookowy wpis ozdabia zdjęcie obu rozmawiających panów, pożywiających się w restauracji.

Gdybym był prorokiem jak Olechnowicz, dostrzegłbym w tym spotkaniu symbol dziwnej koalicji otwartego katolicyzmu Hołowni z wizją chrześcijaństwa reprezentowaną przez Olechnowicza. Ten pierwszy dokonuje rozdziału Kościoła i państwa tak dalece, że nauka Kościoła będzie miała coraz mniej do powiedzenia w kwestiach moralnych i obyczajowych. Drugiemu zaś zależy na przebudzeniu duchowym w kraju, na które szansa rośnie wprost proporcjonalnie do osłabienia tradycyjnego katolicyzmu.

Obaj bagatelizują rewolucję seksualną i napierającą cywilizację śmierci, dla których jedyną tamą jest właśnie katolicka „zwierzchność” i tradycyjna religijność Polaków. Zniszczcie to stare serce, a zobaczycie, co na jego zgliszczach zbuduje Trzaskowski jako nowy reprezentant nowego serca. Powiedzmy to samo, tyle że patetyczniej i biblijniej:

„Albowiem już działa tajemnica bezbożności. Niech tylko ten, co teraz powstrzymuje, ustąpi miejsca, wówczas ukaże się Niegodziwiec, którego Pan Jezus zgładzi tchnieniem swoich ust i wniwecz obróci [samym] objawieniem swego przyjścia” (2Tes 2,7-8).

Sławomir Zatwardnicki

Kamienny sztandar z napisem po rosyjsku: „cała władza w ręce rad”. To swoiste upamiętnienie wydarzeń 1920 roku…

Przejechaliśmy już 4000 km, odwiedzając dziesiątki miejsc od zachodniej Ukrainy do Ostra na lewym brzegu Dniepru, gdzie w maju 1920 roku najdalej dotarły sojusznicze wojska Petlury i Piłsudskiego.

Paweł Bobołowicz

4 maja wieczorem dotarliśmy z Dmytrem Antoniukiem do Równego. Zaczynamy od zapalenia zniczy pod tablicą poświęconą generałowi Markowi Bezruczce. To wybitny wojskowy wojsk Ukraińskiej Republiki Ludowej. W maju 1920 r. w randze pułkownika dowodził 6. Siczową Dywizją Strzelców Armii URL i razem z generałem Śmigłym-Rydzem 9 maja 1920 roku odbierał paradę ukraińskich i polskich wojsk na kijowskim Chreszczatyku, a w sierpniu 1920 roku dowodził bohaterską obroną Zamościa. W Zamościu Ukraińców wspomagał w obronie 31 Pułk Ułanów Kaniowskich.

Dzięki świetnie zorganizowanej linii obrony, zasiekom i setkom min ułożonych przez ukraińskich saperów oraz wykorzystaniu do obrony umocnień twierdzy zamojskiej, Armii Konnej Budionnego nie tylko nie udało się zająć miasta, ale ostatecznie została ona okrążona i zwyciężona w bitwie pod Komarowem 31 sierpnia 1920 roku. Konna Armia, która przez miesiące siała strach i śmierć, po bitwie pod Komarowem już nie odzyskała pełnej zdolności bojowej.

Ostatecznie z 20-tysięcznej 1. Armii Konnej przetrwało ok. 3 tys. żołnierzy. Marko Bezruczko w październiku 1920 roku został awansowany na generała chorążego armii URL. W 1944 roku zmarł w Warszawie i spoczywa na cmentarzu prawosławnym na warszawskiej Woli. Upamiętnienie jego postaci w Równem to dzieło m.in. Sergiusza Porowczuka, który przez całą naszą wyprawę nie pozwala zapomnieć o wydarzeniach 1920 roku i… o sobie: setki wiadomości i telefonów czasem wręcz denerwują, ale pan Sergiusz, dzięki swojemu uporowi, potrafił też doprowadzić do tego, by pamięć o wielkim ukraińskim żołnierzu trwała w Równem, mieście, w którym nie zawsze łatwo jest się przebić przez nagromadzone warstwy propagandy i mitów.

Jedziemy z Dmytrem na rówieński cmentarz. Zatrzymujemy samochód przy potężnym pomniku: pędzący w galopie kawalerzyści z szablami w dłoniach… charakterystyczne budionówki i kamienny sztandar z napisem po rosyjsku: „вся власть советам” – „cała władza w ręce rad”. To niewątpliwie swoiste upamiętnienie wydarzeń 1920 roku…

Wielki memoriał nie został zdekomunizowany – znajduje się na cmentarzu i jako element grobów nie może być zdemontowany. Jego istnienie ma zapewne też tłumaczyć umieszczony przed memoriałem napis: „Jesteśmy winni szacunek i pobożność dla przelanej krwi, bez względu, kim oni byli”.

Jednak nie ma przy pomniku żadnych dodatkowych wyjaśnień, żadnego opisu wydarzeń 1920 roku.

Kilkaset metrów dalej w kierunku, w którym pędzi pomnikowa konnica Budionnego, wzrok przyciągają białe krzyże. Ponad 100 krzyży bez nazwisk, bez dat. Tak, to jest kwatera polskich żołnierzy, zapewne poległych w walach o Równe na początku lipca 1920 roku. Pomimo wielu heroicznych wyczynów naszych żołnierzy, Budionny zajął Równe 10 lipca. Ze znacznymi stratami po polskiej stronie. Miasto w ręce Polaków powróciło we wrześniu 1920 roku po bitwie pod Klewaniem – ostatnią polską potyczką z Konarmią. 17 września 1920 roku Polacy pokonali bolszewików w nietypowym starciu z kawalerią – nie na wolnym polu, ale pośród zabudowań. Klewań to jedna z miejscowości, do których musimy jeszcze dotrzeć w ramach naszej akcji. Dziś Klewań najczęściej kojarzy się z „tunelem miłości”– uroczą linią kolejową spowitą łukiem drzew. W Klewaniu jest też zamek będący główną siedzibą Czartoryskich herbu Pogoń Litewska. W czasach sowieckich był w nim zakład psychiatryczny. Historia Klewania z roku 1920 na Ukrainie pozostaje nieznana.

Wśród bezimiennych mogił na rówieńskim cmentarzu przykuwa uwagę biała płyta z inskrypcją: „Alfred Kelle Szeregowiec WP”. Z wykutych dat wynika, że żołnierz miał niespełna 23 lata: „Wielkieś nam uczynił pustki w domu naszym, nasz drogi Alfredzie, tem zniknięciem swojem. Pełno nas, a jakby nikogo nie było. Jedną duszą swoją tak wiele ubyło”. Wśród ponad 300 bezimiennych grobów tylko szeregowy Alfred Kelle został upamiętniony w ten inny sposób. Nie znamy odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak się stało. Wydaje się jednak, że krzyże przed wojną mogły mieć imienne tabliczki. (…)

Z księdzem Tomaszem Czoporem wymyśliliśmy, że 9 maja, w setną rocznicę kijowskiej parady, powinny zadzwonić dzwony od Dniepru do Wisły. Szczególnie w tych miejscach, gdzie są pochowani nasi żołnierze.

Prosimy Aleksandra, by zorganizował bicie dzwonów w Zdołbunowie. Odpowiedź Aleksandra najpierw dziwi, a potem zachwyca „Dzwony nie zabiją, bo ich nie ma… ale ja zagram na trąbce”. Tak, 9 maja 2020 roku Aleksander Radica w samo południe zagrał na trąbce, wtedy gdy biły dzwony w soborze św. Michała Archanioła w Kijowie i w kościele pod wezwaniem Krzyża Świętego w Warszawie, i w wielu innych miejscach. O tym jeszcze napiszemy…

Cały reportaż Pawła Bobołowicza pt. „Pamięć w czasach zarazy. Przez Wołyń i Ziemię Lwowską” znajduje się na s. 9 lipcowego „Kuriera WNET” nr 73/2020.

 


  • Od 2 lipca „Kurier WNET” wraca do wydania papierowego w cenie 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Reportaż Pawła Bobołowicza pt. „Pamięć w czasach zarazy. Przez Wołyń i Ziemię Lwowską” na s. 9 lipcowego „Kuriera WNET” nr 73/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Bezpośrednią przyczyną strajku był kotlet?/ Wywiad Wojciecha Pokory z Marcinem Dąbrowskim, „Kurier WNET” 73/2020

Lublin stał się w drugiej połowie lat 1970. jednym z najważniejszych ośrodków opozycji politycznej w Polsce. Pierwszy powielacz przemycony z Zachodu to dzieło lubelskiego ośrodka opozycji.

Wojciech Pokora, Marcin Dąbrowski

Lubelski Lipiec a gdański Sierpień. Narodziny Solidarności

Z Marcinem Dąbrowskim – dr. historii, głównym specjalistą Oddziałowego Biura Badań Historycznych IPN Oddział w Lublinie, zajmującym się historią Lubelskiego Lipca 1980 i NSZZ Solidarność na Lubelszczyźnie – rozmawia Wojciech Pokora.

Panie Doktorze, zacznę nieco przewrotnie. Lublin nie kojarzy się, a na pewno w czasach PRL tak było, jako miasto opozycji. Raczej z Manifestem PKWN z 22 lipca 1944 r. O żołnierzach wyklętych operujących w tych rejonach przecież wówczas głośno nie mówiono. Za to zdecydowanie bardziej chwalono się, że stąd pochodził Bolesław Bierut. A lipiec był obchodzony właśnie jako rocznica wspomnianego manifestu… Skąd nagle znalazła się tu w ludziach siła do buntu?

To ówczesne kojarzenie Lublina i Lubelszczyzny z Manifestem PKWN, czy szerzej z tzw. Polską Lubelską z lat 1944–1945, czyli okresem zainstalowania się władzy komunistycznej na ziemiach polskich, było bardzo krzywdzące dla mieszkańców tego regionu. Zwrócił Pan Redaktor uwagę na żołnierzy wyklętych. Powojenna partyzantka antykomunistyczna należała na tym terenie do najsilniejszych w kraju.

A były jeszcze wydarzenia związane z cudem w katedrze lubelskiej w 1949 r. Zwróciły one oczy całego kraju na Lublin. Tysiące wiernych przybywających z całej Polski. Wojskowe i milicyjne blokady na rogatkach miasta. Uliczne starcia z MO i KBW. Setki zatrzymanych i aresztowanych. Z tego ponad sto osób skazanych na kary pozbawienia wolności, nawet do 5 lat więzienia. Takich pacyfikacji nie przeżyło wówczas żadne miasto w Polsce.

Dodajmy jeszcze mniej znane wydarzenia w obronie krzyża w Kraśniku Fabrycznym w 1959 roku. Dalej, aresztowanie przez komunistów peregrynującej kopii obrazu Matki Boskiej w 1966 r., jako kara za żywiołowe przyjęcie ikony na ulicach Lublina.

Postrzeganie Lublina i Lubelszczyzny jako jakiejś kolebki Polski Ludowej jest nieporozumieniem. To, że propaganda PRL kreowała przez dziesięciolecia swoje wizje, to nie znaczy, że my po latach też powinniśmy je powielać.

Pamiętajmy, że przez cały okres PRL istniał tu Katolicki Uniwersytet Lubelski. I wiele osób kojarzyło Lublin właśnie z KUL-em. Czym była ta instytucja i jaką rolę odegrała, mimo wszystkich rozmaitych ograniczeń i uwarunkowań, to temat na osobną opowieść. W każdym razie był to ważny symbol. Ale także realne miejsce dające schronienie osobom wyrzuconym z uczelni państwowych, na przykład po marcu 1968 r. czy po grudniu 1981 r.

I być może Pana zaskoczę, ale właśnie dzięki katolickiej uczelni Lublin stał się w drugiej połowie lat 1970. jednym z najważniejszych ośrodków opozycji politycznej w Polsce. Pierwsze profesjonalne powielacze przemycone z Zachodu i początki niezależnej poligrafii w kraju to dzieło lubelskiego ośrodka opozycji.

Wiemy, że w lipcu 1980 r. wszystko zaczęło się w Świdniku…

Pierwsze strajki zaczęły się 1 lipca 1980 r. w różnych miejscach w kraju, gdy w stołówkach niektórych zakładów pracy zaczęto wprowadzać podwyżkę cen artykułów mięsnych. Już wtedy zastrajkowały m.in. Zakłady Mechaniczne „Ursus” oraz Wytwórnia Sprzętu Komunikacyjnego „PZL-Mielec”. 8 lipca 1980 r. rano zmieniono ceny w zakładowej stołówce w WSK „PZL-Świdnik” i dlatego w Świdniku też wybuchł strajk.

Zatem, jak się niekiedy mówi, bezpośrednią przyczyną strajku był kotlet.

Bezpośrednią przyczyną wybuchu strajku w WSK Świdnik było podwyższenie cen w zakładowej stołówce. Z tego powodu po przerwie śniadaniowej nie podjęło pracy kilka wydziałów. Około południa robotę przerwały już wszystkie wydziały produkcyjne.

Jak przebiegał strajk?

Przede wszystkim od razu przy wyjaśnianiu przyczyn przerwania pracy pojawiła się ogromna ilość uwag, wniosków, postulatów. Od paru lat społeczeństwo – w tym i mieszkańcy Świdnika – było nękane narastającym kryzysem ekonomicznym, pogłębiającymi się brakami towarów. Strajk ujawnił ogromne obszary zaniedbań ze strony dyrekcji i władz różnego stopnia w zakresie spraw zakładowych, pracowniczych, socjalnych. Stąd na niektórych wydziałach zgłoszono po kilkaset postulatów. Tak było zresztą w całej Polsce. Lato 1980 r. obnażyło zaniedbania PRL w stosunku do środowisk pracowniczych, w ówczesnej nowomowie: proletariatu, dla dobra którego miano sprawować dyktatorską władzę. Tymczasem ów proletariat zbuntował się przeciw otaczającej rzeczywistości i swoim rzekomym dobroczyńcom.

Istotnym elementem strajku w Świdniku, a potem i w innych zakładach pracy, okazały się wiece załogi. Setki ludzi gromadzące się pod biurowcem dyrekcji były poważną siłą nacisku. Komunistyczny aparat nie miał doświadczenia w kontakcie z takim spontanicznym tłumem.

Podczas niedawnej konferencji, która odbyła się w Lublinie – „Stąd ruszyła lawina… 40. rocznica Lubelskiego Lipca 1980” – prof. Andrzej Zybertowicz zwrócił uwagę, że w momencie wybuchu protestu pojawiły się dwa nurty – część strajkujących zaintonowała Międzynarodówkę, lecz za chwilę większość zaśpiewała Boże, coś Polskę. Czy to wydarzenie można uznać za symboliczne?

Nie było dwóch nurtów w czasie lipcowych strajków na Lubelszczyźnie. Ani rozdwojenia wśród strajkujących. Ci sami ludzie śpiewali Wyklęty powstań ludu i pieśni religijne. Taka była specyfika Polski Ludowej.

To było wówczas bardzo szczególne miejsce na Ziemi: państwo socjalistyczne, rządzone od kilkudziesięciu lat przez komunistów i będące częścią komunistycznego bloku państw Układu Warszawskiego i RWPG, w którym ponad 90 procent obywateli chodziło – bez przeszkód – do kościoła. Wśród nich była większość członków komunistycznej partii PZPR.

Również bez przeszkód, choć poza szkołą, uczęszczały na lekcje religii niemal wszystkie dzieci i prawie cała polska młodzież. W tym większość dzieci działaczy partyjnych, milicjantów, a nawet funkcjonariuszy SB. A kilka miesięcy wcześniej tłumy, liczące nawet około miliona osób, gromadziły się na spotkaniach z papieżem, i to na dodatek z rodzimym papieżem, który jeszcze niedawno żył wśród tych ludzi na co dzień. Takie rzeczy możliwe były wtedy tylko nad Wisłą.

Wracając do Świdnika, ta Międzynarodówka śpiewana pod oknami dyrekcji była wyrazem buntu, a nie hymnem pochwalnym na cześć władz. Musiała brzmieć zupełnie inaczej, niż podczas wcześniejszych akademii 1-majowych. I z całą pewnością nie sprawiła przyjemności słuchającym jej komunistycznym dygnitarzom, którzy przybyli do WSK. A należy wspomnieć, że do strajkującego zakładu dotarli dość wysocy funkcjonariusze rządzącego aparatu: minister przemysłu maszynowego, wojewoda lubelski, sekretarz ekonomiczny KW PZPR, dyrektor zjednoczenia. Na ówczesnym etapie rozwoju ruchu strajkowego trudno wyobrazić sobie gości wyższego szczebla.

I tu trzeba podkreślić rzecz niezwykle ważną dla dalszego pokojowego przebiegu wydarzeń w lecie 1980 roku. To, że nie doszło do przemocy, do użycia siły, a być może nawet do przelewu krwi, wynikało nie tylko z opanowania i ograniczania się strajkujących. Co najmniej w równym stopniu było to efektem gotowości władzy do podjęcia szybkich rozmów ze strajkującymi, i to już od pierwszego dnia, czyli od 1 lipca 1980 r. Bez takiej postawy władz, scenariusze wydarzeń z 1980 roku mogły być zupełnie inne.

Czy już wówczas zaczęto dostrzegać, że strajk jest czymś więcej niż upomnieniem się o podstawowe sprawy bytowe?

Wspomniałem wcześniej o ogromnej liczbie zgłaszanych postulatów. Od tych spraw codziennych, pracowniczych, zakładowych, trzeba było zacząć i te załatwić w pierwszej kolejności.

W lipcu 1980 r. władze PRL czuły się jeszcze silne i nie były skłonne ustępować tak daleko, jak stało się to miesiąc później, w sierpniu. Zdawali sobie z tego sprawę strajkujący i przedkładali realne na tamtą chwilę żądania. Pamiętajmy, że w lipcu władze w ogóle nie uznawały jeszcze pojęcia ‘strajk’. Nazywało się to „przerwami w pracy”.

Dlatego nie było jeszcze wówczas Komitetów Strajkowych o takiej nazwie. Strajkujący, o ile nie bali się wyłonić jakiegoś bardziej formalnego przedstawicielstwa, używali zastępczych nazw. W WSK Świdnik był to Komitet Postojowy. To nawet władzom bardziej wówczas zależało na wyłonieniu jakiejś reprezentacji pracowników, z którą łatwiej byłoby rozmawiać i zakończyć protest, niż z wielkim, niekontrolowanym tłumem.

Jeśli chodzi o horyzont postulatów, zauważmy, że od początku strajkujący w WSK upominali się o poprawę zaopatrzenia i warunków bytowych dla całego Świdnika. Domagano się też zmniejszenia dysproporcji cywilizacyjnych między poszczególnymi obszarami kraju. W nowej sytuacji strajkowej zupełnie nie zdały egzaminu dotychczasowe rady zakładowe, które miały być rodzajem samorządu pracowniczego, a okazały się martwymi atrapami posłusznymi dyrekcji. Stąd ważny, jak na owe czasy, postulat uniezależnienia rad zakładowych od dyrekcji. A to byłby już pierwszy krok do utraty kontroli nad zakładami pracy. Złamaniem ówczesnego tabu było także domaganie się zniwelowania dysproporcji między zarobkami i zasiłkami dla pracowników przemysłu a takimi samymi uprawnieniami milicjantów, pracowników wojska czy działaczami partyjnymi PZPR. Czy to już nie było podgryzaniem egipskiej piramidy? A postulat wszystkich wolnych sobót na stałe, który był taki nośny w sierpniu i w czasach Solidarności? A żądanie podawania rzetelnych informacji w środkach masowego przekazu? Czy to już nie był krok ku ograniczeniu cenzury i wolności słowa?

Strajkujący w Świdniku mieli świadomość ograniczeń wynikających z uwarunkowań ustrojowych. Nikt przy zdrowych zmysłach nie domagałby się w 1980 roku obalenia PRL czy zmiany ustroju. Ani w lipcu, ani w sierpniu 1980 roku.

Nawet w 1981 r. nie głosiła tego Solidarność. A wielu w szeregach PZPR szczerze próbowało jeszcze reanimować swoją partię w ramach tzw. struktur poziomych. Dopiero 13 grudnia 1981 r. i represje stanu wojennego zmieniły znowu otaczające realia, a przede wszystkim horyzonty myślowe w ludzkich głowach. Mało kto myślał już o reformowaniu systemu. Ale wtedy wszyscy mieli już za sobą 16 miesięcy zbiorowej posierpniowej wolności.

Załodze WSK Świdnik udało się wymusić spełnienie postulatów. Pojawił się przykład, ze strajk jest formą dialogu z władzą.

Zaskakujące jest to, że zakończony czwartego dnia strajk w WSK Świdnik sfinalizowano podpisaniem pisemnego porozumienia. To pierwszy taki przypadek latem 1980 roku.

Czy stąd strajki w kolejnych zakładach pracy na Lubelszczyźnie?

Strajki w Lublinie pojawiły się już nazajutrz po rozpoczęciu strajku w Świdniku. I to od razu w dużych zakładach pracy. 9 lipca rozpoczęła strajk Fabryka Maszyn Rolniczych „Agromet”. Kolejnego dnia – Lubelskie Zakłady Naprawy Samochodów. Potem – największa Fabryka Samochodów Ciężarowych. I w następnych dniach kolejne przedsiębiorstwa. Stopniowo strajki objęły także inne miejscowości Lubelszczyzny, jak Białą Podlaską, Chełm, Kraśnik, Lubartów, Poniatową czy Puławy. Ale głównym ośrodkiem strajkowym stał się Lublin.

Ale nie było jeszcze wtedy żadnej struktury, która by koordynowała strajki?

Od 8 do 25 lipca 1980 r. w regionie strajkowało ponad 150 zakładów pracy. Zdecydowana większość, bo około 90, w samym Lublinie.

Strajki były jednak zupełnie spontaniczne, nieskoordynowane. Nie było struktury międzyzakładowej, spajającej wszystko w całość, tak jak później na Wybrzeżu. Mimo to, gdy w dniach 16–19 lipca 1980 r. strajk w Lokomotywowni Lublin zablokował cały węzeł PKP, strajkował transport zaopatrzenia sklepów, a 18 lipca stanęła komunikacja miejska – Lublin został praktycznie sparaliżowany. Większość pracowników innych przedsiębiorstw nie docierała na czas do swoich miejsc pracy.

Jak zareagowały na to władze?

Sytuacja wydawała się władzom na tyle poważna, że 18 lipca 1980 r. wystosowały Apel do mieszkańców Lublina. Wezwały w nim, ale w łagodnym tonie, do powrotu do pracy. Apelowały także o rozwagę i zadeklarowały spełnienie uzasadnionych postulatów. Apel został rozklejony w formie dużych afiszów na murach miasta. Opublikowała go także lokalna prasa. A na antenie rozgłośni odczytał go I sekretarz KW PZPR.

W żadnym innym mieście latem 1980 roku nie wystosowano podobnej odezwy do mieszkańców. To nie wszystko. W Warszawie zebrało się Biuro Polityczne Komitetu Centralnego PZPR, czyli najwyższe polityczne gremium decyzyjne tamtych czasów. Zapadła tam decyzja o powołaniu Komisji Rządowej do rozpatrzenia postulatów zgłoszonych przez zakłady pracy Lublina i województwa lubelskiego.

Postanowiony na czele komisji wicepremier Mieczysław Jagielski już następnego dnia, 19 lipca, przybył do Lublina, przywożąc ze sobą wiceministra komunikacji, który zakończył strajk kolejarzy w lubelskiej lokomotywowni PKP.

Niedługo potem lubelskie strajki zakończyły się. Ale niecały miesiąc później znowu zawrzało. Tym razem na Wybrzeżu. Tam były już tradycje strajkowania i pamięć o Grudniu 1970. Od 1978 r. działały tam Wolne Związki Zawodowe Wybrzeża. Czy zasadne jest mówienie, że to, z czym mieliśmy do czynienia w sierpniu 1980 r., miało swój początek w lipcu na Lubelszczyźnie?

O lipcowych strajkach w Lublinie doskonale wiedziano na Wybrzeżu. Mówiło o tym Radio Wolna Europa, dzięki zorganizowanej przez opozycję siatce zbierania informacji o strajkujących zakładach pracy. Wiedziano, że strajki były masowe i że mimo to miały pokojowy przebieg. Że władze podjęły rozmowy ze strajkującymi i zgodziły się spełnić przynajmniej część zgłoszonych postulatów.

Przełamana została dzięki temu bariera strachu i o tyle łatwiej było zrobić w Gdańsku kilka kroków dalej. Z rzeszą doradców, pod okiem ekip dziennikarskich i kamer telewizyjnych z całego świata. Sama władza też dojrzała do znacznie dalej idących ustępstw i rozwiązań.

Zresztą, była już przyparta do ściany, gdy pod koniec sierpnia stanął prawie cały kraj. Strajkujący w lipcu nie mieli tego komfortu i byli sami. Dlatego tym bardziej należy przypominać, że bez ich wcześniejszego zrywu nie byłoby potem gdańskiego Sierpnia.

Wywiad Wojciecha Pokory z historykiem Marcinem Dąbrowskim, pt. „Lubelski Lipiec a gdański Sierpień. Narodziny Solidarności”, znajduje się na s. 1 i 8 lipcowego „Kuriera WNET” nr 73/2020.


 

  • Od 2 lipca „Kurier WNET” wraca do wydania papierowego w cenie 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Wywiad Wojciecha Pokory z historykiem Marcinem Dąbrowskim, pt. „Lubelski Lipiec a gdański Sierpień. Narodziny Solidarności” na s. 8 lipcowego „Kuriera WNET” nr 73/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego