„Za oknem modern Holocaust”. Piosenka polskiego rapera wzbudziła kontrowersje izraelskich świadków historii

Kontrowersyjna metafora polskiego rapera zwraca uwagę izraelskiej publiczności. Do sprawy utworu odniósł jeden z największych izraelskich dzienników.

Tydzień temu ukazał się najnowszy utwór jednego z najpopularniejszych współcześnie polskich raperów, Quebonafide. Piosenka “Matcha Latte” po upływie zaledwie siedmiu dni od premiery zyskała aż 1,9 miliona wyświetleń i dużo pozytywnych komentarzy, pomimo bardzo kontrowersyjnego refrenu, w którym artysta porównuje obecną sytuację pandemiczną w Polsce do Holokaustu (“Spokojnie robię, co kocham – za oknem modern Holocaust”).

“Jerusalem Post” wskazuje na krytyczną postawę jednego z Ocalałych z Zagłady wobec tak użytej metafory:

Edward Mosberg, urodzony w Polsce Ocalały z Holocaustu i przewodniczący grupy upamiętniającej Holocaust “From the Depths”, oświadczył, że takie odwołanie jest “nieakceptowalne i trywializuje naszą powszechną historię” – mając na myśli historię polsko-żydowską. W swoim wystąpieniu Mosberg oczekuje przeprosin ze strony Quebonafide – przytacza dziennik.

W rozmowie z założycielem “From the Depths” Jonny’m Danielsem, raper  wskazuje, że wyrażenie “modern Holocaust” nawiązuje do piosenki Marii Peszek, która użyła zwrotu w celu zobrazowania postawy rasistowskiej i nienawistnej.

NN

źródło: Jerusalem Post, YouTube

Polacy kokietujący Niemców dają popis niebotycznej głupoty / Ks. Zygmunt Zieliński, „Kurier WNET” 78/2020–79/2021

Nie mieliśmy Quislingów i Pétainów. Ale mieliśmy i mamy masę kundli, którzy machają ogonkami przed każdym, wobec kogo spłaszcza ich kompleks niższości. I tak jest w przypadku współczesnego Gdańska.

Ks. Zygmunt Zieliński

Gdańsk – problem redivivus?

Rząd II RP świadom był ogromnej wagi statusu Polski we Freie Stadt Danzig. Nie licząc tego, co czynił Konsulat Polski w Gdańsku, wystarczy zdać sobie sprawę z przygotowania na każdą ewentualność Westerplatte, polskiego przyczółka nad Motławą. Zdał on egzamin we wrześniu 1939 r. Dziś trzeba się szarpać z lokalnymi władzami Gdańska, jeszcze stale polskimi, o zapewnienie Westerplatte należnego miejsca nie tylko w historii, bo tego nikt nie jest w stanie ruszyć, ale – co gorsza – o godne traktowanie tego miejsca przez włodarzy Gdańska.

Zwróciłem uwagę na niebezpieczne zagrywki polskich danzigerów już w 2017 r. Zresztą nie do końca jestem pewny określenia „polskich”, bo nie o status formalny tu chodzi, ale idee przyświecające działaniu owych miłośników niemieckiej przeszłości Gdańska.

Mój artykuł do dziś ma ponad 310 tysięcy wejść. Mało który może z nim w tej materii konkurować. Już w 2019 r. musiałem dać uzupełnienie. Problem Gdańska istnieje i daje znać o sobie. Wszedł w fazę, kiedy władze Rzeczypospolitej nie powinny być bierne.

Pozwalam sobie przypomnieć to, co pisałem sukcesywnie w tej sprawie i postawić kropkę nad „i”, bo rzecz zaczyna mieć swój dalszy ciąg, zbyt mocno przypominający tamten sprzed 80 lat.

Żądamy używania rozumu

Niepoprawni.pl, 24 stycznia 2017 (do 25 X 2020 – ponad 310 tys. wejść)

Tytuł nawiązuje do artykułu na Niepoprawni.pl pt. Żądamy Wolnego Miasta Gdańsk. Spodziewać się można, że któryś z kolei głos demokratyczny odezwie się w sprawie przywrócenia Generalnego Gubernatorstwa – jak demokracja, to demokracja – wszystkie chwyty dozwolone. Z autorem podpisującym się: jazgodyni zgadzam się w stu procentach i zamiast komentować poruszony przezeń problem, po prostu odsyłam do jego tekstu, który warto przeczytać, by nie lekceważyć takich idiotycznych pomysłów, jakie niektórym rodzimym gangsterom chodzą po głowie. Czy aby tylko rodzimym, to pytanie? A następne pytanie, czy pozostawiono by im zagarnięte łupy, gdyby znowu na tablicy przed miastem widniał napis: „Freie Stadt Danzig”. A gdyby udało się urwać jeszcze kawał Polski, to mogliby nawet napisać „Freistaat Danzig”. Albo po prostu: „Hansestadt Danzig”. Byłoby nawet zręczniej, bo ukryto by element aneksji. Złodziejowi, jak już raz zacznie kraść, zamiast resztek zdrowego rozsądku pozostaje już tylko pazerność, nawet gdyby miał się tym, co pochłania, udławić. Wiadomo, o kim mowa. Ale wiadomo też, jaką Gdańsk – ów „Freie Stadt Danzig” – rolę spełnił w naszej najnowszej historii, dlatego łapy precz od tego tematu. Nie wątpię, że władze nasze zareagują na każdą głupotę w tym względzie.

Jeśli już jesteśmy przy, nazwijmy to, nazewnictwie, choć to coś znacznie więcej – zwróćmy uwagę na inny nonsens, niegdyś zaplanowany, bo w czasie PRL nie mówiło się o Niemcach jako zbrodniarzach wojennych. Zbrodniarzami byli naziści, a Niemcy mieszkali wszakże też w NRD; czyż wypadało ich nazywać zbrodniarzami wojennymi?

A więc, kiedy chciałem w czasie PRL dać tytuł książce: Życie religijne w Polsce w czasie okupacji niemieckiej, cenzura zażyczyła sobie, żeby było: w hitlerowskiej. Cóż było robić?

Obecnie, kiedy pewne lobby, jakie nie wspomnę, bo zaraz przykleją mi wizytówką anty…, współpracują nad ukuciem takich pojęć w odniesieniu do holocaustu i wojny, jak ‘bystanders and perpetrators’ (gapie i sprawcy) w odniesieniu do Polaków, których w czasie wojny zginęło też ponad 3 miliony, w tym ileś tam tysięcy za ratowanie Żydów, niektórzy nasi idioci (jak inaczej ich nazwać?) publicznie domagają się, żeby nie mówić o zbrodniach Niemców, bo rzekomo popełniali je naziści. I taki facet był rzecznikiem jakieś partii, ale w końcu – jaka partia, taki rzecznik. Można by te idiotyzmy tylko wykpić, bo prowadzenie w tej materii rzeczowej dyskusji jest upokorzeniem dla każdego rozgarniętego człowieka. Ale ludzie dopuszczani z takimi bredniami do mediów, ba, nawet do sejmu, bardzo szkodzą wizerunkowi Polski i Polaków.

Nawet ci Niemcy, którzy pracują nad zepchnięciem na Polskę odpowiedzialności za wojnę, w duchu śmieją się z tych „bornierte Polen” – ograniczonych, głupich Polaków, którzy sami dostarczają im na siebie amunicji. Nie wiem, czy i jak takie usługi są wynagradzane, ale niezależnie od tego, z tymi ludźmi nie powinno się prowadzić dyskusji, ale jak kiedyś durnych uczniów – sadzać ich do oślej ławki. To jedno.

A więc nie: hitlerowski, nie nazizm, w odniesieniu do zbrodni wojennych. Były po prostu niemieckie. Do 1945 r. w NSDAP było około 8,5 miliona członków – +/10% ludności Niemiec. To zwykli Niemcy popierali Hitlera i robili wszystko, co im rozkazał, a narodowi socjaliści byli wśród nich.

Jest jeszcze trzeci problem, który coraz bardziej „stawia się na głowie. Dlaczego? Trudno dociec, choć można mieć różne przypuszczenia. To coś takiego, jak z nazizmem. Chodzi o udział Polaków w siłach zbrojnych III Rzeszy. Było ich chyba coś około 400 tys. Ryczałtem sądzić, że jako Polacy zostali zmuszeni do służby wojskowej, jest fałszem od początku do końca. Mogło tak być na Śląsku, choć i tu trzeba sprawę traktować indywidualnie. Takich „stockpolen” albo, jak ich nazywano, „nationalpolen”, raczej nie brano, gdyż był to element niepewny. Nie będę wdawać się w szczegóły tych praktyk. Gdy chodzi o Freie Stadt Danzig, sprawa była jasna. Obywateli Wolnego Miasta, bez względu na narodowość, traktowano jako obywateli Rzeszy.

Zupełnie inaczej miała się rzecz w przypadku obywateli tzw. Reichsgau Danzig-Westpreussen. Tutaj od 1942 r., na mocy dekretu gauleitera Alberta Forstera, zaprowadzono tzw. volkslistę. Ludność polska została wezwana do składania podań o przyjęcie na nią, w kategoriach III lub IV, w zależności od stwierdzonego stopnia zniemczenia jednostki lub jej polonizacji. Każdy składający podanie musiał stawić się przed landratem i poddać się egzaminowi (Prüfung), gdzie musiał wyprzeć się polskości i prosić o dobrodziejstwo przynależenia do narodu niemieckiego. Niech nikt mi nie wmawia np., że stosowano przymus; przeciwnie, dużą część wniosków odrzucono, a przyjmowano zwłaszcza te, gdzie w rodzinach byli dorośli mężczyźni wcielani następnie do wojska.

Tzw. eingedeutscht, czyli mający III lub IV grupę, stawali się obywatelami III Rzeszy, tym samym zrzekali się obywatelstwa polskiego, co po wojnie miało pewne konsekwencje. Cała reszta Polaków na tym terenie, ja też do nich należałem, nie miała żadnego obywatelstwa, ale byli to tzw. Reichsschutzangehörige – podopieczni Rzeszy, czyli ludność przeznaczona do wywózki.

Ostatnio czytałem czyjeś wywody, jak to ci zmuszeni do służenia w armii niemieckiej cierpieli, jak dezerterowali jako polscy patrioci. Nie można temu zaprzeczyć w wielu przypadkach, choć nie we wszystkich. Sam byłem świadkiem, jak żołnierze, właśnie ci eingedeutscht, słabo mówiący po niemiecku, będąc na urlopie z frontu wschodniego, chwalili się – niekiedy nawet kilkoma – panzerzerstörerabzeichen (medalami za zniszczenie czołgu), jak opowiadali o swoich wyczynach frontowych. Jeśli kto nie chce wierzyć, jak bardzo zależało wielu Polakom na zdobyciu obywatelstwa niemieckiego, niech poczyta sobie ich odwołania do landratur przechowywane w archiwum wojewódzkim w Bydgoszczy.

Dajmy więc spokój legendom i nie wypowiadajmy się o czymś, o czym nie mamy pojęcia. Ja tam żyłem. Jako dzieciak widziałem i starałem się już rozumieć zarówno tragedię, jak i podłość. Tragedię tych, którzy ze strachu podpisywali wniosek o volkslistę i tych, którzy cieszyli się, że na niemieckie kartki żywnościowe dostaną masło, którego dla Polaków nie przewidziano. Natomiast nie znam żadnego przypadku, żeby z tego terenu kogoś przymusowo zabrano do niemieckiej armii.

Postscriptum

Danzig Deutsche Hansestadt?

Częściowo w: Niepoprawni.pl 1 II 2019 r.

Po blisko dwóch latach od ukazania się powyższego tekstu problem Gdańska nie tylko nie zaniknął, ale się zaostrzył. Wracam pamięcią do lat 90., kiedy bywałem w Dusseldorfie, gdzie w znanej Lambertuskirche jest grobowiec biskupa Karla Marii Spletta, w latach międzywojennych i czasie wojny biskupa diecezji gdańskiej, w latach okupacji zarządzającego także diecezją chełmińską. Rozmawiałem wtedy z niektórymi gdańszczanami, których w tym mieście była spora grupa. Rozumiem ich przywiązanie do swego miasta rodzinnego, co zresztą na ogół manifestowali w sposób bardzo taktowny. Co mnie wszakże zaskakiwało, to opowieści również gdańszczan z urodzenia, deklarujących się jako Polacy i chyba faktycznie nimi będący, którzy także z nostalgią wspominali ten dawny, niemiecki Gdańsk. Z rozmów tych wynikało, jakoby w Wolnym Mieście Gdańsku obywatele bez względu na narodowość traktowani byli jednakowo i dzielili te same obawy przed nadmierną ingerencją państwa polskiego w sprawy Gdańska. W ich przekonaniu w podobny sposób traktowano wysiłki III Rzeszy zmierzające do dominacji w Wolnym Mieście.

Kiedy zagadnąłem kiedyś o oflagowanie niemal wszystkich domów, także prywatnych, chorągwiami ze swastyką, a także o tłumne i gorące witanie odwiedzających Gdańsk bonzów hitlerowskich, nie znajdowano przekonywającej odpowiedzi. Podobnie reagowano na pytania o rolę Gdańska w 1939 r., o udział Danziger Heimwehr w ataku na Westerplatte i Pocztę Gdańską, o okrucieństwa wobec Polaków, o mord pracowników i obrońców Poczty Polskiej w Gdańsku.

W jednym przypadku wypowiedź starszego już byłego gdańszczanina wprost zdumiewała. Powiedział, że musi przyjść czas, kiedy Gdańsk, stary hanzeatycki port, od zawsze niemiecki, znowu się nim stanie. Oczywiście był to przyjaciel Polaków, bez pretensji do nich o posiadanie Gdańska, podarowanego im przecież przez Stalina. Zapewnił też, że sporo Polaków-gdańszczan głośno tego nie powie, ale w zaufaniu – owszem. Tylko w jednym przypadku znalazłem niedwuznaczne potwierdzenie takich poglądów, i to u dobrze mi znanego człowieka, którego bym nigdy o to nie posądzał, gdyż w Polsce głosił poglądy diametralnie przeciwne.

W pełni zrozumiałem sens tamtych rozmów dopiero w ostatnim czasie, kiedy z Gdańska zaczęły dochodzić głosy przypominające tamte z Dusseldorfu. Pod płaszczykiem samorządu zaczęto Gdańsk traktować jako miasto o wyjątkowym statusie. Przy tym nie strajk w Stoczni Gdańskiej stanowił argument wspierający te ambicje, ponieważ nie wszyscy jego uczestnicy w podobny sposób oceniali jego przeprowadzenie i owoce, nie tylko w postaci przemian, jakie w Polsce nastąpiły, ale także startu w wielką politykę pewnej grupy działaczy.

Przystąpienie Polski do Unii Europejskiej postawiło problem Gdańska na nowej płaszczyźnie. Można by przypuszczać, że pewne koła polityczne w Niemczech będą zainteresowane ściślejszym powiązaniem Gdańska, zwłaszcza gospodarczym, ze zjednoczonymi Niemcami. Zmarły tragicznie prezydent Gdańska mógł spać spokojnie, obojętny na zarzuty mu stawiane. Jego aparycja ułatwiała mu przyjmowanie pozy, jaką przed II wojną światową niejednokrotnie manifestował ówczesny prezydent Senatu Gdańskiego. Jego nazwiska nie będziemy tu przypominać.

Sympatie i chęć powrotu do czasów Freie Stadt Danzig, jakże mile widziane za Odrą, uwidoczniły się w gestach władz gdańskich, co w przytoczonym tu artykule z Niepoprawnych.pl opisałem. Wypowiedź Piotra Grzelaka, wiceprezydenta Gdańska, sugerująca winę Polski za wybuch II wojny światowej, nie doczekała się następstw, jakie winny mieć miejsce ze strony polskich władz państwowych.

Stanowisko pani prezydent Gdańska w sprawie Westerplatte też daje do myślenia, a już jej projekt obchodów wybuchu II wojny światowej można by uznać za bardzo niewybredny żart, ale wszystko wskazuje na to, że takie obchody, radosne, roztańczone, stwarzające okazję do świetnej zabawy – były poważnie planowane. Spotkały się z dość jednomyślną krytyką i uległy zmianie. To jednak niczego nie załatwia, gdyż osoba czy osoby chcące rządzić – zwłaszcza w Gdańsku – powinny mieć elementarną wiedzę o tym, co wydarzyło się we wrześniu 1939 roku, jaki był początek wojny właśnie w Gdańsku i na Pomorzu w ogóle. Jeśli takiej wiedzy nie posiadają, to kto powierzył im władze samorządową?

Odpowiedź jest prosta – demokracja. Jej słabości znamy doskonale, ale czy można założyć, że ona usprawiedliwia wszystko, także zachowania, które ranią naszą tragiczną pamięć? Jeśli przyjmiemy, że pani Dulkiewicz zna historię II wojny światowej, że zna ją także jej zastępca, to zdumienie z racji ich wypowiedzi rośnie. Każdy logicznie myślący człowiek musi postawić sobie pytanie, czy demokracja usprawiedliwia sprawowanie tak ważnych urzędów przez osoby, które z dziejów Ojczyzny robią kiepski happening? Gdańsk dzięki takim wydarzeniom nabiera znaczenia, ale niestety w tym najgorszym wydaniu.

Ile trzeba będzie włożyć trudu, kiedy wreszcie miastem tym rządzić będą ludzie odpowiedzialni i znający lepiej historię, byśmy w Gdańsku naprawdę byli u siebie, bez reminiscencji do Freie Stadt Danzig, do czasów Greisera i Forstera?

Kiedy wróci pamięć o egzekucjach w Wejherowie, Górnej Grupie, Lesie Szpengawskim, Rudzkim Moście, Fordonie, Piaśnicy, Dolinie Śmierci pod Chojcami (gdzie zginął mój ojciec), w Stutthofie i o tylu innych miejscach kaźni? Brak pamięci o tym to może przygotowywanie czegoś podobnego.

Użyłem pojęcia ‘Deutsche Hansestadt’, gdyż „Freie Stadt Danzig” to był twór Wersalu – malum necessarium, któremu kres położył Hitler. Jeśli więc Polacy dziś kokietujący Niemców myślą, że wespół z nimi stworzą sobie z Gdańska wspólny z Niemcami folwark, a do tego to wszystko zmierza, to dają tylko popis niebotycznej głupoty i haniebnej zdrady Polski. Nawet gdyby, jak to było w przypadku wielu w przeszłości, stali się znowu eingedeutscht.

Zukunftsmusik – kto dyryguje?

Nie mają racji ci, którzy z beztroską odnoszą się do szukania analogii dzisiejszych wydarzeń do tych w końca lat 30. ubiegłego wieku, a reminiscencje z tego, co poprzedzało wybuch II wojny światowej, starają się często włożyć między bajki.

Bywa wszakże, że pojawia się jakby wstrząs budzący z drzemki. Oto Kacper Płażyński przekazał portalowi tvp.info następującą informację: „Przewodniczący Związku Mniejszości Niemieckiej w Gdańsku, Roland Hau, zapytał internautów, czy w obliczu sytuacji w Polsce cały czas chcą zwierzchności Warszawy nad naszym wspólnym Gdańskiem? »To pytanie pobędzie tylko 24 godziny na moim profilu« – zaczął swój internetowy wpis Roland Hau. »Patrząc na to, co się właśnie teraz na naszym przykładzie dzieje, mam pytanie: Czy naprawdę, w swoim bezkrytycznym patriotyzmie, cały czas chcecie zwierzchności Warszawy, a dokładnie jej żoliborskiej dzielnicy, nad naszym wspólnym Gdańskiem?«”.

Kacper Płażynski ujawnił zresztą więcej ciekawych faktów w poruszanej sprawie. Oto co znajdujemy na cytowanym portalu: „Sprawą niezwykle bulwersującą dla mnie jest to, że pan Roland Hau, o czym nie wiedziałem, od wielu lat swoich poglądów nie ukrywał. Już w 2002 roku publicznie w liście do jednej z trójmiejskich reakcji mówił o tym, że Gdańsk nie jest polskim miastem i władzami Gdańska jest rząd na uchodźstwie”.

Historia nie powtarza się nigdy w tej samej postaci, ale pewne zdarzenia wracają łudząco podobne do tamtych sprzed lat.

Zajmowałem się swego czasu mniejszością niemiecką w Polsce międzywojennej. Zapewne dziś nie istnieje w Niemczech instytucja podobna do ówczesnej Deutsche Siftung – chcę w to wierzyć – ale wciąż za to działa sztuczna formacja tzw. ziomkostw, których zadaniem nie jest wprawdzie irredenta, ale podtrzymywanie świadomości utraty ziem, uważanych – słusznie czy nie – za „urdeutsch”, czyli pierwotnie niemieckie. Jako ziemie zabrane Niemcom wymienia się Pommern, Provinzmark Posen, Schlesien. Oczywiście w myśleniu wielu Niemców „urdeutsch” jest, obok Krakowa, także Gdańsk.

Tym razem nie chcą jednak powtórzyć zaboru tego miasta w 1793 roku przez Fryderyka Wilhelma II, wówczas już nie króla in Preussen, ale von Preussen, ale wpadli na zgoła lepszy pomysł, polegający na inspirowaniu w samym Gdańsku miejscowego lobby, składającego się z tzw. – jak by ich nazwać w żargonie kulturträgerów – leistungspolen, czyli Polaków na usługach nowych właścicieli. Aż dziwne, jak uporczywie wracają wzorce wypracowane kiedyś przez tzw. Ostarbeit. Awantury proaborcjonistów w Polsce posługują się esesmańskimi symbolami i znanymi z czasów weimarskich burdami ulicznymi. Kto wie, czy wzdychają, by mieć swojego Horsta Wessela. Patrioci – już nie Gdańska, ale, jak chce Hau, naszego wspólnego Hansestadt Danzig, „naszego” w sensie miasta urdeutsch – do żywego przypominają piąta kolumnę, jeśli jeszcze wiemy, co to znaczy. I to nie od dzisiaj, bo to trwa dłużej niż Ostarbeit pana Hau. I to wszystko pod okiem antydemokratycznego PiS-u i ponoć faszystowskiej polskiej publiczności ważącej się urządzać marsze niepodległości.

Można bez krzty przesady powiedzieć: déjà vu. Już to wszystko przerabialiśmy. Nie mieliśmy wprawdzie Quislingów i Pétainów. Ale mieliśmy i mamy masę kundli, którzy machają ogonkami przed każdym, wobec kogo spłaszcza ich kompleks niższości. I tak jest także w przypadku współczesnego Gdańska. Samorząd samorządem, ale za Polskę nie jest odpowiedzialny samorząd Gdańska ani teraz, ani nigdy, bo wartością niezbywalną jest Rzeczpospolita i dla tych, którzy są innego zdania, nie ma w niej miejsca. Czy ich zechcą przyjąć mocodawcy, przy których klamce się wieszają, to tylko ich sprawa. Także tych, którzy wstydzą się polskiego obywatelstwa, o których ostatnio Wojciech Mann tak współczująco wspomina.

Z wielkiej chmury mały deszcz – powiedzą tak oceniający występy pana Hau i wielu gdańszczan. Ale czy nie było takich, co podobnie mawiali nawet jeszcze w sierpniu 1939 roku?

To, co dzieje się w Gdańsku, można porównać do uwertury. Do czego – to się okaże. Ale zawsze dobrze jest znać dyrygenta. Odpowiedzialni na Polskę winni wiedzieć, kto zacz. W 1939 roku wiedzieli, bo służby działały sprawnie, ale myślano, że nie należy drażnić bestii. Na nic się to zdało.

Artykuł ks. Zygmunta Zielińskiego pt. „Gdańsk – problem redivivus?” znajduje się na s. 9 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021.

 


  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł ks. Zygmunta Zielińskiego pt. „Gdańsk – problem redivivus?” na s. 9 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Kpt. Szymon Białecki: legiony, obrona Lwowa, powstania śląskie, żołnierz II RP, Wrzesień ’39, armia Andersa, emigracja

Kpt. Białecki był torturowany przez NKWD. Otarł się nawet o Starobielsk. Nie podzielił jednak losu zamordowanych w Katyniu. Za to przypadł mu w udziale szlak żołnierski wiodący na Bliski Wschód.

Zdzisław Janeczek

6 VIII 1914 roku w chłodny i mglisty ranek z podkrakowskich Oleandrów w stronę granicy zaboru rosyjskiego wyruszyło 166 ochotników 1. Kompanii Kadrowej. Maszerowali na Słomniki, Miechów, Kielce – do Warszawy. Rozpoczęła się wojna o wolną Polskę. 24 VIII 1914 r. do I Brygady Legionów wstąpił młody Ślązak Szymon Michał Białecki. Wówczas niewielu Polaków wierzyło w spełnienie marzeń Józefa Piłsudskiego. Jednym z nich był syn Marianny Ździebło i Karola Białeckiego, śląskiego rolnika z Połomi koło Rybnika. (…)

Atmosfera domu i niezwykła osobowość ojca wpłynęła na postawę Szymona i jego czterech braci: Jana, Franciszka, Karola i Teodora, którzy zaangażowali się w polski ruch niepodległościowy. Z kolei siostra Marta poślubiła Franciszka Musioła, uczestnika akcji plebiscytowej i trzech powstań śląskich na ziemi wodzisławskiej.

Uczucia patriotyczne młodego Białeckiego spotkały się z przychylną atmosferą Krakowa, gdzie obchodzono jubileusz Marii Konopnickiej, a następnie 500-lecie bitwy pod Grunwaldem. Tutaj wykładał na Uniwersytecie Jagiellońskim Wincenty Lutosławski, nauczający, iż spoiwem narodu jest jego dusza. Białecki, pobierając nauki w podwawelskim grodzie, wstąpił do organizacji strzeleckiej. W „Promieniu” włączył się w akcję samokształceniową i pracę narodową. Nie spełnił oczekiwań ojca, który liczył, iż syn ukończy studia teologiczne i wstąpi do stanu duchownego. Na przeszkodzie stanęła piękna krakowianka, która nawiązała korespondencję z młodym klerykiem. Rzucony przez okno bilecik przechwycił przełożony i Szymon został relegowany z seminarium. I tak, zamiast posługi kapłańskiej, podjął się twardej powinności żołnierskiej w służbie Najjaśniejszej Rzeczypospolitej.

O wartości tego oficera i dowódcy decydowały takie czynniki, jak: system szkolenia, wspólnota ideowa Legionów Polskich, wyznawany kodeks moralny, patriotyzm, zdolności osobiste i zalety charakteru. Jedną z charakterystycznych cech Legionów Polskich, w których Białecki podjął służbę, było gorliwe i systematyczne prowadzenie ćwiczeń oraz „kształcenie umysłów”. Dowódcy mieli ambicje, by ich formacja pod względem bojowym dorównywała armii niemieckiej. Szkolili podkomendnych forsownie nawet w czasie marszu, tak iż legioniści, zrobiwszy duże postępy, mogli popisywać się sprawnością „w ataku, odwrocie i celnym strzelaniu”. Białecki zdobyte w Legionach doświadczenie konsekwentnie wykorzystał w powstaniach śląskich. (…)

Odradzało się państwo polskie i jego Siły Zbrojne. W grudniu 1918 r. Białecki został oddelegowany do Ministerstwa Spraw Wojskowych. Niebawem otrzymał nominację na kapitana Wojska Polskiego, w którym służył od 11 XI 1918 r. Zdążył także wziąć udział w pierwszym i drugim powstaniu śląskim.

Po drugim powstaniu w 1920 r. organizował Policję Plebiscytową, czynnie uczestniczył w akcji plebiscytowej, propagując ideę polskości. Był jednym z nielicznych w tamtym czasie wybitnych fachowców wojskowych.

Znalazł się w swoim żywiole, mógł wreszcie wpływać na losy swego ukochanego Górnego Śląska. Prowadził Sekcję Polityki Górnego Śląska przy Wydziale Polityki Wewnętrznej Polskiego Komisariatu Plebiscytowego w Bytomiu, a z ramienia Dowództwa Obrony Plebiscytu kierował referatem bezpieczeństwa. Na szczególną uwagę jednak zasługuje jego zaangażowanie w działania związane z trzecim powstaniem śląskim. Początkowo pełnił obowiązki szefa Wydziału I Organizacyjnego Grupy „Wschód”, a po jej podziale na grupy „Wschód” i „Środek”, 8 VI 1920 r. objął po Janie Ludydze-Laskowskim dowództwo tej pierwszej. Jeszcze raz okazał się człowiekiem „po żołniersku twardym i po żołniersku wyrozumiałym” oraz kompetentnym dowódcą. Rola Białeckiego w trzecim powstaniu potwierdziła jego zdolności, doświadczenie i umiejętności. W trzecim powstaniu wzięło udział również czterech jego braci, z których najmłodszy, liczący zaledwie 19 lat Teodor, zginął 23 V 1921 r. w Olzie. (…)

Kpt. Szymon Białecki dostał się do niewoli i został poddany okrutnym torturom przez śledczych funkcjonariuszy NKWD. Otarł się nawet o Starobielsk. Nie podzielił jednak losu oficerów zgrupowanych w Ostaszkowie, Starobielsku lub Kozielsku i zamordowanych w Katyniu. Za to przypadł mu w udziale szlak żołnierski wiodący na Bliski i Środkowy Wschód przez Iran, Palestynę, Egipt. W tym trudnym okresie założył koło Ślązaków spośród przebywających tam oficerów rezerwy w ośrodku w Tel Awiwie.

Dzieląc trudy i znoje żołnierzy Armii gen. Władysława Andersa, nie przeczuwał, jakie nieszczęścia spadną na rodzinę pozostawioną w kraju pod niemiecką okupacją. Starszy syn Rafał (…) poległ 19 VIII 1944 r. w ruinach getta, w okolicach pałacu Krasińskich.

Ciężko rannego w szyję próbowała ratować starsza siostra Aldona, pełniąca obowiązki sanitariuszki batalionu „Parasol”. Niestety stan rannego był beznadziejny. Zmarłego brata zawinęła w dywan przyniesiony z pałacu Krasińskich i pochowała przy ul. Długiej razem z poległymi kolegami: st. strz. Stanisławem Banaszkiewiczem – „Piką”, kpr. pchor. Zbigniewem Olędzkim – „Zbyszkiem” i kpr. pchor. Jerzym Galewskim – „Jurem”.

Nie tylko Rafał Białecki konspirował pod niemiecką okupacją, ale także obie jego siostry. Aldona Józefa, ps. Ada, związała się z Szarymi Szeregami (była druhną 62 Warszawskiej Żeńskiej Drużyny Harcerskiej), następnie z Kedywem Komendy Głównej Armii Krajowej. Przydzielona najpierw do kompani „Pegaz”, od lata 1944 r. pełniła służbę w 3 kompanii batalionu „Parasol”. Jako studentce medycyny przydzielono „Adzie” funkcję sanitariuszki. W powstaniu warszawskim jej batalion wszedł w skład zgrupowania „Radosław”. Dzieliła więc los swoich przyjaciół walczących na linii Wola–Stare Miasto–kanały–Śródmieście–Górny Czerniaków. Za odwagę i ofiarność została odznaczona Krzyżem Walecznych.

Jej siostra Jolanta ps. Jola jako łączniczka 2 kompani batalionu „Parasol” (zgrupowanie „Radosław”) w powstaniu warszawskim również odbyła szlak bojowy: Wola–Stare Miasto–kanały–Śródmieście–Górny Czerniaków. Obie siostry ostatni raz były widziane po upadku Czerniakowa, 23 IX 1944 r. w Al. Szucha. Ocalałych cywilów oraz AK-owców, którzy zdołali zamaskować się w tłumie, popędzono do siedziby Sipo.

Wówczas gestapowcy ponownie dokonali „selekcji” więźniów, wybierając młode kobiety i mężczyzn, których podejrzewali o udział w powstaniu. Tam prawdopodobnie zostały zamordowane siostry Rafała Białeckiego. Miejsce ich pochówku nie jest znane.

Według relacji kuzyna, dr. Józefa Musioła, Niemcy zatrzymali jedną z sióstr, przyodzianą w wojskową panterkę, a druga do niej dołączyła, nie godząc się na rozdzielenie. Obie zostały spalone żywcem miotaczami ognia w bramie pobliskiej kamienicy.

Cały artykuł Zdzisława Janeczka pt. „Śląski Hiob – bohater nadziei. Kpt. Szymon Michał Białecki” znajduje się na s. 10–11 grudniowo-styczniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021.

 


  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Zdzisława Janeczka pt. „Śląski Hiob – bohater nadziei. Kpt. Szymon Michał Białecki” na s. 10–11 grudniowo-styczniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Montaż nowego krzyża na mogile żołnierzy majora Wiktora Matczyńskiego przez młodzież polską i ukraińską

Kolejne spotkanie młodzieży polskiej i ukraińskiej w ramach polsko-ukraińskiego pojednania, na mocy podpisanego we wrześniu porozumienia między przedstawicielami rówieńskiego Płasta i harcerzy.

Fot. S. Porowczuk

W słoneczny jesienny dzień 26 listopada na terenie fortu w Tarakanowie na Wołyniu, w Dubnie koło Równego, przedstawiciele harcerskiego hufca „Wołyń” ze Zdołbunowa z jego szefem Aleksandrem Radicą oraz Płastuńskiego Ośrodka nr 33 im. Samczuka w Równem, z ich duchowym opiekunem o. Witalijem Porowczukiem, wzięli udział w montażu nowego krzyża na mogile żołnierzy mjra Wiktora Matczyńskiego, którzy polegli w walce z konnicą Budionnego w czasie obrony przed bolszewikami fortu Zahorce w dniach 7–21 lipca 1920 roku.

Na krzyżu zainstalowano tabliczkę w językach polskim i ukraińskim: „Żołnierzom WP poległym w lipcu 1920 r., Солдатам ВП загиблим у липні 1920 р”. Historyk o. Witalij Porowczuk poprowadził modlitwę w intencji bohaterów Polski oraz Ukrainy, którzy oddali życie z miłości do ojczyzny. Na krzyżu zawiązano również czerwono-białą wstążkę.

To już kolejne spotkanie młodzieży polskiej i ukraińskiej, będące elementem polsko-ukraińskiego pojednania i zjednoczenia naszych braterskich narodów. Akcja miała miejsce w ramach podpisanego we wrześniu porozumienia między przedstawicielami rówieńskiego Płasta i harcerzy.

Informacja Siergieja Porowczuka pt. „Montaż nowego krzyża na mogile mjra Witolda Matczyńskiego” znajduje się na s. 20 grudniowo-styczniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021.

 


  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Informacja Siergieja Porowczuka pt. „Montaż nowego krzyża na mogile mjra Witolda Matczyńskiego” na s. 20 grudniowo-styczniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Kard. prymas Stefan Wyszyński i kard. prymas József Mindszenty wobec reżimu komunistycznego. Porównanie postaci i postaw

Bez wątpienia przydatne w analizowaniu postaw dwóch wielkich ludzi Kościoła, kardynałów Mindszenty`ego i Wyszyńskiego, jest spotkanie się narodów Starego Kontynentu z totalitaryzmami.

Piotr Sutowicz

Porównywanie dwóch postaci, dwóch różnych osobowości funkcjonujących w nieco odmiennych okolicznościach politycznych i historycznych, jest zabiegiem dość ryzykownym, aczkolwiek stosowanym przez historiografię od czasów Plutarcha i jego Żywotów równoległych.

Misją obu tytułowych postaci było przede wszystkim głoszenie Ewangelii, lecz to właśnie zderzenie z określonymi zjawiskami historycznymi determinowało tę posługę. Trzeba jednak zaznaczyć, że nawet biorąc pod uwagę ten wskazany czynnik, przy porównaniu działalności osób wchodzimy na teren niebezpieczny.

Narażamy się na ryzyko niesprawiedliwych ocen. Wydaje się, że te ostatnie głębiej dotykają naszego węgierskiego bohatera niż prymasa Wyszyńskiego, którego nie tylko historia oceniła pozytywnie, ale już za życia jego działalność i opór wobec komunizmu spotkały się z masowym uznaniem i akceptacją. Czy to oznacza, że prymas Mindszenty jest postacią kontrowersyjną? Otóż nie.

Tak twierdzą jedynie ci, którzy próbują jego opór wobec komunizmu z różnych powodów deprecjonować.

Józef Mindszenty, a właściwie Józef Pehm (tę kwestię wyjaśnię poniżej), przyszedł na świat w roku 1892, a więc niemal dziesięć lat przed Stefanem Wyszyńskim. Kiedy wybuchła I wojna światowa, był już pod koniec drogi seminaryjnej, na kapłana został wyświęcony w roku 1915. Pierwsze zetknięcie z komunizmem w węgierskim wydaniu przeżył w roku 1919, kiedy to został uwięziony i mimo kilkakrotnie podejmowanych prób ucieczki ostatecznie został uwolniony wraz z upadkiem Węgierskiej Republiki Rad w początkach sierpnia 1919 r. Warto w tym miejscu przypomnieć kilka faktów z historii Węgier tamtego czasu, która wpłynęła na historię narodu węgierskiego co najmniej do dzisiaj. Nic też nie wskazuje, by skutki tamtych wydarzeń dały się odwrócić w najbliższym czasie.

O ile dla nas, Polaków, przy naszym narodowym wysiłku i wykorzystaniu splotu okoliczności, I wojna światowa zaskutkowała niepodległością, o tyle dla Węgrów jej koniec oznaczał coś przeciwnego. Klęska państw centralnych, odwrotnie jak w przypadku Polski, była klęską Węgier. Symbolem tejże do dziś dnia jest słowo „Trianon”, normalnie nazwa pałacu w Wersalu, gdzie 4 czerwca 1920 r. podpisano traktat pokojowy między Węgrami a ententą. Jego data i miejsce stało się punktem odniesienia dla narodu i jego elit politycznych, chcących odwrócić katastrofalny powojenny ład. W momencie podpisywania traktatu wiele już zdążyło się wydarzyć na terytorium Korony św. Stefana.

Węgrzy przeżyli przepoczwarzenie się w republikę, a ta szybko przedzierzgnęła się w krótkotrwałe państwo komunistyczne, którego ofiarą padł młody ksiądz Pehm-Mindszenty.

Po upadku Węgierskiej Republiki Rad krajowi przywrócono formę quasi-monarchiczną z akceptowalnym przez ententę przywódcą, którym został admirał Miklós Horthy. Wynikiem klęski wojennej, rewolucji, okupacji rumuńskiej i ekspansji Czechosłowackiej były Węgry okrojone do 1/3 dotychczasowego terytorium. Dla patriotów był to niewątpliwie bolesny cios, a dla wszystkich członków narodu – trauma trwająca, jak już wspomniałem, do dziś dnia. Ksiądz Mindszenty musiał mocno przeżyć ten okres. Szczególne musiało być dla niego krótkotrwałe doświadczenie reżimu komunistycznego, które niestety miało powrócić ze znacznie zwiększona siłą. Odrodzonej Polski również nie ominęło doświadczenie zmagań z komunizmem.

W czasie, kiedy młody Stefan Wyszyński uczył się i przygotowywał do kapłaństwa, krajowi udało się odepchnąć najazd bolszewicki. Węgrzy, którzy w tym czasie stabilizowali swe nowe państwo, byli jedynym sąsiednim narodem, który podjął próby pomocy Polakom w tych zmaganiach.

Obaj kapłani w dwudziestoleciu międzywojennym zdawali sobie sprawę z tego, jak wielkie zagrożenie płynie ze strony totalitaryzmu bolszewickiego, obaj starali się zgłębić zasady doktryny komunistycznej i szukali rozwiązań, by zapobiec zagrożeniu. To na pewno obie postaci łączy. Oczywiście są również różnice. Ksiądz Mindszenty był i jest do dziś identyfikowany raczej jako monarchiczny, czy szerzej: konserwatywny przeciwnik komunizmu. Stefanowi Wyszyńskiemu takich zarzutów raczej się nie stawia. Być może podobna identyfikacja obu postaci nie jest pozbawiona słuszności, jednak musimy pamiętać o owych kalkach narodowych obu naszych bohaterów. Monarchia Węgierska w dwudziestoleciu międzywojennym, która bardziej powinna być rozpoznawana jako konserwatywna dyktatura niż królestwo nieposiadające przecież trwale monarchy, mimo wszystko była czymś innym niż republika w Polsce.

Kościół węgierski pozostawał instytucją silnie identyfikowaną z państwem i jego, mimo wszystko, monarchicznymi odwołaniami pojęciowymi. W Polsce nasze doświadczenia z historią ustawiały Kościół na nieco innej pozycji. Poza tym, społeczeństwo węgierskie nie było i nie jest jednolite religijnie. Co prawda, w interesującym nas tu okresie katolicy stanowili większość Węgrów, ale drugim liczącym się wyznaniem był i pozostaje kalwinizm, który wyznaje około 20 proc. ludności. Traktat z Trianon uprościł strukturę religijną Węgrów, odcinając od kraju większość wyznawców prawosławia. Z II Rzeczpospolitą wyglądało to nieco inaczej, przy czym identyfikacja narodowościowa Polak-katolik była dość mocna, co nie zawsze miało tylko dobre strony.

Dwudziestolecie międzywojenne obu naszym bohaterom upłynęło pod znakiem pracy duszpasterskiej, edukacyjnej i społecznej. W obu wypadkach realne zagrożenie bolszewickie wpływało na kształt i charakter posługi. Losy obu państw potoczyły się odmiennymi drogami i mimo sympatii, jakimi się darzyły, znalazły się w przeciwnych obozach politycznych. Tym bardziej warto pokazać, że zarówno Wyszyński, jak i Mindszenty wobec prądów antyreligijnych zajęli podobną postawę. (…)

Mianowany 4 marca 1944 r. biskupem Veszprém ks. Pehm, mający pochodzenie, które możemy określić mianem niemieckiego, a będący węgierskim monarchistą i patriotą, zmienił nazwisko na Mindszenty. Biorąc pod uwagę jego wcześniejsze wystąpienia i aktywność, możemy powiedzieć, że jest to kwestia zasadniczego wyboru.

Jego objęcie biskupstwa zbiegło się w czasie z początkiem na Węgrzech niemieckiej okupacji i wzrastających wpływów lokalnych zwolenników nazizmu, czyli strzałokrzyżowców. Historycy będą oczywiście racjonalizować wybór zmiany nazwiska Mindszenty’ego tym, że był on znany Gestapo jako człowiek świadczący pomoc polskim uchodźcom. Może to jakaś część prawdy, jednak szybko dał się im poznać również pod nowym nazwiskiem i został aresztowany. Jego uwolnienie nastąpiło na skutek interwencji Miklósa Horthyego; ochrona ze strony tego ostatniego wkrótce jednak miała okazać się niemożliwa. Rządy na Węgrzech przejęli właśnie wspomniani strzałokrzyżowcy, którzy przyłączyli się do niemieckiej polityki ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej, przeciw czemu nowy biskup Veszprem protestował i po raz kolejny został aresztowany, tym razem aż do końca działań wojennych na Węgrzech. Z więzienia w Sopron wyszedł uwolniony przez Rosjan, ale ogrom barbarzyństwa, jakie widział w ich wykonaniu, nakazał mu nie mieć z nimi nic wspólnego. Do swej stolicy biskupiej wracał, nie skorzystawszy z ich pomocy, nawet transportowej. Drugie w życiu zetknięcie z komunizmem nie napełniło go optymizmem, a pamiętajmy, że tak naprawdę najgorsze miało dopiero nadejść.

W warunkach Kościoła polskiego rzecz przedstawiała się zgoła inaczej. Nazizm był wrogiem nie tylko ideologicznym, ale i biologicznym. Stefan Wyszyński, który ukrywał się przez całą okupację, nie mógłby liczyć na niczyją pomoc. Jedyny przypadek, jaki się w tym względzie wydarzył, miał miejsce w Zakopanem, gdzie został przypadkiem aresztowany i w trakcie przesłuchania zorientował się, że miejscowy folksdojcz, będący tłumaczem, ewidentnie działa na jego korzyść, by po wszystkim udzielić mu pozaprotokolarnej porady, aby jak najszybciej opuścił miasto.

Sowieci przynieśli do Polski takie samo zło, jak na Węgry, ale istniała jedna, delikatna różnica. Polska w czasie wojny nie była sojusznikiem Niemiec, nasze wojska walczyły na wszystkich antyniemieckich frontach i nie można było przejść nad tym całkiem do porządku dziennego.

Poza tym lokalni komuniści szukali w Kościele sojusznika, który po pierwsze uspokoi nastroje społeczne, po drugie pomoże w przesiedleniu milionowych mas ludności ze wschodu na zachód. To, co było dla wielu milionów Polaków ogromną traumą w pewnych okolicznościach, okazywało się jednak warunkiem spowalniającym postępy komunizmu. Sama postać prymasa Hlonda, który pochodził z – używając języka komunistów – klasy robotniczej i jej problemy nie były mu obce, nie była tu bez znaczenia. Pewnie takich czynników można by przytoczyć więcej. Wszystkie one złożyły się na to, że w pierwszych latach po wojnie represje względem Kościoła w Polsce były znacznie mniejsze niż na Węgrzech. Rzutowało to również na skalę oporu względem komunistów, jaki podejmowano w obu wypadkach.

Józef Mindszenty został prymasem Węgier i arcybiskupem Ostrzyhomia 15 września 1945 r., w lutym roku następnego otrzymał od Piusa XII kapelusz kardynalski. Jeżeli podejść do obu naszych postaci pod kątem żywotów równoległych, to warto zauważyć, że rzeczy działy się blisko siebie. Stefan Wyszyński został mianowany biskupem lubelskim w marcu tegoż roku, a więc w dwa lata po biskupiej sakrze Mindszenty`ego. Na prymasostwo musiał czekać dwa i pół roku, do listopada 1948 r., przy czym ingresy do obu stolic biskupich, czyli Warszawy i Gniezna, odbyły się w roku następnym. Wydarzenia te nie obyły się bez prowokacji ubeckich znanych w literaturze przedmiotu, ale są one niczym, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że prymas Węgier w tamtym czasie już przebywał w więzieniu i właśnie zaczynał się jego proces.

Na Węgrzech w pierwszych latach po wojnie formalnie nie rządzili komuniści, a pierwsze i drugie wybory zostały przez nich przegrane. Nie przeszkadzało im to wcale poszerzać swoich obszarów władzy i, stosując politykę pozaprawnego terroru, zagarniać kolejne aspekty życia społecznego. W 1947 roku ich władza była absolutna, a represje względem Kościoła postępowały coraz szybciej. Można powiedzieć, że te, które działy się w Polsce w początku lata 50., były kopią węgierskich z końca czterdziestych.

Możliwe, że szykowany proces prymasa Wyszyńskiego, który nabierał cech realności po skazaniu biskupa Kaczmarka, miał być tylko odwzorowaniem tego przeprowadzonego przeciw prymasowi Węgier. Metody śledcze stosowane przeciw węgierskiemu kardynałowi w niczym nie odbiegały od tych, które znamy z literatury traktującej o terrorze stalinowskim w naszych więzieniach.

Sam proces urągał wszelkim kryteriom i zasadom, jakimi winno było się kierować państwo cywilizowane. Reżim Mátyása Rákosiego (Mátyás Rosenfeld) był w tym bezwzględny. Cóż z tego, że cywilizowany świat protestował przeciwko bestialskiemu procesowi i skazaniu prymasa na dożywotnie więzienie? Komuniści robili swoje. Kościół na Węgrzech został złamany. Uderzenie było wyjątkowo celne. Historia nie lubi zdań w rodzaju „co by było, gdyby”, ale strach pomyśleć, co by się stało, gdyby komuniści w Polsce tak samo szybko działali w wypadku Wyszyńskiego i naszego Kościoła.

Cały artykuł Piotra Sutowicza pt. „Wobec reżimu komunistycznego. Kard. prymas Stefan Wyszyński i kard. prymas József Mindszenty” znajduje się na s. 12 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021.

 


  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Wobec reżimu komunistycznego. Kard. prymas Stefan Wyszyński i kard. prymas József Mindszenty” na s. 12 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Dla chrześcijan nadszedł czas budowania arki / s. Katarzyna Purska USJK, „Wielkopolski Kurier WNET” 78/2020–79/2021

Nie chodzi o politykę ani o sprzeciw wobec orzeczenia TK, ale o zniszczenie struktur i zasad społecznych od korzeni, w imię tolerancji jako wartości nadrzędnej, połączonej z fetyszem równości.

s. Katarzyna Purska USJK

„Budujmy Arkę przed potopem”

Na stoliku obok mojego łóżka postawiłam metalową figurkę św. Michała Archanioła. Kilka dni temu, gdy stojąc przy oknie prowadziłam rozmowę telefoniczną, usłyszałam jakby brzęk stłuczonej żarówki. Skonstatowałam jednak, że zarówno żyrandol, jak i lampka są nienaruszone, więc powróciłam do przerwanej na chwilę rozmowy. Jakież było moje zdumienie, gdy po jakimś czasie zobaczyłam leżącą na podłodze, roztrzaskaną na pół figurkę. Opowiedziałam o tym kilku osobom i byłam zdumiona, jak różnie wyjaśniali ten incydent. Dla kogoś przyczyną uszkodzenia był wadliwy stop metalu, z którego była odlana figurka. Ktoś inny tłumaczył, że spowodowały je mikrodrgania budynku, a jeszcze ktoś inny widział w tym znak duchowy.

Podobnie też skala i przebieg protestów przeciwko orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego w sprawie zgodności tzw. przesłanki eugenicznej z Konstytucją RP zadziwiły wielu. Różnie też próbowano je wyjaśniać. Przytaczam tu kilka możliwych interpretacji po to, aby zrozumieć te wydarzenia i odnaleźć ich duchowy sens.

W kwestii ich oceny jesteśmy mocno podzieleni, dlatego zacytuję słowa kogoś, kto będąc Polakiem, śledzi całą tę sytuację z perspektywy mieszkańca dawnych Kresów Wschodnich: „Z przerażeniem odbieramy informację o tym, co się dzieje w Polsce. Dla nas na Kresach Polska była i jest świętością. A tu takie rzeczy się dzieją. Rozumiem, że mass media rozdmuchują to, co się dzieje w rzeczywistości, i prawda jest gdzieś pośrodku. Jak to wygląda naprawdę? Odbieram to jako próbę rozwalenia i zniszczenia ostatniego w Europie kraju katolickiego. Smutne to. Nic innego nie pozostaje, tylko się modlić o spokój w Macierzy”. Czy to trafna ocena sytuacji? Pozostawiam odpowiedź Czytelnikom. Zacytowałam ów fragment z listu, aby unaocznić, jak to wszystko, czego w ostatnim czasie byliśmy świadkami, rani głęboko i boli osoby mające poczucie przynależności i tym samym przemożnego obowiązku służenia swojej wspólnocie narodowej.

Radek Pyffel – kierownik studiów Biznes chiński na Akademii Leona Koźmińskiego w Warszawie, na swoim wideoblogu ma zgoła inny niż autorka cytowanego listu ogląd tych pełnych dramatyzmu wydarzeń. Patrzy na nie z pewnym dystansem i ocenia je racjonalnie. Przede wszystkim zwraca uwagę, że w protestach wzięli udział w większości ludzie młodzi. Stwierdza, że należy je odczytywać jako kolejną manifestacją buntu młodzieży, który ogarnął już wcześniej Amerykę i Europę. Ocenia, że ma on znamiona rewolucji kulturowej. Biorą w nim udział młodzi z tzw. pokolenia milenialsów. Podobnie jak niegdyś czynili to ich rówieśnicy z pokolenia 1968 r., młodzież kwestionuje dziś autorytety, zasady społeczne i wartości. Dlatego przekracza kolejne bariery moralne. Przejawem tego są: wulgarny język, brutalne zachowania kobiet oraz ataki na kościoły i pomniki pamięci narodowej.

Zdaniem komentatora, młodzież, która uczestniczy w tzw. Strajku Kobiet, generalnie nie jest agresywna. Jest tylko złakniona wzajemnych kontaktów i publicznej dyskusji, a swój sprzeciw demonstruje we właściwym sobie języku. Faktycznie, jeśli uświadomimy sobie, że w ostatnim czasie podobna fala protestów miała miejsce we Francji, USA, Chile i Hiszpanii, wtedy przyznamy słuszność tak postawionej tezie.

Według Rafała Ziemkiewicza powodem zamieszek wcale nie jest polityka, lecz psychologia i socjologia (Stracone pokolenie?, „Do Rzeczy” 45/398 2020). Zaznacza on, że pokolenie milenialsów to ci, którzy częstokroć są wychowani w rodzinach niepełnych i dysfunkcyjnych. Stąd tyle wśród nich niespełnionych roszczeń wobec świata i dojmującego poczucia samotności. Jego zdaniem współczesną młodzież cechuje hedonizm, konsumpcjonizm i skrajny indywidualizm. W tej charakterystyce młodzieży jest zgodny z prof. Aleksandrem Nalaskowskim, który dodaje do niej powszechnie występujące skłonności do egoizmu i postawę roszczeniową. Prezentowany przez profesora pogląd zdaje się przeczyć natomiast interpretacji ostatnich wydarzeń, której dokonał Radek Pyffel. Ważnym – jak mi się wydaje – kontrargumentem przeciwko zaprezentowanej przez niego na wideoblogu tezie są przytoczone przez profesora Nalaskowskiego wyniki badań naukowych. Jak z nich wynika, obecne pokolenie milenialsów jest bierne. Nie lubi przebywać w grupach i nie identyfikuje się z jakąkolwiek zbiorowością (A. Nalaskowski, Wielkie zatrzymanie, Biały Kruk, Kraków 2020, s. 39–40). Należałoby więc oczekiwać – tak jak to dotąd bywało – znikomego sprzeciwu lewicującej młodzieży wobec próby prawnej ochrony życia poczętego. Co w takim razie sprawiło, że wyszli na ulice miast?

Według red. Ziemkiewicza, bezpośrednim impulsem do zaangażowania się milenialsów w agresywne manifestacje była reakcja zniecierpliwienia i gniewu wobec przedłużającego się stanu obostrzeń sanitarno-epidemiologicznych z powodu pandemii oraz związane z tym kryzysy różnej natury. Z drugiej jednak strony pokolenie to żyje raczej w rzeczywistości wirtualnej niż realnej, więc izolacja kwarantannowa nie jest dla niego szczególnie dolegliwa (A. Nalaskowski, jw.). Nic więc dziwnego, że skala ich zaangażowania w tzw. Strajk Kobiet budzi zdumienie polityków i pedagogów.

Zaprezentowane tu opinie prowokują do stawiania pytań: Czy naprawdę masowe protesty przeciwko orzeczeniu TK są wyrazem spontanicznej rewolucji młodych? Czy rewolucja jest ich przyczyną, czy też skutkiem?

Paweł Lisicki we wstępnym artykule zamieszczonym w czasopiśmie „Do Rzeczy” (nr45/398 2020) cytuje wypowiedzi ludzi, których przyjęliśmy nazywać elitą kulturalną. Wśród tych wypowiedzi szczególnie mocne wrażenie zrobiły na mnie słowa naszej noblistki Olgi Tokarczuk: „Nie oszukujmy się – ten system cynicznie będzie wykorzystywał każdy moment kryzysu, wojny, epidemii, żeby cofnąć kobiety do kuchni, kościoła i kołyski (…) Od dziś jesteśmy wojowniczkami”. „Ten cyniczny system” to katolicyzm – wyjaśnia redaktor Lisicki.

Ewa Wanat, była redaktor naczelna TOK FM, z kolei tak pisze: „Padło tabu. Pomazane sprayem kościoły. „J…ać” kler! (…) Padło tabu, okazuje się, że można to wszystko zrobić i żaden grom z jasnego nieba nie spada”. Nie chodzi zatem o politykę ani o sprzeciw wobec orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego, ale o zniszczenie struktur i zasad społecznych od ich fundamentów, od korzeni. Dokonuje się tego w imię tolerancji jako wartości nadrzędnej, połączonej z fetyszem równości.

Gdy przed laty Fryderyk Nietzsche ogłaszał: „Bóg nie żyje. To my Go zabiliśmy”, wskazywał na rodzący się na Zachodzie ateizm. Przyznam się, że z pewnym niedowierzaniem patrzyłam na wzrastający wśród licealistów podziw dla jego filozofii. Dziś dopiero rozumiem, jakie to miało znaczenie. Nietzsche przeciwstawił „słabości chrześcijan podporządkowanych Bogu” siłę i wolę jednostki, której obcy był ideał osoby cierpiącej, ofiarnej i troszczącej się o dobro wspólne. Brutalne i agresywne zachowania uczestników Strajku Kobiet można poniekąd postrzegać jako efekt uwiedzenia młodego pokolenia przez tę filozofię. Owocem tego uwiedzenia są obecne we współczesnej kulturze próby zastąpienia chrześcijańskiego humanizmu przez antyhumanizm. Temida Stankiewicz-Podhorecka w artykule pt. Odczłowieczenie teatru trwa („Wpis” nr 7–8 /117-118, s. 39–41 dokonuje analizy współczesnego repertuaru teatralnego: „Tak więc jesteśmy świadkami kulturowej wojny cywilizacyjnej. (…) Seks ma być współczesnym bożkiem nowego świata. Aby w pełni to zrealizować, trzeba najpierw wrogo nastawić ludzi (w teatrze publiczność, w szkole dzieci i młodzież) do Boga, naszej wiary i Kościoła katolickiego, a następnie całkowicie wyrugować Boga z przestrzeni publicznej i uzależnić człowieka od seksu tak, jak uzależnia się go od narkotyków. (…) już na samym wstępie zabija się w tych młodych ludziach wrażliwość na piękno, prawdę i dobro. (…) Człowiek jako postać w sztuce teatralnej jest nierzadko mniej ważny niż rekwizyt”.

Kultura istnieje w określonej rzeczywistości i ma za zadanie budować wspólnotę. Jednakże obecnie jest to kultura dekonstrukcji i emancypacji, bo domaga się wyzwolenia od wszelkich tożsamości, w tym – wyzwolenia od tożsamości chrześcijańskiej i narodowej. Dlatego uprawnione jest nazywanie jej mianem antykultury.

Współczesne młode pokolenie jest kształtowane w świecie, w którym panuje antykultura i dokonuje się dekonstrukcja. Karmione jest ono fałszywym obrazem świata za pomocą filmu, kolorowych czasopism, a nade wszystko poprzez internet, który coraz mocniej wdziera się w naszą prywatność.

Niewątpliwie na poglądy i postawy współczesnej młodzieży w dużym stopniu wpłynęło także szkolnictwo. W ostatnim okresie zrezygnowało ono z wychowania, stawiając na pierwszym miejscu edukację. Edukacja zaś – jak twierdzi prof. Nalaskowski – nie ma celu, lecz w dużej mierze jest podporządkowana ideologii i celom utylitarnym (zamiast celów wychowawczych i dydaktycznych nauczyciele mają wyznaczać sobie tzw. cele operacyjne). „Nie pytaj o znaczenie, pytaj o użycie” – ta zasada, wyjęta z Traktatu logiczno-filozoficznego Ludwika Wittgensteina, znalazła odzwierciedlenie m.in. w szkolnictwie.

Myślenie młodych jest według prof. Nalaskowskiego irracjonalne, bo nastąpiło wygenerowane przez system edukacyjno-wychowawczy, dobrowolne zrzeczenie się rozumienia.

Sądzę, że ilustracją dla tego zjawiska może być pytanie często zadawane nauczycielom przez uczniów: „Po co mam się tego uczyć?” „Do czego to mi się przyda?”. Wygląda to tak, jakby nie interesował ich sam problem ani jego rozumienie, lecz umiejętność zastosowania w praktyce zdobytych informacji. „Prawdziwe jest, bo działa!”.

W obecnym systemie edukacji dużą rolę odgrywa też postmodernizm, który postuluje radykalny pluralizm oraz odrzucenie wszelkich struktur i schematów życia społecznego. Właśnie z filozofii postmodernistycznej wywodzi się powszechnie panująca dziś na Zachodzie ideologia gender. Oparciem dla niej jest środowisko LGBT. Wywodzący się z tego środowiska autorzy eseju/manifestu, który ukazał się w USA w 1987 r. pod tytułem The Overhauling of Straight America piszą: „Bez dostępu do radia, telewizji, mainstreamowej prasy, nie będzie kampanii. (…) Podczas gdy opinia publiczna jest jedynym podstawowym źródłem mainstreamowych wartości, drugim jest autorytet religijny. (…) Potężnemu wpływowi religijnemu musimy przeciwstawić alians nauki i opinii publicznej”. Jak widać, program, wyrażony w owym manifeście, jest aktualnie realizowany. Krzykliwie obecny w życiu publicznym ruch LGBT podważa prawo naturalne, a nawet ludzką naturę. Mimo to zdaje się być coraz bardziej atrakcyjny dla młodego pokolenia Polaków. Naczelnym postulatem ideologii gender jest absolutna wolność człowieka, wobec Boga i Kościoła katolickiego nauczającego o naturze męskości i kobiecości dopełniających się w relacji pomiędzy mężem a żoną. Wolność ta jest rozumiana jako uświadomiona konieczność. Stąd postulat oderwania się od norm społecznych i wypływających z prawa naturalnego zasad.

Można zatem opisać trwające w Polsce manifestacje jako bunt autonomicznej jednostki przeciw Kościołowi, jego nauce o niepodważalnej godności osoby ludzkiej, o małżeństwie i rodzicielstwie. Można również widzieć w nich bunt człowieka wobec Stwórcy i Jego stwórczego planu, a także wobec fundamentalnych wartości, takich jak prawda, dobro i piękno, na których jest zbudowana cywilizacja chrześcijańskiego Zachodu.

Akty agresji wobec kapłanów i profanacje kościołów zdają się jawić jako metodycznie przygotowane. Poprzedziły je szeroko omawiane i nagłaśniane w mediach skandale pedofilskie dotyczące ludzi Kościoła, w tym medialne ataki na kolejnych biskupów. Niemałą rolę w promowaniu antykościelnych i antykatolickich postawa odegrały również filmy braci Siekielskich. Punktem kulminacyjnym zaś stał się atak na Jana Pawła II jako na – być może już ostatni – powszechnie uznawany w świecie autorytet moralny. Pojawił się nawet postulat jego „dekanonizacji” jako kolejny etap dekonstrukcji Kościoła.

Niewątpliwie opisywane protesty i strajki mają swój wymiar polityczny. Ruch Kobiet, który wyznaczył prezydentowi RP tydzień na wypełnienie skrajnie lewicowych roszczeń, łącznie z postulatem odsunięcia PiS od władzy, wyznaczył sobie cele polityczne. Jednakże, jak komentuje na swoim wideoblogu Radek Pyffel, klęska PiS wcale nie będzie oznaczała zwycięstwa opozycji, gdyż rozgrywająca się właśnie rewolucja zmiecie także i opozycję. Tak więc aplauz ze strony opozycji dla tych postulatów jest całkiem nieuzasadniony. Przegrywają bowiem ci wszyscy, którzy są wierni wartościom i zasadom i którzy chcą zachowania instytucji i struktur. A zatem nie o projekt polityczny tu chodzi, lecz o wojnę cywilizacyjną. Homoseksualiści walczą o prawa do zawierania małżeństw i do adopcji dzieci. Transwestyci – o prawa do zmiany płci na życzenie.

Ale to, o co walczą, nie może być prawem, gdyż prawo ma prowadzić do dobra, a nie do zła. Coś, co stoi w sprzeczności z naturą, nie może być nazwane dobrem. Aby coś nazwać dobrem lub złem, musi być odniesione do prawdy. Ta zaś musi być zgodna z rzeczywistością.

Tymczasem w płynnej, postmodernistycznej rzeczywistości prawda obiektywna nie istnieje, a słowa zmieniają swoje znaczenie. Czy tak samo jak kiedyś rozumiemy dziś słowa: ‘miłość‘, ‘tolerancja’? Tolerancja jako wartość absolutna? Równość jako wartość priorytetowa? Zmienione znaczeniowo słowa zmieniły ludzkie myślenie i czynią niemożliwym wzajemne porozumienie. Jeśli się tym pogodzimy, to jak możemy ocalić demokrację? Alexis de Tocqueville w dziele pt. O demokracji w Ameryce wyraził pogląd, że choć demokracja jest przyszłością Europy, to jednak dążenie do równości może jej zagrozić, ponieważ normy w niej są dostosowane do woli większości. Był on przekonany, że demokracja nie przetrwa utraty wiary chrześcijańskiej, gdyż samostanowienie wymaga jednakowego, wspólnego spojrzenia na prawdy moralne. Podobnie też myślał papież Jan Paweł II, który w encyklice społecznej Centesimus annus napisał: „Historia uczy, że demokracja bez wartości łatwo przeradza się w jawny lub zakamuflowany totalitaryzm”.

Spróbujmy w tym świetle spojrzeć na to, co z obserwowanych ostatnio postaw wynika dla Polski i dla całej Zachodniej cywilizacji zbudowanej przecież na wartościach chrześcijańskich. Wolność absolutna, zdegradowany i uprzedmiotowiony człowiek. Czym będzie ów nowy porządek świata? Karta praw zwierząt obok Karty Praw Człowieka? Czyżby to wszystko dokonywało się samoistnie i spontanicznie? Niezależnie od odpowiedzi, trzeba nazwać to, co się teraz dzieje, wojną cywilizacyjną. Wbrew narzucającym się obrazom, nie można jej sprowadzać do brutalnych starć ulicznych i protestów. To wszystko jest tylko unaocznionymi jej skutkami, które wskazują na istotę problemu. Obsceniczne słownictwo, akty przemocy i barbaryzacja demonstrantów świadczą albo o ich skrajnej demoralizacji albo o całkowitej niezdolności do panowania nad swymi emocjami. Obie diagnozy mogą budzić poważne zaniepokojenie. Uznanie, że mamy do czynienia z wojną cywilizacji, stawia każdego wobec konieczności opowiedzenia się po stronie cywilizacji życia lub cywilizacji śmierci. Nikt nie może pozostać biernym obserwatorem tej wojny. Wszyscy zmuszeni jesteśmy wziąć w niej udział. Tylko jak?

Wygląda na to, że przegraliśmy bitwę o język. A Kościół katolicki, zwłaszcza w swoich strukturach hierarchicznych, zdaje się być coraz mniej widoczny. Czy wobec tego wierzący katolicy i konserwatyści są na pozycji przegranej?

Prawdziwą przyczyną tych „rzeczy nowych” – twierdzi Rod Dreher w książce pt. Opcja Benedykta – jest pustka duchowa wytworzona przez ateizm, który pozostawił młode pokolenia bez drogowskazów.

We wstępie do swojej książki przytoczył fragment wypowiedzi Josepha Ratzingera: „Kościół czeka poważny kryzys, który drastycznie ograniczy liczbę wiernych i jego wpływy (…) Będzie niewielki i będzie musiał zacząć od nowa, mniej więcej od początku. (…) To sprawi, że będzie ubogi i stanie się Kościołem cichych… W totalnie zaplanowanym świecie ludzie będą strasznie samotni. Uświadomią sobie, że ich egzystencja oznacza „nieopisaną samotność”, a zdając sobie sprawę z utraty z pola widzenia Boga, odczują grozę własnej nędzy. Wtedy i dopiero wtedy – w małej owczarni wierzących odkryją coś zupełnie nowego: nadzieję dla siebie, odpowiedź, której zawsze szukali”. Wypowiedź ta pochodzi z roku 1969 i dziś nazywana jest proroctwem Benedykta XVI. Może być odczytywana w kluczu obecnego czasu. Pokazuje, że uczciwi konserwatyści i katolicy muszą zaangażować się w swoją wiarę i obronę fundamentalnych wartości w świecie, który staje się dla nich coraz bardziej wrogi.

Przy tym poziomie agresji jest już za późno na dialog społeczny, ale zawsze jest czas na jasne przedstawienie nauki Kościoła i osobistych przekonań bez względu na konsekwencje. Oczywiście wymaga to dużej odwagi cywilnej i wiary nie tylko deklarowanej.

Rod Dreher proponuje „wypracowanie nowatorskich, wspólnotowych rozwiązań”, które pomogą wytrwać w wierze i wartościach. Domaga się też dokonania osobistego wyboru, czy „jesteśmy gotowi zrobić decydujący zwrot ku prawdziwie kontrkulturowemu przeżywaniu chrześcijaństwa, czy też skażemy nasze dzieci i wnuki na asymilację”. Obrona własnej wiary i rzeczy świętych jest również po to, aby za jej sprawą rzeczywistość, w której przyszło nam żyć, przemieniała się w taki sposób, jak przed wiekami dokonało się to za sprawa reguły św. Benedykta i mnichów, którzy według niej żyli.

„Autentyczna demokracja możliwa jest tylko w państwie prawnym i w oparciu o poprawną koncepcję osoby ludzkiej. Wymaga ona spełnienia koniecznych warunków, jakich wymaga promocja zarówno poszczególnych osób, przez wychowanie i formację w duchu prawdziwych ideałów, jak i „podmiotowości” społeczeństwa, przez tworzenie struktur uczestnictwa oraz współodpowiedzialności.  – napisał Jan Paweł II w encyklice Centesimus annus (CA 46).

Budujcie Arkę przed potopem
Niech was nie mami głupców chór!
Budujcie Arkę przed potopem
Słychać już grzmot burzowych chmur!
Zostawcie kłótnie swe na potem
Wiarę przeczuciom dajcie raz!
Budujcie Arkę przed potopem
Zanim w końcu pochłonie was!

– brzmią słowa ballady Jacka Kaczmarskiego.

Artykuł s. Katarzyny Purskiej USJK pt. „»Budujmy Arkę przed potopem«” znajduje się na s. 6 grudniowo-styczniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021.

 


  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł s. Katarzyny Purskiej USJK pt. „»Budujmy Arkę przed potopem«” na s. 6 grudniowo-styczniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Odchodzą ostatni z pokolenia Niezłomnych. Kpt. Tadeusz Jurkowski, 10.10.1926 – 27.12.2020, żołnierz AK i WiN

Bo góry mogą się poruszyć i pagórki się zachwiać, ale miłość moja nie odstąpi od ciebie i nie zachwieje się moje przymierze pokoju, mówi Pan, który ma litość nad tobą (Iz 54,10)

W Uroczystość Świętej Rodziny 27 grudnia br. odszedł do Pana śp. Tadeusz Jurkowski.

Patriota, człowiek prawy, pracowity, wierny, dzielny, o bardzo szerokich zainteresowaniach i wszechstronnej wiedzy.

Od roku 1955 do 2005 mąż śp. Heleny (1031-2005). Ojciec czworga dzieci, dziadek 15 wnuków, pradziadek 21 prawnuków. Inżynier mechanik, projektant wielu budów i instalacji przemysłowych w Polsce i za granicą.

W dniu 90 urodzin | Fot. archiwum prywatne

Członek Armii Krajowej i Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość. Wiceprezes Ogólnopolskiego Środowiska Żołnierzy AK korpusu „Jodła”, kapitan Wojska Polskiego. Odznaczony Krzyżem AK, Krzyżem Zrzeszenia WiN, Krzyżem Partyzanckim, Złotym Krzyżem Zasługi, Krzyżem Okręgu Radomsko-Kieleckiego AK, Medalem Pro Memoria, Medalem Pro Patria, Odznaką Akcji „Burza”, Odznaką Weterana Walk o Niepodległość i in. Po wojnie aż do lat siedemdziesiątych nękany przez służby bezpieczeństwa PRL.

Msza św. pogrzebowa śp. Tadeusza Jurkowskiego odbędzie się 4 stycznia (poniedziałek) o godz. 10.30 w kościele pw. św. Andrzeja Boboli w Warszawie, przy ul. Rakowieckiej 61. O godzinie 12.00 nastąpią obrzędy pogrzebowe na Cmentarzu Wolskim, kwatera 111, rz. 2, miejsce nr 9.

Niech aniołowie zaniosą go do raju i z Chrystusem Zmartwychwstałym ma radość wieczną!

Modlimy się i prosimy o pamięć i modlitwę za Zmarłego Tadeusza i za wszystkich, dla których Bóg, Honor i Ojczyzna były i są ważne.

Córki i synowie z rodzinami

Minęła 39 rocznica pacyfikacji kopalni „Wujek” przez milicję, ZOMO i wojsko. Relacje uczestników i świadków wydarzeń

Do akcji pacyfikacyjnej zamierzano wysłać 1471 funkcjonariuszy milicji oraz 720 żołnierzy. Postanowiono, że wojsko użyje przeciwko strajkującym 22 czołgów i 44 bojowych wozów piechoty.

Sebastian Reńca

Pierwsze pacyfikacje strajków w województwie katowickim miały miejsce już w poniedziałek 14 grudnia 1981 r. Informacje o brutalnym zachowaniu zomowców wobec strajkujących robotników docierały do kopalni „Wujek”. Górnicy postanowili, że nie pozwolą tak łatwo wejść ZOMO na teren ich zakładu pracy, by ich spałowało, i zaczęli przygotowywać sobie prymitywną broń, np. w postaci stylisk czy łańcuchów. W kilku miejscach kopalni postawili również barykady.

16 grudnia 1981 r., zanim doszło do ataku na kopalnię, do strajkujących górników przyszli: dyrektor Zaremba, płk Piotr Gębka – zastępca szefa Wojewódzkiego Sztabu Wojskowego – wraz z płk. Czesławem Piekartem oraz wiceprezydentem Katowic, Jerzym Cyranem. Spotkali się ze strajkującymi przed łaźnią łańcuszkową. Próbowali nakłonić ich do przerwania protestu, argumentując, że „Wujek” jest ostatnią strajkującą kopalnią. Odpowiedziały im gwizdy, po czym strajkujący odśpiewali hymn polski; wojskowi przyjęli postawę na baczność. Na zakończenie spotkania poinformowano górników, że najpóźniej do godziny 11.00 mają opuścić kopalnię.

Strajkujący odpowiedzieli, że jeżeli na teren zakładu wkroczy wojsko, nie będą się bić z żołnierzami i zakończą strajk, jednak jeśli zostaną zaatakowani przez ZOMO, zamierzają się bronić. W tym czasie kopalnię otoczyły oddziały formacji milicyjnych oraz czołgi i wozy bojowe.

Decyzja o „odblokowaniu” kopalni zapadła dzień wcześniej – 15 grudnia 1981 r., na posiedzeniu Wojewódzkiego Komitetu Obrony w sali telekonferencyjnej Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach. Do akcji pacyfikacyjnej zamierzano wysłać 1471 funkcjonariuszy milicji oraz 720 żołnierzy. Postanowiono, że wojsko użyje przeciwko strajkującym 22 czołgów i 44 bojowych wozów piechoty.

Atak

Jeszcze nie upłynął termin ultimatum danego strajkującym, gdy siły milicyjno-wojskowe zaczęły akcję „odblokowania” od „oczyszczenia przedpola”. Milicja użyła armatek wodnych i gazów łzawiących do rozpędzenia ludzi zgromadzonych przed kopalnią. Byli to w większości mieszkańcy pobliskiego osiedla oraz rodziny strajkujących, którzy trzeci dzień wspierali górników. Pierwszy atak na kopalnię nastąpił od strony bramy kolejowej.

– Jak ZOMO na nas szło, pałami uderzali w tarcze. Do obrony miałem trzonek od kilofa, inni mieli to samo, jeszcze inni jakieś pręty, łańcuchy. Ponadto rzucaliśmy w nich śrubami. Oni szli na nas, a my na nich. I tak było kilka razy – opowiada Kazimierz Bodejko, górnik, który brał udział w strajku. – Jak odrzucaliśmy w stronę ZOMO gaz, świece dymne, to trochę poparzyłem dłoń. Nad nami latał śmigłowiec i był ogromny huk, bo z czołgów strzelali chyba „ślepakami”. No i cała kopalnia została zagazowana. Oczy piekły, łzawiły, a dym dusił człowieka.

Tamten atak się nie powiódł. Po pierwsze, czołg, który miał torować drogę milicjantom, zawisł na barykadzie. Po drugie, górnicy zatrzymali trzech funkcjonariuszy MO. (…)

Andrzej Głowacz, dowodzący ZOMO, postanowił negocjować z górnikami, lecz rozmowy zostały przerwane, kiedy nadleciał śmigłowiec. Gdy przy bramie głównej kolejne ataki zomowców załamywały się, na teren kopalni weszli funkcjonariusze plutonu specjalnego ZOMO, uzbrojeni w pistolety maszynowe typu PM-63 „RAK”. Z rampy magazynu odzieżowego oddali strzały w kierunku górników…

Zbrodnia

– Gdy zniknęła chmura dymów, zauważyłem leżącego górnika. Od bramy i czołgu to była odległość około 50 metrów, a od magazynu około 70 metrów. Chciałem do niego podbiec i ściągnąć go za narożnik kotłowni. W tym momencie zostałem ranny. Poczułem szarpnięcie. W pierwszym momencie pomyślałem, że zostałem uderzony petardą. Dopiero gdy odskoczyłem za narożnik, zobaczyłem, że z rękawa cieknie mi krew. Wtedy zrozumiałem, że używają ostrej amunicji, wcześniej byłem przekonany, że strzelają „ślepakami” – wspomina Stanisław Płatek, przywódca strajku w kopalni „Wujek” i jeden z czterech skazanych przed sądem wojskowym w lutym 1982 r.

Zomowcy z plutonu specjalnego strzelali „w łeb i na komorę”, co w ich slangu oznacza celowanie w głowę i klatkę piersiową. Górnicy, którzy zostali zastrzeleni, byli trafieni w głowę, klatkę piersiową, brzuch i w jednym wypadku w szyję. Podobnie było w przypadku tych, którzy przeżyli postrzał. (…)

Już 20 stycznia 1982 r. wojskowa prokuratura umorzyła śledztwo w sprawie strzałów w kopalni „Wujek”. Według prokuratora porucznika Janusza Brola, funkcjonariusze plutonu specjalnego działali w obronie własnej „w celu odparcia bezpośredniego, gwałtownego i bezprawnego zamachu na ich życie i zdrowie”, przy czym każdy z nich „starał się kierować strzały w górę”. W dalszej części uzasadnienia prokurator przyznał, że w ten sposób oddanym strzałom „nie można dać w pełni wiary, bowiem przeczą temu skutki, do jakich użycie broni doprowadziło”. W toku śledztwa nie zdołano stwierdzić, kto strzelał w górę, a kto w ludzi, „niemniej jednak w świetle poczynionych w sprawie ustaleń i ocen prawnych użycia broni, okoliczność ta ma znaczenie drugorzędne”!

Cały artykuł Sebastiana Reńcy pt. „Krwawa środa w Katowicach” znajduje się na s. 1 i 2 grudniowo-styczniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021.

 


  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Sebastiana Reńcy pt. „Krwawa środa w Katowicach” na s. 1 grudniowo-styczniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Prof. Nowak: Rzeczywistość 2020 roku pokazuje jak łatwo niszczyć wszelki porządek

Prof. Andrzej Nowak komentuje przebieg 2020 roku twierdząc, że koronawirus powinien być dla nas nauczycielem pokory.

Sądze, że koronawirus uczy niektórych z nas pokory, ponieważ wszystkie plany i przewidywania, łatwo mogą nie dojść do skutku. Historia toczy się inaczej niż to sobie planujemy – mówi gość Krzysztofa Skowrońskiego.

Jak dodaje: Musimy odwoływać się do sił większych od naszych, robiąc co w naszej mocy, aby życie układało się dobrze, jednak szaleństwo politycznej poprawności oraz agresywne manifestacje, doprowadziły do masowych zakażeń w wielu krajach.

Prof. Nowak uważa, że system bez wolności potrafi wykorzystać kryzys w celu osłabienia i przygotowania niewoli w świecie zachodnim. Ten, kto ma wielkie możliwości i pieniądze utwierdza się w fakcie, że może kierować i manipulować innymi. Dzisiaj poprzez nowoczesne technologie to niebezpieczeństwo staje się większe niż kiedykolwiek wcześniej.

Rzeczywistość 2020 roku pokazuje jak łatwo jest obracać świat do góry nogami, siać chaos, pobudzać nienawiść i niszczyć wszelki porządek – zaznacza.

Prof. Andrzej Nowak komentuje również przebieg roku Jana Pawła II oraz amosferę panującą w polskiej polityce twierdząc, że mamy do czynienia z paradoksem politycznym.

M.N.