Wariactwo rewolucji kulturowej skończy się jak wszystkie poprzednie / Jadwiga Chmielowska, „Śląski Kurier WNET” 82/2021

Współcześni siewcy nienawiści idą drogą Hitlera i Stalina. W 1980 roku chodziliśmy dumnie, na złość komunistom, ze znaczkami „element antysocjalistyczny”. Może teraz czas na znaczek „patriota”?

Jadwiga Chmielowska

Kwiecień plecień wciąż przeplata trochę zimy, trochę lata. Przyroda budzi się ze snu. Czy my przebudzimy się po pandemii? Nie po tej covidowej, atakującej ciało, ale tej gorszej, niszczącej nasze mózgi i serca. Odkąd kłamstwo jako postprawda i zło w postaci relatywizmu zaczęły zagłuszać prawdę i dobro – my, ludzie, zaczynamy, błądząc po manowcach, gubić swoje człowieczeństwo.

Prof. Andrzej Nowak przypomina o odwiecznym dylemacie w historii myśli politycznej. Już Platon rozważał: „na czym ma polegać sprawiedliwość w polityce. (…)

Machiavelli zaś zostawia następnym pokoleniom następującą »receptę«: trzeba przemocą realizować swoje interesy, ale jednocześnie tak oprawiać w piękne słowa tę ich bezwzględną siłę i brutalność, żeby powstawało wrażenie działania w imię dobra wspólnego.

Połączenie siły i udawania, siły i manipulowania, siły i propagandy – to jest istota polityki według Machiavellego, który porzuca całkowicie odniesienia moralne dla świata polityki”.

Przyszło nam żyć w świecie makiawelizmu: wszystko dozwolone, zmiany pojęć i języka mają pozwolić na sterowanie społeczeństwami.

Już Francuzi po rewolucji w XVIII wieku zmienili nazwy miesięcy, a Hitler w wieku XX nakazał tropić nazwy żydowskie w języku niemieckim i eliminować je. I tak na przykład nie wolno było używać nazwy jednostki częstotliwości Herz – bo pochodziła od nazwiska Żyda. Zrobił się taki bałagan, że po kilku latach wrócono do normalności.

Teraz rewolucjoniści kulturowi znów chcą wykasować wiele pojęć i zastąpić je nowymi. Skończy się to wariactwo tak samo, jak poprzednie. Współcześni siewcy nienawiści idą drogą Hitlera i Stalina. Etykiety „Żyda”, „wroga ludu”, „kontrrewolucjonisty” zostały zastąpione przez „klerykała”, „antysemitę” i „faszystę”. Obecnie „antysemitą” może być nawet Żyd, a twórcom „nowego ładu” to nie przeszkadza. W 1980 roku chodziliśmy dumnie, na złość komunistom, ze znaczkami „element antysocjalistyczny”. Może teraz czas na znaczek „patriota”?

Dzieci autora książki o żołnierzu wyklętym, zatytułowanej Chrystus za nas, my za Chrystusa, są piętnowane w przedszkolu jako „dzieci faszysty”. Siewcom nienawiści wydaje się, że wszystko mogą. Nieprzypadkowy jest atak środowisk oszalałych z nienawiści na IPN, SDP i Daniela Obajtka za polonizację mediów. Borys Budka otwarcie zapowiedział likwidację na uniwersytetach kierunków historii i teologii. „Nowy człowiek”, w pełni zniewolony, nie ma czerpać wiedzy z doświadczenia, tradycji i wiary przodków.

Profesor Andrzej Nowak przestrzega: „III RP jest przecież silniejsza niż okrojona Polska po drugim rozbiorze, także militarnie, i choć nie jesteśmy potęgą, to deklarując samodzielność, niezależność, budzimy niepokój i złość w imperialnych stolicach”.

„Pobudzona została furia – dziś postępowych – kolonizatorów, którzy chętnie nazywają siebie emancypatorami. Zatem próbuje się nas spacyfikować, stosując kamuflaż ideologiczny znany już w starożytności i zalecany przez Machiavellego”. Ratunek prof. Nowak widzi w idei Międzymorza.

Ksiądz Franciszek Blachnicki, którego setną rocznicę urodzin obchodzimy, wskazał Kościołowi nową drogę do serc młodzieży. Może hierarchowie skorzystaliby z tej sprawdzonej metody?

„Bóg jest miłością, a miłość poznaje się, oddając za siebie nawzajem życie, tak jak Jezus oddał swoje życie za nas” (z homilii księdza Madan Sual Singha z archidiecezji Cuttack-Bhubaneswar w Indiach). Jezus nauczał:

„Bo kto chce zachować swoje życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, ten je zachowa. Bo cóż za korzyść ma człowiek, jeśli cały świat zyska, a siebie zatraci lub szkodę poniesie?”.

Nie lękajmy się, zło przeminie jak covid. Chrystusowego Kościoła bramy piekielne nie przemogą. Jezus pokonał śmierć. Zmartwychwstał.

Artykuł Jadwigi Chmielowskiej, Redaktor Naczelnej „Śląskiego Kuriera WNET”, znajduje się na s. 1 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 82/2021.

 


  • Kwietniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł wstępny Jadwigi Chmielowskiej, Redaktor Naczelnej „Śląskiego Kuriera WNET”, na s. 1 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 82/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Dr Jabłonka: Może Wołodarka to ostatnia stacja drogi krzyżowej narodu białoruskiego. Tam siedzi przyszły rząd Białorusi

Zamek Piszczałowski służył za więzienie carowi, Sowietom, a teraz Łukaszence. Krzysztof Jabłonka przybliża tragiczne dzieje związane z tym miejscem.

Dr Krzysztof Jabłonka przybliża dzieje mińskiego więzienie na ul. Wołodarskiego. Zanim ulica ta w czasach sowieckich zyskała swoją obecną nazwę, położonym przy niej Zamku Piszczałowskim trzymano dekabrystów. Byli to oficerowie rosyjscy, którzy po śmierci Aleksandra I w 1825 r. zorganizowali powstanie w imię wprowadzenia rządów konstytucyjnych w Rosji.

Nazwano go Zamkiem Piszczałowskim, gdyż rzeczywiście wygląda jak zamczysko krzyżackie. Posiada cztery okrągłe baszty.

Zamek Piszczałowski „gościł” później polskich powstańców listopadowych i styczniowych. W okresie sowieckim było to więzienie NKWD, które

Odegrało straszną rolę w tak zwanej Akcji Polskiej, czyli masowym zabijaniu Polaków, których liczby nie wiem, czy się kiedykolwiek doliczymy.

[related id=34351 side=right] Chodzi o aresztowania i egzekucje obywateli sowieckich polskiego pochodzenia w latach 1937-1938. Ludzi tych wyszukiwano na zasadzie „książki telefonicznej”, czyli po polskobrzmiących nazwiskach. Historyk wyjaśnia, że po niepowodzeniu eksperymentu, jakim były utworzone na polskich dalszych Kresach, Polskie Rejony Narodowe: Marchlewszczyzna w ramach Ukraińskiej SRR i Dzierżyńszczyzna na terytorium Białoruskiej SRR, Sowieci postanowili wymordować Polaków.

Kolejnym tragicznym wydarzeniem była ewakuacja więzienia w 1941 r. Po agresji Niemiec na ZSRR sprowadzono do niego więźniów z innych więzień. Następnie przed wkroczeniem Niemców do Mińska pognano więźniów drogą do Mohylewa. W czasie postojów na drodze do Czerwienia NKWD przeprowadzało egzekucje więźniów. Ponieść śmierć mogło wówczas nawet 18 tys. ludzi. Rozmówca Jaśminy Nowak zauważa, iż w 2008 r. zawaliła się jedna z zamkowych wież.

Miejmy nadzieję, że całe więzienie się zawali, razem z ustrojem.

Wyjaśnia, że więzienie jest stare, nieremontowane i pordzewiałe. Porównuje je do paryskiej Bastylii. Sądzi, że kiedyś będzie w tym miejscu muzeum, takie jak na Rakowieckiej, gdyż

Tam siedzi przyszły rząd wolnej Białorusi.

W więzieniu w Mińsku zwanym Wołodarką przetrzymywani są obecnie Wiktar Babaryka i Siergiej Cichanouski, a od niedawna także Andrzej Poczobut. Dr Jabłonka podkreśla, aby nie wierzyć Wikipedii, która wśród więźniów Zamku Piszczałowskiego wymienia Józefa Piłsudskiego. W rzeczywistości działacz socjalistyczny nigdy tam nie przebywał.

Posłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.P.

Wolny świat sam sobie odebrał prawo do bycia moralnym drogowskazem / Krzysztof Skowroński, „Kurier WNET” 82/2021

Putin oznajmił Amerykanom, że dokonali ludobójstwa na Indianach, wzbogacili się na niewolnictwie i są rasistami. I nie mieli na to żadnej odpowiedzi, bo wpadli w pułapkę własnej czarnej propagandy.

Krzysztof Skowroński

Kolejna Wielkanoc w zamknięciu. Będzie więcej czasu na przeczytanie „Kuriera WNET”. Ale to słaba pociecha. Mamy dość i czujemy się bezradni. Od roku patrzymy, o ile to możliwe, w oczy nietoperzowi z Wuhan i pytamy: czy to on? W poprzednich numerach naszej Gazety Niecodziennej został uniewinniony. W tym numerze Adam Gniewecki zajął się Billem Gatesem. Warto wczytać się i poznać nie tylko poglądy, ale i działania jednego z najbogatszych ludzi na planecie.

Wygląda na to, że wolne społeczeństwa, jak zgodziły się na zamknięcie, zgodzą się na kolejne rozporządzenia. To, co wydawało się częścią spiskowej teorii, staje się naszą codziennością. Będziemy poruszać się z zieloną przepustką, świadczącą o tym, że jesteśmy zaszczepieni. I generalnie społeczeństwa przyjmą to z radością, nie chcąc wiedzieć, że to jest kolejny element inżynierii społecznej.

Mamy być kontrolowani, a nasz los powierzony sztucznej inteligencji. Ale dość tego! Profesor Andrzej Nowak w wywiadzie dla naszego radia, który drukujemy w tym wydaniu „Kuriera WNET”, powiedział: zaszczepmy się i przystąpmy do walki o naszą wolność.

Bo wolność trzeba cenić i rozumieć. Najlepiej rozumieją ją ci, którzy jej nie mają. Piszę te słowa w dniu święta wolnych Białorusinów, ze świadomością, że 300 km od naszej redakcji przy Krakowskim Przedmieściu trwają aresztowania i przeszukania w domach i instytucjach związanych z Polakami z Grodna. Obserwuję bezradność wolnego świata, który sam sobie odebrał prawo do bycia moralnym drogowskazem. To było widać i słychać w rozmowie amerykańskiego Sekretarza Stanu z jego chińskim odpowiednikiem. I nie tylko w tej rozmowie, a także w wypowiedzi Władimira Putina Amerykanie usłyszeli, że dokonali ludobójstwa na Indianach, wzbogacili się na niewolnictwie i są rasistami. I nie mieli na to żadnej odpowiedzi. Bo wpadli w pułapkę własnej czarnej propagandy, podważającej ciągłość historyczną.

Kraj, w którym się burzy własne pomniki i przestaje szanować swoją historię, musi wiedzieć, że w konsekwencji inni przestaną się z nim liczyć. To są sidła, które zastawili Demokraci i sami w nie wpadli.

A w Europie niestety wcale nie jest lepiej. Jak słucha się niektórych debat w Parlamencie Europejskim, można odnieść wrażenie, że obserwujemy dom wariatów. Ale to tylko wrażenie, zakrywające prawdziwy sens zdarzeń. Przypomnijmy, że zanim rozpoczął się covid, wiele państw europejskich było na skraju bankructwa. Pandemia ich nie uratowała, ale dała usprawiedliwienie politykom i ekspertom. Dzięki wirusowi z Wuhan ich władza się wzmocniła i sami sobie przyznali mandat na dokonanie rewolucji zwanej Wielkim Resetem. Podobno może on się skończyć likwidacją pieniądza i prywatnej własności. I tu znowu zachęcam do przeczytania artykułu o Billu Gatesie, bo w „Kurierze WNET” ciągle szukamy odpowiedzi na różne pytania, a nietoperze niestety nie potrafią mówić.

Artykuł Krzysztofa Skowrońskiego, Redaktora Naczelnego „Kuriera WNET”, znajduje się na s. 1 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 82/2021.

 


  • Kwietniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł wstępny Krzysztofa Skowrońskiego, Redaktora Naczelnego „Kuriera WNET”, na s. 1 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 82/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Prof. Żaryn: Przed nami bardzo długa walka w obronie prawdy i w obronie nauki historycznej przed ideologią

Historyk komentuje artykuł z tygodnika „New Yorker”, w którym autorka oskarżyła naród polski o eksterminację 3 milionów Żydów.

Profesor Jan Żaryn odnosi się do artykułu opublikowanego przez Mashę Gassen w tygodniku „New Yorker”, którego tezą było to, iż naród polski ponosi odpowiedzialność za śmierć 3 milionów żydowskich współobywateli. Ocenia, że głoszenie takich teorii jest mieszaniną ignorancji i złej woli.  Jak ubolewa, coraz częściej mamy do czynienia z próbami opisywania historii w sposób sprzeczny z prawidłami nauki. Opisywanie dziejów służy, niestety, bardzo często do walki ideologicznej.

Kłopot polega na tym, że w tej chwili to nie jest spór poza światem nauki, tylko wewnątrz świata nauki. My, jako historycy, przestaliśmy być podporządkowani jeśli chodzi o definicję historii jako nauki.

Pocieszające może być jednak to, że poglądy takie jak Mashy Gassen są szeroko potępiane.

Proszę zauważyć, że autorka tego artykułu musiała się wycofać ze swojej tezy, co oznacza że istnieje pewna granica, po wyjściu za którą nie ma środowiska zainteresowanego podtrzymaniem takiego kłamstwa.

Gość „Popołudnia WNET” wskazuje, że aby rzetelnie zajmować się naukami humanistycznymi, konieczne jest przestrzeganie zasad moralnych. Mówi o konieczności prowadzenia aktywnych działań w obronie prawdy historycznej.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.W.K.

Polska – kłopotliwy lokator we Wspólnym Europejskim Domu / Jan Martini, „Wielkopolski Kurier WNET” nr 81/2021

Gerhard Schroeder: „Zawierzcie mojej metodzie, ja wam dostarczę wschodnie landy w taki sposób, że ich dzisiejsi administratorzy, Polacy, będą wam wdzięczni za to, że wreszcie zostali Europejczykami”.

Jan Martini

Kłopotliwy lokator we Wspólnym Europejskim Domu

Tradycja uzgadniania spraw dotyczących Polski bez udziału Polaków jest bardzo stara i datuje się od czasów przedrozbiorowych, choć najlepszym tego przykładem jest kongres wiedeński. Większość problemów związanych z końcem epoki napoleońskiej uzgodniono szybko, natomiast podział ziem polskich wywołał takie kontrowersje, że potrzeba było aż 10 miesięcy kłótni, by znaleźć „sprawiedliwe” rozwiązanie.

Również w Teheranie i Jałcie „sprawa polska” należała do tematów najtrudniejszych, co przyznał prezydent Roosevelt, mówiąc „ten kraj sprawia NAM kłopoty już 300 lat” (Stalin się skwapliwie zgodził).

Znaleziono rozwiązanie zadowalające wszystkich z wyjątkiem Polaków, choć ci mieli obiecane wolne wybory i rząd koalicyjny z udziałem polityków londyńskich. Stalin postawił tylko jeden warunek – miał to być rząd przyjazny Związkowi Radzieckiemu. Dzięki ofiarnej pracy Arona Pałkina i ekipie jego fałszerzy w wyborach roku 1947, mieliśmy takie rządy niemal pół wieku.

Jeszcze przed okresem pierestrojki w ZSRR, wśród światowych gremiów decyzyjnych zapadła decyzja o renegocjacji umowy jałtańskiej i ustaleniu nowego podziału stref wpływów w Europie.

Czyżby kanclerz Helmut Schmidt, przesyłając gratulacje gen. Jaruzelskiemu za sprawną pacyfikację Solidarności, już w 1982 roku wiedział, że proces zjednoczenia Niemiec wymaga „normalizacji” w Polsce?

Ale negocjacje w sprawie nowego urządzenia Europy zaczęły się na dobre wraz z nastaniem ery Gorbaczowa. W tym celu zorganizowano kilka spotkań, z których pierwszym było tajne spotkanie sowiecko-amerykańskie w Genewie w 1985 roku.

Na konferencji w Reykjaviku, zwanej małą Jałtą, przy okazji rozmów o zjednoczeniu Niemiec i ewakuacji Żydów z ZSRR sekretarz Gorbaczow uzyskał obietnicę, że po zmianie ustroju w państwach „demokracji ludowej” komuniści nie będą „represjonowani” i umożliwi się im „uczestnictwo w życiu gospodarczym”. Tak więc komunistyczni przestępcy uzyskali gwarancję bezkarności, a nomenklatura partyjna dostała przyzwolenie na uwłaszczanie się na majątku państwowym.

Na tym spotkaniu z pewnością poruszano też bardzo ważną „sprawę polską”, jednak bez pytania o zdanie Polaków, aby nie komplikować i tak trudnych rokowań. Prawdopodobnie ówczesne ustalenia do dziś nas obowiązują, a przy Okrągłym Stole zostały jedynie „klepnięte”.

W tym czasie minister spraw zagranicznych ZSRR E. Szewardnadze powiedział dziennikarzom, że Związek Radziecki może się zgodzić na zjednoczenie Niemiec pod warunkiem stworzenia między Rosją i Niemcami strefy buforowej, a więc obszaru o ograniczonej suwerenności, bez przemysłu i armii.

W tym kontekście można inaczej spojrzeć na poczynania naszych „mężów stanu” – likwidatorów polskiego przemysłu i polskiej armii: po prostu realizowali oni plan wytyczony kilka lat wcześniej. Po wykonaniu zadania zostali zresztą nagrodzeni. Bronisław Komorowski postrzegany jest jako jowialny safanduła, ale zajmując się 10 lat sprawami obronności, sprawnie „sprowadził do parteru” zdolności bojowe polskiego wojska. Nie udało mu się tylko zlikwidować słynnej Szkoły Orląt w Dęblinie.

Wbrew utartym opiniom, polski przemysł wcale nie był w całości przestarzały – za pożyczone pieniądze zakupiono licencje, sprowadzono nowoczesne maszyny i zbudowano spory potencjał przemysłowy, który – jak się okazało – był przeszkodą w drodze do niepodległości.

Dokładnie to wyjaśnił pewien amerykański senator Andrzejowi Gwieździe: „z waszym potencjałem i zarobkami rzędu centów za godzinę zdestabilizujecie światową gospodarkę. Dlatego nie możemy poprzeć waszej niepodległości”.

Dla Amerykanów było oczywiste, że Polska po przemianach będzie mieć ograniczoną suwerenność, natomiast my musieliśmy się dopiero o tym przekonać. Co i raz dowiadywaliśmy się, że nie można zrobić lustracji, ukarać komunistycznych przestępców, nie wolno „ruszać” MSZ, „wolnych” mediów, „autonomicznych” uczelni czy „niezawisłych” sądów (co – jak ujawnił M. Święcicki – wynika z umowy Okrągłego Stołu). Dopiero po latach minister spraw wewnętrznych B. Sienkiewicz – człowiek, który powinien być najlepiej zorientowany w sytuacji – ze zdziwieniem skonstatował, że „państwo polskie istnieje tylko teoretycznie”.

Taka sytuacja wynika wprost z istoty naszej polskiej pierestrojki – fragmentu porozumienia międzynarodowego, które obejmowało „upadek komunizmu”, zjednoczenie Niemiec, operację „Most” (ewakuacja Żydów z Rosji), konwersję długów państw bloku sowieckiego i inne. Także na „odcinku polskim” decyzyjne gremia międzynarodowe musiały rozwiązać wiele problemów. Oprócz zabezpieczenia roszczeń właścicieli polskich długów, trzeba było ograniczyć przemysł, zredukować armię i przekonać miliony patriotycznych Polaków, że nie ma już komunizmu i są wolni. Uznano, że tak odpowiedzialne zadania są w stanie wykonać jedynie dysponujący odpowiednim aparatem komuniści, więc należy ich otoczyć opieką przed mściwością Polaków.

Nie wiemy, czy już w 1985 r. podczas spotkania gen. Jaruzelskiego z D. Rockefellerem w Nowym Jorku padła propozycja prezydentury, ale wiadomo, że Jaruzelski jako człowiek z dobrego domu, mający poczucie taktu, nie chciał tego zaszczytu. Ale nie chciał też podzielić losu Żiwkowa, Honeckera czy Ceausescu, dlatego przychylił się do prośby Amerykanów (niewątpliwie uzgodnionej z Moskwą).

Tak o sprawie pisał w swoim pamiętniku prezydent G. Bush: „Powiedziałem, że jego odmowa kandydowania może mimo woli doprowadzić do groźnego w skutkach braku stabilności i nalegałem, aby przemyślał ponownie swoją decyzję. Zakrawało to na ironię, że amerykański prezydent usiłuje skłonić przywódcę komunistycznego do ubiegania się o urząd publiczny”.

Minister spraw wewnętrznych w rządzie SLD, Zb. Siemiątkowski, ujawnił, że za zgodą gen. Kiszczaka w 1989 r. cały Departament I wywiadu przeszedł na „stronę amerykańską”. Mimo „upadku komunizmu” dawne służby komunistycznie miały się świetnie w „wolnej Polsce”. Kiedy więc Maciej Zalewski – sekretarz BBN – w rozmowie z szefem CIA narzekał na panoszenie się komunistycznych agentów, usłyszał: „Zostawcie tych agentów, zostawcie tych szpiegów, wszyscy jak mieli być odwróceni, to zostali odwróceni, pracują na rzecz nowego układu. Zostawcie to w świętym spokoju. Wszystkie wasze pomysły są pomysłami idealistów, którzy nie rozumieją układu. Tak ma być”.

Amerykanie musieli sobie zdawać sprawę, że wielu (większość?) funkcjonariuszy pozostanie lojalna wobec poprzedniego „organu założycielskiego”. Chyba im to nie przeszkadzało, gdyż nowo-stara służba (np. ABW) miała strzec porządku okrągłostołowego i ustaleń międzysojuszniczych.

Z czego wynika wyjątkowość Polski?

Czechy i Węgry przyjęły opcję zerową – rozwiązały komunistyczne służby i utworzyły nowe od zera. W Czechach wprowadzono 10-letni zakaz uczestnictwa w życiu publicznym dla funkcjonariuszy komunistycznych służb i ich współpracowników. Na Węgrzech usunięto z uczelni profesorów uwikłanych w pracę dla tajnych służb. Na Słowacji wydalono 70 sędziów. W Niemczech dokonano weryfikacji stopni naukowych na uczelniach i usunięto wielką ilość sędziów z byłej NRD. Niektórym krajom wolno było dotować przedsiębiorstwa (np. stocznie) „niedozwoloną pomocą publiczną”, mianować sędziów przez gremia polityczne czy ustawowo ograniczać obcy kapitał w mediach. Żadni inni, tylko polscy europarlamentarzyści domagają się kar i furiacko atakują własny kraj. „Polska jest jedynym krajem w Unii Europejskiej, który nie uchwalił kompleksowego prawa dotyczącego zwrotu lub rekompensaty za własność prywatną” (z listu amerykańskich senatorów). Na reprywatyzację w Polsce nie zgodziła się Rosja przy zatwierdzaniu planu Sachsa („Balcerowicza”), który przewidywał reprywatyzację.

Nietrudno dostrzec, że Polska ma mniejszy zakres suwerenności niż inne kraje europejskie. Zazwyczaj państwo liczniejsze, o większej gospodarce, ma większą swobodę manewru, ale nasz potencjał paradoksalnie działa na niekorzyść polskiej podmiotowości, bo prowokuje ściślejszy nadzór.

Polska jest monitorowana i recenzowana znacznie wnikliwiej niż jakiekolwiek inne państwo. Do tego celu znakomicie nadaje się Unia Europejska, gdyż Rosji, Niemcom czy Izraelowi byłoby niezręcznie zajmować się „zagrożeniem wolności mediów” czy „brakiem praworządności” w Polsce.

Pomimo działań Balcerowicza i jego kolegów, gdy przestało istnieć 50% sektora przemysłowego (przemysł stoczniowy, flota, rybołówstwo, cementownie, cukrownie) i 85% sektora bankowego, po emigracyjnym zmniejszeniu populacji, egzystencja w miarę samodzielnego państwa w tym miejscu Europy nadal nie jest mile widziana. Jednym z bezpieczników zapobiegających zbytniej emancypacji Polski stała się reforma administracyjna J. Buzka – utworzenie „silnych samorządów” z niemal dożywotnimi prezydentami miast o kompetencjach udzielnych książąt. Reforma umożliwiła łatwą anarchizację kraju i osłabianie władzy centralnej, co obserwujemy dziś w postaci nieformalnej dwuwładzy. Polacy są powszechnie znani jako naród krnąbrny, nieprzewidywalny, trudny do prowadzenia. Dlatego wszelkie działania „wspólnoty międzynarodowej” na polskim odcinku muszą być prowadzone ze szczególną starannością, ostrożnie i nieśpiesznie.

Polska była ostatnim krajem dawnego bloku sowieckiego, z którego wyszły wojska okupacyjne, i ostatnim, w którym przeprowadzono wolne wybory. Powołany wówczas rząd premiera Jana Olszewskiego był niewątpliwie rządem polskim, mimo obecności w nim ludzi o pseudonimach znanych lub nieznanych.

Przed laty, na spotkaniu w Poznaniu J. Olszewski ujawnił ciekawą rzecz – jego zdaniem awantura o „teczki Macierewicza” była jedynie pretekstem do obalenia rządu, a decyzja zapadła już na wiosnę 1992 r., kiedy prezydent Wałęsa pojechał do Moskwy podpisywać „traktat o przyjaźni i dobrosąsiedzkiej współpracy”

Jeden z punktów „traktatu” (uzgodnionych w gremiach międzynarodowych) przewidywał przekształcenie dawnych sowieckich baz wojskowych we „wspólne eksterytorialne ośrodki polsko-rosyjskiej działalności gospodarczej”. Mimo telefonicznych ponagleń z Moskwy, Olszewski nie zgodził się na ten punkt, co uważał za największe osiągnięcie swoich krótkich rządów. To prawdopodobnie był pierwszy przykład „polskiej niesubordynacji”, który zapalił czerwoną lampkę w ośrodkach planujących globalne przemiany.

Aby się zabezpieczyć przed ponownym dojściem do władzy „niewłaściwych” ludzi, zmieniono ordynację wyborczą, wskutek której naród demokratycznie powierzył władzę… komunistom. Paradoksalnie ta sama ordynacja d’Hondta zadziałała później w drugą stronę, umożliwiając rządy PiS. Wtedy Polacy znowu wykazali niesubordynację – minister Macierewicz rozwiązał Wojskową Służbę Informacyjną – nieformalną filię sowieckiego GRU – organizatora i nadzorcę procesu pierestrojki w krajach „demokracji ludowej”. Ten naruszający globalną równowagę czyn spotkał się z dezaprobatą w wielu stolicach na Wschodzie, Zachodzie i Bliskim Wschodzie. „Problem polski” wydawał się być definitywnie rozwiązany po wydarzeniu smoleńskim z 2010 r., gdzie zginęła niemal w komplecie elita polityków Prawa i Sprawiedliwości. Ale właśnie ta tragedia stała się impulsem do zmian politycznych 2015 r., przyjętych niechętnie przez autorów „ładu postjałtańskiego”, którym rządy PiS wydają się zakłóceniem ustalonego porządku. W Polsce zawsze wszelkie próby poszerzenia zakresu podmiotowości spotykały się (i spotykają) ze zgodnym przeciwdziałaniem wszystkich zainteresowanych.

Kto miesza w polskim kotle

Istnieją na świecie szczęśliwe kraje, w których zewnętrznych agentur nie ma lub ich wpływ jest marginalny. Jednak w Polsce – jak pisał Piłsudski – „agentury, jak jakieś przekleństwo, idą dalej bok w bok i krok w krok, towarzyszą nam od urodzenia do śmierci”.

A to dlatego, że „Polska jest miejscem, w którym najostrzej zderzają się cywilizacje, kultury i filozofie naszego kontynentu, gdzie europejski dramat rozgrywa się na ciele i duszy wielkiego narodu” (Norman Davies). Największym sukcesem agentur jest przekonanie miejscowej ludności, że nie istnieją. Ale wiemy, że są, bo odczuwamy skutki ich działalności.

Premier Mazowiecki natychmiast po objęciu urzędu udał się w swoją „pierwszą podróż zagraniczną” do ambasady ZSRR, gdzie ambasador Kaszlew poinformował go (choć premier o tym doskonale wiedział), że „mamy w Polsce bardzo wielu przyjaciół, wśród których są zaufani przyjaciele”. Jednego z takich „zaufanych przyjaciół” możemy zobaczyć na filmie Nocna zmiana w scenie ze słynnym Tuskowym „panowie, policzmy głosy”. Jest tam osobnik, który nic nie mówi, ale którego Wachowski powitał po rosyjsku („zdrastwujtie”). Z pewnością „zaufanym przyjacielem” jest Leszek Miller, który otrzymał z rąk rezydenta KGB „moskiewską pożyczkę” – 1,2 mln dolarów na cele „organizacyjne” postkomunistycznej lewicy. Wydawać by się mogło, że taki fakt powinien zdyskwalifikować polityka, ale Miller – jedna z postaci „opozycji demokratycznej” – został europarlamentarzystą. Któż lepiej zadba o demokrację w Polsce, jak nie zaufani przyjaciele Rosjan?

O wadze „kierunku polskiego” w polityce rosyjskiej świadczy fakt, że rezydent KGB w Polsce zawsze był w randze generała. Także ambasadorowie Niemiec przeważnie wywodzą się ze ścisłego kierownictwa BND. Czy to przypadek, że w tym samym roku 1985, kiedy rozpoczęły się rozmowy w Genewie o przemianach i zjednoczeniu Niemiec, gen. Kiszczak wydał rozkaz zezwalający na tworzenie w Polsce własnej siatki przez Stasi? Nie ulega wątpliwości, że zasoby służb NRD zostały przejęte przez BND i być może służą do dziś. Dość przypadkowo wyszło na jaw, że po transformacji pierwszy komendant policji w woj. Dolnośląskim, płk A., był agentem Stasi. Podobnie jak jeden z dyrektorów wrocławskiej telewizji.

Być może włodarze Wrocławia i Gdańska korzystają z czyjejś pomocy przy podejmowaniu decyzji i nie można wykluczyć, że wyniki wyborów w północno-zachodniej części kraju są wynikiem czyjejś „pracy organicznej”.

Były polityk KDL, Paweł Piskorski, napisał w swojej książce, że D. Tusk dostawał w torbach plastikowych pieniądze od chadeków niemieckich na rozwój „polskiej demokracji”. Wiadomo, że ojciec zjednoczenia Niemiec – kanclerz Kohl – odszedł w niesławie, bo miał kłopoty w rozliczeniu jakichś pieniędzy. Może to te pieniądze przyczyniły się do rozkwitu talentów politycznych Donalda Tuska?

W Polsce można spotkać ludzi, którzy nie widzą problemu w przejęciu PKP przez Deusche Bahn („pociągi byłyby punktualne, klozety czyste”). Naszego głównego partnera gospodarczego postrzegamy nadzwyczaj pozytywnie i może jest to zasługa dominującej u nas prasy niemieckich właścicieli. Dziś kojarzymy Niemca jako sympatycznego, nieco zniewieściałego pacyfistę o różowych włosach i kolczyku w nosie, wyznawcę grecizmu thunbergizmu, słuchającego techno i uprawiającego wolną miłość z dowolnym partnerem bez względu na płeć, rasę czy światopogląd. Ale to się może szybko zmienić (np. gdy pojawi się charyzmatyczny przywódca), a nawet i teraz ci mili Niemcy prowadzą konsekwentną politykę, nie licząc się z interesami Polski. Po prostu realizują założenia „ładu pojałtańskiego”, które jasno sformułował jeden z jego autorów – sekretarz stanu USA Henry Kissinger:

„Trzecia Mitteleuropa ma na celu nową kompozycję Europy Środkowo-Wschodniej po wycofaniu się Sowietów. Zadaniem 80-milionowych Niemiec jest zająć ten obszar”.

Na szczęście nie grozi nam wjazd Niemców na czołgach, bo teraz „zajęcie” robi się innymi środkami, o których mówił kanclerz Gerhard Schroeder na zjeździe „Wypędzonych” w Berlinie: „Zawierzcie mojej metodzie, ja wam dostarczę wschodnie landy w taki sposób, że ich dzisiejsi administratorzy, Polacy, będą wam jeszcze wdzięczni za to, że wreszcie zostali Europejczykami”. Dotąd tylko Donald Tusk dostąpił zaszczytu bycia Europejczykiem i dostał na to certyfikat na piśmie.

Wygląda na to, że Amerykanie swoje interesy w Polsce scedowali na swojego najbliższego sojusznika – Izrael, wychodząc z założenia, że Żydzi mają tu najlepsze rozeznanie terenu. Mosad uchodzi za najskuteczniejszą służbę wywiadowczą m.in. dzięki temu, że nie musi mozolnie budować własnej siatki wywiadowczej – każdy Żyd mieszkający w dowolnym punkcie globu jest traktowany jako potencjalny współpracownik. „World Jewry” – którym to terminem określa się państwo Izrael i wpływowe kręgi żydowskie w różnych krajach świata, to obecnie ogromna potęga i główny rozgrywający w sprawach globalnych („światowe żydostwo” brzmi niepoprawnie politycznie, choć lepszego terminu nie ma). Nic dziwnego, że Polska – ważny kraj dla Żydów – jest przedmiotem ich zainteresowania. Tylko w 5 najważniejszych krajach świata ma swoje biura „Liga Przeciw Zniesławieniom”, oficjalnie uznawana za rodzaj sił zbrojnych Izraela (podlega ministerstwu obrony). Jest takie biuro w Warszawie, a więc stacjonują u nas żołnierze Izraela.

My, ludzie Solidarności, ze zdumieniem obserwowaliśmy dziwne odwrócenie sojuszy, gdy część naszych działaczy nagle zaprzyjaźniła się z komunistami. Nie wiedzieliśmy, że nasi koledzy-opozycjoniści prowadzą ważne rokowania międzynarodowe.

Równie zdziwieni byli funkcjonariusze biura paszportowego, gdy gen. Kiszczak polecił im wydać paszport dla… Adama Michnika. W Moskwie Michnik spotykał się z politykami i udzielił wywiadu dla „Komsomolskich Nowosti”, w którym wskazał na gen. Jaruzelskiego jako najlepszego kandydata na prezydenta Polski. W tym czasie Br. Geremek wystosował list do sekretarza KPZR M. Gorbaczowa ze wstępną ofertą rozpoczęcia rokowań z władzami PRL. Natomiast w liście do G. Sorosa Geremek donosił: „Związek zawodowy Solidarność i jego przywódca Lech Wałęsa ciągle posiadają szerokie poparcie społeczne. Przedstawiciele tego ruchu są w stanie myśleć realistycznie i ograniczać w świadomy sposób swe dążenia. Ruch ten może się stać odpowiedzialnym partnerem, popierającym reformy ekonomiczne i polityczne, akceptującym stopniowe wprowadzanie zmian”. Geremek miał dostęp do jakichś funduszy, bo z kręgu KPN wyszła wiadomość o jego propozycji dotacji „na działalność opozycyjną” w wysokości 50 tys. dolarów, ale pod warunkiem pokwitowania 500 tysięcy… Także głośna była sprawa pomocy finansowej dla środowiska późniejszej „Gazety Wyborczej” ze strony amerykańskich organizacji żydowskich.

Odtworzony związek Solidarność, z władzami niedemokratycznymi (nazwiska wskazał Wałęsa i zatwierdzał Kiszczak), był potrzebny do żyrowania przemian powodujących gwałtowne pogorszenie warunków życia – 40% populacji znalazło się poniżej progu ubóstwa (w „straconej dekadzie” lat 80. było to jedynie 16%). Jacek Kuroń prowadził rozmowy polityczne z funkcjonariuszami SB, które były zalegendowane jako przesłuchania. Będąc już wicepremierem, uczynił swego ulubionego esbeka Lesiaka pułkownikiem UOP. Funkcjonariusz ten wkrótce zajął się nielegalną inwigilacją polityków prawicy i zasłynął jako właściciel tzw. szafy Lesiaka.

Warto przypomnieć, że Michnik, Kuroń i Geremek nigdy NIE BYLI członkami Solidarności; mimo tego stali się „głównym rozgrywającymi” przy rokowaniach Okrągłego Stołu. Ich rola przekracza przypisywany im w Polsce status „ojców polskiej demokracji” czy twórców III RP – to mężowie stanu rangi globalnej, wykonujący powierzone im zadania wagi międzynarodowej, ale czy w interesie polskich współobywateli?

W zamian za osłonę medialną komunistów Michnik został nagrodzony monopolem na kształtowanie świadomości Polaków. Dzięki temu on i jego ziomkowie dysponują dziś mediami o jeszcze większym zasięgu niż „opcja niemiecka”.

Wspominając Okrągły Stół, St. Ciosek mówił o intensywnych kontaktach i „żydowskich strukturach poziomych” po obu stronach rokowań. Obserwował fraternizację Michnika z Urbanem, Kuronia z Kwaśniewskim itp. Wydaje się, że nastąpiło tam historyczne pojednanie zwaśnionych od 1968 r. frakcji komunistycznych – „puławian” i „natolinczyków”, a katalizatorem byli Żydzi po obu stronach. Te porozumienia są tak trwałe, bo cementują je więzi etniczne. Prof. Wieczorkiewicz oceniał udział osób pochodzenia żydowskiego w porozumieniach na 30–40%, co biorąc pod uwagę ich liczebność w społeczeństwie, jest wielkością ogromną (trudno to nazwać nawet nadreprezentacją). Nic dziwnego, że po roku 1989 ich pozycja (ukrócona w 1968) wróciła do tej z lat pięćdziesiątych. To może budzić mieszane uczucia, lecz musimy przyznać, że bezkrwawa transformacja to wymierna wartość, a była ona w dużym stopniu ich zasługą. Może nawet pokój w skali globalnej i zakończenie zimnej wojny zawdzięczamy „światowemu żydostwu”. Zazwyczaj kraj, który ma dobre stosunki z USA, nie ma takich z Rosją i na odwrót. Izrael jest jedynym krajem świata, który ma świetne kontakty z oboma supermocarstwami.

Partia PiS nigdy nie dostała szemranych „dotacji” z zewnątrz, dlatego sama partia, jak i jej szefowie uchodzili za „dziadów” na tle innych formacji. Ale też nie mieli zobowiązań i mogli się kierować tylko interesem kraju.

Nie ulega wątpliwości, że żaden rząd od 30 lat nie zrobił tyle dla Polaków, co obecny, a stopień naszej suwerenności jest najwyższy od 1939 roku. Zależność poziomu życia od suwerenności jest wyraźna – odczuliśmy to, gdy tylko udało się uzyskać status nieco wyższy niż kolonialny.

Teraz obowiązkiem rządzących jest utrzymać się przy władzy, a więc unikać ryzykownych inicjatyw ustawodawczych, które mogą spowodować odpływ elektoratu. Amerykańskie doświadczenie uczy, że sukcesy ekonomiczne i wyraźna poprawa poziomu życia nie są żadnym gwarantem wygrania wyborów. Rząd nie może liczyć na wsparcie „ulicy i zagranicy” i nie będzie mieć żadnego koalicjanta, bo wszystkie ugrupowania polityczne są twardym „antypisem”. Obecna „święta wojna” z PiS jest elementem walki o utrzymanie ustaleń Okrągłego Stołu, które zostały zakwestionowane przez tę partię. I nie jest to sprawa nasza, lokalna, tylko międzynarodowa. Dlatego nie ulega wątpliwości, że twórcy „ładu pojałtańskiego” i wszystkie agentury, niezależnie od dzielących je różnic, zjednoczą się i podejmą wysiłki, by odsunąć od władzy obecną ekipę.

Strategia Kaczyńskiego stopniowego wyrywania kawałków suwerenności, ale bez „gwałtownych ruchów”, wydaje się skuteczna. Już w III RP płk Lesiak wydał swojemu personelowi rozkaz odnośnie do Kaczyńskiego: „Trzeba go wszelkimi metodami zwalczać. Obmową, działaniami operacyjnymi, wprowadzeniem agentury”. Czyż może być lepsza rekomendacja, by popierać rząd

Portret kilku pokoleń wielkopolskiej rodziny / Maria Aleksandra Smoczkiewiczowa, „Wielkopolski Kurier WNET” nr 81/2021

Przed obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej dzieci klękały do codziennego pacierza, mówiono naturalnie po polsku, „bo jak stwierdzał ojciec: pacierz mówiony po niemiecku nie jest pacierzem”.

Maria Aleksandra Smoczkiewiczowa

Ewertowie. Portret rodziny wielkopolskiej

Dwa wieki rodzinnych dziejów „dynastii” Ewertów są typowe dla ludności pogranicza polsko-niemieckiego. W tej części naszego kraju małżeństwa mieszane narodowościowo były

dość powszechne. Na powstanie takich związków w byłym zaborze pruskim znaczny wpływ wywierała wspólnota religijna małżonków, a nie zawsze odmienność narodowościowa, zwłaszcza że przybywający do Polski w różnych czasach Niemcy, żeniąc się z Polkami, stosunkowo łatwo wtapiali się w polskie otoczenie. W krainie nadnoteckiej losy rodziny Ewertów nie stanowiły więc wyjątku!

Portret Marii Aleksandry Smoczkiewiczowej | Fot. Paweł Smoczkiewicz

Pierwsze dane o rodzinie Ewertów pochodzą z przełomu XVIII i XIX wieku i umiejscowione są w okolicach Ujścia i Piły. Nie wiadomo, czy Michał Ewert, zmarły w Pile w 1837 r., przybył z Zachodu, czy też urodził się w Polsce. Syn jego, także Michał, urodził się w 1812 r. w Stobnie i umarł w Ujściu w 1865 r. Ożeniony z Anną Rosiną Krentz, wychował pięcioro dzieci, w tym troje na pewno Polaków. Nieznane są losy dwójki dzieci Michała: najstarszej Anny Justyny, która wyszła za mąż za Banascha (Banasia), i Antoniego, ożenionego z Agnieszką Braun, z którą miał dziesięcioro dzieci. Trójka dzieci Michała: Paulina, Jan Augustyn i Anna Rozalia za partnerów życiowych wybrała Polaków.

Nie wiadomo też, czy Michał Ewert, zmarły w 1837 r., miał protoplastów w Polsce (prawdopodobnie tak) i jakiej narodowości. W materiałach stryja Hilarego znajduje się pisany jego ręką zapis o ochrzczeniu przez niejakiego Jakuba Ladwicha, dziecka Doroty, córki Joachima Ewerta i jego żony Anny. Fakt ten, prawdopodobnie wypisany przez stryja z ksiąg kościelnych po łacinie (nie wiadomo z jakiego kościoła), zaistniał 3 sierpnia 1732 r. w obecności chrzestnych o polskich nazwiskach. Niestety nie ma żadnych dowodów świadczących o łączności i pokrewieństwie Joachima Ewerta, żyjącego na początku XVIII wieku z Michałem Ewertem, żyjącym na jego końcu (brak dalszych ksiąg kościelnych). Jest tylko dowodem, że Ewertowie już wtedy na ziemiach polskich byli i albo czuli się Polakami, albo ku polskości się skłaniali.

Nie mam niestety wiadomości o losach potomków rodzeństwa mego dziadka Jana Augustyna, ani o tych żyjących w Polsce, ani o tych, którzy prawdopodobnie się zniemczyli. Natomiast istnieje mniej lub bardziej ścisła łączność między potomkami samego naszego dziadka Jana Augustyna, to jest i tymi którzy zawsze czuli się Polakami i tymi, którzy po I wojnie światowej pozostali za granicą i stali się Niemcami.

Utrzymujemy bowiem w naszej polskiej rodzinie osobisty lub listowny kontakt z niemiecką odnogą i przyznajemy się do wspólnych korzeni.

Nasz dziadek, Jan Augustyn Ewert, urodził się w Ujściu w 1847 r. jako syn (jak sam pisze) właściciela domu Michała Ewerta. Ożenił się z córką nauczyciela z Gębic Józefą Magdaleną Krzemieniewską, urodzoną w 1844 r. Czuł się Polakiem i tak też starał się wychować swoich sześcioro dzieci. Jako nauczyciel pracował kolejno w Objezierzu w powiecie obornickim i w Brzeźnie w powiecie czarnkowskim. W 1873 r. poddał się egzaminowi kwalifikującemu go do nauczania „w niższych klasach szkól średnich i wyższych klasach szkół żeńskich”. W 1874 r. powołany został na stanowisko nauczyciela w Królewskim Seminarium Nauczycielskim w Kcyni, gdzie po zdaniu dodatkowych egzaminów uzyskał tytuł „nauczyciela zwyczajnego”. Po trzynastoletniej działalności w Kcyni, w 1887 r. nastąpiło przeniesienie dziadka do Seminarium Nauczycielskiego w miejscowości Prüm w Nadrenii, prawdopodobnie w reakcji władz pruskich na jego poglądy i nauczanie religii w języku polskim. Na zachód Niemiec dziadek przeniósł się z całą rodziną, to jest z szóstką dzieci.

W Kcyni rodzinie Ewertów musiało się dobrze powodzić. Dzieci chodziły do niemieckiej szkoły, ale w domu mówiły po polsku. Najstarszy syn Marian sposobił się do zawodu nauczycielskiego. Zachowała się fotografia całej rodziny Ewertów wykonana w 1883 r. w Kołobrzegu na wakacjach. Brak na niej tylko mego stryja Hilarego, którego jeszcze nie było na świecie. Stoją na niej według starszeństwa: Marian, Zofia, Maria, Edmund i na kolanach matki Aniela. Wyjazd Ewertów do Prüm nie był łatwy. Najmłodszy, dwuletni Hilary płakał, bo chciał „wracać do domu”, a najstarszy Marian miał niejakie trudności w pełnej znajomości języka niemieckiego. Dziesięcioletni pobyt w Nadrenii aż do choroby i emerytury dziadka miał także swoje dobre strony, dzieci szybko zaaklimatyzowały się w obcym środowisku, zwłaszcza że jak wieść niesie, tamtejsza ludność jest z natury wesoła, skłonna do żartów i śmiechu.

Dziadek jednak chyba tęsknił do rodzinnych stron, czego dowodem m.in. jest jego wniosek do władz pruskich o przeniesienie w 1893 r. do Odolanowa. W domu dziadków były zawsze gazety polskie. Nawiązano też liczne kontakty z Polakami, co prawda z innych miejscowości, bo w Prüm Ewertowie byli jedyną polską rodziną. I tam, w Prüm, doszło do podziału polskiej rodziny Ewertów na dwie gałęzie: polską i niemiecką.

Małe, urocze miasteczko i piękna okolica, jak zawsze z sentymentem wspominali mój ojciec i stryj Hilary, wciągnęło całkowicie dwoje starszych dzieci dziadka. Oboje, Marian i Maria, za partnerów życiowych wybrali Niemców. Marian jako nauczyciel osiedlił się w Neunkirchen i ożenił się z Emilią Lentes, a Maria wyszła za mąż za dziennikarza Michała Gessnera i zamieszkała w Monachium. Obojgu jednak nie dawało spokoju polskie wychowanie, wyniesione z domu. Marian zgłaszał do władz pruskich wnioski o przeniesienie jako nauczyciela do ziem zaboru, to znaczy do Wielkopolski, naturalnie ze względu na polskie pochodzenie załatwiane odmownie. A Maria ze swoim mężem rozmawiała po polsku, gdy zależało im, aby dzieci ich nie rozumiały. I Marian, i Maria swoim dzieciom nadawali polsko brzmiące imiona, m.in. Kazio, Józio, Halka.

Wśród moich pamiątek są dwa wzruszające listy pisane po niemiecku w 1975 r. przez Kazia, najstarszego syna mego stryja Mariana Ewerta, z Neunkirchen. W moim tłumaczeniu na język polski Kazio pisze: „Polska – samo to słowo wywołuje u mnie wiele wspomnień o moim ojcu, jego braciach i siostrach, i o naszej babce w Ostrowie. Dziadek Ewert w związku z Bismarckowską polityką polską został z całą rodziną z seminarium w Kcyni przeniesiony do Prüm w Eifel. (..) Ojciec, nieznający dobrze języka niemieckiego jako nauczyciel ostatecznie wylądował w Neunkirchen. Gdy dziadek przeszedł na emeryturę, przeniósł się z całą rodziną do Polski i osiadł w Ostrowie. Ojciec wtedy też próbował przeniesienia się do ojczyzny. Ale ponieważ uważany był za Polaka, wszystkie jego wnioski były negatywnie załatwiane”.

Z listów Kazia bije wprost polski klimat, jaki panował w domu Mariana Ewerta, mimo że matką jego dzieci była Niemka. I kto wie, czy po odzyskaniu niepodległości przez Polskę, Marian wraz z całą rodziną, jak tylu innych Polaków, nie znalazłby się w Polsce, co naturalnie zmieniłoby całkowicie koleje losów tej odnogi naszej rodziny. Niestety Marian Ewert zmarł w 1918 r. jako ofiara panującej wówczas w Europie grypy.

Kazio pisze: „Niezapomniane dla mnie jest moje ostatnie spotkanie z ojcem. Było to w lecie 1917 r. Byłem wówczas żołnierzem i leżałem w lazarecie w Berlinie. Rodzice moi tam mnie odwiedzili. Podczas gdy matka moja wróciła do domu, ojciec mój pojechał do swojego brata Hilarego do Wągrowca. W drodze powrotnej wstąpił do Kummersdorfu, gdzie po opuszczeniu lazaretu przebywałem w garnizonie. Rozmawialiśmy dużo o sytuacji Polski.

«Kazimierzu, zobaczysz, Polska znowu powstanie» – powiedział do mnie pełen przekonania i gdy odprowadzałem go na dworzec kolejowy, przy odjeździe pociągu zawołał z okna po polsku: «Jeszcze Polska nie zginęła!». Były to ostatnie słowa, jakie usłyszałem z ust ojca. Gdy umierał, przebywałem na froncie zachodnim”.

Stryj mój Marian do końca swego życia czuł się Polakiem, choć jego większość spędził w niemieckim środowisku. Z listu Kazia wiadomo, że nad biurkiem jego ojca wisiały portrety trzech polskich patriotów: Tadeusza Kościuszki, kardynała Stablewskiego i księcia Józefa Poniatowskiego. Przed obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej dzieci klękały do codziennego pacierza, mówiono naturalnie po polsku, „bo jak stwierdzał ojciec: pacierz mówiony po niemiecku nie jest pacierzem”. W domu były książki i gazety polskie, opowiadana była historia Polski i utrzymywane były ścisłe kontakty z polskimi rodzinami. Były też Mariana odwiedziny w najbliższej rodzinie, to jest u matki i sióstr w Ostrowie oraz u brata w Wągrowcu i naszego ojca w Berlinie. Podobno istniała też jego częsta korespondencja z Polską pod zaborami. Na święta przychodziły do Neunkirchen paczki ze smakołykami z Polski. Przy ich otwieraniu cały pokój, jak mówiły dzieci, pachniał Ostrowem.

Z polskim rodowodem imię Kazimierz (Casimir) sprawiało jego właścicielowi niekiedy znaczne trudności jako „niestosowne dla niemieckiego młodzieńca”. Kazio pisze o swoich i zwłaszcza jego ojca reakcjach na tego rodzaju zarzuty. Był bowiem dumny z imienia, które kiedyś „nosił polski królewicz” i nadał je, przewidując trudności, swojemu starszemu synowi, także z używanym zdrobnieniem „Kazio”.

Pamiętam odwiedziny stryja Mariana u nas w Berlinie i jego wysoką, przystojną postać. Gdy doszła do nas wiadomość o jego śmierci, ojciec mój wziął wiolonczelę i zaczął grać. Mama, wychowana w tradycjach ciszy w obliczu śmierci, powiedziała: „nie graj, przecież twój brat umarł”. I wtedy usłyszałam z ust ojca odpowiedź „właśnie dlatego gram” i zrozumiałam, że grą chciał wyrazić swój smutek.

Po śmierci stryja Mariana rodzina jego uległa presji niemieckiego otoczenia. Wprawdzie sam Kazio swojemu najstarszemu synowi przekazał swoje o polskim brzmieniu imię, ale zabrakło ojca, który by polską w rodzinie tradycję utrzymywał. Moją niedługą korespondencję z Kaziem przerwała jego śmierć w 1975 r. Kontynuowała ją jego żona Jenny, ale też niebawem zmarła. Zawdzięczam jej dużą pomoc paczkową w trudnym dla Polski gospodarczym okresie lat osiemdziesiątych XX wieku. Od zakończenia I wojny światowej z rodziną stryja Mariana a moim rodzinnym domem nie było żadnego kontaktu, dopiero dwa listy wspomnieniowe kuzyna Kazia przypomniały nam o dalekiej a bliskiej rodzinie Ewertów.

Młodsza od stryja Mariana córka mego dziadka Jana Augustyna o imieniu Maria została także w Niemczech. W moim rodzinnym domu znana była jako ciocia Marynia, bo mama nasza korespondowała z nią najpierw z Berlina, a potem z Poznania, i to po polsku. Ja także na mój ślub otrzymałam po polsku napisane przez nią życzenia.

Maria Ewert wyszła za mąż za mówiącego po polsku dziennikarza Michała Gessnera. Z małżeństwa tego przyszło na świat dziesięcioro dzieci. Spośród trzech synów tylko Marian założył rodzinę, a spośród siedmiu dziewcząt tylko pięć: Helena, Maria, Anna, Zofia i Angelika wyszły za mąż, przy czym partnerami tych związków byli Niemcy.

Za życia Babki w Ostrowie przebywała u niej najstarsza córka Marii Helena (Hella). Po latach nazwała swoją córkę Halka.

Po odzyskaniu niepodległości przez Polskę odwiedził mego stryja Hilarego w Poznaniu syn Marii Marian Gessner; miał wtedy około dwudziestu lat. Także w okresie międzywojennym dwie, trochę starsze ode mnie kuzynki Anna (Aenny) i Jadwiga (Heddy) przyjechały około 1933 lub 1934 r. do Gdyni do stryja Hilarego w ramach urządzanych wówczas w Niemczech wycieczek „Kraft durch Freunde” (siła przez radość). Obie były miłe i rodzinne, ale kontakt z braku ich znajomości polskiego był słaby.

Pisałam do nich w czasie II wojny światowej, gdy ja i moja rodzina doznała okrutnych i nie do naprawienia krzywd, ale niestety nie mogły mi w niczym pomóc. Sami podobno ledwo utrzymywali się na powierzchni. Naturalnym odruchem moim i mnie podobnych była pewność, że już nigdy ani nigdzie z Niemcami nie chcę mieć nic wspólnego.

Ale po przeszło dwudziestu latach od zakończenia wojny coś mnie podkusiło, żeby się dowiedzieć, co dzieje się z niemiecką częścią rodziny mego ojca. Zaczęła się korespondencja w obie strony, telefony, wyjazdy i przyjazdy członków obu rodzin.

Przy okazji mojego zawodowego wyjazdu na Kongres Analityków Chemików do Monachium poznałam dwie moje kuzynki Zofię (Titti) i Angelikę (Butzi), ich rodziny i rodziny nieżyjących już kuzynostwa. Ujęta ich serdecznością, troskliwością i gościnnością poczułam się jak w rodzinie, choć niestety zadra została. Oni nie poruszali spraw polskiej martyrologii (może mają podświadome poczucie winy), a ja milczałam na temat swoich bólów. Stwierdziłam tam na miejscu wielkie podobieństwo fizyczne: postawy, urody, zachowania – i psychiczne: religijność, ambicja, muzykalność i in. – członków niemieckiej rodziny do mojego ojca, rodzeństwa i ich dzieci. Zawdzięczają to chyba swojej matce – cioci Maryni, która tę gromadę potrafiła po Bożemu i ludzku wychować.

Rozpisałam się nieco nad historią niemieckiej gałęzi rodziny mojego dziadka. Muszę więc wrócić do Prüm, gdzie dziadek pełnił funkcję nauczyciela w Seminarium Nauczycielskim.

Dziadek musiał należeć do osób bardzo ambitnych, poszerzał bowiem swą wiedzę na licznych kursach, m.in. w Królewcu i w Düsseldorfie. Dr Stanisław Witkowski z Ostrowa, późniejszy teść naszego stryja Hilarego, uważał go za człowieka o szerokich horyzontach i dużej wiedzy.

Niestety, mając pięćdziesiąt lat, dziadek zaczął chorować, zdaje się na serce, i przeszedł w Prüm na emeryturę. Na resztę życia przeniósł się do kraju i osiadł w Ostrowie. Z nim razem na tereny polskie wróciła cała rodzina oprócz dwojga najstarszych, którzy założyli rodziny w Niemczech.

W Ostrowie zamieszkały więc oprócz dziadków ich dwie córki Zofia i Aniela, i najmłodszy syn Hilary. Nasz ojciec Edmund bowiem jako dwudziestoletni już pracował w aptekach w różnych miejscowościach w Niemczech i także w kraju. Był to 1897 rok.

Po powrocie na ziemie ojczyste dziadek nie czuł się najlepiej, podobno był zamknięty w sobie, małomówny i jakby stracił kontakt z rodziną, co składano na gnębiącą go chorobę, bo po trzech latach pobytu w Polsce w 1900 r. zmarł, pozostawiając rodzinę w dość trudnych warunkach. Zofia i Aniela prowadziły sklep modniarski, ale zdaje się z niewielkim sukcesem. Cała rodzina, łącznie z babką, tęskniła za cieplejszym klimatem i lepszymi nastrojami w Nadrenii. Babka zmarła rok po moim urodzeniu, to jest w 1911 r., a Zofia w 1915 r. Samotna wtedy Aniela przeniosła się w pobliże siostry Marii i zamieszkała w Bawarii w Kempten-Allgeu. Utrzymywała listowny kontakt z braćmi w Polsce, zwłaszcza ze stryjem Hilarym, narzekając zawsze na swój los. Wyszła za mąż za rzeźbiarza, który wyrzeźbił głowę Chrystusa na pomniku na grobach cioci Maryni i rodziny Gessnerów w Monachium.

Obaj bracia Ewertowie, czujący się Polakami i jako dorośli żyjący w Polsce – tej pod zaborem i tej niepodległej – nie mieli zwyczaju opowiadać o swym dzieciństwie

Czasami tylko usłyszeliśmy jakieś pojedyncze ciekawsze wydarzenia i dla nas, dzieci, Prüm było krainą daleką i nierealną. Mnie jako najstarszą interesowało to, co mówili dorośli, zwłaszcza mama, a lubiła opowiadać o rodzinie, jej sprawach i losach.

Nasz ojciec (tatuś) i stryj Hilary (Hisio) różnili się bardzo i wyglądem, i usposobieniem. Tatuś był średniego wzrostu, szczupły do pewnego wieku, szatyn o pięknej czuprynie i urzekającym uśmiechu. Stryj Hisio był typowym nordykiem: blondyn, wysoki, o mocnej posturze i szerokich barkach. Obaj byli niezwykle przyjaźnie nastawieni do ludzi, bardzo łatwo nawiązywali kontakty w rodzinie, w swoim środowisku i poza nim.

Domy nasze zawsze były pełne gości moich rodziców, a przede wszystkim stryja Hilarego i jego żony. Mam w pamięci migawki z licznych odwiedzin krewnych w naszym domu w Berlinie we wczesnym moim dzieciństwie i później w Poznaniu. Nasza mama, słysząc dzwonek u drzwi wejściowych, polecała wstawiać wodę na kawę, nie sprawdzając, kto przyszedł.

Dom stryja Hilarego był tak zwanym „domem otwartym”, co było szczególnie atrakcyjne dla mnie i moich siostrzyczek, zapraszanych na wakacje do Gdyni. Obaj bracia mieli szeroki gest, bardzo łatwo pozbywali się tego, co zapracowali. Nie liczyli pieniędzy, gdy można było pomóc czy sprawić przyjemność. Może to była wrodzona lekkomyślność czy niefrasobliwość, a może sposób na życie? Tatuś nam, dziewczynkom, sprawiał kosztowne prezenty, nie zawsze potrzebne. Stryj nigdy nie odbierał „reszty”, gdy płacił za bilety i różne usługi. W Gdyni i wszędzie tam, gdzie zamieszkiwał, znany był jako adwokat, opiekun uciśnionych, pomagał w trudnych sprawach, zwłaszcza Kaszubom, toteż na jego pogrzebie w Gdyni na Oksywiu był ogólny płacz uczestników. Znali świetnie język i kulturę niemiecką, bo niższe wykształcenie odbierali w gimnazjach niemieckich i obaj studiowali we Wrocławiu, a stryj Hilary później w Berlinie i Monachium. Złączyli swe losy z wybrankami z rodzin czysto polskich, osiadłych w Wielkopolsce. Ojciec nasz Edmund ożenił się z Martyną Pospieszalską, córką budowniczego Nikodema Pospieszalskiego ze Środy i jego żony Łucji z Mizgalskich, a stryj Hilary z Marią Witkowską, córką lekarza Stanisława Witkowskiego z Ostrowa i jego żony z Szafarkiewiczów. Szanując tradycję polską, dzieci swe bracia wychowywali w duchu narodowym i katolickim.

W czasie studiów uniwersyteckich należeli obaj do tajnych organizacji polskich. Podobno już wtedy stryj działał w nich pod nazwiskiem swej matki Krzemieniewskiej. Z końcem 1918 r., gdy rozpoczął urzędowanie jako p.o. starosta w Wągrowcu, dla podkreślenia swej polskości przyjął do nazwiska Ewert drugie nazwisko Krzemieniewski. Podwójne nazwisko dekretem wojewody z 5 marca 1920 r. stało się nazwiskiem jego rodziny. Ojciec nasz Edmund poszedł w ślady swego brata.

Możliwe, że miał już taki pomysł, gdy wracał w czasie rewolucji berlińskiej z nami, to jest z mamą i piątką dzieci, do wolnej Polski w 1919 r.

Pamiętam, że zaraz po przyjeździe do Poznania zostałam zapisana do szkoły jako Ewertówna i moja siostra Kaja także. Obowiązywały wówczas końcówki nazwisk: dla dziewcząt i panien niezamężnych – ówna i – anka, dla mężatek – owa i – yna. Dziś zwyczaj ten zupełnie zaniknął. Po zmianie naszego nazwiska przełożona szkoły, pilnująca zawsze spokojnego wyjścia na przerwę, na widok mnie i Kai pytała codziennie: „jak się nazywacie?” i naszą grzeczną odpowiedz „Ewert-Krzemieniewska” kwitowała szerokim uśmiechem i aprobującym kiwnięciem głowy.

Odmiennie w wolnej Polsce potoczyły się losy obu braci Ewertów-Krzemieniewskich i ich rodzin. Starszy, Edmund, nasz ojciec, zmarł w 1928 r., pozostawiając naszą mamę z siedmiorgiem dzieci (od pięciu do osiemnastu lat) w dość trudnych warunkach. Młodszy, nasz stryj Hilary, pracował niezwykle efektywnie przez cały okres dwudziestolecia międzywojennego, przeżył szczęśliwie trudny czas wojny i jej okrucieństw, i zmarł w 1951 r. w Gdyni, do której powrócił z żoną i córką.

Nasz ojciec Edmund jako dziesięciolatek znalazł się w Prüm i tam zaczął chodzić do gimnazjum. Ze wzruszeniem oglądam jego świadectwa na pożółkłym, ale mocnym papierze, na którym oprócz ocen z poszczególnych przedmiotów podana jest pozycja ucznia w klasyfikacji wyników wszystkich uczniów w klasie. Tatuś należał do średniaków, raczej w kierunku tych słabszych. Znając jego usposobienie myślę, że mało go interesowała regularna nauka w „niemieckim” stylu, czuł się skrępowany, a jego niosło do przyrody, ludzi, towarzystwa, muzyki i literatury. Z tego okresu pochodzą prawdopodobnie jego młodzieńcze literackie utwory (nowele i nawet tragedia), które w rękopisach zachowały się w aktach rodzinnych.

Jako kandydat na aptekarza rozpoczął pracę w aptekach zarówno w Poznańskim, jak i w Niemczech – obowiązywał tu i tam język niemiecki w oficjalnych świadectwach aż do 1918 r. Pierwszą praktykę trzyletnią odbył w Poznaniu na Chwaliszewie w aptece Zyckiego. Jako dziecku pokazywał mi tamtą, dziś nieistniejącą aptekę i krzyż stojący po drugiej stronie ulicy nad brzegiem Warty. Krzyż ten zniszczyli Niemcy i wrzucili pocięty do Warty. Obecnie stoi tam jego drewniany „następca”, wzniesiony po zakończeniu II wojny światowej. Ojciec nasz z krzyżem tym widocznie wiązał jakieś wspomnienia, bo mówił o nim wielokrotnie. Ufundowany przez mieszkańców Poznania w 1880 r., jak wynika z kronikarskich zapisków, krzyż ten był pięknie rzeźbiony z kutego żelaza, z naturalnej wielkości postacią Chrystusa, wykonaną z cynku i pozłacaną.

Po trzyletnim pobycie w Poznaniu ojciec nasz przeniósł się na zachód Niemiec do Neunkirchen, po czym znowu wrócił w Poznańskie (Kórnik, Śrem i in.) i do samego Poznania (Apteka Zielona i Świętomarcińska). W latach 1902 i 1903 był studentem Uniwersytetu Wrocławskiego. Zachowały się z tego czasu zaświadczenia dziekana wydziału, nazwiska wykładowców profesorów Pollecka, Gadamera i Paxa, i tego ostatniego, poświadczone przez Dziekana świadectwo zdania egzaminu z botaniki, z oceną „magna cum laude”. Na podstawie zdanego przed Farmaceutyczną Komisją we Wrocławiu egzaminu z oceną „dobrą”, ojciec nasz uzyskał 3 maja 1904 r. „aprobatę” na samodzielne prowadzenie apteki na całym terenie ówczesnych Niemiec.

W 1906 r. ojciec nasz wykupił z rąk niemieckich aptekę w Mosinie, którą z braku poparcia przez niemieckich lekarzy sprzedał w 1910 r. i przeniósł się wraz z rodziną do Berlina. Oprócz pracy w kolejnych aptekach w dzielnicy Berlina Charlottenburg, ojciec w pierwszych latach pobytu w Berlinie założył własne laboratorium farmaceutyczno-chemiczne pod nazwą „Alexandra”, w którym produkował leki, środki higieny i kosmetyki. Zachowały się druki firmowe z adresem, telefonem i spisem produktów oraz ulotki reklamowe, zwłaszcza podobno świetnej wody do włosów „Aleksandra”. A w mej pamięci na całe życie pozostał smutek z powodu ciężkiej choroby mamy i jej operowany, zniekształcony kciuk, skaleczony i zakażony w trakcie korkowania buteleczek z preparatami. Mama bowiem brała czynny udział w produkcji. Widocznie jednak produkcja okazała się nieopłacalna, bo ojciec ją zlikwidował i na rodzinę zarabiał, pracując kolejno w kilku aptekach w Charlottenburgu. Trzykrotnie zmienialiśmy mieszkanie, ostatnie było w pięknej dzielnicy w pobliżu jeziora Lietzensee, wyposażone we wszelkie wówczas dostępne wygody. Berlin opuściliśmy całą rodziną – rodzice z piątką dzieci – późną wiosną 1919 r. i po kilku miesiącach pobytu w Środzie zamieszkaliśmy na stałe w Poznaniu.

Był 1919 rok, w odrodzonej Polsce i szczególnie w Poznaniu panowały niezwykle rozwinięte nastroje patriotyczne, skończyły się bowiem czasy niemczyzny i pobytu na obczyźnie. Ojciec zgłosił się do wojska, wystąpił, śladem swego młodszego brata, o zmianę nazwiska i zamierzał zapisać się na nowo powstały Uniwersytet, raczej jeszcze wówczas Wszechnicę w Poznaniu, żeby uzyskać stopień magistra farmacji.

Do wojska ze względu na wiek nie został przyjęty, zmianę nazwiska załatwił administracyjnie, a na studia widocznie nie starczyło ojcu ani czasu, ani sił przy intensywnej pracy zawodowej i powiększającej się rodzinie. O kontaktach ojca z profesorem Konstantym Hrynakowskim, dziekanem Wydziału Matematyczno-Przyrodniczego, do którego należała jako kierunek studiów farmacja, wiem od ojca i od profesora Hrynakowskiego, którego po latach studiów byłam asystentką.

Od 1 września 1919 r. ojciec objął posadę prokurenta i kierownika produkcji w chemiczno-farmaceutycznej firmie R. Barcikowski SA w Poznaniu, wytwarzającej leki nie tylko dla aptek Poznania, ale także znanej w całej Polsce. Część produkcji fabryki oparta była na posiadanych przez ojca recepturach, które pisane ręką ojca znajdują się w aktach rodzinnych. W nich także przechowywana jest fotografia zespołu pracowników fabryki z ojcem siedzącym w środku w pierwszym rzędzie.

Po dłuższej chorobie ojciec zmarł 21 maja 1928 r., mając niepełne 51 lat, i pochowany został na cmentarzu Górczyńskim w Poznaniu. Zainteresowania jego przyrodnicze i talenty muzyczne przeszły na następne pokolenia. Muzykę cała nasza siódemka dzieci uprawiała z pasją, animowana do niej przez ojca i jego zainteresowania, chociaż nasza mama i jej rodzina miała też w tym swój udział.

Pamiętam pierwszy koncert symfoniczny, na który zabrał mnie, może cztero- czy pięcioletnią w Berlinie, nasz tatuś. Nie rozumiałam zupełnie, czemu wszyscy grają na estradzie równocześnie, po prostu moja szufladka z muzyką jeszcze się nie otworzyła, i dziwiłam się, dlaczego takie granie sprawia tatusiowi przyjemność, co widocznie było na jego uśmiechniętej twarzy.

W domu śpiewaliśmy wszyscy przy akompaniamencie fortepianu i wiolonczeli. Nawet najmłodszy Staś wtórował nam często swoim cienkim głosikiem. Kaja przed swoim zamążpójściem kształciła z sukcesem swój śliczny, aksamitny głos, Hala podkładała zawsze swój drugi głos pod każdą melodię, a chłopcy Witold, Maryś i Edzio posłusznie stali przy fortepianie i swoim udziałem w śpiewaniu starali się dorównać obu starszym siostrom, Kai i Hali. Batutę w rękach ojca stanowił smyczek wiolonczelowy, który fałszującego uczestnika koncertu przywoływał do porządku. W latach dwudziestych XX w. aż do śmierci ojciec był członkiem męskiego chóru „Arion” w Poznaniu.

Niewątpliwym talentem muzycznym w rodzinie był Witold, który niekształcony muzycznie, komponował utwory taneczne, i nie znając nut ani nie posiadając techniki, potrafił prawie bezbłędnie naśladować usłyszane utwory muzyki klasycznej na fortepianie, naturalnie dodając własne wstawki i zmieniając świadomie tonacje. Czynił tak, drażniąc się ze mną, gdy jako uczennica Konserwatorium Muzycznego przygotowywałam się na lekcje fortepianu i godzinami ćwiczyłam jeden i ten sam utwór. Tego rodzaju występy Witolda z aktorsko humorystycznymi dodatkami i zamierzonym fałszowaniem melodii czy akompaniamentu, wywoływały w całym naszym domu okrzyki ze śmiechem: „Witold, przestań!”. Poza domem Witold był doskonałym partnerem w duecie fortepianowym występującym na imprezach młodzieżowych.

W Forcie VII w Poznaniu, w którym znalazł się jako członek polskiej organizacji konspiracyjnej „Ojczyzna”, namawiany przez kolegów, nie zgodził się na przygrywanie Niemcom przy ich „ucztach”, co niewątpliwie łączyłoby się z lepszymi kąskami z „pańskiego stołu”. Taki bezkompromisowy zawsze był nasz Witold!

„Pierwszym adwokatem w Gdyni”, jak napisano w 1996 r. w prasie gdańskiej, był młodszy brat naszego ojca, Hilary Ewert-Krzemieniewski. Urodził się on jeszcze w Kcyni, na dwa lata przed przeniesieniem jego ojca, nauczyciela Jana Augustyna, do Prüm w Nadrenii. Maturę zdał w niemieckim gimnazjum w Ostrowie (1903 r.), studiował prawo we Wrocławiu, Monachium i Berlinie. Podczas lat studiów czuł się zawsze Polakiem i był członkiem „Zetu”. W 1906 r. zdał egzamin referendarski i rozpoczął pracę w Szczecinie. Egzamin asesorski zdał w 1914 r., po czym powołany został na stanowisko asesora i później zastępcy sędziego do Lęborka. W 1915 r. przeniósł się do Wągrowca i przejął tam kancelarię adwokacką kolegi powołanego do wojska. Pod koniec wojny w 1918 r. Rada Robotników i Żołnierzy w Wągrowcu powołała stryja Hilarego na stanowisko kierownika powiatu wągrowieckiego, co wówczas jeszcze władze niemieckie zatwierdziły (p.o. Landrat). Po wybuchu powstania 27 grudnia 1918 r. w Poznaniu wraz z grupą obywateli organizował akcję oswobodzenia powiatu wągrowieckiego z okupacji niemieckiej i pomoc wojskową dla powstania.

W sierpniu 1919 r. stryj nasz powołany został na stanowisko naczelnika Wydziału Departamentu Spraw Wewnętrznych przy Ministerstwie b. Dzielnicy Pruskiej. Po przeniesieniu agend administracyjnych do Warszawy w 1922 r. objął on stanowisko starosty powiatu czarnkowskiego. W 1924 r. powołany został do Torunia na stanowisko wicewojewody. Po wypadkach majowych w 1926 r. zrezygnował z pracy w administracji rządowej i przeniósł się do Gdyni jako adwokat i notariusz.

Z miastem tym stryj nasz związał odtąd całą swoją działalność zawodową i społeczną. Od 1927 r. był członkiem Magistratu m. Gdyni, początkowo jako wiceburmistrz, potem w pewnym okresie wiceprezydent. Do 1939 r. był prezesem Rady Nadzorczej Spółdzielni Zjednoczenia Rybaków Morskich oraz prezesem Rady Nadzorczej Urzędniczej Spółdzielni Budowlanej.

Po kapitulacji Gdyni w 1939 r. był zakładnikiem armii Eberhardta i zwolniony, został przymusowo wysiedlony na teren Generalnego Gubernatorstwa. W Warszawie pracował jako referent hipoteczny w Ubezpieczalni Społecznej i później jako doradca prawny w Wydziale Kontroli i Organizacji Przemysłu, aż do lipca 1945 r. Po powrocie do Gdyni podjął od razu swoją działalność notariusza, początkowo w zespole, a potem w upaństwowionym Biurze Notarialnym. Umarł nagle 24 marca 1951 r. i pochowany został obok swej ośmioletniej córki Krysi na cmentarzu na wzgórzu Oksywskim. Śmierć tego znanego i cenionego, szlachetnego człowieka wywołała wielki żal społeczeństwa gdyńskiego.

Wdowa po nim, Maria z Witkowskich, nasza stryjenka, była także znaną działaczką społeczną w swoim środowisku, m.in. należała do Pomorskiego Towarzystwa Opieki nad Dzieckiem i była prezesem Polskiego Białego Krzyża w Gdyni. Zmarła 15 lipca 1976 r. w Anglii u córki Anny, zamężnej za Andrzejem Sczanieckim, inżynierem (radar), znanym działaczem polonijnym. W domu Sczanieckich była dobrym duchem, który w angielskim środowisku potrafił wpoić w gromadkę wnucząt i prawnucząt wszelkie dodatnie cechy polskiej, katolickiej kultury. Przyczyniła się do ich świetnej znajomości języka polskiego, historii i literatury polskiej. Niezwykle aktywna i gościnna, miała swój udział w tym, że śliczny dom Anny (Hanki) i Andrzeja był ostoją polskości i stanowił przystań dla wielu Polaków na obczyźnie. Zawsze czuła się mocno związana z rodziną Ewertów, nas, dzieci swego szwagra Edmunda, otaczała troskliwością i serdecznym zainteresowaniem. W jednym z listów do nas napisała: „tak, stryj Wasz był typem niecodziennym, wprost niespotykanym, dlatego też zawsze powtarzam, że gdybym rozpocząć miała życie na nowo, tak samo byłabym wybrała go sobie za towarzysza”. A nasza siódemka dzieci też przecież należała do rodziny Ewertów.

Trzeba przyznać, że obaj mieszkający w Polsce bracia Ewertowie-Krzemieniewcy mieli szczęście przy wyborze swoich życiowych partnerek.

Nasza mama Martyna z Pospieszalskich była, dzięki swym zaletom ducha i umysłu, wzorem żony i matki, jak mi się wydaje niedoścignionym przez obecnie żyjące w innym świecie kobiety. Wychowana w dużej rodzinie, miała w swoim usposobieniu „bakcyla poświęcenia się” nie tylko dla najbliższych, ale także dla wszystkich ze swego otoczenia. Mnie i mojemu rodzeństwu wydawało się, że nie ma rzeczy tak trudnej, której mama nie potrafiłaby sprostać.

Odróżniała nieomylnie dobro od zła, prawdę od kłamstwa, piękno od brzydoty i w myśl takich kryteriów postępowała, i tak nas wychowywała. Nigdy w żadnych sytuacjach nie podnosiła głosu, pochwalała lub karciła spojrzeniem lub krótkimi pouczeniami, które na zawsze zapadały w serce i pamięć. Była z natury pogodna, w niepowodzeniach, smutkach i żalach, doszukiwała się zawsze powodu, żeby zobaczyć choć część czegoś pozytywnego i uspokajającego. Boże, jaka mama była dzielna w chwilach tragedii i żałoby, szczególnie w czasie wojny! Dla nas, dzieci, była prawdziwą ostoją, a jej obecność stanowiła o naszym poczuciu bezpieczeństwa. Zmarła 9 sierpnia 1944 r., mając zaledwie 63 lata, i pochowana została obok naszego ojca na Cmentarzu Górczyńskim. Wszystkim nam, dzieciom, zawsze bardzo jej brakowało.

Było nas w rodzinie Edmunda i Martyny Ewertów-Krzemieniewskich siedmioro dzieci, urodzonych w latach 1910 do 1923. Na świat przyszłyśmy kolejno trzy córki: Aleksandra, Kazimiera i Halina, a potem także kolejno zjawili się czterej synowie: Witold, Marian, Edmund i Stanisław. Śmierć ojca przeżyliśmy, gdy najmłodszy Staś miał zaledwie 5 lat, a ja, najstarsza, osiemnaście. W latach 1935 i 1936 my, trzy siostry wyszłyśmy za mąż i urodziłyśmy potem nasze przedwojenne dzieci. W 1937 r. tragicznie odszedł na zawsze z naszego grona siedemnastoletni Edzio.

I potem przyszła wojna, w czasie której na wolności – niestety nie zawsze razem –pozostałyśmy same kobiety z dziećmi. Nasza matka nie doczekała się jej końca.

Mąż mój Marian Smoczkiewicz, adwokat i działacz społeczny w Bydgoszczy (prezes Caritas, prezes Koła Kultury Katolickiej) zginął jako zakładnik w 1939 r. w okrutnych akcjach gestapo. Mąż siostry Kai, Roman Sioda, adwokat w Poznaniu, był uczestnikiem walk nad Bzurą i obrony Warszawy, wojnę przeżył w jenieckim obozie oficerskim. Mąż najmłodszej, Hali, Kirył Sosnowski, prawnik, publicysta, był współzałożycielem w 1939 r. tajnej organizacji „Ojczyzna” w Poznaniu, działał w konspiracji w Warszawie.

Aresztowany, więziony był na Pawiaku i w obozie koncentracyjnym, a po wojnie represjonowany przez władze PRL.

Trzej nasi bracia aktywnie uczestniczyli w tajnych organizacjach w czasie wojny. Witold jako czynny członek „Ojczyzny” został aresztowany wraz z trzonem tej organizacji i osadzony w Forcie VII w Poznaniu, cudem uniknął śmierci. Przeżył obóz koncentracyjny w Mauthausen-Gusen i po oswobodzeniu znalazł się w Haren w Holandii (Maczków) i później w Kanadzie. Zmarł w 1990 r. Marian, także członek „Ojczyzny”, działał w konspiracji w Warszawie i zginął w jednej z akcji Kedywu w 1944 r., tuż przed powstaniem warszawskim. Najmłodszy Stanisław, kilkunastoletni, więziony był na Młyńskiej i w Forcie VII w Poznaniu. Po wojnie skończył medycynę i osiadł w Gorzowie.

Obie polskie rodziny Ewertów-Krzemieniewskich były zawsze sobie bliskie. Rodzice kontaktowali się często, mimo różnych miejsc zamieszkania, my, trzy dziewczęta, włączyłyśmy serdecznie do naszego grona kuzynkę Hankę, a czterej nasi chłopcy, zwłaszcza po śmierci naszego ojca, szukali oparcia u stryja. Pamiętam atrakcyjne, urocze wakacje u stryjostwa w ich „domu otwartym” nad morzem w Gdyni-Orłowie, czułą i troskliwą opiekę stryjenki i zawsze szeroko rozwarte ramiona stryja, gdy nas witał u siebie lub gdy nas odwiedzał. Oboje kochali nas bardzo.

Poczucie wspólnoty rodzinnej, także wśród rodzeństwa naszego ojca, musiało być w pewnych okresach bardzo silne, mimo że poszczególnych jego członków dzieliła granica, język, zwyczaje i narodowość małżeńskich partnerów. Zabory, wojny i przede wszystkim czas zrobiły swoje, ale znajdujemy u siebie i u nich wspólne cechy, zasady i ideały, poza istotnymi różnicami narodowościowymi.

Czuję się szczęśliwa, że dane mi było urodzić się i wychować w takiej rodzinie, której członkowie w przeszłości i teraz cenili wartości nadrzędne i zawsze zasługiwali na aprobatę i szacunek ludzki. Bogu dzięki za całą naszą rodzinną przeszłość, z której jestem dumna i którą tym moim pisaniem chciałabym przekazać następnym pokoleniom.

Tekst jest fragmentem książki M.A. Smoczkiewiczowej pt. Moje wspomnienia (Poznań, Wydawnictwo Miejskie Poznań i Wyd. PTPN, 2020).

Prof. dr hab. Maria Aleksandra Smoczkiewiczowa (1910–2006), z domu Ewert-Krzemieniewska. Absolwentka Państwowego Liceum i Gimnazjum Żeńskiego im. Generałowej Zamoyskiej oraz Państwowego Konserwatorium Muzycznego w Poznaniu w klasie fortepianu. W latach 1928–1933 studiowała chemię na Uniwersytecie Poznańskim, uzyskując w 1933 r. tytuł magistra filozofii. W latach 1934–1937 pracowała w Katedrze Chemii Farmaceutycznej UP jako asystentka, a w czasie II wojny światowej – w charakterze laborantki w Zakładzie Fizjologii Roślin Uniwersytetu Rzeszy w Poznaniu. Po wojnie kontynuowała pracę w Zakładzie Chemii Nieorganicznej i Analitycznej Wydziału Farmaceutycznego UP. W 1964 r. uzyskała tytuł profesora nadzwyczajnego, w 1972 – profesora zwyczajnego. Na emeryturę przeszła w 1980 r., ale do końca życia pracowała naukowo. Jest autorką i współautorką 230 publikacji, w tym 9 książek i skryptów. Pod jej kierunkiem powstało ok. 190 prac magisterskich, 9 doktoratów, 3 habilitacje. Maria Aleksandra Smoczkiewiczowa jest także autorką opracowania Cmentarz zasłużonych na Wzgórzu św. Wojciecha w Poznaniu (1982).

Wspomnienia Marii Aleksandry Smoczkiewiczowej pt. „Ewertowie. Portret rodziny wielkopolskiej” znajdują się na s. 4–5 marcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 81/2021.

 


  • Marcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Wspomnienia Marii Aleksandry Smoczkiewiczowej pt. „Ewertowie. Portret rodziny wielkopolskiej” na s. 4–5 marcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 81/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Studio Dublin – 26 marca 2021 – ks. Krzysztof Sikora, Dariusz A. Zeller, Bogdan Feręc, Paweł Bury i Jakub Grabiasz

W piątkowe przedpołudnie w Radiu WNET wiosenne wieści z Republiki Irlandii a także wywiady, analizy, przeglądy prasy i korespondencje. Słów kilka także o przeżywaniu czasu Wielkiego Postu w Irlandii.

W gronie gości:

  • Bogdan Feręc – redaktor naczelny portalu Polska-IE.com,
  • ks. Krzysztof Sikora SVD – proboszcz parafii rzymskokatolickiej w Roundstone w Hrabstwie Galway w Archidiecezji Tuam,
  • Paweł Bury – twórca „Muzycznego Dublina”, operator i reportażysta, od 16 lat mieszkający w Republice Irlandii,
  • Jakub Grabiasz – sportowe okienko Studia 37,
  • Dariusz A. Zaller – poeta, prozaik, dziennikarz, działacz społeczny mieszkający w Londynie.

 

Prowadzący: Tomasz Wybranowski,

Wydawca: Tomasz Wybranowski oraz Katarzyna Sudak i Bogdan Feręc (współpraca),

Realizator: Aleksander Zaleski (Warszawa) i Tomasz Wybranowski (Dublin),

Oprawa fotograficzna: Tomasz Szustek,

Wydawca techniczny: Andrzej Karaś i Aleksander Popielarz.

 

Bogdan Feręc, szef portalu Polska – IE. Fot.: arch. Bogdana Feręca.

W piątkowym Studiu Dublin, łączyliśmy się tradycyjnie z Bogdanem Feręcem, szefem najważniejszego portalu irlandzkiej Polonii – Polska-IE.com. 

Opozycyjna partia Sinn Féin krytykuje rząd w sprawie czynszów.

Czynsze nadal rosną pomimo pandemii, chociaż w większości państw europejskich spadają lub są na jednakowym poziomie. Rzecznik Sinn Féin do spraw mieszkaniowych Eoin Ó Broin skrytykował rząd za

brak planu dla prywatnego rynku najmu.

I o tym donoszą największe wyspiarskie dzienniki. Lokatorzy mogą jedynie pomarzyć o zamrożeniu czynszów na Szmaragdowej Wyspie. A te wzrosły, mimo pandemii…

Prawda jest taka, że słowa polityków podczas kampanii wyborczych niewiele znaczą.

Najnowszy indeks czynszów RTB wskazuje, że czynsze rosną we wszystkich irlandzkich hrabstwach z wyjątkiem dwóch. Podczas gdy wzrost w całym kraju i Dublinie wynosi 2,5% i 2,1% w porównaniu z rokiem 2020, to wzrosty czynszów poza Dublinem są bardzo niepokojące. Okręgi w pasie podmiejskim Dublina odnotowały wzrost czynszu o 5% w ciągu ostatnich 12 miesięcy.

Jak Irlandia piękna, zielona i wiosenna wszyscy zastanawiają się nad jednym:

Dlaczego irlandzki rząd nie obniży poziomu ograniczeń?

Deszczowy Dublin z pokładu Dublin Bus. Fot. Studio 37 Dublin.

A powód jeden – czas zbliżającej się Wielkanocy.

Irlandzka rada ministrów nie spodziewa się, aby mieszkańcy Irlandii stosowali się do wszelkich ograniczeń, nawet w przypadku zakazu przemieszczania, który staje się fikcją. Świadczą o tym korki w stołecznym Dublinie na autostradach, szczególnie w okolicach portu i tunelu.

Premier Michael Martin i rząd apelują o powstrzymanie się od świątecznych wizyt.

Pomyślcie o zdrowiu swoim i swoich najbliższych. Proszę o waszą rozwagę i jeszcze trochę czasu, aby współnie pokonać wirusa. – mówił premier Michael Martin.

Oficjalnie nie będzie zgody na organizowanie świąt Wielkiej Nocy w większych grupach. Ma to być potwierdzone  w przyszłym tygodniu. Irlandczycy i rezydenci liczą jednak na złagodzenie tego stanowiska.

Tak wygląda centrum Dublin w godzinach szczytu podczas epidemii. Fot. Tomasz Wybranowski

Obecne wskaźniki zakażeń w Republice Irlandii nie dają nadziei, że blokada szybko się skończy. Kolejna fala wysokich zakażeń spowodowała, że Krajowy Zespół ds. Zdrowia Publicznego nie pozostawia złudzeń:

Nie widać końca fali zakażeń koronawirusem.

Podobna opinia towarzyszy konferencjom Zespółu ds. Modelowania Epidemiologicznego. Medycy twierdzą, że fala zakażeń wystrzeliła po dniu świętego Patryka i Dniu Matki.

Oba najważniejsze zespoły medyczne Republiki Irlandii oceniają epidemiologiczną sytuację w Republice Irlandii

za niestabilną i wysokiego ryzyka.

Tutaj do wysłuchania rozmowa z Bogdanem Feręcem:

 

 

s. Krzysztof SIKORA – SVD – proboszcz Parafii rzymsko – katolickiej w Roundstone (hrabstwo Galway, Irlandia).

Do Studia Dublin regularnie zawija ze Słowem Bożym ks. Krzysztof Sikora SVD, który opowiada o wielkiej ofiarności Irlandczyków w czasie Wielkiego Postu i głodzie Eucharystii w czasie pandemii.

Skrót SVD przy nazwisku kapłana wskazuje na członka Societatis Verbi Divini, czyli Zgromadzenia Słowa Bożego.

Ks. Krzysztof Sikora skomentował specjalne wezwanie do irlandzkiego rządu grupy posłów i senatorów.

Parlamentarzyści pragną, aby gabinet Michaela Martina zezwolił na czasowe otwarcie kościołów.

Ma to oczywiście związek ze zbliżającymi się świętami Wielkiej Nocy i początkiem najważniejszego czasu w kalendarzu liturgicznym dla katolików, jakim jest Triduum Paschalne.

Sygnetariusez apelu twierdzą, że trwające ograniczenia w Republice Irlandii naruszają prawa człowieka do wolności religijnej.

To bardzo ważny argument, aby w czasie Wielkiego Tygodnia kościoły zostały otwarte dla wiernych. Z apelem do rządu zwrócili się w znakomitej większości posłowie i senatorowie reprezentujący obszary wiejskie, gdzie najwięcej osób uczęszcza na nabożeństwa.

Ks. Krzysztof Sikora opowiadał także o wielkiej ofiarności swoich parafian w czasie epidemiologicznej próby „charakteru ducha” i głodzie żywego Kościoła.

Krzyż Apostolski. Fot. z archiwum autorki

 

Dawniej przygotowania do Wielkanocy w Irlandii zaczynały się 40 dni przed Wielką Niedzielą – w Środę popielcową.

W czasie postu powstrzymywano się nie tylko od jedzenia mięsa, ale rezygnowano z palenia tytoniu i picia alkoholu. Najściślej post przestrzegany był w ostatni tydzień przed Wielkanocą.

Dawniej w Wielkim Poście spożywano głównie chleb i ziemniaki z solą bez żadnej omasty. Nie pito nawet maślanki.

W piątki postne na stołach królowały jedynie chleb i woda.

 

Tutaj do wysłuchania rozmowa z ks. Krzysztofem Sikorą SVD:

 

 

W sportowym bloku Studia 37 Jakub Grabiasz opowiada przede wszystkim o rugby i piłce nożnej. W ostatniej kolejce Pucharu Sześciu Narodów reprezentacja rugby Irlandii okazale pokonała Anglię 32:18!

Drużyna Walii, mimo porażki z Francją 30 : 32, najprawdopodobniej zdobędzie Puchar Sześciu Narodów w tej edycji. Co prawda jest jeszcze do rozegrania zaległy mecz między Szkocją i Francją, ale nie zmieni to lidera tabeli.

Jakub Grabiasz, redaktor sportowy Studia Dublin. Fot. Tomasz Szustek / Studio 37.

 

Tymczasem reprezentacja Republiki Irlandii w piłce nożnej fatalnie rozpoczęła eliminacje do Mistrzostw Świata FIFA w Katarze. Ale mimo porażki 1 : 3 z Serbią, było to jedno z lepszych spotkań „Boys in Green”.

Jakub Grabiasz komentuje remisowy mecz Polska-Węgry. Zauważa, że trener Sousa podjął słuszną decyzję decydując się na zmiany w trakcie meczu. Przyniosły one polskiej reprezentacji wyrównanie na 2 : 2. Spotkanie ostatecznie zakończyło się remisem 3 : 3. Ozdobą spotkania była bramka Roberta Lewandowskiego.

Ten punkt może nam się przydać na dalszym etapie rywalizacji o awans do Mistrzostw Europy. Przed nami w środę trudny mecz z Anglią. – podsumował Jakub Grabiasz, szef redakcji sportowej Studia 37.

Tutaj do wysłuchania korespondencja Jakuba Grabiasza:

 

 

Paweł Bury, podpora i pomysłodawca kanału „Muzyczny Dublin”.

Kolejnym gościem cyklu „Zwyczajni – nadzwyczajni” był Paweł Bury. To barwna postać na polonijnej mapie Irlandii. Kocha muzykę, jest pasjonatem wszystkiego co związane z realizacją telewizyjną i tym kanałem opisywania świata.

Od wielu lat tworzy kanał „Music Dublin / Muzyczny Dublin”, który jest kulturalno – muzyczną wizytówką życia irlandzkiej Polonii. Oprócz rozmów z gwiazdami polskiej estrady, filmu i teatru Pawła Burego interesuje także los naszych rodaków, których wiatry rzuciły na Szmaragdową Wyspę.

Aby doskonalić swój warsztat gość Tomasza Wybranowskiego ukończył krakowską Szkołę Filmową AMA, na wydziale operatorskim. Jak twierdzi łatwo nie było by pogodzić pracę zawodową i pasje na Wyspie z regularnymi (co dwa tygodnie) naukowymi podróżami do Krakowa.

Robienie tego, co się kocha wymaga od nas wysiłku i organizacji. Ale radość z osiągnięcia celu osładza absolutnie wszystko. – powiedział Paweł Bury.

Opowiedział także o kontynuacji programu „Calendarium Music Dublin”. Paweł Bury mówił także na antenie Radia WNET o swoim nowym dokumentalnym projekcie „Historie emigranta. Opowiedz mi swoją historię…”.

Paweł Bury liczy na wasze opowieści i scenariusze. Szczegóły w rozmowie z Tomaszem Wybranowskim.

Tutaj do wysłuchania rozmowa z Pawłem Burym:

 

 

W finale programu rozmowa z Dariuszem Zellerem, który wysłał do czytelników nadzwyczajną, bo poetycką „Pocztówkę z Père-Lachaise”. To tytuł jego najnowszego zbioru wierszy.   

„Poeta Dariusz Zeller jest dla swoich wierszy glebą i ogrodnikiem. Wszystkie wyrastają z gorącości doświadczeń jego życia, z zadziwienia i snu. Mówią o tajemnicy, zagadce naszego istnienia, o wędrówce pełnej trudu. Milczą i zachowują dystans wobec spraw, których rozum objąć nie potrafi”. – napisała profesor Teresa Znaniewska.

 

Dariusz Adam Zeller jest uznanym poetą i prozaikiem. Pasje literatury dzieli z zawodem dziennikarza (tygodnik Cooltura i Polskie Radio Londyn).

Jego liczne publikacje i opracowania literackie spotykają się z uznaniem krytyków, czytelników i speców od literatury.

Tak było z autorskim wydwnictwem „Ojczyzna, Mała Ojczyzna i tożsamość narodowa w twórczości Jana Leończuka” (Białystok 2007).

Mój gość jest laureatem wielu nagród, z których wymienię „Złote Sowy Polonii” (2012 rok), które nazywamy Polonijnymi Oskarami.

Wyróżnienie jest przyznawane co roku w Wiedniu najwybitniejszym przedstawicielom światowej Polonii za ich wkład w życie Polaków poza granicami ojczyzny.

Tematem naszej rozmowy była poezja i wydany kilka tygodni temu zbiór wierszy Dariusza A. Zellera „Pocztówka z Père-Lachaise”. Krytycy napisali o jego najnowszym zbiorze takie oto słowa:

Ta podróż nosi cechy pogodnego życia, ale i przemijania; jest w niej podświadome pogodzenie się z nieuchronnością śmierci, która stanowi przecież naturalny element naszej drogi.

 

Dariusz A. Zeller: Kwiaty zła

 

Kiedy przyszłaś do mnie ubrana w niedoskonałość

świat był doskonały

 

Ogród miłości

stopniał do wielkości świecy

dzięki której zamknąłem Ciebie,

w sobie

 

Odkryłem Ciebie, dla siebie

to był błąd, a Ty

odleciałaś z pierwszym podmuchem wiatru

wypłoszonym z łętowiska

 

Nie zdążyłem odkryć Twojej księgi

a dziś udaję radość z jej zawartości

i kocham kwiaty zła

przybrane Twoją niedoskonałością

Tutaj do wysłuchania rozmowa z Dariuszem Zellerem:

 

Opracowanie: Andrzej Karaś, Alekasander Popielarz i Tomasz Wybranowski

Współpraca: Katarzyna Sudak & Jakub Grabiasz & Bogdan Feręc – Polska-IE.com

Oprawa fotograficzna: Tomasz Szustek


 

Partner Radia WNET

 

Produkcja i realizacja: Studio 37 Dublin – Radio WNET – marzec 2021 (C)

 

Studio Dublin na antenie Radia WNET od 15 października 2010 roku (najpierw pod nazwą „Irlandzka Polska Tygodniówka”). Zawsze w piątki, zawsze po Poranku WNET Krzysztofa Skowrońskiego zaczynamy ok. 9:10. Zapraszają: Tomasz Wybranowski i Bogdan Feręc, oraz Katarzyna Sudak, Agnieszka Białek, Alex Sławiński i Jakub Grabiasz.

Dekomunizacja Powązek. Prof. Tomasz Panfil: trzeba oddzielić bohaterów od ich morderców

Prof. Tomasz Panfil o tym, czemu na Powązkach Wojskowych nie ma miejsca dla komunistycznych dygnitarzy i inicjatywie przejęcia nekropolii przez Skarb Państwa w celu przeprowadzenia ekshumacji.

Prof. Tomasz Panfil wyjaśnia, dlaczego podpisał się pod apelem od dekomunizację Powązek Wojskowych. Porównuje Władysława Gomułkę i Bolesława Bieruta do Philippe’a Pétaina i Pierre’a Lavala. Stwierdza, że byli oni kolaborantami okupantów i nie powinni znajdować się w panteonie bohaterów narodowych.

Z tego powodu jest przeciwnikiem pozostawienia szczątków doczesnych komunistycznych dygnitarzy na Powązkach Wojskowych. Fakt spoczywania przez nich na tej samej nekropolii, co ich ofiary uważa za zakłamywanie historii.

Stwierdza, że od 1989 r. trwamy w schizofrenii po tym, jak gen. Wojciech Jaruzelski został uznany za architekta wolnej Polski. Tymczasem pierwszy prezydent III RP był człowiekiem, który wcześniej wypowiedział wojnę własnemu narodowi, wypychając tysiące Polaków na emigrację. W rezultacie rządy pookrągłostołowe trwały w stanie swoistego rozkroku.

 W celu ekshumacji, jak uważa nasz gość, komunalny cmentarz powinien być przejęty przez Skarb Państwa. Przyznaje, że obecnie poparcie dla projektu nie jest duże, jednak podkreśla, że

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.P.

Piotr Witt: Patrząc na francuskie obostrzenia antycovidowe nie wierzę, że powstały w ojczyźnie Kodeksu Napoleona

Korespondent Radia WNET we Francji mówi o sporach historycznych wokół osoby Napoleona Bonaparte i kontrowersjach, jakie wywołuią restrykcje antyepidemiczne.


Piotr Witt mówi o zbliżającej się dwusetnej rocznicy śmierci Napoleona Bonaparte. Wskazuje, że cały Paryż jest wielkim pomnikiem na jego cześć, wzniesionym przez Napoleona III.

Kłopotliwy za  życia bóg wojny, który wywrócił starą Europę do góry nogami, nie przestał sprawiać problemów po śmierci.

Korespondent Radia WNET we Francji przywołuje teorie, wedle których pierwszy cesarz Francuzów w rzeczywistości jest pochowany w Londynie, nie zaś w Paryżu. Zwraca uwagę, że we francuskiej stolicy próżno szukać jakiegokolwiek śladu po klęsce Napoleona pod Waterloo.

Armia francuska z sobie tylko znanych powodów odmawia ekshumacji cesarza.

Omówiony zostaje ponadto temat dyskusji, jaka toczy się we Francji w kwestii antyepidemicznych obostrzeń.

Nie wydaje się, że rozporządzenia antycovidowe powstały w ojczyźnie Kodeksu Napoleona.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.W.K.

Prof. Michał Hrisulidis: Lata 1914-1923 uznawane są za czas ludobójstwa na Grekach Pontyjskich i Ormianach

Prof. Michał Hrisulidis o dziejach mieszkających na wybrzeżu Morza Czarnego Greków, idei Wielkiej Grecji, ludobójstwie na chrześcijańskich narodach Imperium Osmańskiego i jego upamiętnieniu.

Prof. Michał Hrisulidis przybliża historię Greków Pontyjskich w przeddzień dwusetnej rocznicy odzyskania przez nią niepodległości. Po raz pierwszy Helleni pojawili się nad Morzem Czarnym w VIII w. p.n.e. zakładając nad nim swoje kolonie.

Turcy się zasymilowali bardzo mocno. Liczy się, że ok. 400 tys. napłynęło do Imperium Bizantyjskiego, a mieszkańców Bizancjum było 20 milionów.

Tragicznym momentem dla Greków Pontyjskim było dojście w Imperium Osmańskim młodoturków do władzy na początku XX w. Młodoturcy odpowiadają za czystkę etniczną wymierzoną w chrześcijańskie narodowości Imperium: Asyryjczyków, Greków Pontyjskich i Ormian.

Ten okres od 1914 do 23 roku został uznany jako  czas ludobójstwa na Grekach Pontyjskich, na Ormianach itd.

Prof. Hrisulidis zwraca uwagę, że echa tych zbrodni przebijają się w książce „Grek Zorba”, której autor był w organizacji powołanej do pomocy rodakom w Poncie.

W tle historii Greka Zorby jest właśnie historia Greków Pontyjskich.

Po pierwszej wojnie światowej doszło do wymiany ludności między Królestwem Grecji a Republiką Turcji. Wcześniej zwycięska ententa, a szczególnie Grecy, pragnęli podziału anatolijskich terytoriów pokonanych Osmanów. Powstała wówczas Republika Pontyjska.

Wielką ideą było, żeby powstało państwo greckie obejmujące wszystkie terytoria, na których żyli Grecy. […] Stolica miała być w Konstantynopolu.

Wobec przegranej wojny z nowopowstałą Republiką Turecką plany te nie zostały zrealizowane. Dniem Pamięci Ludobójstwa Greków Pontyjskich jest 19 maja.

Posłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.P.