W styczniu 1919 r. Wielkopolska zyskała rangę niezależnego państwa z własnym rządem, wojskiem, gospodarką i dyplomacją

Życie ludzkie nie jest najwyższą wartością, bo dobra reprezentowane przez ojczyznę są z reguły wartościami wyższymi. Skądinąd pod względem doczesnym człowiek jest tylko częścią społeczeństwa.

abp Stanisław Gądecki

(…) W przeddzień I wojny światowej wielkopolskie społeczeństwo było już dobrze zorganizowane, zdyscyplinowane, posiadało swoich naturalnych przywódców, co jeden z nich podsumował: „Prusacy, chcąc nas wytępić doszczętnie, wyświadczyli nam usługę dziejowej doniosłości, mianowicie wytworzyli w swym zaborze warunki przyśpieszonego przekształcenia nas na społeczeństwo czynne, pełne energii bojowej, zdolne do zdobywania sobie bytu w najcięższych warunkach. Zmusili oni i zmuszają coraz bardziej zachodni odłam naszego narodu do wydobycia z siebie tych zdolności, tych sił, które są nie tylko potrzebne do istnienia dzisiaj, ale które jedynie umożliwią nam w przyszłości zdobycie samoistnego bytu politycznego i utrzymanie żywotnego, silnego państwa polskiego” (Roman Dmowski).

Konkretną wolę odrodzenia państwa polskiego po raz pierwszy wyraził Polski Sejm Dzielnicowy, który obradował w Poznaniu od 3 do 5 grudnia 1918 r. W jego obradach wzięło udział ok. 1100 Polaków zamieszkujących ziemie pozostające w granicach Rzeszy niemieckiej. Byli to delegaci 4 mln Polaków z terenów dawnego polskiego Pomorza, z Prus Królewskich, ze Śląska, z Prus Książęcych, Warmiacy i Mazurzy oraz Polacy przebywający na wychodźstwie. W tej grupie znalazło się 75 katolickich księży oraz 129 kobiet.

Warto zwrócić uwagę na to, że choć uczestnicy Polskiego Sejmu Dzielnicowego byli świadomi tego, że głównymi wrogami wskrzeszenia Polski byli Niemcy, nie byli jednak przeciwni wszystkim Niemcom w ogóle: „Nie chcemy walki z tą częścią ludności niemieckiej zasiedziałej, która zawsze w zgodzie żyła z Polakami i która z nami w przyszłości także w zgodnem pozostanie współżyciu. Wrogami jesteśmy tylko tej nielicznej klasy urzędników i agitatorów hakatystycznych, którzy wnieśli do naszych dzielnic zarzewie nienawiści i teorię niesprawiedliwości, którzy podżegali ludność niemiecką przeciw ludności polskiej i krzywdę i gwałt Polakom zadawane sławili jako zdobycz prawdziwie niemieckiego ducha” – notował Dziennik Polskiego Sejmu Dzielnicowego w Poznaniu w grudniu 1918 r.

Uroczystości rocznicowe pod pomnikiem Powstańców Wielkopolskich. Fot. Jolanta Hajdasz

W końcu 26 grudnia przybył do Poznania Ignacy Jan Paderewski, witany z niebywałym entuzjazmem, i sprawy nabrały tempa. Sam artysta – z obawy przed nieprzewidzianymi rezultatami swojej wizyty – oficjalnie „zachorował” i do końca roku nie pokazywał się na zewnątrz hotelu Bazar. Mimo to 27 grudnia wybuchło powstanie, które w kilka dni oswobodziło Poznań. Ostatni akt wyzwalania miasta dokonał się 6 stycznia, gdy opanowano lotnisko i magazyny lotnicze na Ławicy, ostatni punkt kontrolowany przez Niemców.

Wszystko to było możliwe, ponieważ na przyjazd Paderewskiego ściągnięto do Poznania z okolicznych miejscowości oddziały Straży Ludowej i Służby Straży i Bezpieczeństwa. Ponadto w czasie wielkiej wojny w armii niemieckiej służyło 780 tys. Polaków z Wielkopolski, Śląska i Pomorza. W związku z tym wielu żołnierzy, którzy stanęli na czele oddziałów powstańczych, było już dobrze wyszkolonych i miało doświadczenie wojenne z armii pruskiej. Niemcy sami sobie wyszkolili przeciwników. (…)

Wbrew obiegowym opiniom, Warszawa nie była obojętna wobec wielkopolskich wydarzeń. W Poznaniu działali nieoficjalni przedstawiciele rządu polskiego i dowództwa Wojska Polskiego. Dwaj pierwsi szefowie sztabu w Poznaniu byli wcześniej legionistami. Z nominacji Piłsudskiego przybył do Poznania – wraz z zaufanymi ludźmi – generał Józef Dowbor-Muśnicki. Dzięki temu już 26 stycznia 1919 roku na placu Wilhelma (czyli Wolności) polscy żołnierze wypowiadali słowa przysięgi: „W obliczu Boga Wszechmogącego w Trójcy Świętej jedynego ślubuję, że Polsce, Ojczyźnie mojej i sprawie całego narodu Polskiego zawsze i wszędzie służyć będę, że kraju Ojczystego i dobra narodowego do ostatniej kropli krwi bronić będę…”.

Tak to w styczniu 1919 roku Wielkopolska – nie należąca już do Niemiec, ale nie należąca jeszcze do Polski – de facto zyskała rangę niezależnego „Państwa Wielkopolskiego” (z własnym rządem, wojskiem, gospodarką i dyplomacją), zorientowanego na połączenie się z niepodległą Polską.

Było w tym coś cudownego, gdyby bowiem w lutym nie podpisano umowy rozejmowej z Niemcami w Trewirze (6.02.1919), powstanie mogło zostać łatwo stłumione przez wojska niemieckie, które po rozprzężeniu spowodowanym rewolucją listopadową nadciągały do Wielkopolski w coraz większych ilościach. Gdyby nie powstanie wielkopolskie, to zgodnie z ówczesną praktyką o przynależności terenów spornych zadecydowałby zapewne plebiscyt, w którego wyniku wiele terenów północnej, zachodniej i południowej Wielkopolski mogło przypaść Niemcom.

Potem – 28 czerwca 1919 r. – został podpisany traktat pokojowy, na mocy którego całość ziem zajętych przez powstanie została przekazana państwu polskiemu. Trzy dni później zniesiono granicę celną między Wielkopolską a Rzeczpospolitą. A 28 sierpnia 1919 r. armia wielkopolska weszła w skład wojska polskiego. W ten sposób ziemia Piastów – twórców polskiej państwowości – stała się integralną częścią odrodzonej Rzeczpospolitej. Wkrótce potem oddziały wielkopolskie – najbardziej zdyscyplinowane i najlepiej wyszkolone – zostały przesunięte na Wschód, na tereny wojny polsko-bolszewickiej. Tak więc w sumie w latach 1918–1921 życie oddało ok. 8 tys. Wielkopolan, czyli niemal co dziesiąty z tych, którzy trafili do szeregów powstańczych, a następnie do Armii Wielkopolskiej.

Hołd postawie ówczesnych Wielkopolan złożył sam Józef Piłsudski, witany w Poznaniu 26 października 1919 r. Powiedział on wówczas: „Wy, Wielkopolanie, rzuceni zostaliście do walki, którą wam wróg nieubłagany wypowiedział w tej dziedzinie, w której Polska zawsze w wielkim stopniu najsłabsza była. […] Walka została wam rzucona w dziedzinie organizacji, w dziedzinie umiejętności wytwarzania codziennego, szarego, pełnego obowiązków i pełnego trudu życia. […] Gdy myślę o zadaniach stojących przed Polską, chciałbym wnieść od was do Polski całą waszą namiętność pracy, która by Polskę przeniknęła, dać umiejętność organizowania pracy sumiennej, umiejętność pracy uczciwej”.

Cała homilia abpa Stanisława Gądeckiego pt. „Naród i Ojczyzna są nie do zastąpienia”, wygłoszona w farze poznańskiej w 100. rocznicę wybuchu powstania wielkopolskiego 27.12.2018 r., znajduje się na s. 5 styczniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 55/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Homilia abpa Stanisława Gądeckiego pt. „Naród i Ojczyzna są nie do zastąpienia”, wygłoszona w farze poznańskiej w 100. rocznicę wybuchu powstania wielkopolskiego 27.12.2018 r., na s. 6 styczniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 55/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Doskonale przygotowane powstanie / Wywiad A. Opalińskiego z prof. G. Kucharczykiem, „Wielkopolski Kurier WNET” 55/2019

Sądząc po zapleczu ideowym ludzi obecnie rządzących Poznaniem, to z narodowo-demokratycznego, chrześcijańsko-społecznego charakteru Wielkopolan, którzy pokonali Niemców w powstaniu, nic nie zostało.

Antoni Opaliński
Grzegorz Kucharczyk

Powstanie wielkopolskie – powstanie nowoczesnego narodu

O przygotowaniach do zwycięskiego zrywu wielkopolskiego, którego setną rocznicę Wielkopolska uroczyście obchodziła w ostatnich dniach grudnia 2018 roku, oraz o reformie akademickiej, tzw. ustawie Gowina, z profesorem Grzegorzem Kucharczykiem rozmawia Antoni Opaliński.

Za nami setna rocznica wybuchu powstania wielkopolskiego. Jakie jest znaczenie tego wydarzenia w naszych dziejach?

Powstanie wielkopolskie było kluczowe zarówno jeśli chodzi o przynależność tzw. ziem zachodnich do Rzeczypospolitej, jak i o proces odbudowy państwa polskiego jako całości. Po pierwsze udane powstanie w Wielkopolsce było decydującym argumentem dla polskiej delegacji podczas konferencji pokojowej w Wersalu, żeby domagać się przyłączenia, powrotu tej ziemi do Polski. Wystarczy popatrzeć na mapę, żeby wiedzieć, że bez Wielkopolski nie byłoby – nawet w sensie geopolitycznym – możliwości przyłączenia do Polski Pomorza ani Górnego Śląska. Była to więc ziemia centralna i jedna z najważniejszych. Po drugie Wielkopolanie, armia wielkopolska, włączona latem 1919 roku w struktury Wojska Polskiego, bardzo poważnie zasiliła armię polską walczącą zarówno w Galicji, jak i na froncie wschodnim przeciw bolszewikom. Jednostki wielkopolskie bardzo się w tych walkach odznaczyły, należały do najbardziej efektywnych jednostek Wojska Polskiego.

Powstanie wielkopolskie utrwaliło się w naszej historii jako zwycięskie, w przeciwieństwie do pięknych, ale tragicznych zrywów XIX wieku – dobrze zaplanowane i zakończone sukcesem.

Niektórzy historycy wskazują, że to nie było pierwsze udane powstanie, bo pierwszym było powstanie przeciwko Prusakom, też w Wielkopolsce, kiedy witano wkraczającą armię napoleońską. To właśnie Wielkopolanie tworzyli rodzącą się wówczas armię Księstwa Warszawskiego. Wśród historyków jest spór, czy to można nazwać powstaniem. Jedno jest pewne: to właśnie ziemie zachodnie zasilały Księstwo Warszawskie, czyli to „małe państwo wielkich nadziei”, które dla wielu Polaków stanowiło właśnie wielką nadzieję na odzyskanie całości Rzeczypospolitej. Natomiast Powstanie wielkopolskie z lat 1918–1919, chociaż udane, nie doczekało się np. takiej wielkiej poezji, która towarzyszyła wielkim, ale nieudanym powstaniom – jak kościuszkowskie, a zwłaszcza listopadowe i styczniowe. Powstanie wielkopolskie rzeczywiście nie przebiło się do literatury. W związku z tym do dzisiaj są kłopoty z umiejscowieniem go w kulturze pamięci narodu. Wydaje mi się, że takie rocznice jak setna, są znakomitą okazją, żeby wielu ludziom, zwłaszcza młodym, przypomnieć albo wręcz poinformować ich, czym było powstanie wielkopolskie.

Fot. J. Hajdasz

Mówi się, że było ono doskonale przygotowane. Jednak w legendzie utrwalił się obraz przyjazdu do Poznania Ignacego Paderewskiego i spontanicznego wybuchu, prawie że zainspirowanego przez przyjazd mistrza.

Powstanie wielkopolskie pod względem – tak to nazwijmy – metodologii zrywu powstańczego było modelowym przykładem, jak trzeba to robić. Sam ten legendarny przyjazd Paderewskiego do Poznania 26 grudnia 1918 roku był doskonale zainscenizowany przez stronę polską, przygotowany, nic się nie działo przypadkiem. Jeżeli można mówić o spontaniczności, to możemy użyć oksymoronu: spontaniczność doskonale zorganizowana i przygotowana. Przecież Poznań był udekorowany na przyjazd Paderewskiego we flagi polskie i alianckie.

Przypomnę, że Poznań był w tym momencie formalnie jeszcze częścią Rzeszy Niemieckiej, a tutaj – już wiszą flagi państw, które są w stanie wojny z Niemcami. Tak samo jeśli chodzi o manifestację: to nie było jakieś zbiegowisko; wszystko zostało zorganizowane. Ale przede wszystkim przygotowania trwały od strony politycznej. Od ponad pół roku tworzyły się w Wielkopolsce tajne komitety obywatelskie, które po upadku monarchii w Niemczech i abdykacji Wilhelma II wyszły na powierzchnię. Tworzyły się również Rady Ludowe wraz z Naczelną Radą Ludową w Poznaniu. Polacy bardzo umiejętnie przechwytywali od środka – to był przecież w Niemczech czas rewolucji – tworzące się Rady Robotnicze i Żołnierskie. Polacy przejęli taką radę w Poznaniu, która de facto sprawowała władzę. I wydział wykonawczy rady zaczął wymieniać pruskich urzędników i umieszczał na tych miejscach Polaków. Ten proces przejmowania władzy w Wielkopolsce toczył się, zanim wybuchło powstanie. Tu nie było miejsca na powtórkę z Nocy Listopadowej, gdzie Polacy biegaliby po Poznaniu, szukając, kto przejmie dowództwo. To polityczne przywództwo już było gotowe.

Czy możemy wymienić najważniejszych przywódców powstania wielkopolskiego?

Oczywiście generał Józef Dowbor-Muśnicki, twórca i organizator armii powstańczej. On przybył do Wielkopolski, kiedy powstanie trwało. Pierwszym dowódcą był kapitan, potem major Stanisław Taczak. Trzeba pamiętać o pierwszej polskiej ofierze powstania, czyli Franciszku Ratajczaku. Od strony politycznej pierwszoplanową postacią jest członek komisariatu Naczelnej Rady Ludowej Wojciech Korfanty. Postać zazwyczaj kojarzona ze Śląskiem i z powstaniami śląskimi – i słusznie. Ale on był związany z całą dzielnicą pruską i wtedy, w tych kluczowych momentach 1918 i 1919 roku, był odpowiedzialny za polityczne zaplecze powstania.

Pan mówi o pracy w miesiącach poprzedzających powstanie. Można chyba jednak powiedzieć, że Polacy w Wielkopolsce przygotowywali się do tego momentu dziejowego przez dziesiątki lat.

Oczywiście, powstanie wielkopolskie było pierwszym polskim powstaniem w XX wieku. W związku z tym było to pierwsze powstanie nowoczesne. Nie tylko systematycznie i metodycznie przygotowane. Głównym bohaterem tego powstania był nowoczesny naród, ta część narodu polskiego, która żyła nad Wartą. Nowoczesny w znaczeniu: obejmujący wszystkie warstwy społeczne przeniknięte polską tożsamością narodową, która budowała się w czasie tzw. najdłuższej wojny nowoczesnej Europy. Czyli podczas organizowania oporu polskiego wobec nacisku germanizacyjnego, nie tylko w sensie językowym, ale też obrony polskiej ziemi i kultury. W tę obronę były zaangażowane polskie instytucje za pomocą różnych sieci oddolnych tworzonych przez Polaków, przez polską oddolną modernizację, czyli ruch organicznikowski – czytelnie ludowe, spółdzielnie, banki rolnicze, związki spółek zarobkowo-pożyczkowych. Tutaj kluczową rolę pełnił Kościół katolicki, który dostarczał kapitału moralnego i kulturowego, a z drugiej strony było polskie ziemiaństwo, szlachta, która dostarczała kapitału materialnego, bez którego te wszystkie inicjatywy by nie powstały. Synergia tych dwóch kapitałów – moralnego wsparcia ze strony Kościoła i materialnego, który finansował te projekty organicznikowskie, pozwoliła na stworzenie nad Wartą nowoczesnego polskiego narodu. Nieprzypadkowo Roman Dmowski w Myślach Nowoczesnego Polaka z 1903 roku wskazywał na Poznańczyków jako przykład nowoczesności dobrze pojętej.

Skoro wspomnieliśmy o Dmowskim, można chyba powiedzieć, że Wielkopolska to była modelowa endecka dzielnica kraju?

Tak. Tutaj rząd dusz sprawowała Narodowa Demokracja i także szeroko pojęty ruch chrześcijańsko-społeczny, np. chrześcijańskie, czyli katolickie związki zawodowe. To się oczywiście zgadza; sam Roman Dmowski w okresie II RP bardzo chętnie przebywał w Wielkopolsce, nawet zakupił majątek w Chludowie pod Poznaniem. A Wielkopolska też witała go z otwartymi ramionami. Warto wspomnieć, że Dmowski jest doktorem honoris causa Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu, uniwersytetu, który powstał jako Wszechnica Piastowska w 1919 roku. Warto pamiętać, że został zachowany parytet, ponieważ doktorem honoris causa UAM jest także Józef Piłsudski.

Czy dziś w Wielkopolsce cokolwiek pozostało z tego narodowo-demokratycznego, czy też chrześcijańsko-społecznego charakteru?

Jeżeli patrzeć na wyniki wyborów, czy też zaplecze ideowe ludzi, którzy rządzą w Poznaniu – to nic nie zostało.

Jak przebiegały obchody setnej rocznicy wybuchu powstania?

Od strony zewnętrznej wypadły dość okazale. Miasto zostało oflagowane, byli obecni najważniejsi przedstawiciele państwa polskiego na czele z panem prezydentem. Jednak najważniejsze jest to, że obchody były poprzedzone akcją edukacyjną w całej Wielkopolsce. Na poziomie szkół, powiatów, gmin działo się to kilka miesięcy przed 27 grudnia. Można więc powiedzieć, że akcje upamiętniające powstańców wielkopolskich były prowadzone na różnych płaszczyznach. Od prowadzonej już od wielu lat akcji kibiców Lecha Poznań, którzy co roku zbierają pieniądze na odbudowę mogił powstańczych, po różne przedsięwzięcia edukacyjne w szkołach, w różnych ośrodkach kultury.

Zwycięstwo powstania wielkopolskiego to także efekt sprzyjającej sytuacji geopolitycznej.

To jest prawda, ale był to też efekt wielkiego wysiłku dyplomatycznego Komitetu Narodowego Polskiego na czele z Romanem Dmowskim. Przypomnijmy, że od 18 stycznia 1919 roku trwała w Paryżu konferencja pokojowa, na której Polska była obecna, i to obecna formalnie, w szeregu państw zwycięskich. Dzięki temu, że na froncie zachodnim w momencie podpisywania rozejmu w Compiègne 11 listopada 1918 roku była polska formacja zbrojna w postaci Błękitnej Armii generała Hallera. Wysiłek strony polskiej, przede wszystkim Romana Dmowskiego, aby powstrzymać kontrofensywę niemiecką, która zaczęła się w styczniu 1919 roku, był skuteczny w tym sensie, że przedłużenie rozejmu z Compiègne, które nastąpiło 16 lutego 1919 roku w Trewirze objęło również wymuszony na Niemcach zakaz przesuwania się na wschód w kierunku Wielkopolski. Krótko mówiąc, wymuszono na Niemcach pozostawienie w ręku powstańców prawie całej Wielkopolski. To pozwoliło skonsolidować te zdobycze i zorganizować armię powstańczą, która wiosną 1918 roku osiągnęła stan 80–90 tysięcy doskonale wyszkolonych żołnierzy.

Czy władze Poznania zaangażowały się aktywnie w obchody stulecia?

Pan prezydent Jaśkowiak tym razem był w Poznaniu podczas rocznicy. Można powiedzieć, że władze Poznania przynajmniej nie przeszkadzały w tych przedsięwzięciach i objęły najważniejsze akcje swoim patronatem. Natomiast ton nadawały tym obchodom – i to bardzo dobrze o nich świadczy – przede wszystkim inicjatywy społeczne. Nie mówię tylko o grupach rekonstrukcyjnych, one są najbardziej widoczne, ale o działaniach wydawniczych czy edukacyjnych. Władze Poznania zrobiły swoje. Przynajmniej nie było żadnej próby uczynienia np. z powstańców wielkopolskich przeciwników dialogu polsko-niemieckiego, bo przy różnych aberracjach ideologicznych można by się było czegoś takiego spodziewać. Na szczęście nic takiego się nie wydarzyło.

Panie Profesorze, trwa polemika na temat reformy akademickiej. Pan premier Gowin broni się przed zarzutami wyrażonymi między innymi w liście naukowców, zainicjowanym przez profesora Andrzeja Nowaka. Minister uważa, że reforma nie zagraża wolności badań, a krytykowana przez Panów lista wydawnictw to próba poprawienia jakości publikacji naukowych i wyeliminowania tych najsłabszych.

A kto ma eliminować te najsłabsze elementy? Rozumiem, że ministerialni urzędnicy, którzy będą robić takie listy? Nauka ma eliminować słabe publikacje – bo nie przeczę, że takie są – swoimi własnymi siłami. Od tego są przewody habilitacyjne, doktorskie i profesorskie, a także powoływanie recenzentów, którzy – żeby eliminować niepożądane zjawiska – obecnie są rzeczywiście przyzywani z zewnątrz, a nie spośród kolegów.

Kolejna sprawa – szkoda, że pan minister nie wskazał kraju, w którym panuje system, który on chce zaprowadzić. Ani w Stanach Zjednoczonych, ani w Niemczech, ani we Francji – w wiodących państwach, jeśli chodzi o postęp naukowy, także o nauki humanistyczne – nie ma żadnych odgórnych ministerialnych list.

Trzecie pytanie: jakie są kryteria i kto ustalał taką listę? Nie znamy nazwisk osób, które biorą udział w ustalaniu takiej listy, a przede wszystkim nie znamy kryteriów, według których taką listę się ustala.

Czy możemy wskazać źródła tego projektu, jego ideowe korzenie?

Też bym się bardzo chętnie dowiedział, kto za tym stoi. To jest zadziwiająca sprawa – cały ten model zmierza do aberracyjnego centralizmu, hiperregulacji czynionej pod patronatem pana ministra Gowina, który – przypomnijmy – jako minister sprawiedliwości w rządzie Donalda Tuska ciągle mówił o deregulacji, o otwieraniu zawodów, o usuwaniu biurokratycznych kajdan, które tłamszą nasze życie publiczne. A tutaj mamy ruch w drugą stronę. Dlatego pytanie o korzenie jest bardzo zasadne.

Jeżeli popatrzeć na kraje, w których obowiązuje system, do którego dąży pan premier Gowin – o ile ja się dobrze orientuję, to taki system mamy w Chinach i w Turcji. Nie wiem, czy jeszcze gdzie indziej, ale na pewno nie w krajach, które wymieniałem wcześniej i do których wzorca rzekomo dążymy w tej reformie. Tymczasem okazuje się, że trend jest zupełnie inny. Trend, który zmierza do tego, aby naukę jeszcze bardziej w Polsce reglamentować i to reglamentować przez urzędników. Z logiki przedsięwzięcia, o którym rozmawiamy, przebija wielka nieufność do środowiska naukowego, do tego, że będzie samo w stanie zapobiec uznawaniu marnych prac za prace naukowe.

Powtarzam – jeżeli ktoś drukuje, nawet za swoje pieniądze, marną pracę naukową i ona jest przedstawiana jakiejś radzie wydziału czy radzie naukowej jako praca doktorska czy habilitacyjna, to najczęściej już na wstępnym etapie powoływania komisji taka praca jest odrzucana. Jeżeli jakimś cudem przejdzie, to potem są zewnętrzni recenzenci, jest centralna komisja do spraw tytułów naukowych, teraz ma się nazywać radą ds. doskonałości naukowej – która też nad tym czuwa. I raptem okazuje się, że ma być dodatkowa rada, całkowicie anonimowa, w postaci gremium, które będzie ustalało listę wydawnictw.

Pan minister obawia się, że jak nie będzie tej listy, to będą powstawać marne prace naukowe. A żeby nie były marne, potrzebny jest spis, lista. Czyli doskonałość naukowa ma być badana na etapie ministerialnym. To ja sugeruję – może warto by było, żeby ministerstwo nauki każdego stycznia publikowało po prostu liczbę osób, które w rozpoczynającym się roku są przewidziane do tego, żeby dostały doktorat, habilitację czy profesurę i już się przez cały rok nie denerwowały. Skoro ministerstwo wie lepiej, to idźmy dalej i reglamentujmy wszystko – taki jest logiczny kierunek tej polityki. Bardzo niedobry.

Dziękuję za rozmowę.

Wywiad Antoniego Opalińskiego z prof. Grzegorzem Kucharczykiem pt. „Powstanie wielkopolskie – powstanie nowoczesnego narodu” znajduje się na s. 1 i 3 styczniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 55/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Antoniego Opalińskiego z prof. Grzegorzem Kucharczykiem pt. „Powstanie wielkopolskie – powstanie nowoczesnego narodu” na s. 1 styczniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 55/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Opowieść o przedsiębiorcy, któremu włos nie mógł spaść z głowy / Jan Czekajewski, „Śląski Kurier WNET” nr 54/2018

Ludzie w kłopotach z władzami popełniają zasadniczy błąd, dając urzędnikom łapówki. W takich sytuacjach dawanie łapówki jest już wysoce spóźnione. Łapówki daje się wtedy, kiedy nie ma się kłopotów.

Jan Czekajewski

Nie masz cwaniaka… Wujek Krauze entrepreneur

Tak się jakoś składa, że pewni ludzie, których się w życiu okazyjnie spotyka, zostawiają trwały ślad w pamięci. Tak się to ma w wypadku Zygmunta Krauzego (proszę nie mylić z polskim miliarderem z lat 2000. o tym samym nazwisku). Wujka Krauzego spotkałem pierwszy raz w roku 1961. Koligacja rodzinna odnosiła się nie do mnie, ale do mej dziewczyny Zofii, dla której Zygmunt Krauze był oczywistym i rodzinnie potwierdzonym wujem, czyli bratem jej matki.

W czasie mych wyjazdów i powrotów ze Szwecji do Polski i odwrotnie, które miały miejsce w latach 1961–62 i 1963–65, odwiedzając Warszawę zatrzymywałem się w jego willi przy ul. Olimpijskiej 39 na Mokotowie. Wtedy to Zygmunt Krauze opowiadał mi o swym niezwykle ciekawym życiu człowieka, który dzięki wrodzonej inteligencji pokonał wiele trudności, wychował pięcioro przygarniętych dzieci i w niezwykle trudnych warunkach dorobił się pokaźnego, jak na ówczesne, komunistyczne czasy, majątku.

Wujek Krauze miał dobrą ocenę swych braków i zalet. Powiadał: „Ja nie mam wykształcenia i sam nie jestem ekspertem w żadnej dziedzinie. Mam natomiast talent, który polega na zdolności znajdowania ludzi, którzy mają wykształcenie i wiedzę, i ja potrafię tymi ludźmi kierować”.

Wuj Krauze dawał mnie, żółtodziobowi, cenne życiowe rady typu: „Pamiętaj, że milicja wie tylko tyle, ile im sam powiesz”. Zakładał, że każdy wcześniej czy później będzie aresztowany i poddany przesłuchaniom. Wiedział, co mówi, bo wedle jego własnych słów siedział w więzieniach siedem razy, ale zastrzegał się, że nigdy nie został sądownie skazany. Także podkreślał, że nigdy nie siedział z powodów politycznych, tylko z powodu sprzeczności poglądów z kolejnymi rządami na funkcjonowanie systemu ekonomicznego. Czyli za nielegalny handel lub produkcję w strefie nie tyle szarej, co czarnej.

Zygmunt Krauze urodził się w pierwszych latach XX wieku w Mileszkach pod Łodzią. W czasie epidemii grypy, tak zwanej „hiszpanki”, w roku 1916 umarli obydwoje jego rodzice. Matka była Polką, a ojciec Niemcem urodzonym we Frankfurcie. W Łodzi na Widzewie jego rodzice prowadzili sklep „ogólny,” handlujący produktami żywnościowymi sprowadzanymi ze wsi. Po śmierci rodziców Zygmunt w wieku lat 14 stał się nagle głową rodziny, do której zaliczał się brat Antoni i siostry Emilia i Maria. Zygmunt przejął kierownictwo nad sklepem i jeździł po okolicznych wsiach, skupując produkty żywnościowe.

Dwa lata później w czasie jednej z tych podroży w małym miasteczku Uniejów koło Łodzi spotkał swoją przyszłą żonę, Kazimierę, która tam prowadziła własny sklep. Kazimiera była od Zygmunta o 16 lat starsza, co nie przeszkadzało, że Zygmunt zaproponował jej małżeństwo.

Szczęśliwa para przeniosła się do Łodzi, gdzie Kazimiera doglądała interesu w czasie, kiedy Zygmunt jeździł po Polsce w „delegacjach handlowych”. Wkrótce Zygmunt zmienił branżę handlową ze spożywczej na bławatną i założył firmę handlującą krawatami pod szyldem „Krawat Polski”. Nabrała ona ogólnopolskiego rozmachu i miała wielu regionalnych przedstawicieli.

Kiedy Niemcy weszli do Łodzi w 1939 roku, szybko znaleźli w aktach, że ojciec Zygmunta Krauzego był Niemcem. Właściwe organa odzysku ludzi pochodzenia niemieckiego udały się do Zygmunta z ofertą zapisania go na tak zwana volkslistę. Zaskoczonemu Zygmuntowi Niemcy wyjaśnili, że na takiej liście znajdują się osoby pochodzenia niemieckiego – volksdeutsche – urodzeni poza granicami Wielkiej Niemieckiej Rzeszy. Przysługują im lepsze kartki żywnościowe, ale też spoczywa na nich obowiązek walki z wrogami Reichu w ramach Wehrmachtu, Kriegsmarine czy Luftwaffe. Volksdeutsche są jednak równi Niemcom urodzonym w granicach Wielkiej Rzeszy – reichsdeutschom – którzy są Niemcami pierwszej klasy.

„Co prawda lepsze kartki żywnościowe mi odpowiadały, ale do umierania za Hitlera nie było mi spieszno” – opowiadał wujek Krauze. – „Dlatego im powiedziałem, że czuję się Niemcem pierwszej klasy, a nie jakąś popłuczyną, jak volksdeutsche”. Niestety matka Zygmunta była Polką i Zygmuntowi zaszczytny tytuł reichsdeutscha nie przysługiwał. Przestano go jednak nękać do czasu, kiedy się potknął o feralny, kradziony drut, który go zaprowadził do obozu koncentracyjnego w Mauthausen.

Czy wuj działał w partyzantce? Nic podobnego. „Ja nigdy do polityki się nie mieszałem. Do Mauthausen wysłano mnie za ten właśnie drut. Otóż w czasie okupacji w Częstochowie prowadziłem fabryczkę produkującą gwoździe, na które było duże zapotrzebowanie na polskiej wsi. Niestety nie mogłem kupić drutu, z którego gwoździe się robi. Drut był ściśle rozdzielany na potrzeby niemieckiej armii. Na szczęście albo nieszczęście poznałem jednego Niemca, oficera, który mi umożliwił dostęp do wojskowego drutu. On kradł ten drut, a ja z niego robiłem gwoździe. Niestety Niemiec nie był ostrożny i go nakryli. Jego wysłano na front wschodni, gdzie go Ruscy zaciukali, a mnie Niemcy wysłali do Mauthausen, gdzie o mało co bym umarł z głodu. Kiedy obóz wyzwalali Amerykanie, leżałem razem ze swym młodszym kuzynem na stosie siedemdziesięciu trupów przeznaczonych do spalenia”. Uratował go fakt że go ostrzeżono, że musi jeść bardzo mało i bardzo wolno, aby odzyskać siły Jego kuzyn nie przestrzegał tej reguły, nażarł się do syta i umarł w obozie już po jego wyzwoleniu.

Krauze miał mizerne wykształcenie, które chyba ograniczało się do czterech klas szkoły powszechnej, co wynika z jedynego listu, jaki do mnie przed śmiercią napisał na adres w USA. List ten ma 6 stron i brakuje mu interpunkcji.

Wuja Krauzego wylano podobno ze szkoły z powodu handlu papierosami, ale mnie mówił, że chodziło o wódkę. Musiał z czegoś swoją rodzinę utrzymać po śmierci rodziców. Pisać go nauczono, ale o interpunkcji zapomniał. Przypuszczam, że ja byłem jedynym człowiekiem z akademickim wykształceniem, na dodatek „naukowcem” z Uniwersytetu w Uppsali, któremu chciał zaimponować swym rozmachem i koneksjami. W swym garażu przy ulicy Olimpijskiej 39 miał dwa samochody: jeden mercedes 220 w kolorze perłowym, który odkupił od biskupa Klepacza z Łodzi, i drugi, chevroleta impallę z imponującymi, oskrzydlonymi błotnikami. Biskup Klepacz otrzymał mercedesa jako dar od swych byłych parafian z Chicago, ale jego splendor zbyt rzucał się w oczy, aby mógł go używać w okresie siermiężnego socjalizmu towarzysza Gomułki. Chevroleta impallę wuj sprowadził sobie bezpośrednio z Ameryki za pośrednictwem znajomych marynarzy z Polskich Linii Oceanicznych.

Otóż wuj zaproponował nam (mnie i Zofii) bankiet w wytwornym jak na owe czasy hotelu Orbisu o nazwie Grand w Warszawie przy ul. Kruczej. Do hotelu udaliśmy się jego impallą i zaraz przy podjeździe wuj Krauze wręczył kłaniającemu się w pas portierowi banknot 500 zł jako napiwek. Następne 500 zł przypadło dyrektorowi restauracji. Zdziwiony taką rozrzutnością, zapytałem wuja, jaki jest cel w takim szastaniu pieniędzmi w czasie, kiedy moja pensja asystenta na Politechnice wynosiła 2000 zł. Wuj spojrzał na mnie pobłażliwie i wyjaśnił: „To nie jest napiwek, to jest inwestycja w przyszłość i najbliższą teraźniejszość. Ludzie w kłopotach z władzami popełniają zasadniczy błąd, dając urzędnikom łapówki. W takich sytuacjach dawanie łapówki jest już wysoce spóźnione. Łapówki daje się wtedy, kiedy nie ma się kłopotów z władzami. Jeśli chodzi o tę restaurację, to wiadomo, że na sali są założone mikrofony do podsłuchu rozmów gości. Kierownik restauracji posadzi nas tam, gdzie podsłuchów nie ma albo gdzie mikrofon jest uszkodzony. Będziemy mogli sobie spokojnie na komunę narzekać”.

Innego razu późnym wieczorem, smagany jesiennym deszczem udałem się do willi wujka przy ulicy Olimpijskiej, aby przenocować. Następnego dnia miałem umówione spotkanie w Komitecie Nauki i Techniki z wicepremierem Adamem Szyrem, jednym z szajki komunistów z grupy Wandy Wasilewskiej w ZSSR (Związku Patriotów Polskich), do którego naiwnie napisałem list krytykujący system gospodarczy PRL-u. Jak sobie przypominam, wujek Krauze ostrzegał mnie przed wizytą u Szyra, radząc, żebym ubrał się w ciepłe kalesony, gdyż z tej wizyty mogą mnie skierować wprost do więzienia. Do więzienia nie trafiłem, ale rozmowa mnie przekonała, że powinienem z PRL-u jak najszybciej wiać, gdyż miecz Damoklesa, czyli UB, wisi nad moją głową.

Kiedy wstąpiłem do wuja Krauzego przed wizytą u wicepremiera, przy stole w kuchni siedział milicjant. Przeraziłem się okropnie, przypuszczając, że czeka na mnie z nakazem aresztowania.

Byłem świadomy, że mój telefon jest na podsłuchu i w UB wiedziano, gdzie zamierzam się zatrzymać w Warszawie. UB było niezwykle podejrzliwe w stosunku do mnie, gdyż nie mogli pojąć, w jaki sposób otrzymałem ciekawą pracę na Uniwersytecie w Uppsali, a najbardziej ich dziwiło, że taką pracę porzuciłem, aby wrócić do PRL-u. Chyba myśleli, że albo jestem nasłanym szpiegiem, albo umysłowo chory. Dyskretnie odwołałem wuja do przedpokoju z zapytaniem, co u niego robi milicjant.

Wuj mnie uspokoił, że to dzielnicowy, z którym on regularnie pija wódkę i wytłumaczył, że to jest jego dawny zwyczaj – od czasów przedwojennych przez całą okupację, a teraz, dla zachowania tradycji narodowej, kontynuuje ten zwyczaj w komunie. „Bez milicjanta, a kiedyś policjanta nie mam apetytu na wódkę. Aby wypić, muszę mieć za kompana policjanta. Fakt, że teraz czasy się zmieniły i policjantów przechrzczono na milicjantów, nie może zmienić moich wieloletnich przyzwyczajeń towarzyskich. Poza tym te właśnie stosunki towarzyskie uchroniły mnie wielekroć od więzienia, gdyż zawsze wiedziałem, kiedy należy się spodziewać kontroli celnej, skarbowej czy kryminalnej. Jak wiadomo, bycie biznesmenem w tamtych trudnych czasach wymagało balansowania na skraju prawnej poprawności, szczególnie jeśli chodziło o reglamentowane towary, niedostępne dla tak zwanych prywaciarzy albo inicjatywny prywatnej”.

Kiedyś pod wrażeniem „bogactwa” wuja zapytałem go bezpośrednio o początki jego majątku, kiedy na poły umierający i zagłodzony wrócił do Łodzi z obozu Mauthausen. Odpowiedział lakonicznie: „Dorobiłem się na czerwonych krawatach”. Otóż kiedy w roku 1948 Polska Partia Robotnicza i PPS (Polska Partia Socjalistyczna) się „zlewały” w nową partię PZPR, okoliczność ta wymagała dostawy kilku milionów czerwonych krawatów.

Przodujący przemysł państwowy nie mógł podołać społecznemu zapotrzebowaniu i dlatego Zygmunt Krauze złożył ofertę, że takie krawaty wyprodukuje, pod warunkiem, że dostanie przydział na bawełniany materiał konieczny dla ich wykonania. Komuniści – będąc, jak wiadomo, ludźmi praktycznymi – zadbali o to, aby wuj otrzymał odpowiednio dużą dostawę surowca na wymienione krawaty. Zamówienie zostało wykonane przed „zlaniem” się dwu partii i rzesze członków PZPR i jej pokrewnych organizacji młodzieżowych mogły defilować z czerwoną pętlą pod brodą. A skąd pieniądze? Czy wujowi sowicie zapłacono za jego znój, trud i poświęcenie dla sprawy socjalizmu? „Bynajmniej, odpowiedział wuj.

Ty, młody człowieku, nie zdajesz sobie spawy, ile materiału potrzeba, aby uszyć z niego czerwony krawat. Kolor jest czynnikiem decydującym. Uszycie czerwonego krawata wymaga od pięciu do dziesięciu razy więcej materiału niż uszycie krawata o kolorze np. niebieskim. Z tych resztek materiału uszyliśmy setki, jeśli nie tysiące poszewek na poduszki i pierzyny, które rozeszły się jak woda po wsiach całej Polski”.

Wuj Krauze przed przeniesieniem się do Warszawy w roku 1958 i zamieszkaniu w wili przy ulicy Olimpijskiej 39, mieszkał w Łodzi przy ul. Głównej 9/13. Tam też w latach 50. prowadził działalność handlowo-przemysłową w branży bławatnej. Była to działalność na dużą skalę, ale bez setek szwaczek pochylonych nad maszynami Singera w fabryce Zygmunta Krauzego. W jego mieszkaniu, które było centrum dowodzenia jego przemysłu tekstylnego, pracowały jedynie dwie szwaczki. Firma wuja była chyba legalnie zarejestrowana, ale zakres jej działalności wykraczał poza licencję drobnego rzemieślnika, jaką mu przydzielono. W istocie była to duża firma, zatrudniająca dziesiątki szwaczek w systemie chałupniczym. Mieszkanie przy Głównej 9 było centralą, do której przywożono gotowe produkty i rozdzielano materiał. Ponieważ towar bławatny był ściśle reglamentowany, jego dostawy wymagały „współpracy” z szeregiem pracowników miejscowych dużych fabryk przemysłu tekstylnego, z których Łódź zawsze słynęła. Większość tych materiałów była podejrzanego pochodzenia, czyli po prostu kradziona. Wścibscy milicjanci i rewidenci skarbowi, którzy nie zostali odpowiednio wynagrodzeni, czyhali na okazję przyłapania większej partii materiału lub produktów opuszczających to mieszkanie. Aby się zabezpieczyć, wuj podobno zatrudnił jako jedną ze szwaczek żonę pułkownika polskiej Armii Ludowej, który, wedle wuja, był w rzeczywistości Rosjaninem oddelegowanym do nadzoru ideologicznego nad Polską. Kiedy wujowi donoszono, że na dole kamienicy kręcą się podejrzani osobnicy wyglądający na milicjantów, żona pułkownika dzwoniła do swego męża, który przyjeżdżał wojskowym samochodem (chyba nie czołgiem), do którego ładowano trefny towar. Milicjanci byli bezsilni, gdy mieszkanie było opróżniane z materiałów podejrzanego pochodzenia.

Wuj działał także w branży ogrodniczej, w PRL-u poprawnie zwanej „badylarską”. Jego kwiaciarnia w Łodzi na Stokach słynęła w całym bloku socjalistycznym jako dostawca najładniejszych czerwonych goździków.

„Zbudowałem te szklarnie za pieniądze zarobione w branży bławatnej, kiedy szyłem, jak już wspomniałem, czerwone krawaty. A jak ci chyba wiadomo, czerwony goździk jest symbolem komunisty. Bez bukietu czerwonych goździków nie można powitać lądujących w Moskwie sekretarzy bratnich partii komunistycznych Europy Zachodniej, Chin czy Kuby. Bez czerwonych goździków nie można pochować umierających zasłużonych dla klasy robotniczej notabli. Goździki są tak nieodzowne, jak gwóźdź do trumny Pierwszego Sekretarza Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego. Niestety socjalistyczne przedsiębiorstwa rolne, czy to PGR-y, czy radzieckie kołchozy, nie były w stanie takich goździków wyhodować. Więdły one w oczach i kolor jakiś nie taki, a zapach jeszcze gorszy. Nasze goździki z dzielnicy Stoki w Łodzi biły na głowę goździki socjalistyczne pod każdym względem: kolorystycznym, zapachowym i długowieczności.

W związku z powyższym każdego tygodnia wysyłaliśmy samolotem bukiety naszych goździków do Moskwy, gdzie spełniały ważną rolę w utrwalaniu pokoju i przyjaźni między socjalistycznymi narodami. Towarzysze radzieccy zapewniali mnie, że włos mi z głowy nie spadnie z powodów podatkowych, gdyż jedność obozu socjalistycznego na tym właśnie włosie się trzyma”.

Wiele lat później, żyjąc już w Stanach Zjednoczonych, dostałem od wuja wspomniany już długi list, napisany odręcznie na sześciu stronach papieru, bez ani jednej kropki i ani jednego przecinka. Wuj pisał go z Austrii, do której właśnie przybył mercedesem biskupa Klepacza, gdzie wynajął na lat 15 od austriackiego Kościoła zdemolowany zamek w miejscowości Kemmelbach, 100 km od Wiednia, z kaplicą na 230 miejsc siedzących. Zapraszał, aby go odwiedzić, gdyż właśnie zasadził w doniczkach 2500 storczyków i będzie je sprzedawał w następnym roku. Niestety, z odwiedzin nic nie wyszło, gdyż wujowi zmarło się w roku 1974 czy 1975.

Jest to fragment książki autora „Do sukcesu pod wiatr”.

Opowiadanie Jana Czekajewskiego pt. „Nie masz cwaniaka… Wujek Krauze entrepreneur” znajduje się na s. 11 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Opowiadanie Jana Czekajewskiego pt. „Nie masz cwaniaka… Wujek Krauze entrepreneur” na s. 11 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Pierwsze na świecie wielowymiarowe przedsiębiorstwo naftowe założone przez Ignacego Łukasiewicza w Bóbrce

Kiedy kopalnia działała znakomicie, Łukasiewicz powiedział, że to niesprawiedliwe, iż dostaje 1/3 zysku. Stwierdził, że jemu te pieniądze się nie należą, bo on tylko steruje przedsiębiorstwem.

Zenon Szmidtke

Bóbrka to maleńka wieś położona na terenie województwa podkarpackiego w powiecie krośnieńskim. Decydującą rolę w karierze czarnego złota odegrali tam: Ignacy Łukasiewicz – cichy, skromny farmaceuta; Tytus Trzecieski – ziemianin i inicjator założenia kopalni oraz Karol Klobassa-Zrencki – właściciel Bóbrki. Około 1861 r. ci trzej dżentelmeni założyli pierwszą na świecie spółkę naftową. Trzecieski włączył się w inwestycję z wkładem pieniężnym, Klobassa ofiarował teren pod kopalnię, natomiast Łukasiewicz objął kierownictwo nad całym przedsiębiorstwem (pierwsze lampy naftowe skonstruowane przez Łukasiewicza, wspólnie z Janem Zehem i Adamem Bratkowskim, zapalono w 1853 roku w szpitalu na Łyczakowie we Lwowie i dzięki nowemu światłu przeprowadzono z sukcesem operację chirurgiczną).

Kopalnia w Bóbrce 1911 r. | Fot. Archiwum Fundacji Bóbrka

Zawiązali spółkę dżentelmeńską, bez jednego dokumentu. Po prostu świetnie się rozumieli i mieli do siebie całkowite zaufanie. Uważali, że żaden nie byłby zdolny oszukać pozostałych. I rzeczywiście tak było. Dopiero w latach 70., kiedy kopalnia działała znakomicie, Łukasiewicz powiedział, że to niesprawiedliwe, iż dostaje 1/3 zysku. Stwierdził, że jemu te pieniądze się nie należą, bo on tylko steruje przedsiębiorstwem. Niezwykle skromnie oceniał własny wkład, chociaż dał temu przedsięwzięciu najwięcej – swój umysł.

W różnych źródłach pojawia się informacja, która pewnie jest trochę legendą, jakoby sam John Davison Rockefeller miał odwiedzić Ignacego Łukasiewicza w Bóbrce. Opowieść zachowała się chyba tylko dlatego, że Rockefeller uznał Łukasiewicza za… wariata.

Rockefeller wraz ze współpracownikami przyjechał do Bóbrki i chciał poznać zasady, na jakich Łukasiewicz wydobywa i przetwarza ropę naftową. Ten ze swoim wielkim, szczerym sercem zaprowadził go do rafinerii i pokazał: „tu leję to, a potem dodaję tamto…”. Rockefeller chciał mu za to zapłacić. Amerykanie już wtedy wiedzieli, co to znaczy prawo autorskie. Tymczasem Łukasiewicz nie chciał nic w zamian.

Dlatego Rockefeller uznał go za wariata: dysponuje wielkim skarbem, olbrzymią wiedzą – i trwoni ją. Czy tak było rzeczywiście? Być może w tej historii jest jakaś prawda.

Kopalnia Bóbrka odgrywała znaczącą rolę w miejscowym środowisku, o czym donosił w 1874 r. Edward Windakiewicz: […] wpływ tego przemysłu na okoliczną ludność i w ogóle całą okolicę jest bardzo korzystny. Potrzeba tylko widzieć drogi, uprawę, mieszkanie małych i większych posiadaczy, a nareszcie samych ludzi po drodze do Bóbrki, ażeby doznać takiego wrażenia, jak gdyby się przeniesionym zostało w jaką lepiej uprawianą okolicę Niemiec lub Francyi.

Cały artykuł Zenona Szmidtkego pt. „Pierwsze na świecie wielowymiarowe przedsiębiorstwo naftowe Kopalnia Ropy Naftowej w Bóbrce” znajduje się na s. 10 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Zenona Szmidtkego pt. „Pierwsze na świecie wielowymiarowe przedsiębiorstwo naftowe Kopalnia Ropy Naftowej w Bóbrce” na s. 10 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wycięto drzewo – miejsce kaźni i pamięci na Pradze. W Polsce także są ludzie o mentalności sowieckich czynowników

Rodziny ofiar mają słuszny żal do władzy nie potrafiącej przeciwstawić się znieczulicy osób doprowadzających do zniszczenia miejsca kaźni i tabliczek upamiętniających straconych polskich patriotów.

Mariusz Patey

Na skraju działki wybudowanego już w wolnej Polsce osiedla mieszkaniowego stało drzewo – pomnik historii. Na tym drzewie komunistyczne służby więzienne po zajęciu prawobrzeżnej Warszawy przez Armię Czerwoną w lipcu 1944 roku dokonywały na polskich patriotach, członkach organizacji niepodległościowych, egzekucji przez powieszenie. Obumarłe, ale o solidnym pniu drzewo było miejscem, gdzie rodziny dokonywały spontanicznie upamiętnień. Pojawiła się między innymi tabliczka upamiętniająca miejsce kaźni płk. Lucjana Szymańskiego ps. Janczar – właśnie na tym drzewie powieszonego w 1945 r na polecenie NKWD-UB. (…)

Burmistrz obiecał ochronę miejsca i zabezpieczenie go przed dewastacją. Uspokojeni działacze – bo przecież burmistrz reprezentował opcję polityczną, która w swej narracji odwołuje się do patriotyzmu, słusznie wskazując wagę pamięci historycznej – nie przewidzieli, że jeszcze w czerwcu tego roku dojdzie do wycięcia drzewa, a tabliczki znikną. (…)

Fot. Witold Dobrowolski

Podobno w kwietniu tego roku dzielnica wystąpiła do konserwatora o ochronę tego miejsca, nie zadbała jednak o sądowy zakaz ingerencji na terenie oczekującym na decyzję konserwatora do czasu uzyskania tej decyzji.

Rodziny ofiar mają słuszny żal do władzy nie potrafiącej przeciwstawić się znieczulicy osób doprowadzających do zniszczenia miejsca kaźni i tabliczek upamiętniających straconych polskich patriotów. Czy do pomyślenia byłoby wycięcie symbolicznej brzozy i usunięcia tabliczek spod więzienia na Pawiaku?

Cały artykuł Mariusza Pateya pt. „Historia pewnego miejsca” znajduje się na s. 15 grudniowego „Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Mariusza Pateya pt. „Historia pewnego miejsca” na s. 15 grudniowego „Kuriera WNET”, nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Obecnie śpiewany hymn jest wersją znaną z „Historyi legionów” Chodźki i z „Literatury słowiańskiej” Mickiewicza

Popularność pieśni podczas powstania listopadowego rozpowszechniła się w rozmaitych śpiewnikach, uzupełniana nowymi zwrotkami, których autorów nie znamy. Autorem ich był cały walczący z Rosją naród.

Tadeusz Loster

11 listopada 2018 roku, godzina 12 w południe, rodzinnie śpiewamy hymn polski – Mazurek Dąbrowskiego – dawną pieśń Legionów Polskich. Przede mną wyprężony na baczność śpiewa mój siedmioletni wnuk Staś. Z boku, trochę się wiercąc, śpiewa pięcioletnia wnuczka Madzia. Dzieci znają i śpiewają wszystkie cztery zwrotki hymnu.

Po zakończeniu śpiewu Staś zwraca mi uwagę: – Dziadek, ty nie umiesz śpiewać hymnu! Śpiewa się: „wrócim się przez morze” a nie „rzucim się przez morze”! Zaskoczył mnie, ale chyba ma rację. Sprawdzam w śpiewniku, faktycznie śpiewałem nie te słowa. (…) Sprawdzam tekst hymnu jeszcze w starych śpiewnikach; wszędzie jest „wrócim się przez morze” – nie mam wytłumaczenia pomyłki.

Ilustracja Juliusza Kossaka do „Pieśni Legionów” | Fot. ze zbiorów prywatnych T. Lostera

Ten stary śpiewnik, ozdoba mojej biblioteczki, to oryginalne wydanie z końca XIX wieku książeczki Pieśń Legionów z 7 ilustracyami Juliusza Kossaka i wstępnem słowem Stanisława Schnur-Popławskiego wydanej nakładem Księgarni H. Altenberga we Lwowie. Uwagę moją przykuły rysunki Juliusza Kossaka. Są one ilustracjami do zwrotek Pieśni Legionów opisanymi pełnym lub częściowym ich tekstem. Trzecią zwrotkę umieszczoną w książeczce rozdziela od czwartej wraz z ryciną dawna, nie śpiewana już zwrotka o treści:

Niemiec, Moskal, nie osiędzie,
Gdy jąwszy pałasza,
Hasłem wszystkich wolność będzie
i Ojczyzna nasza.

Zwrotka ta w oryginalnej wersji brzmiała trochę inaczej i moim zdaniem bardziej pasowała do dzisiejszych czasów, przede wszystkim, jeśli chodzi o tę zgodę.

Moskal Polski nie posiędzie,
Dobywszy pałasza,
Hasłem wszystkich zgoda będzie…

Zajrzałem również do posiadanego miniaturowego śpiewnika dla członków „Sokoła”, pod znamiennym tytułem „Jeszcze Polska nie zginęła”, wydanego na początku XX wieku w Krakowie nakładem Karola Jansena. Ten maleńki śpiewniczek o wymiarach 5 na 7,5 cm na 224 stronach posiada 125 pieśni polskich.

Na wstępie jego autor napisał: „Pieśń polska to tęsknota za utraconą wolnością i nadzieją lepszej przyszłości (…) Śpiewajmy!”. Na 61 stronie pod pozycją 36 zostały zapisane słowa pieśni Jeszcze Polska nie zginęła. Oprócz śpiewanych obecnie czterech zwrotek oraz przytoczonej powyżej piątej zapisano dodatkowo cztery zwrotki:

Już to ziomek pilnie słucha,
czy armata ryczy;
Walecznego pełny ducha,
Każdy moment liczy.
Marsz, marsz Dąbrowski
Z ziemi Włoskiej do Polskiej,
Przyłączyć się rada,
Jęcząca gromada.

Czy Polacy, czy Sarmaci,
Będziem imię nosić,
Byle w gronie dawnych braci,
Miłą wolność głosić!
Marsz, marsz Dąbrowski
Z ziemi Włoskiej do Polskiej.
Naród na cię czeka,
Przyjdź z prawem człowieka.

Choć sąsiady nas zniszczyły,
i broń nam zabrały,
Sparty murem piersi były,
I te nam zostały.
Marsz, marsz Dąbrowski
Z ziemi Włoskiej do Polskiej.
Każdy z nas chęć czuje,
Wodza nie brakuje.

Dzielność wolnego oręża,
Starzec opowiada,
Aby szukać tego męża,
Młody na koń siada.
Marsz, marsz Dąbrowski
Z ziemi Włoskiej do Polskiej.
Wolność dawne hasło,
Jeszcze nie zagasło.

Cały artykuł Tadeusza Lostera pt. „Pieśń Legionów” znajduje się na s. 4 grudniowego „Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Tadeusza Lostera pt. „Pieśń Legionów” na s. 4 grudniowego „Kuriera WNET”, nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Stanisław Leszczyc-Przywara przyciągał ludzi. Był męski, rycerski i pogodny / Paweł Milla, „Śląski Kurier WNET” 54/2018

„Jako chrześcijanin modlić się powinieneś zawsze. Albo modlisz się cały czas, albo wcale”. Dla niego życie w tym świecie widzialnym oraz jednocześnie w świecie duchowym było jak najbardziej naturalne.

Paweł Milla

„A gdzie mój legionista?” (II)

Autorytet

W II RP był nauczycielem języka polskiego i historii w gimnazjach, czyli profesorem. Miał charyzmę do wychowywania i kształtowania patriotycznych postaw młodzieży. Młodzi wychowankowie darzyli go wielką estymą jako mądrego nauczyciela i patriotę.

Co oznaczał w praktyce autorytet Wujka, najlepiej oddaje historyjka, gdy jeden z jego najzdolniejszych wychowanków w Hrubieszowie, Bogusław Krawczyk, poprosił go o radę, co ma dalej robić w życiu, do jakiej szkoły pójść po gimnazjum i maturze, bo nie miał swojej wizji, choć był uzdolniony muzycznie, pisał poezję, malował, żeglował. Wujek po zastanowieniu powiedział mu, że nasza Ojczyzna potrzebuje teraz mądrych i odważnych ludzi do tworzącej się polskiej marynarki wojennej. Krawczyk okazał się najzdolniejszym absolwentem Oficerskiej Szkoły Marynarki Wojennej w Toruniu (prymus rocznika 1928, „Szabla” od prezydenta Mościckiego). Studiował też we Francji. Wojnę obronną rozpoczął jako dowódca okrętu podwodnego „Wilk”, który toczył zacięte boje z Niemcami do 11 września, a następnie jako pierwszy polski okręt przedarł się do Wielkiej Brytanii, gdzie brał później udział w wielu akcjach patrolowych na Morzu Północnym. Krawczyk był odznaczony krzyżem Virtuti Militari przez gen. Sikorskiego oraz orderem przez króla Jerzego VI. W 1941 roku na skutek intryg Anglików oraz niektórych osób z otoczenia Sikorskiego wobec niego i jego postawy w utrzymaniu niezależności polskiej marynarki wojennej, Krawczyka oraz część jego załogi jako niewygodnych dla Sikorskiego oficerów chciano internować na szkockiej wyspie Bute, tzw. wyspie węży. Oprócz przypadków kryminalnych gen. Sikorski bez sądu w haniebny sposób zesłał na odosobnienie setki niewygodnych politycznie, głównie sanacyjnych oficerów. Dziesiątki z nich, będąc w izolacji od świata i nie mogąc walczyć o wolność Polski, wybrało jako protest samobójstwo. Krawczyk był zbyt wielkim patriotą, by przeżyć takie niesprawiedliwe i haniebne aresztowanie, więc po otrzymaniu tajemniczego ostrzegawczego telefonu wybrał również to tragiczne dla siebie i Polski rozwiązanie, mając zaledwie 35 lat. Uchodził za jednego z najlepszych polskich wojennych dowódców wojskowych.

Wujek dbał o poprawność języka, sam był erudytą. Powiedziałem kiedyś przy nim: „ot, takie tam…”. Chwycił mnie za ramię, spojrzał w oczy i powiedział: „Ot, co… to straszny rusycyzm! Nigdy tak więcej nie mów!” Oj, zapamiętałem i na prawdę nie wypowiedziałem tego zwrotu już nigdy więcej.

Obrońca Lwowa – miasta ‘Semper Fidelis’ Rzeczypospolitej, po raz drugi

Wobec spodziewanego wybuchu wojny Wujek został zmobilizowany jako oficer rezerwy. Od końca I wojny światowej i jednocześnie napaści ukraińskiej na Lwów w listopadzie 1918 roku minęło 20 lat. Ponownie dane mu było brać udział w obronie Lwowa, tym razem przed wojskami niemieckimi, do samego końca obrony 22 września 1939 roku. Te wrześniowe 10-dniowe walki w oblężonym Lwowie z przeważającymi siłami wojsk niemieckich były niezwykle ciężkie. Wojsko Polskie nie miało tam dobrego uzbrojenia, a duży procent stanowili ochotnicy i wycofujące się porozbijane oddziały z kierunku zachodniego. Cała obrona otoczonego z trzech stron Lwowa to była improwizacja i obrońcy, w tym wielu mieszkańców, wykazali się zdumiewającą walecznością, podobnie jak w 1918 roku. Jakże jest mała dzisiaj, w wolnej Polsce, wiedza na ten temat! Trwa pokrętna polityczna poprawność wobec Ukraińców, którym szczęśliwie przypadło, już po wojnie, zawładnięcie tym arcypolskim miastem.

We wrześniu 1939 roku Wermacht nie mógł dać rady polskiej obronie pomimo wielkiej przewagi wojskowej i ciągłego bombardowania miasta. Kilka razy wysyłali emisariuszy, ale nikt ich nie przyjął – w „twierdzy Lwów” nie będzie nikt się poddawał! Rozrzucali też z samolotów ulotki z ultimatum oraz korzystną propozycją poddania się, byle tylko natychmiast wpuścić ich do Lwowa.

Należy pamiętać, że w tamtych to czasach, bo ledwie kilka miesięcy później, Niemcy w 10 dni zdobyli Holandię, Belgię i połowę Francji, w 7 dni Jugosławię, a Lwowa dzięki bohaterstwu Polaków nie pokonali pomimo olbrzymiej przewagi. We Lwowie niemiecki blitzkrieg przegrał.

Drugi totalitarny sąsiad, Związek Radziecki, zaatakował Polskę 17 września i już po 2 dniach ich wielka liczebnie armia stała pod Lwowem, od wschodniej strony miasta. Lwów został więc całkowicie odcięty od świata przez dwie najpotężniejsze ówczesne armie. IV rozbiór Polski był ustalony przez nie kilka tygodni wcześniej w sierpniu, tzw. paktem o nieagresji Ribbentrop-Mołotow. Lwów wraz z połową Polski był tam „przydzielony” do strefy sowieckiej. Niemcy jednak chcieli przechytrzyć Sowietów i starali się jak najszybciej zająć miasto, które miało wielkie znaczenie geostrategiczne. Niemieckie wojska usiłowały wyprzedzić armię sowiecką nawet wbrew uzgodnieniom podziałów terytorialnych i byli wściekli, gdyż miasto nadal dzielnie się broniło i obrońcy wciąż skutecznie odpierali niemieckie szturmy. Sowieci chcieli również wejść jak najszybciej do Lwowa. Po trzech tygodniach wojny obronnej sytuacja w Polsce była jednak już tragiczna i nie było znikąd nadziei, że dalsza obrona miasta ma sens.

Stanisław Leszczyc-Przywara prezentuje zakazane wówczas godło wolnej Polski przed klasztorem w Leśnej Podlaskiej w 1980 roku | Fot. o. Eustachy Rakoczy

Alianci nas zostawili bez wsparcia. Wojska hitlerowskie z sowieckimi spotkały się 19 września na południowych krańcach broniącego się Lwowa, gdzie nawet doszło do drobnych starć między sojusznikami, ale szybko dwaj odwieczni rywale Polski podali sobie dłonie na naszej podbitej przez nich ziemi. 20 września polski dowódca obrony gen. Langner wysłał do Rosjan emisariuszy, którzy zapytali Sowietów retorycznie „Po coście przyszli?”. Otrzymali zapewnienie, że jeśli wojsko nie będzie stawiać oporu, wszyscy polscy żołnierze wrócą do domów, a Rosjanie nie będą zbrojnie atakować miasta. 21 września dowództwo polskie wobec beznadziejnej sytuacji na całym froncie postanowiło przerwać obronę miasta przed Niemcami i oddać je Sowietom, z którymi uzgodniono zawieszenie broni oraz swobodę ruchu. Żołnierze mieli wrócić do domów, jednak szeregowcy mieli być oddzieleni od oficerów, co okazało się wyrafinowanym sowieckim podstępem.

Nie pamiętam niestety, gdzie Wujek uczestniczył w obronie, ale miał kontakt ze sztabem obrony miasta, miał przecież wielkie doświadczenie z I wojny światowej. 22 września 1939 roku okazał się „czarnym dniem” dla Lwowa i osobiście dla Wujka. Tego dnia stał przed południem wraz z większością oficerów pod budynkiem Dowództwa Korpusu, gdyż generał Langner wydał rozkaz złożenia broni i wyjścia polskiego wojska z miasta. Oficerowie mieli ruszyć ulicą Łyczakowską, a szeregowi innymi drogami, a później każdy miał pójść w swoją stronę, do domów. Niektórzy nie chcieli się poddawać Sowietom, zbyt dobrze ich poznali w 1920 roku. Jednak w chaosie wrześniowej klęski większości zdawało się, że niewola niemiecka będzie o wiele gorsza i chcieli jej uniknąć, więc szykowali się do wyjścia wschodnią stroną miasta, tak jak to osobiście gen. Langnerowi dzień wcześniej obiecali dowódcy sowieccy. Szeregowi żołnierze zgromadzili się w innych miejscach i tworzyli kolumny w różnych kierunkach. Niemców już nie było na przedmieściach, nie atakowali miasta, grzecznie wycofali się – a więc dotrzymali umowy z Sowietami i Lwów miał zagarnąć Związek Radziecki.

Sowieci wbrew umowie z polskimi emisariuszami i zapewnieniom z poprzedniego dnia wtargnęli do miasta od wschodniej strony około południa. Wujek mówił, że wszyscy byli tym złamaniem umowy przez Armię Czerwoną zaskoczeni i przygnębieni oszustwem. Setki polskich oficerów zostało w ten sposób otoczonych i zmuszonych do oddania wszystkiej broni – na pobliskim rynku musieli wyrzucić nie tylko karabiny, ale i broń osobistą. Powstał wielki stos broni zajmujący dużą część placu. Taki był koniec walki obronnej o Lwów, o możliwość życia w wolnej Polsce.

Wujek powiedział mi, że niejedno przecież na tych kilku wojnach widział i przeżył, ale najbardziej go zabolało, jak zobaczył, co zrobił jeden z żołnierzy szeregowców: gdy pojawili się Sowieci (NKWD), chłopak zrzucił polski mundur, podeptał go i krzyczał do Rosjan: „towarzysze, ja z wami!”. Byli bohaterowie narażający życie dla Polski, byli też i tacy pojedynczy zdrajcy.

Wujek razem z oficerami zostali ustawieni w rzędy po 6 osób, a następnie z tych rzędów uformowani w długą kolumnę wzdłuż ulicy Łyczakowskiej. Wujek nie znał dokładnych danych, ale było to w sumie kilka tysięcy oficerów i podoficerów wojska, policji, straży, Obrony Narodowej i innych formacji rezerwy. Z obu stron ulicy, na chodnikach stało trochę ludzi przyglądając się formowanej kolumnie jeńców. Po bokach tej już bezbronnej kolumny na obrzeżach ulicy Łyczakowskiej porządku pilnowało rozstawione głównie NKWD z karabinami i bagnetami na wierzchu, skierowanymi na polskich oficerów. Niektórzy z pilnujących mieli azjatyckie twarze i karabiny na sznurku oraz podarte obuwie. Wujek znalazł się w tylnej części kolumny, z zewnętrznej lewej strony, bliżej chodnika. Gdy kolumna ruszyła, jakiś enkawudzista wrzeszczał, by szli szybciej: „bystrieje, bystrieje!”. Bezpośrednio za wujkiem szedł jego znajomy, komendant policji Lwowa. Został dźgnięty w plecy bagnetem, by szybciej szedł. Wrzasnął i odruchowo odepchnął ten karabin z bagnetem. Rosjanin natychmiast strzelił mu w plecy, zabijając go na miejscu.

Wujek nie miał już złudzeń co do tego, co zrobią z nimi Sowieci. Postanowił uciec. Modlił się. Cała kolumna polskich oficerów szła w ciszy, popędzana przez NKWD. Na chodnikach było jeszcze trochę przyglądających się cywilów. Bramy w kamienicach wzdłuż ulicy enkawudziści kazali wcześniej pozamykać. Nagle z chodnika ktoś krzyknął: „Profesorze, otworzę niedaleko bramę!”. To był jakiś były uczeń wujka, narodowości żydowskiej, nie zapamiętałem jego nazwiska. Byli też więc i tacy odważni Żydzi, nieobojętni na tragiczny los polskich żołnierzy. Pobiegł chodnikiem do przodu. I rzeczywiście niedaleko za chwilę uchylono bramę w jakiejś kamienicy. Wujek błyskawicznie wskoczył do niej. Padło za nim kilka strzałów, również gdy biegł przez podwórze – ale wszystkie niecelne. Dobiegł do tylnego wyjścia i… był wolny, gdyż pościgu za jednym żołnierzem nie podjęto.

Wszyscy jego koledzy i przyjaciele z obrony Lwowa i prawie wszyscy oficerowie z tej kolumny zostali przetransportowani do Starobielska. Byli jeńcami radzieckimi. Po kilku miesiącach przetransportowano ich do Charkowa. Tam każdy z nich otrzymał indywidualnie po kuli w głowę, czyli „tradycyjne”, standardowe, wschodnie dotrzymywanie umów, bestialstwo również tradycyjne.

Łącznie w taki sposób na rozkaz z Moskwy, jak już oficjalnie wiadomo, zamordowano na początku w 1940 roku 22 000 polskich oficerów, elitę narodu. Tak wyglądało rosyjskie słowiańskie braterstwo, na które kacapy zawsze się powoływali. W tym wypadku była to dodatkowo rosyjska zemsta za wojenną porażkę z Polakami podczas pierwszej sowieckiej napaści w 1920 roku.

Po ucieczce z lwowskiej „kolumny śmierci” po dwóch miesiącach Wujek dotarł pieszo do rodzinnego domu pod Nowym Sączem. Wojnę spędził w Ptaszkowej. Najpierw Służba Zwycięstwu Polski, potem ZWZ-AK w Grybowie. Kilka razy jako kurier przenosił do Budapesztu materiały konspiracyjne, choć nie miał dobrej kondycji z powodu choroby serca. Znał jednak dobrze język węgierski oraz słowacki, a co najważniejsze, znał świetnie tereny Sądecczyzny, gdzie dorastał. Ten epizod kurierski zapamiętał Staszek Matejczuk, bo Wujek próbował go nauczyć podstaw węgierskiego, może trochę dla żartu, ale bez powodzenia. Ja pamiętam opowieść o pierwszej większej wpadce siatki konspiracyjnej na terenach Nowosądecczyzny, w okolicach Grybowa.

Stanisław Leszczyc-Przywara przy pomniku w Ptaszkowej, w miejscu stracenia w dniu 22.IX.1944 roku śp. Stanisława Leszczyc-Przywary (juniora),
harcerza Szarych Szeregów i partyzanta Armii Krajowej ps. „Szary” | Fot. archiwum prywatne autora

Pewnego razu Wujek przypadkiem zobaczył, że jego syn Staszek podbiegł do jakiegoś mężczyzny w pobliżu ich domu i stanął przed nim na baczność. W ten sposób wydało się, że młody Staszek wstąpił do konspiracji i zachował tajemnicę nawet przed swoim ojcem. Nie udało im się jednak zbyt długo działać w podziemiu bez start. Nie mieli doświadczenia, dowódcy byli za mało ostrożni. Nastąpiła wpadka i gestapo z Nowego Sącza aresztowało kilkanaście osób. Staszkowi się udało. Nie został namierzony. Zrobiło się jednak niebezpiecznie, Niemcy wszystkich podejrzanych rozstrzeliwali. Wujek wraz z kolegami z kontrwywiadu postanowili zrobić porządek: stanowiska dowódcze w siatce AK oraz grupach partyzanckich objęli doświadczeni zawodowi wojskowi. Następnych wpadek w Grybowie już nie było do końca wojny, choć zdarzały się porażki w niektórych akcjach bojowych. W jednej z nich w Ptaszkowej zginął Staszek -–jedyny syn Wujka.

„Ewakuacja” z UB w Nowym Sączu

Po „wyzwoleniu” w 1945 roku UB z pomocą sowieckiego NKWD namierzali, szukali i aresztowali polskich wojennych konspiracyjnych żołnierzy AK, NSZ czy BCH. Szczególnie szybko chcieli zneutralizować oficerów jako najniebezpieczniejszych dla instalowanego komunistycznego terroru, ponieważ mieli oni doświadczenie konspiracyjne i bojowe, a więc byli potencjalnymi przywódcami ewentualnego powstania antykomunistycznego. W latach 1944–56 tysiące żołnierzy zostało zamordowanych, dziesiątki tysięcy zesłanych do radzieckich obozów koncentracyjnych (łagrów), a w polskich więzieniach znęcano się nad ok. 200 000 Polaków. Wszystko to w ramach budowania „komunistycznej sprawiedliwości społecznej”, do której chcą powrócić teraz lewacy z KOD-ów i innych targowic.

Wujek został aresztowany w 1946 roku. Jak zawsze w trudnych sytuacjach, modlił się i całkowicie powierzał Maryi, gdy ubeckie auto wiozło go do Urzędu Bezpieczeństwa w Nowym Sączu. Jakoś nie założyli mu na ręce kajdanek, wprowadzili na większy korytarz, gdzie powiesił na stojaku palto i kapelusz. Kazali mu usiąść i czekać.

Minęło kilka minut, gdy zorientował się, że pracują tam jedynie sekretarki i nie ma śledczych z drugiej zmiany, a ci, którzy go aresztowali, już wyszli. Chwilę odczekał, podszedł do wieszaka, zdjął spokojnie swój płaszcz, założył go, odwrócił się do sekretarek i uchylając kapelusza powiedział z uśmiechem: „dziękuję, do widzenia”. Nikt jakoś nie zauważył, że to był aresztowany gość! Nie wzbudził również podejrzeń przy wyjściu i… był na wolności.

Nie pamiętam już, gdzie się ukrywał, ale trwało to około roku. Miał kontakt z podziemiem antykomunistycznym. W 1947 roku ujawnił się, gdy komuniści po sfałszowanych wyborach ogłosili tzw. amnestię.

Siła ducha

Najważniejszą sprawą dla Wujka była codzienna msza święta i przyjęcie Eucharystii. Był całkowicie oddany Bogu, to z niego promieniowało i dawał wyjątkowe, autentyczne świadectwo wiary i moralności. Na co dzień bywał na mszy św. w kościele parafii św. Jerzego w Rydułtowach, a jeśli gdziekolwiek wyjechał, najważniejsze było ustalenie, kiedy i gdzie jest msza święta.

Kiedyś powiedziałem mu wprost, że go podziwiam, ale ja nie czuję potrzeby, by codziennie znaleźć czas i lecieć do kościoła na mszę. Odpowiedział: – Ale modlić się powinieneś zawsze. Jako chrześcijanie jesteśmy powołani do noszenia Bożej obecności i adoracji w każdej chwili, więc albo modlisz się cały czas, albo wcale.

Przecież nie samo chodzenie do kościoła jest najważniejsze, ale udział w Eucharystii. Dla niego życie w tym świecie widzialnym oraz jednocześnie w świecie duchowym było jak najbardziej naturalne.

Przez komunę musieliśmy z rodziną przeprowadzić się ze Słupcy do Bydgoszczy (w 1974 roku), gdyż ojcu, po zrobieniu przez niego drugiej specjalizacji lekarskiej, lokalne władze blokowały możliwość zostania ordynatorem, choć trzeba przyznać, że dawały szansę: „Wystarczy, aby się pan zapisał do partii”. Podziękował im, mówiąc: „Ja wierzę w coś innego”. Na pożegnanie Słupcy dostałem pamiętnik od siostry Matyldy, która uczyła mnie religii i przygotowała do I Komunii św., z jej wpisem na początku (za kilka lat tę siostrę przeniesiono do Watykanu do pomocy naszemu Ojcu św.). Dzięki temu, jak to bywa u młodzieży, kolekcjonowałem wpisy od członków rodziny, przyjaciół i znajomych. Wujek odwiedził nas w Bydgoszczy, więc od razu poprosiłem o pamiątkowy wpis. Napisał z pamięci pięknym, kaligraficznym pismem (na początku XX w. uczyli tego w szkołach) wiersz J. Ejsmonda, podpisując się: „Kochanemu Pawełkowi na pamiątkę pierwszej wspólnej Komunii św.”. Jakże to było inne podejście od reszty moich wujków! Również zawsze znalazł czas na wspólne modlitwy oraz odmówienie pełnego różańca (jeden, watykański, otrzymał później na pamiątkę od papieża w 1979 roku). Mnie, zdrowego młokosa, pobolewały kolana, a ponad osiemdziesięcioletni, schorowany Wujek żarliwie i z powagą modlił się zawsze na kolanach i zawsze z wielką pokorą wobec Majestatu Bożego! Cokolwiek robił, najpierw po prostu to „omodlił”.

Zawsze uzgadniał z Jezusem, co ma zrobić w danej sytuacji, przy czym nie bujał w obłokach i nie przeszkadzało mu to w byciu pragmatycznym, bo jak każdy musiał zmagać się z problemami dnia codziennego w siermiężnym PRL.

Czuło się ten jego mistycyzm; niczego nie pozorował, tylko autentycznie promieniowała z niego siła ducha. Dziękował Bogu za każdy dzień, za wszystko – a przecież spotkało go wiele nieszczęść i kataklizmów, które przeżył w całkowitym oddaniu Jezusowi, w zawierzeniu woli Bożej.

Przyciągał do siebie ludzi, bo był męski, szlachetny i rycerski, a jednocześnie pogodny. Prawdziwy wzór noszenia w sobie Bożej obecności, czyli taki zwykły święty człowiek, którego czasami w życiu spotykamy.

W cz. III: okres życia Stanisłwa Leszczyc-Przywary w Rydułtowach.

Artykuł Pawła Milli pt. „A gdzie mój legionista? (II)” znajduje się na s. 3 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Pawła Milli pt. „A gdzie mój legionista? (II)” na s. 3 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Walka Romana Dmowskiego na konferencji w Paryżu o kształt Polski niepodległej / Piotr Sutowicz, „Kurier WNET” nr 54/2018

Dziś żaden polityk nie potrafiłby mówić bez przygotowania do audytorium złożonego z przywódców mocarstw świata. Dmowski wyzwanie podjął i zaczęło się pięć godzin chyba najważniejszych w jego życiu.

Piotr Sutowicz

„Panie Dmowski, ma pan głos!”

Te słowa miał skierować premier Francji Georges Clemenceau do Romana Dmowskiego w dniu 29 stycznia 1919 roku. Od tego zdarzenia mija więc właśnie 100 lat. Rzecz działa się w Paryżu w trakcie konferencji pokojowej mającej utworzyć ład międzynarodowy po I wojnie światowej.

To, co się wydarzyło po wypowiedzeniu tego zdania, z jednej strony wpłynęło znakomicie na stanowisko mocarstw zachodnich wobec granic polskich, po drugie dla samego Dmowskiego stworzyło okazję do wykazania się kunsztem dyplomatycznym i umiejętnościami argumentacji, które wykorzystał znakomicie. Ktoś kiedyś napisał, że gdyby ten mąż stanu w życiu nie zrobił wiele więcej, to za te kilka godzin, jakie nastąpiły po słowach Clemenceau, w każdym polskim mieście powinien był stanąć pomnik Dmowskiego, jedna ulica zaś powinna nosić jego imię. Tak się nie stało, a wynika to ze skomplikowanych realiów politycznych, które wywarły duży, pewnie za duży wpływ na nasze myślenie o historii najnowszej.

Stanowisko

To, że to właśnie przywódca obozu narodowego reprezentował Polskę w Paryżu, było w miarę naturalne. W końcu już przed wojną stał on na stanowisku, iż Polacy winni stanąć w obozie antyniemieckim.

Wywoływało to konkretne konotacje i nie wszystkim się podobało. Jednak układanka międzynarodowa na początku wieku XX była określona. W Europie powstał blok mocarstw kolonialnych, którego trzon stanowiły Anglia, Francja i Rosja. Przy czym ten ostatni kraj był w nieco lepszym położeniu niż dwa pierwsze: po kolonie nie musiał sięgać za morza, wystarczyło mu przekroczyć Ural i… zatrzymać się nad Pacyfikiem. Marsz Rosji w głąb Azji został powstrzymany z jednej strony przez Anglików, którzy nie wpuścili państwa carów nad Ocean Indyjski, z drugiej zaś przez nową, rodzącą się siłę, czyli Japonię, która nie chciała widzieć Rosjan na południe od Władywostoku ani ich wpływów politycznych w Chinach, na które sama miała ochotę.

Czas imperiów, jaki nastał w Europie pod koniec XIX wieku, spowodował też pojawienie się frustratów, którzy chcieliby zmienić istniejący układ sił. Japonia dzięki temu, że w 1905 roku pokonała Rosję, nie oczekiwała od niej nic więcej, natomiast rozpędzające się, zjednoczone przez Prusy Niemcy nie zamierzały poprzestać na roli państwa środkowoeuropejskiego. Już kilka lat po pokonaniu Francji i zabraniu jej Alzacji i Lotaryngii sięgnęły po kolonie. Za wiele do wzięcia już nie było: nie najlepsze fragmenty Afryki, nieco wysp pacyficznych i strefa wpływów w Chinach. Z drugiej strony Niemcy widzieli szansę na ekspansję nie wymagającą podróży zamorskich.

Podbój Niemiec przez Prusy, realizowany przez kilka dziesięcioleci, zwieńczyły dwa wielkie zwycięstwa militarne: wspomniane pokonanie Francji i kilka lat wcześniejsze zwycięstwo nad monarchią habsburską, które kończyło ogólnoniemieckie aspiracje tej ostatniej, a z upływem czasu ta dość przestarzała konstrukcja polityczna zeszła do roli gracza drugorzędnego. Fakt ten został wykorzystany przez nowego niemieckiego hegemona do stopniowej wasalizacji naddunajskiego sąsiada oraz wykorzystania go do dalszego rozszerzania wpływów. Przede wszystkim chodziło o dogorywające imperium otomańskie, na spadek po którym chętnych znalazło się więcej. Z jednej strony były to nowo powstające państwa Słowian bałkańskich, szybko orientujące się, ze względu na religię i pewne poczucie słowiańskiej wspólnoty, na Rosję. Z drugiej – państwa zachodnie myślące globalnie oraz Włochy, które bardziej udawały niż stanowiły realne imperium, ale co im szkodziło wyrwać Turkom Libię i kilka Wysp Egejskich, tudzież zagarnąć to i owo w Afryce.

Swoje własne interesy miała też Rosja, która, po pierwsze, jako uzurpatorski „Trzeci Rzym”, chciała panować nad Konstantynopolem i przez większość wieku XIX podejmowała próby w tym kierunku. Z drugiej jednak strony wyraźnie rysował się jej cel geopolityczny: „wydostanie się” z zamkniętego w kontynentalnych ramach państwa ku ciepłym morzom, konkretnie na Morze Śródziemne, a stamtąd… kto wie?

Symbolem niemieckich działań na Bałkanach i Bliskim Wschodzie była budowa słynnej kolei Berlin–Bagdad, której nigdy na całej linii nie zrealizowano. Bez wątpienia byłby to początek ekspansji ekonomicznej, która wyprowadziłaby Niemcy nad Zatokę Perską, a potem pewnie może do brytyjskich Indii, o czym marzyli najśmielsi wizjonerzy gospodarki wielkiego obszaru z Cesarstwem Niemieckim jako niezaprzeczalnym suwerenem.

Na pozór rozkład interesów przypominał nieco kocioł, którego symbolem był Półwysep Bałkański, niemniej cele stron były wyraźne i wszystkim udawało się zdefiniować zarówno wrogów, jak i przyjaciół.

Wydawałoby się, że sprawy te były zupełnie niezwiązane z Polską i naszymi problemami narodowymi. To, że był to jedynie pozór, właśnie Roman Dmowski wiedział już od dawna. O tym, że wybuchnie wojna i że sprawa polska może w niej odegrać niejaką rolę, pisał w roku 1908 w książce „Niemcy, Rosja i kwestia polska”. Już wówczas stał na jasnym, antyniemieckim stanowisku.

Polityka to polityka

Wbrew wielu dzisiejszym opiniom publicystycznym, Dmowski nie był prorosyjski. Rosji nie lubił, nie był też panslawistą; z kolei Niemców podziwiał. Bywa nawet oskarżany, raczej na wyrost, że chciał przekształcić mentalnie naród polski na wzór niemiecki. Jednak w pisanych na początku XX wieku Myślach nowoczesnego Polaka można wyczytać coś innego. Po prostu chciał z Polaków zrobić jeden naród, który określi swą wspólnotę celów. Wzorce do tego czerpał gdzie się dało, a oczywiste jest, że najlepiej sięgnąć po nie do tych, którzy odnoszą największe sukcesy. Dla niego były to wówczas Niemcy właśnie i Anglosasi. To, że za punkt wyjścia Dmowski uznał własny punkt widzenia, to rzecz w miarę naturalna.

Według przywódcy Narodowej Demokracji Niemcy stanowili zagrożenie dla bytu narodowego Polaków, a Rosja nie. Nie był on pod tym względem specjalnie nowatorski, jeden z jego współpracowników i chyba mistrzów, Jan Ludwik Popławski, znaczą część swej publicystyki poświęcił stratom narodowym narodu polskiego pozostającego pod panowaniem niemieckim. Świadomość tego, że polskość sięgała znacznie dalej na zachód niż w końcu wieku XIX, powoli dochodziła do polskiego społeczeństwa i w jego mentalności zaczynała odgrywać coraz większą rolę.

Być może brzmi to nieco absurdalnie, ale Dmowski chciał użyć Rosji i jej zachodnich sojuszników do zniszczenia Niemiec. We Francji istniały wówczas koncepcje całkowitej likwidacji państwowości niemieckiej. W dużym stopniu wynikały one z frustracji powstałej po klęsce wojennej Napoleona III, ale były. Oczywiście Dmowski nie był człowiekiem naiwnym. Zdawał sobie sprawę z tego, że Rosja nie po to pokona Niemcy, by odbudować Polskę, niemniej sądził, że zjednoczenie wszystkich Polaków w ramach jednego organizmu państwowego, i to takiego, co do którego europejskiej przyszłości żywił sceptycyzm, nie pozostanie bez wpływu na dalsze losy ziem polskich. Sądził, że Polakom uda się uzyskać autonomię, a kto wie, z czasem może nawet niepodległość. Obserwował wewnętrzny kryzys państwa carów, owocujący częściowymi reformami. Zdawał sobie sprawę z tego, że Rosja jest dosyć słaba, był świadkiem konfliktu rosyjsko-japońskiego, przebywając – zresztą z Piłsudskim – w Tokio. Tu powziął przekonanie, że potęga japońska jest u początku drogi, a nawet zadzierzgnął przyjaźnie polityczne, które przetrwały do jego śmierci. Tu też obaj panowie starli się z całą mocą chyba po raz pierwszy. W Japonii zaczął się jeden z większych XX-wiecznych sporów o Polskę.

Całkowicie zgodnie z oczekiwaniami Dmowskiego, państwa centralne przegrały wojnę, a przede wszystkim zostały pokonane Niemcy, na czym polskiemu politykowi zależało najbardziej. Jedno na pewno przerosło oczekiwania Dmowskiego – skala słabości Rosji oraz jej podatność na importowaną przez wrogi wywiad rewolucję, która jeszcze w trakcie wojny doszczętnie zniszczyła to państwo. Katastrofa państwa rosyjskiego była jednak czynnikiem sprzyjającym polityce polskiego męża stanu i jego pozycji na Zachodzie jako człowieka reprezentującego naród znajdujący się w obozie państw zachodnich. Nie bez trudności, ale udało się pozyskać przywódców ententy dla sprawy polskiej i przezwyciężyć wysuwane przez nich zastrzeżenia w tej kwestii. Wszystko inne z polskiego punktu widzenia mogło wydawać się drugorzędne. Nie zmienia to faktu, że dla europejskich mocarstw Polska miała znaczenie o tyle, o ile stanowiła jakąś część ich wizji nowego świata.

Granice

Reprezentowanie Polski w Paryżu przez przywódcę Narodowej Demokracji było dla polskiej sprawy państwowej niezwykle korzystne. Przede wszystkim nikt nie mógł go oskarżyć o to, że kiedykolwiek opowiedział się po stronie państw centralnych. Po drugie, jako zimny geopolityk i człowiek europejskiego formatu dowiódł, że jest w stanie przedstawić polskie racje w wielkim stylu.

Udzielenie na paryskiej konferencji głosu Dmowskiemu przez francuskiego premiera wywołało u przedstawiciela Polski konsternację. Wspominał później, iż propozycja ta była dla niego zaskoczeniem. Nie uprzedzono go, że zostanie poproszony o zabranie głosu. Clemenceau podpowiedział jednak natychmiast: „Niech pan mówi o kwestii polskiej”. A prezydent Wilson, który dwa lata wcześniej umieścił sprawę polską w celach wojennych Stanów Zjednoczonych, dodał: „Postanowiliśmy poprosić pana Dmowskiego, ażeby nam przedstawił obecne położenie Polski i wskazał, w czym jej możemy pomóc”.

Nie wiadomo, czy dziś jakikolwiek polityk byłby w stanie mówić bez przygotowania do audytorium złożonego z przywódców państw świata. Roman Dmowski wyzwanie podjął i zaczęło się pięć godzin chyba najważniejszych w jego życiu – tyle bowiem zajął mu referat, który, co trzeba podkreślić, na bieżąco sam tłumaczył na angielski i francuski.

Mowa Dmowskiego zrobiła na zebranych kolosalne wrażenie. Słowa, które padły wówczas, stały się dla konferencji pokojowej materiałem wyjściowym dla negocjowania przyszłych granic Polski.

Mówca wykorzystał fakt, że w gruzach leżały dwa państwa zaborcze, zaś trzecie, czyli Niemcy, mimo przetrwania wojny nie były uczestnikiem rozmów paryskich. Premier Clemencau życzył Niemcom jak najgorzej, stając się sojusznikiem kwestii polskiej; jedynie w kwestii przebiegu granicy Polski z Czechami wspierał tych ostatnich. Dmowski nie brał postulatów „z kapelusza” – argumenty swoje wspierał danymi statystycznymi i geopolitycznymi. Wiemy, że chciał Polski „dla Polaków”, nie widział kraju jako federacji różnych narodów i dlatego postulował, by w jej granicach znalazły się te ziemie, na których żywioł polski dominował. Co do pozostałych obszarów, rezygnował z roszczeń terytorialnych, mimo że zdawał sobie sprawę, że oznacza to pozostawienie rodaków poza granicami państwa polskiego.

Tam, gdzie geopolityka i potrzeby gospodarcze tego wymagały, Dmowski odstępował od swego narodowościowego aksjomatu. Tak było np. w wypadku tzw. Litwy Kowieńskiej, którą widział jako autonomiczną część Polski, czy Gdańska – w jego wizji integralnej części Rzeczypospolitej. Chciał także skończyć z niemiecką wyspą – Prusami, postulując ich podział między Polskę i Autonomię Litewską oraz utworzenie niewielkiej Enklawy Królewieckiej, pozostającej pod polską kontrolą. Na wschodzie skonstruował w oparciu o statystyki linię graniczną nazywaną po dziś dzień „linią Dmowskiego”, która biegła około 100–150 kilometrów na wschód od późniejszej granicy ustanowionej traktatem ryskim. Na zachodzie żądał większości Opolszczyzny, Wielkopolski oraz szerszego niż wynegocjowany w rzeczywistości dostępu do Bałtyku. Po polskiej stronie miał się także znaleźć Śląsk Cieszyński, Spisz i Orawa.

Widział więc Dmowski Polskę wielką i silną, taką, która byłaby w stanie oprzeć swą gospodarkę na posiadanych zasobach. Odepchnęłaby ona swych największych wrogów tak daleko na wschód i zachód, jak byłoby to absolutnie niezbędne dla jej bezpieczeństwa. Wreszcie – stałaby się najsilniejszym elementem układu środkowoeuropejskiego, stanowiącym gwarancję pokoju w tej części Europy.

Rezultat

Niektóre postulaty paryskie udało się zrealizować, większość jednak doczekała się wykonania w znacznym stopniu ułomnego. Sam Dmowski oskarżał o sabotowanie swych dyplomatycznych wysiłków premiera Wielkiej Brytanii Davida Lloyda George’a, który w owym spotkaniu 29 stycznia akurat nie uczestniczył. Według Dmowskiego miał on działać na zlecenie światowych środowisk żydowskich. Pewnie sprawa była bardziej skomplikowana – nie wszyscy chcieli nadmiernego osłabienia Niemiec. Być może brytyjski premier „martwił się” o reparacje, których od nich oczekiwano.

Tak czy siak, na Górnym Śląsku zarządzono referenda, których wyniki trzeba było „weryfikować” powstaniami. Gdańsk został ustanowiony Wolnym Miastem pod polską kontrolą, która wszakże z czasem okazywała się coraz bardziej iluzoryczna. Prusy pozostały w Niemczech, oddzielone od nich polskim „korytarzem”, którego skutki polityczne i propagandowe znamy z późniejszej historii.

Wyodrębniona po I wojnie światowej jako państwo Litwa trwała w konflikcie z Polską przez całe XX-lecie. Polskie granice na wschodzie wyznaczyła wojna z bolszewikami, negocjacje i dosyć dziwne przesłanki polityczne.

Wreszcie znaczną część Śląska Cieszyńskiego Czesi wzięli sobie sami, zajmując go zbrojnie w momencie, gdy Polska nie była w stanie się bronić. Zresztą kilkanaście lat później Polacy wykonali taki sam ruch, odzyskując ten obszar, aż wreszcie jednych i drugich „pogodził” Hitler, włączając sporny teren w granice Trzeciej Rzeszy.

Tym niemniej Polska, jaka wyłoniła się po wszystkich wydarzeniach pierwszych lat niepodległości, była mniej więcej Polską Dmowskiego, punktem oparcia, ale i być może punktem wyjścia na przyszłość.

Przyniosła ona jednak rzeczy nowe i straszne, których ów polityk nie przewidział. Na szczęście dla niego nie doczekał ich – umarł 80 lat temu, 2 stycznia 1939 roku. Jego pogrzeb stał się największą społeczną manifestacją w II RP.

W związku ze stuleciem odzyskania przez Polskę niepodległości prezydent Andrzej Duda odznaczył Romana Dmowskiego, obok 24 innych osób, w tym Zofii Kossak, o której pisałem w poprzednim numerze „Kuriera WNET”, Orderem Orła Białego. Mimo wszystkich sporów historycznych, które toczyły się, toczą i będą się toczyć wokół Romana Dmowskiego, z pewnością zasłużył on na to, by pamiętać o nim jako tym, który kwestii odzyskania niepodległości poświecił znakomitą część swego życia.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Panie Dmowski, ma Pan głos!” znajduje się na s. 8 i 9 grudniowego „Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Panie Dmowski, ma Pan głos!” na s. 8 i 9 grudniowego „Kuriera WNET”, nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Jarosław Papis o sporze wokół Muzeum Getta Warszawskiego: Kto może być spadkobiercą powstania w getcie?

Prezes Fundacji Trzeci Wymiar Kultury mówi o sporze, którym żyje dziś Izrael. Żydzi obawiają się, że Muzeum Getta Warszawskiego, które ma powstać w Warszawie, zostanie „przejęte” przez rządy PiS.

 

W izraelskiej prasie powstało wielkie zamieszanie dotyczące powstającego obecnie Muzeum Getta Warszawskiego. Żydzi obawiają się, że polscy politycy zniekształcą (zafałszują) historię getta na swoją korzyść:

W tej dyskusji polsko-żydowskiej chodzi o niezrozumienie nas przez stronę izraelską. Żydzi uważają, że będące w budowie muzeum upamiętniające powstanie w Getcie Warszawskim jest zawłaszczane przez Polaków. W obronie muzeum stanął ambasador Marek Magierowski, który w sposób bardzo wyważony wyjaśnij tę sprawę.

Zdaniem naszego gościa istnieje bardzo silny podział w środowiskach żydowskich, które zakładają, że intencje polskiego rządu nie są dobre. Jarosław Papis zwraca również uwagę, że całe zamieszanie nie dotyczy konkretnie budowy Muzeum Getta, a szerzej, jest ono konsekwencją podziału politycznego, który przenosi się na wiele innych obszarów.

Relacje pomiędzy Polakami a Żydami są dziś złe. Dogadywanie się rządów Polski i Izraela nie załatwia sprawy. Spór polsko-izraelski dotyczy dziś w dużej mierze tego, kto powinien być spadkobiercą ofiary powstania w getcie warszawskim.

Porozumienie dotyczące ustawy 447, które zostało zawarte i wyprostowanie złych relacji między rządami po stronie polskiej i izraelskiej nie załatwia relacji między ludźmi. One są złe – podkreśla Jarosław Papis. – Lewica w Polsce i w Izraelu patrzy bardzo podejrzliwie na rząd PiS i nie dostrzega jego dobrych intencji. Musi upłynąć dużo wody, zanim nasze strony się porozumieją – dodaje.

Gość Poranka Wnet skomentował również obecną scenę polityczną Izraela.

Zapraszam do wysłuchania całej rozmowy.

JN

Rzeczpospolita Iwonicka – sierpniowe boje 1944 roku. Ostatnie starcia z Niemcami przed utworzeniem cząstki wolnej Polski

Czekaliśmy, aż Niemcy podejdą tak blisko, że mogłem odczytać napis „Gott mit uns” na klamrze pasa żołnierza, do którego mierzyłem. Widziałem wyraźnie pod czapką jego bladą twarz z zaciśniętymi ustami.

Stanisław Orzeł (opracowanie)

Ze wspomnień A. Giergiel ps. Iwonka wynika, że główna bitwa rozegrała się na górze Winiarskiej. Partyzanci byli przygotowani do oporu, lecz nie dorównując Niemcom liczebnością i uzbrojeniem, musieli opuścić swoje pozycje i chronić się w lesie. Niemcy nie lubili walczyć w lesie, wkrótce więc wycofali się w kierunku głównego traktu ucieczki.

Przebieg tych walk był dramatyczny: następnego dnia po ataku czołgów, 9 sierpnia około szesnastej centrum Uzdrowiska zaatakował frontalnie od wsi Klimkówka i z Iwonicza-Wsi oddział Wehrmachtu.

Posterunki partyzanckie wycofały się, a Niemcy, nie napotykając oporu, dotarli do pensjonatu Zofiówka. Stamtąd zaatakowali partyzantów grupujących się na wysokości szpitala Sanato. Drugi atak nastąpił od wsi Klimkówka przez górę Glorietta. Tam pozycji nie utrzymał partyzancki pluton złożony z sowieckich uciekinierów obozu jenieckiego pod Rymanowem: pozostawiając broń na stanowiskach, uciekli do Stefanowej Doliny. Jednak w tym czasie zaczęło się kontrnatarcie partyzantów oddziału Pika i grupy żandarmerii Rzeczpospolitej Iwonickiej pod dowództwem sierż. Lambora.

Tak tę walkę w obronie Iwonicza-Zdroju zrelacjonował jej bezpośredni uczestnik R. Sługocki: Schodziłem z kolejnej warty, ciesząc się myślą o ciepłym posiłku, kubku kawy i o wyciągnięciu się na sienniku po 6-godzinnej „stójce” za drzewem przy drodze do Bełkotki. Właśnie mijałem Belweder, kiedy nagle padł pojedynczy wystrzał, a po chwili rozjazgotały się serie automatów i karabinów maszynowych oraz wybuchy granatów. Przycupnąłem za drzewem z bronią gotową do strzału. Z daleka poznałem kilku chłopców z mojego plutonu, którzy się wycofywali. Usłyszałem za sobą szybkie kroki kogoś zbiegającego po schodach z werandy Belwederu. Koło mnie pojawiła się drobna postać mecenasa Lambora. – Nie ruszaj się! Minął mnie z pistoletem w dłoni, biegnąc w stronę zbliżających się postaci krzycząc: – Stać, bo was wystrzelam! Uciekający rozbiegli się po obu stronach drogi, kryjąc się za drzewami. Lambor też skoczył w bok, nie przestając krzyczeć: – Ani kroku wstecz! Stać! Obok mnie wyskoczył Zbyszek z automatem. – Niemcy idą od Klimkówki, Ruskie się cofają! – wołał. – Niech się Pik nimi zajmie! – krzyknął Lambor. – My tu mamy swoją robotę. Idziesz z nami? Naprzód, biegiem!

Biegłem za Lamborem wraz z grupą chyba ośmiu chłopaków uzbrojonych w karabiny i Zbyszek z automatem. Tymczasem w odległości ok. 200 m pojawiło się kilku Niemców i na czarno ubranych Ukraińców schodzących z góry Winiarskiej. Posuwali się ostrożnie skokami od drzewa do drzewa po obu stronach drogi do Zofiówki. Lambor wskazał nam ręką miejsce, gdzie mieliśmy zająć pozycje. – Kryć się! Podpuścimy ich. Każdy wybiera swojego – powiedział. – Ogień otworzyć dopiero po mnie. I ani kroku bez rozkazu. A jak mi który zacznie uciekać, to go pierwszy zastrzelę! Czekaliśmy, aż Niemcy podejdą na niecałe trzydzieści metrów. Tak blisko, że mogłem odczytać napis „Gott mit uns” na klamrze pasa żołnierza, do którego mierzyłem. Denerwowałem się. Widziałem wyraźnie pod czapką jego bladą twarz z zaciśniętymi ustami. Tuż nad uchem usłyszałem wystrzał z pistoletu Lambora i pociągnąłem za cyngiel. Poczułem „kopnięcie” w ramię. „Mój” Niemiec pochylił się do przodu, zmiękły pod nim nogi, upadł na prawy bok, a później obrócił się na wznak i znieruchomiał. Przeładowałem broń i już nie celując strzeliłem dwukrotnie w grupkę uciekających. Po naszej salwie padło dwu Niemców i czterech Ukraińców. Oficera, który prowadził oddział, zastrzelił Zbyszek. Jego automat siekł teraz seriami po Niemcach i Ukraińcach. Za nimi pędził Lambor, strzelając w biegu, a za nim Zbyszek i reszta chłopaków. Zatrzymałem się przy zabitym przeze mnie Niemcu (…) zdjąłem mu pas z ładownicami i karabin mauser. Wsunąłem pod schody Belwederu i popędziłem za innymi. Dogoniłem ich dopiero koło poczty. Było nas teraz ponad dwudziestu, bo dołączyło do nas jeszcze paru chłopaków, którzy zadekowali się w sanatorium Barbara przed Niemcami, a widząc, że uciekają, wyszli z kryjówki i dołączyli do nas.

Lambor podzielił nas na trzy grupy: jednej – pod dowództwem Zbyszka, kazał ścigać Niemców wycofujących się skrajem Winiarskiej w kierunku Insbachu. Z drugą grupą, w której znalazłem się i ja, postanowił przekonać się, co się dzieje na drodze do Klimkówki, której bronił pluton Sowietów. Dwóm chłopakom polecił odszukać Pika, a po drodze zabrać broń zabitym Niemcom i zorganizować ich pochówek w lesie. (…) W dalszym ciągu zewsząd rozlegał się huk wystrzałów. Przebiegliśmy między domami Leonia i Małgorzata, obok leśniczówki przeskoczyliśmy potok i za drogą do kaplicy zaczęliśmy wspinać się szeroką ścieżką skrajem lasu w stronę Klimkówki. Uskoczyliśmy w bok za drzewa, kiedy usłyszeliśmy trzask łamanych gałęzi. Z góry biegli Sowieci z naszego oddziału. Niektórzy bez broni.

Lambor wyskoczył zza drzewa na środek ścieżki, wystrzelił w górę kilka razy i krzyknął: – Stój! Ale oni się nie zatrzymali. Jeden z nich wpadł na Lambora i przewrócił go, krzycząc: – Giermańcy nastupajut! Lambor wstał, otrzepał się z kurzu, podniósł z ziemi pistolet i zakomenderował: – Idziemy! Biegliśmy pod górę, a wokół nas świszczały kule i odłamki granatów, odłupując korę z drzew. To był szaleńczy, nieprzytomny bieg. (…)

Przez rzedniejące drzewa widać było zbliżających się Niemców. A była ich cała chmara. Lambor dał znak, abyśmy rozstawili się za drzewami. Przykucnąłem i zaczęliśmy strzelać, ale Niemcy podpełzali, skryci w nieckach terenu. Z tyłu za pagórkiem bił w naszą stronę granatnik, na szczęście niecelnie. O niecałe dwadzieścia metrów od nas leżał w wykopie porzucony przez Sowietów karabin maszynowy oraz taśmy z nabojami. – Ty i ty – pokazał Lambor na mnie i stojącego za drzewem chłopaka – podczołgajcie się i zabierzcie to. Nie miałem doświadczenia w czołganiu, uniosłem głowę i tyłek zbyt wysoko, zamiast się czołgać, szedłem na czworakach. – Chowaj dupę! – krzyczał Lambor – bo ci ją szwaby nafaszerują ołowiem! Niemcy zauważyli nas i wzmogli ogień, jednakże zdążyliśmy ukryć się w wykopie. Ten, z którym pełzłem po karabin i taśmy, to był chłopak ze wsi – „Józek”. Pracowałem z nim krótko na kopalni Elżbieta II (…). – Czekaj – powiedział – spróbuję postrzelać. Otworzył pokrywę zamka, aby ustawić taśmę. – Znajdź czystą, niezapiaszczoną taśmę. Wyjąłem nową z pojemnika i podałem mu. – Trzymaj – powiedział – żeby się nie zapiaszczyła. Trzasnęła pokrywa zamka. – Wracać, brać karabin i wycofać się! – krzyczał Lambor. Józek wysunął lufę w stronę Niemców, nacisnął spust i karabin zaterkotał. Seria poszła po polu, które zapełniło się uciekającymi postaciami. Ci, którzy zaczęli uciekać, padali skoszeni ogniem kaemu. Józek założył drugą taśmę, ale nie było już do kogo strzelać, ponieważ Niemcy uciekli w stronę Klimkówki. Nad nami stał Lambor i wrzeszczał: – Czy ja wam kazałem strzelać? Co to, wojsko czy burdel? Żeby mi to było ostatni raz!

Na płaskim szczycie góry stały kałuże krwi i leżało kilka trupów. Trzech rannych Niemców skręcało się z bólu. Lambor posłał naszego chłopaka do jednego z gospodarzy za górą z poleceniem, aby ten zaprzągł konia i zabrał rannych do Klimkówki. – Tylko mów po rusku, żeby chłop mógł stwierdzić, że to Sowiety tak urządzili Niemców. Schodziliśmy z góry obładowani jak wielbłądy, niosąc po dwa karabiny, pasy i buty po zabitych i po Ruskich, którzy uciekając zostawili broń. Dziwiłem się po drodze, że nam to tak łatwo poszło, ponieważ Niemcy zmykali jak zające. Lambor wygłosił na ten temat pogadankę o „morale niemieckiego żołnierza”, podkreślając, że to nie jest już ten sam żołnierz, który od września 1939 r. do bitwy pod Stalingradem nieustannie parł na wschód. (…) powiedział również, że trzeba powołać sąd polowy i rozbroić tych Sowietów, którzy uciekli z pola walki.

Niemcy mieli łącznie w ciągu całej akcji dwudziestu kilku zabitych, a u nas był tylko jeden zabity i dwu rannych. Jeszcze tego samego dnia odbył się uroczysty apel.

Ustawiliśmy się w dwuszeregu z bronią u nogi, a było nas ponad stu. Między plutonami rozstawiono na nóżkach karabiny maszynowe i zdobyczny granatnik. Naprzeciw nas usadowiła się władza cywilna: R. Szatkowski, dyrektor B. Biernat, dr mjr J. Aleksiewicz z rozłożystą brodą i kilka innych, nieznanych mi osób. Było też wielu mieszkańców uzdrowiska. Wyglądało to bardzo ładnie w blasku zachodzącego słońca, z powiewającą na maszcie Bazaru flagą narodową. Przemówienie wygłosił Roman Szatkowski, odegrano z płyty hymn polski, po czym na komendę zaprezentowaliśmy kilka taktów musztry z bronią. Następnie zabrał głos por. Pik, lejąc nam miód na serca za ostatnie nasze wyczyny. Jak zwykle nieco się zacinał. Poczułem się dumny jak paw, kiedy podkreślał zasługi Lambora i tych, którzy się do niego przyłączyli (R. Sługocki, jw., s. 25).

Całe opracowanie Stanisława Orła pt. „Rzeczpospolita Iwonicka (IV). Sierpniowe boje” znajduje się na s. 4 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Opracowanie Stanisława Orła pt. „Rzeczpospolita Iwonicka (IV). Sierpniowe boje” na s. 10 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego