Graniczka: Karta nauczyciela to dar Wojciecha Jaruzelskiego z okresu stanu wojennego z 1982 roku

Dyrektor XLIV Liceum Ogólnokształcącego im. ks. Stanisława Konarskiego w Krakowie Mariusz Graniczka wypowiedział się na temat trwającego strajku nauczycieli oraz o budowie pomnika Orląt Lwowskich.

Graniczka stwierdził, iż Polska szkoła wymaga poważnej debaty na temat zasadniczych zmian, jeśli chodzi o formę zatrudnienia, strukturę płacową i wszystko to, co przełożyło się na niezadowolenie nauczycieli. Zaznaczył jednak, że trwający właśnie strajk jest narzędziem stricte politycznym:

Przecież widzimy, kto stoi za tym strajkiem, kto jest jego organizatorem i możemy wiedzieć, kim jest pan Broniarz i czym było w przeszłości ZNP. Wystarczy tylko sobie poszukać, dla zainteresowanych w Google wpisać o historii ZNP, no i wiemy kim była Wanda Wasilewska…

Graniczka wypowiedział się także na temat Karty Nauczyciela, która jego zdaniem powinna pozostać, jednak w całkowicie innym kształcie:

Ten dar Wojciecha Jaruzelskiego z 82 roku, z okresu stanu wojennego, jakim była karta nauczyciela, jest kompletnie już dokumentem anachronicznym i w żaden sposób nieprzystający do szkoły początku XXI wieku.

W dalszej części wypowiedzi Graniczka poruszył kwestię pomysłu wybudowania pomnika Orląt Lwowskich w Krakowie, który jednak nie jest odbierany przychylnie przez środowisko Prezydenta Majchrowskiego. Jednak pomysłodawcy nie ustają w wysiłkach upamiętnienia Polskich Bohaterów:

Jeśli się nie uda teraz […] nie będziemy ustawać w tych dążeniach. Jest projekt tego pomnika, jaką on ma mieć formę plastyczną. Pierwotnie zakładaliśmy i uzyskaliśmy już zgody Wojewódzkiego konserwatora zabytków […] na jego miejsce, na usadowienie i na jego kształt.

Gość Antoniego Opalińskiego dodał również, iż cały czas wraz ze środowiskiem patriotycznym zbiera pieniądze na budowę pomnika. Koszt całego przedsięwzięcia to ok. 4 milionów złotych.

Posłuchaj całej wypowiedzi teraz!

Przykłady zachowań profesorów Senyszyn, Krzemińskiego i Hartmana dowodzą klęski polskiego systemu edukacji

Na okoliczność Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych przedstawiciele elit akademickich opluwają żołnierzy podziemia niepodległościowego stosownie do swego poziomu intelektualnego i moralnego.

Józef Wieczorek

Niezawodna w tej materii jest prof. (…) Profesor ma swój profil na Twitterze, gdzie zaćwierkała 1 marca tego roku: „Wyklęci to nie żołnierze, a bandy wyrzutków społecznych, nierobów i frustratów czekających na III WŚ. Zamordowali 5 tys. cywilów, w tym 187 dzieci, grabili, gwałcili, torturowali, zastraszali Polaków odbudowujących kraj. Ich święto to jawna kpina z obywateli RP. Będzie zniesione”. Nie podaje jednak źródła swoich czy innych badań w tej materii.

„Fronda” w tekście Haniebne słowa o Żołnierzach Wyklętych! „Mordowali Żydów” przytacza wypowiedź znanego profesora socjologii Ireneusza Krzemińskiego: „Ci tak zwani Żołnierze Wyklęci to bardzo często były też oddziały Narodowych Sił Zbrojnych, które walcząc z Niemcami, jednocześnie mordowały np. Żydów albo też nasze mniejszości narodowe”.

(…) Jan Hartman (…) chyba się nie wypowiadał w sprawie żołnierzy wyklętych, ale przed 2–3 laty napluł niemało na swoim blogu w Polityce: „Jak świat długi i szeroki, faszystowska hołota panoszy się na ulicach, siejąc strach i wstręt. Panoszy się i u nas. Wyłażą ze swych nor, bo wiedzą, że ten rząd patrzy na nich łaskawie. Mają z nim wspólny kod. Rozumieją się bez słów.

Hasło »żołnierze wyklęci« zapewnia nietykalność (…) Na terenach, gdzie rozbrzmiewa jeszcze krzyk mordowanych w etnicznych i religijnych waśniach, nienawiść snuje się przez wiele dziesięcioleci. A od czasu do czasu wybucha. Odrażające marsze taki wybuch mogą zapowiadać. Dziś marsz, za rok marsz, a za dwa może już pogrom. Na razie faszyści, poprzebierani za katolików i kibiców, testują wytrzymałość niańczących ich władz”.

(…) Niedawno byłem w szkole podstawowej integracyjnej przy ulicy Topolowej 22 w Krakowie na uroczystości w 66 rocznicę śmierci gen. Augusta Emila Fieldorfa „Nila”, gdzie dzieciaki wykazywały się zupełnie inną wiedzą o wyklętych i mordowanych przez komunistów bohaterach.

Przygotowałem z tej uroczystości materiał edukacyjny (strona Niezłomnym ku Niepodległości) do wykorzystania w szkołach wszystkich poziomów, dedykując dokumentację wszystkim Jasiom (a także Joasiom), którzy zbyt dobrze się nauczyli fałszywej historii i jako Janowie (Joanny) nie zdołali się jej oduczyć. Przytoczone wyżej przykłady profesorów (Jana i Joanny) pokazują klęskę polskiego systemu edukacji.

Uważam, że skierowanie takich „profesorów” po naukę do szkoły podstawowej, najlepiej integracyjnej, aby się zintegrowali z uczniami, jest jak najbardziej społecznie pożądane.

Cały artykuł Józefa Wieczorka pt. „Uniwersytet a Wyklęci” znajduje się na s. 17 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Józefa Wieczorka pt. „Uniwersytet a Wyklęci” na s. 17 kwietniowego „Kuriera WNET”, nr 58/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wojna o prawdę będzie się toczyć, póki istnieje system oparty na kłamstwie / Swietłana Fiłonowa, „Kurier WNET” 58/2019

Zawsze przebaczenie jest sprawą trudną, a bez szczerej i głębokiej pokuty niemożliwą. Lecz każde „wybaczcie” ma sens wtedy i tylko wtedy, gdy wina została określona, uświadomiona i nazwana po imieniu.

Swietłana Fiłonowa

Wielka wojna katyńsko-hipokrycka

W 1990 roku władza radziecka, przyparta do muru przez polską społeczność, po 50 latach zdecydowała się oznajmić to, w co i tak trudno było wątpić. 13 kwietnia w komunikacie rządowej agencji TASS oficjalnie potwierdzono, że polscy jeńcy wojenni zostali rozstrzelani wiosną 1940 r. przez NKWD.

Naiwność, w którą byliśmy bogaci wtedy, polegała na przekonaniu, że wystarczy, żeby szydło wyszło z worka, a tym oto szydełkiem z pewnością obalimy olbrzymi, uzbrojony po zęby system zbudowany na kłamstwie. Ale fałsz, pewien siebie po długich latach panowania, nie dał za wygraną, otrząsnął się po pierwszym ciosie i przeszedł do ofensywy, używając takiej broni, o której nie mieliśmy wtedy zielonego pojęcia.

„Ludzkie kości pod każdą sosną”

Pamiętam, jak już podczas pierwszego spotkania przewodniczący smoleńskiej administracji obwodowej Nowikow powiedział: – W katyńskim lesie leżą nie tylko Polacy. Tam są także Białorusini, Ukraińcy, Żydzi i tysiące Rosjan. Pod każdą sosną ludzkie szczątki.

Oniemiałam ze zdumienia. Czyżby chciał zbagatelizować zbrodnię w ślad za Jakubem Dżugaszwilim, synem Stalina, który wyznał kiedyś: – Nie rozumiem, skąd tyle hałasu wokół kilku tysięcy rozstrzelanych Polaków. W czasie kolektywizacji na Ukrainie zginęło trzy miliony ludzi.

Ale głos Nowikowa wibrował ze wzruszenia i patosu, powiedziałabym nawet: z dumy, gdybym mogła przypuszczać, że ktoś o zdrowych zmysłach jest w stanie wpaść na pomysł ratowania honoru ojczyzny przypominaniem, jak wiele ludzi różnych narodowości zginęło z rąk jego rodaków. Niestety Nowikow mówił prawdę. NKWD rzeczywiście rozstrzelało i pogrzebało w lesie katyńskim dziesiątki tysięcy ludzi, tak jak i w Piatichatkach w pobliżu Charkowa, w Miednoje i w Bykowni. Przez wiele lat nikt się nie przejmował się losem tych ofiar. Dopiero gdy zaczęły się ekshumacje polskich grobów, przypomnienia o „szczątkach pod każdą sosną” stały się refrenem każdej rozmowy o zbrodni katyńskiej.

Wydawałoby się, że po takich skojarzeniach Rosjanie będą szczególnie wyczuleni na tragedię Polaków. Ale wcale tak nie było. W 1994 roku doszło do naruszenie umowy między rządem Polski a Rosji – czas pracy polskiej ekipy został skrócony do dwóch tygodni, zaplanowany na maj, a jej przyjazd okazał się możliwy dopiero we wrześniu. W 1995 roku wydawało się, że władze Smoleńska poprzysięgły sobie zakłócać pracę Polaków i utrudniać im życie, korzystając z wszelkich sposobności. Ten, od kogo zależało dostarczenie niezbędnego sprzętu, robił wszystko, żeby go nie było. Kto mógł zorganizować manifestację przeciwko pracom ekshumacyjnym, robił to. Kto miał możliwość wystosować absurdalne zarzuty, na przykład co do nietykalności ziemi w lesie katyńskim, też nie próżnował.

Na szczęście nie zabrakło kronikarza tych burzliwych czasów. Został nim Stanisław Mikke, warszawski adwokat, redaktor naczelny pisma adwokatury polskiej „Palestra”. Uczestniczył we wszystkich ekshumacjach w 1991 i 1994–96 r. I codziennie pisał pamiętnik. Tak powstała wyjątkowa, jedyna w swoim rodzaju książka Śpij, mężny w Katyniu, Charkowie i Miednoje. Nie była to sucha relacja z przebiegu prac ekshumacyjnych. Pozwolę sobie przytoczyć słowa śp. sekretarza generalnego Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa – Andrzeja Przewoźnika, które powiedział podczas prezentacji tej książki w Centrum-Muzeum im. Andreja Sacharowa w Moskwie 2 grudnia 2000 roku: „To jest zapis świadomości ludzi, którym wówczas przyszło rozwiązać trudne problemy związane z wyjaśnieniem okoliczności zbrodni katyńskiej – Polaków, również Rosjan i Ukraińców, wszystkich tych, którzy nam pomagali, ale także tych, którzy nam przeszkadzali. Relacje dziennikarzy o przebiegu prac ekshumacyjnych zazwyczaj są beznamiętne, bezosobowe. A były to wysiłki bardzo konkretnych ludzi. I ich konkretne zachowania, postawy, reakcje. To wszystko jest ważne”. Tak. To było niezmiernie ważne.

Katyń postawił rosyjskie społeczeństwo przed koniecznością wyboru: jaki spadek przyjąć, a jaki odrzucić, czy Rosjanie są spadkobiercami tych, których kości leżą pod każdą sosną – i to nie tylko w Katyniu – ich bólu, gniewu i sprzeciwu, czy też dziedzicami wielbicieli nieugiętej, twardej ręki, która przez wieki pędziła swoich i obcych od jednej tragedii do drugiej?

Wydawałoby się – nic nie może być prostsze. Niestety. Nie tylko dokonać takiego wyboru, ale i uświadomić sobie, że on jest nieunikniony, bo spadkobiercami są jedni i drudzy, zarówno ci, którzy strzelali, jak i ci, którzy zostali rozstrzelani – to zadanie przerastało Rosjan.

Czerwonoarmiści na odsiecz katyńskim kłamcom

Smyczą, za pomocą której totalitaryzm zniewala ludzi i prowadzi ich tam gdzie chce, jest uogólnienie. Stulecia ludzkiej historii wypełnione tysiącami zawiłych spraw są sprowadzone do kilku najbardziej ogólnych sformułowań. Młodziutka moskwianka urodzona pół wieku po wojnie mówi bez zastanowienia o NASZYCH zwycięstwach w II wojnie światowej (od 1965 roku to konstrukcja nośna radzieckiej propagandy). Radziecki (obecnie rosyjski) żołnierz to nie żywy człowiek z krwi i kości, lecz ziemskie uosobienie pewnej idei, narodowej tożsamości. Czy potrafi zmieścić w sobie zarówno marszałka Rokossowkiego, szeregowców z karnych batalionów, którzy wprost z Berlina kierowani byli do obozów, i tych, którzy ich tam konwojowali? Raczej nie. Dlatego wszystko, co nie dało się zmieścić w jednym ogólniku, zostało okrzyknięto kłamstwem. Więc ten, kto mówi prawdę o wrześniu 1939 roku, jest uważany za nieszanującego ofiar i bohaterstwa CAŁEGO narodu radzieckiego. Szanujący zaś ofiary i bohaterstwo żołnierzy sowieckich powinien uważać za kłamstwo każde napomknienie o faktach, delikatnie mówiąc, niechwalebnych. Stosowanie tej metody w rozważaniach o Katyniu okazało się łatwe: albo zgadzamy się, że CAŁY naród rosyjski jest bezbronną ofiarą totalitaryzmu –więc jak tu mówić o odpowiedzialności – albo uważamy CAŁY naród za zbrodniarzy katyńskich.

I właśnie to, że każdy Polak odbiera wszystko, co żyje w Rosji, jako sprawców Katynia, wpajano Rosjanom: Polacy zawsze będą nas nienawidzili, bo niemożliwe jest wybaczyć Katyń.

To prawda, że zawsze i wszędzie przebaczenie jest sprawą trudną, a bez szczerej i głębokiej pokuty faktycznie niemożliwą. Lecz każde „wybaczcie” ma sens wtedy i tylko wtedy, gdy wina została określona, uświadomiona i nazwana po imieniu. Nic tak nie niszczy szans na porozumienie, jak ogólniki. Nawet gdy wypowiadają je ci, którzy szczerze ubolewają nad rzekomą niemożliwością porozumienia. Choć, prawdę mówiąc, zawsze miałam wątpliwości co do szczerości tych żalów.

9 kwietnia 2000 roku śp. arcybiskup Józef Życiński w homilii podczas mszy św. nawoływał, by nie obwiniać całego narodu rosyjskiego za zbrodnię katyńską. Spotkało się to z poparciem licznych polskich mediów. „O Katyniu bez nienawiści!” – podobne tytuły można było zauważyć na łamach czołowych wielu polskich gazet. W związku z obchodami 60 rocznicy zbrodni katyńskiej byłam wtedy w Warszawie. Skróciłam pobyt, na ile to było możliwie. Każdy dziennikarz mnie zrozumie – chciałam jako pierwsza przekazać Rosjanom tę szczególnie ważną wiadomość. Trudno, nie będą pierwsza, bo już kilka dni minęło, ale przynajmniej nie ostatnia.

No i byłam pierwsza. I zarazem ostatnia. Poza moim rodzimym Radiem Chrześcijańsko-Społecznym ten wątek uznała za godny uwagi jedynie paryska „Myśl Rosyjska” („Русская мысль»). Więc nie chodziło ani o pojednanie, ani o oczyszczenie, ani o przebaczenie – jedynie o tworzenie wizerunku Polaka bez serca.

Już na początku lat 90. w prasie i w czasopismach naukowych zaczęły się ukazywać artykuły o rzekomym wymordowaniu przez Polaków jeńców sowieckich, którzy dostali się do polskiej niewoli podczas wojny w latach 1919–1920, o torturach i znęcaniu się nad nimi. Losy czerwonoarmistów miały wstrząsnąć sumieniem rodaków, a może i całego świata nie mniej niż losy polskich rozstrzelanych oficerów. Określono to później mianem „anty-Katyń”.

Strona polska zaprosiła historyków rosyjskich do badań w polskich archiwach, ale jakoś zabrakło chętnych. W 1998 roku rosyjski prokurator generalny Jurij Czajka wystosował list do strony polskiej z prośbą o wszczęcie śledztwa w sprawie ni mniej, ni więcej jak… ludobójstwa. Minister Hanna Suchocka, zwróciwszy uwagę na niestosowność użycia tego terminu, ponownie zaprosiła Rosjan do współpracy. Nareszcie w 2000 roku współpraca została nawiązana i w 2004 roku Naczelna Dyrekcja Archiwów Państwowych i Federalna Agencja ds. Archiwów Rosji wspólnie wydały w języku rosyjskim zbiór 338 dokumentów Czerwonoarmiści w polskiej niewoli w latach 1919–1922. Zbiór dokumentów i materiałów (ros. Красноармейцы в польском плену в 1919–1922 гг. Сборник документов и материалов). Czarno na białym zostało udowodniono, że zdecydowana większość zarzutów nie miała podstaw. Owszem, poziom śmiertelności był wysoki, ale spowodowany był chorobami zakaźnymi, które w tych czasach zbierały ogromne żniwo w całej Europie.

I cóż z tego? Czy po ujawnieniu prawdy projekt „anty-Katynia” został pogrzebany? Wcale nie. Gdzie jest nakład tego zbioru dokumentów, który formalnie nie jest na indeksie – nikt odpowiedzieć nie umie, lecz legendy o bestialskich czynach Polaków rozpowszechniają się coraz ekspansywniej.

Pomijam anty-Katyń filmowy – film pod tytułem „1612” o budżecie 12 milionów dolarów, premiera którego odbyła się prawie jednocześnie z premierą filmu Andrzeja Wajdy „Katyń”. Był wyjątkowo nieudany i już po kilku dniach nikt o nim nie pamiętał. Dość powiedzieć, że od 2017 roku wszystkim odwiedzającym Cmentarz Wojenny w Katyniu proponuje się zapoznanie się z tablicą tuż przy głównym wejściu, opowiadającą o okrutnym traktowaniu przez Polaków jeńców-żołnierzy Armii Czerwonej, czyli właśnie o tym, czego nie potwierdzają ustalenia polskich i rosyjskich historyków, przedstawione we wspomnianym już zbiorze dokumentów.

20 kwietnia zeszłego roku tamże, w odnowionym muzeum została otwarta ekspozycja o stosunkach polsko-rosyjskich „Rosja. Polska. Wiek XX”. Czerwonoarmiści nie czują się tam osamotnieni. Na odsiecz lecą Stalin, Mołotow i wielu innych dostojników, którzy według autorów wystawy mieli rację lub nie mogli postępować inaczej. „To próba odpowiedzenia w sposób maksymalnie prawdziwy, obiektywny i uzasadniony na trudne i dyskusyjne pytania najnowszej historii stosunków rosyjsko-polskich” – głosi umieszczony przy wejściu wstęp do wystawy. Aleksandr Gurjanow, szef sekcji polskiej Memoriału, zasłużonej rosyjskiej organizacji badającej zbrodnie stalinowskie, komentując treść tekstów na wystawie powiedział, że nie potrafi wymienić ani jednego poruszonego tematu i wątku, gdzie by nie było „przekłamania, zafałszowania albo przeinaczenia(…) Tam są wpadki, od zupełnie śmiesznych i elementarnych, ale w większości nie są to wpadki, przypadkowe pomyłki, tylko to są zupełnie świadome przekłamania”.

Można odnieść wrażenie, że już nikt nie głowi się nad tym, czy kłamstwo będzie mieć wygląd prawdy, czy jakoś nieszczególnie. W pewnym sensie to da się zrozumieć. Tam, gdzie doszło do licytowania się, kto jest gorszy, prawda nie jest aż tak ważna, bo i tak żaden wynik nie zadowoli i te wyścigi nigdy nie mogą się skończyć. Lecz nieuniknionym pokłosiem będzie moralna degradacja.

Już sam pomysł anty-Katynia i nadzieja, że to złagodzi reakcję społeczności wywołaną uznaniem zbrodni katyńskiej za przestępstwo stalinowskie, mogły powstać wyłącznie przy założeniu, że poziom moralności rosyjskiego społeczeństwa jest bardzo niski. Współczesny człowiek zazwyczaj rozumie, że żaden głupiec nie został mędrcem dlatego, że za płotem mieszka ktoś głupszy od niego, żaden chory nie wyzdrowiał z tego powodu, że ktoś inny cierpi na tę samą chorobę. Nawet gdyby zarzuty anty-katyńczyków okazały się prawdą, w żadnej mierze nie mogłoby to usprawiedliwić katyńskich zbrodniarzy. Nie będę używać pięknego, pachnącego kurzem bibliotek słowa ‘relatywizacja’. Anty-Katyń to powrót nawet nie do charakterystycznego dla społeczeństw pierwotnych prawa talionu, a do tego prehistorycznego chaosu jeszcze nie do końca ludzkiego, którego obalenie było właśnie celem talionu: za oko – oko, a nie całą głowę; za owcę owcę, a nie całe mienie; nie będziesz zabijał z tego powodu, że ktoś twoim zdaniem jest podobny do wroga lub po prostu ci się nie podoba. Krótko mówiąc, anty-Katyń to brak szacunku dla ludzi, dla Rosjan w pierwszej kolejności. Co też jest całkiem logicznie, bo Katyń bez „anty” – to znaczy cała sprawa ujawnienia prawdy o zbrodni i głębokie rozważanie jej przyczyn i skutków – mogła zmienić mentalność Rosjan, przywrócić godność ludzką do pierwszego szeregu wartości.

Za życia i po śmierci

Każde miasto i każda wioska w ZSRR miały swój grób/pomnik Nieznanego Żołnierza. Zazwyczaj pod okazałym posągiem rzeczywiście znajdowały się ludzkie szczątki. Takie miejsce ostatniego spoczynku na skrzyżowaniu dróg lub w centrum miasta, wśród gwaru i krzątaniny, na co żaden zbrodniarz i samobójca sobie nie zasłużył. I to nie było karą, która miała dosięgnąć wrogów ludu aż poza grobem. Wręcz przeciwnie – największym zaszczytem. Niby działo się tak dlatego, żeby w jednym uczcić wszystkich, niby według tradycji zapoczątkowanej przez Francuzów i rozpowszechnionej w całej Europie po I wojnie światowej. Ale tam był ludzki żal bezsilny wobec ogromu cierpień i ofiar, wysiłek narodu i państwa, by zadośćuczynić za utratę nie tylko życia, ale także imienia. Tu było coś innego.

Pomniki wznoszono dla upamiętnienia Żołnierzy, Obrońców etc. W przeciwieństwie do prostej płyty grobowej, nie jest ich zadaniem przypominać, że człowiek, nim spotkał go los żołnierski, jadł chleb, budował domy, rodził dzieci, co rano witał słońce. To wszystko się nie liczy. Człowiek był ważny o tyle, o ile mógł być wykorzystany przez państwo tak za życia, jak po śmierci. Groby pełniły funkcje propagandowe lub ich nie było wcale. Do dziś dnia szczątki tysięcy takich samych sołdatów pozostają niepogrzebane, nie mówiąc już o zwłokach represjonowanych „pod każdą sosną”, i jakoś nikogo to specjalnie nie razi.

Więc pomniki, które w założeniu powinny budzić patriotyczną dumę, wbrew założeniom mówiły prawdę: od poczęcia do zgonu i nawet po zgonie nikt nie miał prawa do istnienia jako osobowość.

Kiedy Gorbaczow zdecydował się powiedzieć prawdę o Katyniu, następnym krokiem miał być pomnik – wielki, pod niebiosa. „Wspólny dla wszystkich ofiar represji, bo nie można dzielić ludzi na swoich i obcych” – przekonywał dziennikarzy z właściwym sobie patosem wspomniany już wyżej p. Nowikow. Ten ogólnik nad ogólnikami przetrwał niedługo. Lecz idea wspólnego rosyjsko-polskiego memoriału okazała się bardziej trwała i na końcu zwyciężyła. Rosyjska część musiała być za wszelką cenę wzniesiona nie później niż polska. Mniejsza z tym, że nie starczyło już czasu, żeby przynajmniej dokładnie określić miejsca pochówku. Pośpiesznie sporządzono listy rozstrzelanych przez smoleńskie NKWD. O masowych grobach w katyńskim lesie (niepolskich) skrupulatnie informowano lokalną i centralną prasę. Co do polskiej części, to planowano wznieść poległym oficerom wielki pomnik i na tym zamknąć sprawę. Lecz Rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa ze śp. Andrzejem Przewoźnikiem na czele twardo się sprzeciwiła: Nie.

Na polskiej części „memoriału” nie będzie żadnego takiego pomnika. Tylko ekshumacja, godny pochówek i prosty cmentarz wojskowy, na którym każdy będzie miał indywidualną tablicę nagrobkową. Owszem, tu będą uroczyste obchody, to miejsce będzie i być musi symbolem męczeństwa narodu polskiego, ale przede wszystkim – cmentarzem. Requiem dla każdego. Powrót do normalności, do żywych związków rodzinnych i przekazywania ich osobistych dziejów, jak to było od początków świata; powrót do przekonania, że człowiek nie jest własnością państwa, że jego godność jest większa niż wszystkie okoliczności ziemskiego życia.

To już godziło w filar ideologii komunistycznej. Tym bardziej, że Rosjanie, którzy przychodzili na miejsca ekshumacji – a wstęp dla nikogo nie był zabroniony – może po raz pierwszy w życiu zrozumieli, co to jest naprawdę solidarność żywych i umarłych, ostatni dług, wieczna pamięć.

Odkrywali, że pola obsiewane martwymi kośćmi żołnierzy i ofiar represji nie są nieuniknionym skutkiem ubocznym wielkich zwycięstw, jak im było wpajane od dziecka, że powinno i może być inaczej – po ludzku.

Więc walka była zaciekła. Ale wykonało się. W Starobielsku, Charkowie, Bykowni, Miednoje i Katyniu są polskie cmentarze wojenne. To wielka wiktoria. Lecz nie mamy złudzeń. Katyńska sprawa jeszcze nie jest zamknięta. Pozostało wiele tajemnic: nadal nie mamy tak zwanej listy białoruskiej, zbrodnia katyńska nie została formalnie osądzona na forum międzynarodowym. Ale to są tematy na inne artykuły. Tu na koniec chcę powiedzieć, że wojna o prawdę będzie się toczyć, dopóki istnieje system polityczny oparty na kłamstwie.

Artykuł Swietłany Fiłonowej pt. „Wielka wojna katyńsko-hipokrycka” znajduje się na s. 11 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Swietłany Fiłonowej pt. „Wielka wojna katyńsko-hipokrycka” na s. 11 kwietniowego „Kuriera WNET”, nr 58/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Ks. Bolesław Domański: „Zdradę narodową popełnia ten, kto opuszcza ojcowiznę” / Piotr Sutowicz, „Kurier WNET” nr 58/2019

Warto uczyć się od Polaków w Niemczech, że społeczeństwo musi budować się na różnych obszarach aktywności, musi samo troszczyć się o swój byt, by w jak najmniejszym stopniu być zależnym od obcych.

Piotr Sutowicz

Bolesław Domański – Ksiądz Patron Polaków w Niemczech

Ubiegłoroczna 100. rocznica odzyskania niepodległości przez Polskę była świetną okazją do przypomnienia tych postaci, które poprzez swój wysiłek wniosły pozytywny wkład w budowanie Państwa. Było to, a przynajmniej powinno być świętem sukcesu. Siłą rzeczy nie skupiano się na tych wszystkich, którzy chcieliby żyć w niepodległej Polsce, ale się na nią „nie załapali”.

A było przecież sporo żywiołu narodowego, który kształtowaniu niepodległości mógł się przypatrywać tylko zza granicy. Tak było z Polakami na Łotwie, Litwie, na przyznanym Czechom Zaolziu, Polakom w Gdańsku czy wreszcie w Republice Weimarskiej, a potem w III Rzeszy. Dzieje tego szczepu narodu polskiego w dwudziestoleciu międzywojennym zasługują na uwagę z w wielu powodów. Jednym z nich jest na pewno ponadczasowy dokument proklamowany w Berlinie 6 marca 1938 r., którego aktualność w dzisiejszej rzeczywistości warto podkreślać.

Droga

Bez wątpienia przyjęcie „Pięciu Prawd” Polacy w Niemczech zawdzięczają w dużym stopniu osobie swego długoletniego, charyzmatycznego przywódcy, księdza Bolesława Domańskiego, proboszcza z wioski Zakrzewo na Złotowszczyźnie. Był on ostatni z długiego pocztu wielkopolskich księży społeczników, na którego czele stał ks. Piotr Wawrzyniak, „polski niekoronowany król” w czasach bismarckowskiego kulturkampfu. Z jednej strony aktywność zakrzewskiego proboszcza wzięła się wprost z głębokiej niesprawiedliwości, jaka spotkała jego parafię w ramach ustalania granicy polsko-niemieckiej po I wojnie światowej, z drugiej jednak jego upór, poczucie patriotyzmu oraz przekonanie o tym, że nic nie dzieje się bez woli Bożej sprawiły, że społeczność polska w Niemczech uzyskała jedną z najbardziej charakterystycznych, niezłomnych, wręcz pomnikowych postaci, którym należy się obecność w panteonie narodowych bohaterów.

Przyszły wódz Polaków w Niemczech urodził się w kaszubskiej wiosce Przytarnia 21 stycznia 1872 roku, w wielodzietnej rodzinie o tradycjach patriotycznych. Kształcił się w Pelplinie oraz Chełmnie. W pierwszej z wymienionych miejscowości wstąpił do seminarium duchownego, a święcenia przyjął w 1895 roku. Studia doktoranckie zwieńczone pracą naukową odbył w Moguncji, w mieście, gdzie nieco wcześniej biskupem był Wilhelm Emmanuel von Kettler, jeden z prekursorów katolickiej nauki społecznej, wróg pruskich rządów i kulturkampfu. Być może miasto i uniwersytet jakoś pamiętały o swoim biskupie i tradycje jego wolnościowej myśli wpływały na młodego księdza ze wschodnich rubieży Cesarstwa Niemieckiego.

O tym, że w ośrodku tym takie niepokorne dla nacjonalizmu i imperializmu niemieckiego myśli mogły krążyć, świadczyć może fakt, że wywodził się z niego również Anton Hilckmann, niemiecki popularyzator i uczeń Feliksa Konecznego, wielki przyjaciel Polski, w czasach III Rzeszy wróg i więzień reżimu hitlerowskiego, dziś w Niemczech postać zapomniana – być może celowo.

Po powrocie do rodzinnej diecezji ks. Domański posługiwał najpierw jako wikary w Lubawie, potem krótko związał się z seminarium w Pelplinie, epizodycznie duszpasterzował w Złotowie, by od 1904 roku objąć parafię we wspomnianym Zakrzewie, z którą pozostał związany do śmierci.

Już wówczas, jako młody ksiądz znany był ze swych antygermanizacyjnych poglądów, co utrudniało mu karierę kościelną. Mała wiejska parafia zdawała się być dobrym miejscem, gdzie przynajmniej przez jakiś czas mógł pozostać niezauważony, prowadząc duszpasterstwo wśród Polaków. Wielka szansa dla parafii księdza doktora Domańskiego i okolicznych wiosek pojawiła się po I wojnie światowej. Cały ten obszar krainy, zamieszkiwany przez ludność polską, etnicznie nie budził wątpliwości, więc początkowo miał być przyznany Polsce. Tak to widział Roman Dmowski, postulując w Paryżu zachodnią granicę kraju. Rzeczy nabrały innego wymiaru, kiedy do gry włączyły się interesy nawet nie narodowe, a dynastyczne. Otóż Hohenzollernowie, rodzina panująca w Niemczech do końca I wojny światowej, blisko spokrewniona z brytyjskim Domem Hanowerskim, od niedawna noszącym miano Windsorów, była posiadaczami znacznych połaci ziemi i lasów na rzeczonym obszarze. Okazało się, że pokrewieństwo wymienionych dynastii oraz ich interes odegrał tu znaczącą rolę i wioski pograniczne pozostawiono po stronie niemieckiej.

Polacy w Niemczech

W przedwojennych Niemczech pozostało ponad milion Polaków.

Największym skupiskiem mniejszości pozostawał Śląsk Górny i Opolski, gdzie miało ich zamieszkiwać około pół miliona. Poza tym polska ludność autochtoniczna zamieszkiwała na pozostawionych przy Republice Weimarskiej skrawkach Wielkopolski oraz w Krainie i na Kaszubach. Po polsku mówili i pisali Mazurzy, jednak ich proces identyfikacji narodowej, głównie z powodu ich odmienności religijnej, przebiegał bardziej skomplikowanymi drogami i w zasadzie przez okres dwudziestolecia międzywojennego pozostawali oni poza głównym nurtem działalności Związku Polaków w Niemczech. Za to skupiona wokół Olsztyna grupa polskojęzycznych Warmiaków-katolików nie stanowiła w tym względzie problemu. Do tego należy dodać kilkusettysięczną rzeszę Polaków w głębi Niemiec, a szczególnie w uprzemysłowionych rejonach Nadrenii.

Wraz z powstaniem niepodległej polski wśród Polaków pozostających w Niemczech pojawił się silny dylemat – pozostać czy wyjechać? Z jednej strony działała silna propaganda nawołująca do powrotu do Polski, z drugiej jednak wiele przemawiało za pozostaniem. Po pierwsze, jeśli chodzi o ludność, która na swoich obszarach zamieszkiwania była autochtoniczna, wyjazd byłby nie powrotem do ojczyzny, a ucieczką z niej, swoistą zdradą. Co do tej grupy, która żyła w głębi Niemiec, można uzasadnić jej decyzję tym, że tu przecież mieli swoje rodziny, domy, nieraz żyli tu od więcej niż jednego pokolenia. Im więc też decyzja łatwo nie przychodziła.

Ksiądz Bolesław Domański stał się symbolem stanowiska nawołującego za pozostaniem w Niemczech. Odrzucając propozycję przeniesienia go na eksponowane kościelne stanowisko na terenie Polski, powiedział wyraźnie, iż „zdradę narodową popełnia ten, kto opuszcza ojcowiznę”. Niemal profetycznie brzmią dziś jego słowa: „Nas tu Pan Bóg bez przyczyny nie zostawia! Jesteśmy Polakami i jako Polacy mamy wobec Boga do wypełnienia swe obowiązki”.

Zapewne wśród Polaków żyjących tak blisko granicy, a jednak poza ojczyzną, powstał żal, że pozostawiono ich samymi sobie, ale przecież, co warto podkreślić, mniejszość polska żyła w Niemczech od wielu pokoleń i jakby we krwi miała walkę o zachowanie odrębności narodowej.

Stąd od razu rozpoczęła się praca organizacyjna nad skupieniem wszystkich sił społecznych tkwiących w narodzie i kontynuowaniem przedwojennej tradycji pracy organicznej – zarówno na gruncie ekonomicznym, kulturalnym, jak i politycznym. Z jednej strony niepodległa Polska mogła tu służyć niejaką pomocą jako siedziba narodowa Polaków, gdzie można było drukować literaturę, kształcić nauczycieli polskich czy nawet wspomagać organizacje Polaków w Niemczech finansowo. Z drugiej strony to sami zainteresowani musieli swoją własną pracą wytworzyć autentyczne życie społeczne i potrzebowali kogoś, kto skupi wszystkie wysiłki, stając na czele tej pracy. Ksiądz Domański z pewnością okazał się znakomitym kandydatem na takiego przywódcę.

Ksiądz Patron

Tytułu Księdza Patrona, nawiązujący do czasów sprzed I wojny światowej, ksiądz Domański zaczął używać, czy też może używano go względem niego, w roku 1929, kiedy to wybrano go Prezesem Rady Nadzorczej Związku Spółdzielni Polskich w Niemczech. Fakt ten jest symbolem, a jednocześnie pokazuje pewien kierunek działań, dziś tak słabo obecny w myśleniu o aktywności społecznej. Otóż zarówno ksiądz Domański, jak i pozostali liderzy Polaków w Niemczech doskonale zdawali sobie sprawę ze specyfiki nowych czasów. Pielęgnowanie odrębności narodowej w takim kraju jak Niemcy mogło być niezmiernie trudne, a wręcz niemożliwe bez stworzenia polskiej społeczności solidnych podstaw ekonomicznych. Trzeba więc było zorganizować spółdzielnie rolnicze, a równolegle z nimi banki. To ostatnie dzieło przybrało kształt ostateczny w początku lat trzydziestych, kiedy to Ksiądz Patron został prezesem spółki akcyjnej Bank Słowiański w Berlinie. Wcześniej kapłan doprowadził do uchwalenia ordynacji szkolnej dla polskich szkół w Prusach. Centralnym organem, który miałby koordynować wszystkie te formy aktywności, był Związek Polaków w Niemczech, powstały w 1923 roku. Owocem tych działań miało być skierowanie mniejszości w stronę stworzenia autonomicznych form organizacyjnych, które nie pozwoliłyby czynnikom zewnętrznym wymuszać zrywania poszczególnych Polaków ze wspólnotą narodową.

Ogromnym sukcesem tego środowiska było stworzenie całego szeregu organizacji społecznych zarówno dla młodzieży, jak i dorosłych, w tym także takich, które mogłyby skupiać poszczególne osoby wokół ich zainteresowań hobbystycznych. Poszczególne ośrodki polskie zajmowały się organizowaniem czasu wolnego, również zabaw. Młodzieży starano się proponować wakacyjne, choć nie tylko, wyjazdy do Polski.

Jednym słowem, Polacy w Niemczech stawali się pod każdym względem poważną siłą społeczną i mimo dużego rozproszenia ich aktywność nie była niezauważalna. Autorytet Księdza Patrona doprowadził do tego, że był on liderem także dla innych mniejszości zamieszkujących Republikę Weimarską, a potem III Rzeszę.

W tym kontekście warto wspomnieć o współpracy Polaków z mniejszością łużycką. Na przypomnienie zasługuje tu postać górnołużyckiego pisarza, dziennikarza i aktywisty Jana Skali, który nawiązał ze Związkiem Polaków, a szczególnie z księdzem Domańskim żywe kontakty. Ich wynikiem była bliska współpraca obu mniejszości, a jednym z wymiernych efektów powstanie czasopisma „Kulturwehr” (obrona kultury), które stało się platformą naukowej informacji o mniejszościach narodowych w Niemczech w ogóle; w tamtym czasie byli to Polacy, Łużyczanie, Duńczycy, Fryzowie i Litwini. Ponoć czasopismo to było prenumerowane przez wszystkie biblioteki uniwersyteckie na świecie. Współpraca między wszystkimi mniejszościami w Niemczech z pewnością znacznie poszerzyła pole pracy Polakom, niemniej czasy, które nadchodziły, zdawały się nieść olbrzymie zagrożenie dla ich wysiłków i rzeczywiście takimi się okazały.

Kongres Polaków w Rzeszy

Wraz w nazyfikacją państwa i narodu niemieckiego pojawiły się kolejne wyzwania dla polskiej mniejszości. Jest oczywiste, że ideologia nazistowska w dłuższej perspektywie nie widziała miejsca dla mniejszości narodowych w granicach Rzeszy. W pierwszych latach po dojściu Hitlera do władzy działania antypolskie i antymniejszościowe przybrały charakter ekonomiczny. Dla przykładu, rodzic oddający dziecko do polskiej szkoły nie mógł liczyć na łatwe znalezienie pracy. Z drugiej strony oficjalne organizacje państwowe ze swej natury przeznaczone były dla Niemców, jak chociażby Niemiecki Front Pracy; stąd pole działania Polaków w Niemczech było coraz bardziej ograniczane.

W pierwszych latach III Rzeszy stosunki między Polską a III Rzeszą bywały poprawne, co w jakimś stopniu mogło spowalniać naciski niemieckie, jednak z czasem ujawniało się, że w działaniach Rzeszy kryje się więcej pozoranctwa niż rzeczywistej dobrej woli.

Owe niesprzyjające okoliczności wymusiły więc na Centrali Związku Polaków i Księdzu Patronie wypracowanie nowych odpowiedzi na politykę państwową Niemiec. Nie sposób więc nie ulec wrażeniu, że zewnętrzne formy organizacyjne nieco przypominały te znane z obserwacji NSDAP. Symbolika Związku ze znakiem Rodła stworzonym przez Janinę Kłopocką do dziś nasuwa takie skojarzenia, mimo oficjalnych interpretacji, że w sposób schematyczny wyraża on bieg Wisły z zaznaczonym Krakowem. Współpracownicy księdza Domańskiego doszli do słusznego przekonania, że skoro Niemcy w Niemczech mają swojego Führera, to czemu Polacy w tym kraju nie mogą uważać Księdza Patrona za swego wodza? Dziś, w czasach, gdy wszystko musi być koniecznie rozmyte, a autorytety słabo akceptowalne, coś takiego jawi się jako mało demokratyczny wzorzec, a jednak w tamtych trudnych czasach taki sposób funkcjonowania działał. Społeczność polska zespalała się, a poczucie jedności i wrażenie posiadania przywódcy, który umie kierować całą wspólnotą, na pewno dodawało otuchy.

Ukoronowaniem życia Księdza Patrona był I Kongres Polaków w Niemczech, wydarzenie z dzisiejszej perspektywy niezwykłe. W marcu 1938 roku w stolicy nazistowskiej Rzeszy – można powiedzieć, że niemal w sąsiedztwie siedziby jej wodza, w berlińskim Theater des Volkes – Polacy zorganizowali pokaz swej narodowej siły i dumy.

Uczestniczyło w nim kilka tysięcy delegatów przybyłych z całej Rzeszy. Na sali wykonano unikalny hymn organizacyjny, podczas którego cała zgromadzona masa ludzka śpiewała Pieśń Rodła z jej wymownymi słowami: „Jesteśmy Polakami. I tego żadna moc nie zmieni”. O tym, czym był dla Polaków Kongres, niech świadczy fakt, że na największej berlińskiej sali teatralnej nie mogli pomieścić się wszyscy zainteresowani, w związku z czym ludzie dzielili się uczestnictwem. Kiedy jedni siedzieli wewnątrz, drudzy czekali, by móc nacieszyć się przeżyciem wspólnoty choćby na chwilę. Ksiądz Patron również przemówił na obradach. Jeszcze raz dał do zrozumienia, że Polakiem jest się „z postanowienia Bożego”. Przedstawił wspomniane na początku „Pięć Prawd Polaków w Niemczech”. Ich treść stanowiła ważne credo w nadchodzących latach wojny, w czasie, kiedy tego typu narodowe katechizmy w sposób prosty nakreślać miały drogi postępowania. Współcześni na pewno rozumieli jego proste przesłania, że zdrada polskości jest zdradą Pana Boga. W swej masie dochowali wierności, choć przyszło im za to zapłacić cenę najwyższą.

W pamięci pokoleń

Ksiądz Patron wypełnił swą misję najlepiej jak potrafił. Rok po kongresie trafił do berlińskiego szpitala, gdzie czekała go operacja. Jej wadliwe przeprowadzenie pogorszyło jego stan zdrowia, w wyniku czego zmarł 21 kwietnia 1939 roku, a więc 80 lat temu. Jego pogrzeb był dla Polaków w Niemczech ostatnią możliwością publicznej manifestacji ich tożsamości. Ksiądz Domański został pochowany w swym ukochanym Zakrzewie, w miejscu, gdzie pamięć o nim kultywuje się po dziś dzień.

Można powiedzieć, że Bóg wezwał go do siebie w samą porę. Wraz w wybuchem wojny działaczy ZPwN czekały obozy koncentracyjne i śmierć.

Niektórzy wszakże przetrwali, a przez Polskę „ludową” potraktowani byli różnie: Janina Kłopocka latami cierpiała w komunistycznych kazamatach, Edmund Osmańczyk wpisał się w powojenną rzeczywistość, a przy okazji coś tam zrobił dla zachowania pamięci o działalności Księdza Patrona i dorobku intelektualnym ZPwN. Choć na jego aktywność pewnie można patrzeć z różnych stron, na pewno dziwne jest, że w najgorszych latach nie pomógł Kłopockiej, chyba że wszystkiego nie wiemy. Arka Bożek, przyjaciel księdza Domańskiego, któremu nazistowskie władze zabroniły wzięcia udziału w jego pogrzebie, niezłomny Ślązak uwieczniony przez Zofię Kossak w zbiorze opowiadań „Nieznany Kraj”, krótko po wojnie był przez władze wykorzystany politycznie, potem odsunięty, a dziś ponoć próbuje się go dekomunizować, co zakrawa na kpinę z historii… niestety.

Dekrety Goeringa, honorowane przez władze niemieckie, a także i polskie po dziś dzień, zabrały Polakom w Niemczech status mniejszości.

Majątek polskich organizacji został znacjonalizowany i jeżeli komuś przynosi jakieś korzyści, to Niemcom właśnie. Symbolika Związku Polaków w Niemczech jest w Polsce pamiętana: mamy place Rodła czy ulice Księdza Domańskiego. Przy wrocławskim kościele św. Marcina istnieje piękna tablica z wyrytymi Pięcioma Prawdami, Katolickie Stowarzyszenie „Civitas Christiana” przyznaje Nagrodę imienia Księdza Domańskiego, w Zakrzewie jest izba jemu poświęcona i grób otoczony szacunkiem. Można powiedzieć, że Polacy pamiętają o Księdzu Patronie i Polakach w Niemczech, na pewno jednak pamięć ta nie podoba się wszystkim tym, którzy chcieliby polskie dzieje Śląska, Kaszub, Warmii, Połabia czy Nadrenii wymazać z historii jako… zabytki nacjonalizmu.

Poza wszystkim, warto uczyć się od Polaków w Niemczech, że społeczeństwo musi budować się na różnych obszarach aktywności: kulturze, oświacie, polityce i gospodarce, musi samo troszczyć się o swój byt, by w jak najmniejszym stopniu być zależnym od obcych, którzy realizują własny interes.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Bolesław Domański – Ksiądz Patron Polaków w Niemczech” znajduje się na s. 12 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Bolesław Domański – Ksiądz Patron Polaków w Niemczech” na s. 12 kwietniowego „Kuriera WNET”, nr 58/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Poznanie historii akademickiej jest możliwe, choć badania nad nią na uczelniach do tej pory są niepożądane.

Do tej pory nie oszacowano, ilu nauczycieli akademickich opuściło uczelnie (zostało wypędzonych) w czasach PRL-u z przyczyn pozamerytorycznych, do jakiego stopnia zniszczono warsztaty ich pracy.

Józef Wieczorek

Od lat piszę, także na łamach „Kuriera WNET”, o trudnościach w poznaniu najnowszej historii polskich uczelni, instytutów naukowych. Nawet uczelniani historycy dziejów najnowszych mają z tym poznaniem trudności, których nie są w stanie/nie mają woli, pokonać. Można odnieść wrażenie, że sfera akademicka weszła w okres post-historii, a zarazem post-prawdy.

A jednak ostatnio ukazała się książka autorstwa Justyny Błażejowskiej Opozycja antyreżimowa w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk w latach 1956–1989 (Oficyna Wydawnicza Volumen, IPN, 2018), która obala ten mit niepoznawalności historii najnowszej polskich instytucji naukowych. Prof. Włodzimierz Bolecki na okładce książki napisał „To mikrohistoria jednego niewielkiego instytutu, w którą wpisana jest makrohistoria inteligenckiej opozycji w PRL”.

[related id=65772]O tym, że historia najnowsza uczelni, instytucji naukowych, jest słabo poznana/albo całkiem nieznana, można się przekonać łatwo przeszukując internet. Na ogół historie instytucji akademickich kończą się na roku 1968, a potem następuje przeskok do III RP, do dnia dzisiejszego. Pomijane są na ogół lata 70., kiedy następowało strukturalne i personalne zastępowanie ostatnich pozostałości „wstecznego” systemu II RP strukturami i osobami „postępowymi”. Bez tego procesu nie da się zrozumieć zapaści akademickiej lat późniejszych, także w III RP. Na podstawie wielu akademickich historii można wątpić, czy dotkliwa społecznie, i to do dnia dzisiejszego, „epoka jaruzelska”, stan wojenny lat 80. w ogóle dotknęły sfery akademickie. (…)

Justyna Błażejowska, której książka jest zarazem doktoratem na temat opozycji antyreżimowej w Instytucie Badań Literackich, zastosowała odmienną od standardowej metodologię badań, wykazując, że najnowsza historia tego instytutu jest poznawalna i zarazem pokazując kolejnym badaczom drogę poznawania akademickich historii. (…)

Niestety w książce brak jest wykazu kadry badawczej IBL w ujęciu historycznym. Jest natomiast spis materiałów osobowych kadr IBL, w których figuruje wiele znanych w domenie publicznej nazwisk, m. in. Michał Głowiński, Maria Janion, Jadwiga Kaczyńska, Jarosław Kaczyński, Jan Józef Lipski, Zdzisław Łapiński, Jerzy Łojek, Henryk Markiewicz, Zdzisław Najder, Witold Nawrocki, Barbara Otwinowska, Andrzej Paczkowski, Jan Prokop, Jarosław Marek Rymkiewicz, Piotr Stasiński, Stefan Treugutt, Jacek Trznadel, Jan Walc, Wiesław Władyka, Kazimierz Wyka, Roman Zimand, Maria Żmigrodzka i in. Z obecnie pracujących w IBL PAN znany jest Włodzimierz Bolecki, recenzent pracy.

Byli to pracownicy o nader złożonych biografiach i poglądach, i nie wszyscy nadawali się do bycia „inżynierami dusz” w służbie socjalistycznego postępu, a wielu należało – jakkolwiek nie od początku – do opozycji antyreżimowej, co jest przedmiotem książki Justyny Błażejowskiej, słusznie tak pozytywnie ocenianej przez obecnego pracownika IBL profesora Włodzimierza Boleckiego, I przewodniczącego Komisji „S” w IBL. Warto zauważyć, że o prof. Włodzimierzu Boleckim, a nawet o istnieniu „S” IBL czy strajku okupacyjnym w Pałacu Staszica 15 grudnia 1981 r. nie ma nawet wzmianki w Encyklopedii Solidarności, a także w źródłowym opracowaniu Spętana akademia. Polska Akademia Nauk w dokumentach władz PRL – IPN. To zastanawiające, ale nie jest wyjątkiem w pisanych dziejach Solidarności akademickiej.

Autorka dokumentuje procesy zachodzące w IBL na przestrzeni dziesięcioleci, które odkreśla słowami „od uległości do niezależności”, wskutek czego IBL, zamiast służyć rozwojowi marksizmu, stał się miejscem pracy osób ze środowisk antysocjalistycznych, stanowiących opozycję antyreżimową sprawiającą kłopoty zarówno przewodniej sile narodu, jak i SB.

Autorka podkreśla, że „do samego końca PRL o obsadzie stanowisk kierowniczych w placówkach badawczych decydował Wydział Nauki i Oświaty/Wydział Nauki, Oświaty i Postępu Technicznego Komitetu Centralnego PZPR. Mimo zmieniających się okoliczności, komuniści nie rezygnowali z wypracowanych i sprawdzonych metod nadzoru”. To samo miało miejsce w innych placowkach akademickich, ale nadworni historycy wbrew faktom nieraz temu przeczą.[related id=68593]

„Pozbawienie etatu lub odebranie możliwości jego otrzymania było jedną z najczęstszych represji stosowanych wobec osób prowadzących działalność »antypaństwową«”. Pisze o weryfikacji kadr z roku 1985, która odbywała się według kryteriów pozanaukowych, w celu usunięcia wytypowanych, niewygodnych pracowników. Ta weryfikacja wpisywała się w przygotowaną, także od strony prawnej, polityczną weryfikację kadr akademickich końca PRL-u, przeprowadzoną w instytutach badawczych i uczelniach, o czym władze akademickie III RP, a także nadworni historycy, nie chcą nawet wiedzieć.

Książkę należy polecać historykom dziejów najnowszych, szczególnie uniwersytetów, które przeszły przez okres Polski Ludowej, a nade wszystko Uniwersytetowi Jagiellońskiemu – wzorcowej uczelni, której historycy do tej pory nie mogą sobie poradzić z poznaniem historii w czasach komunizmu, w tym podczas stanu wojennego.

Cały artykuł Józefa Wieczorka pt. „Poznanie historii akademickiej jest możliwe” znajduje się na s. 11 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Józefa Wieczorka pt. „Poznanie historii akademickiej jest możliwe” na s. 11 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Trzeba było włożyć zaostrzone noże w buty, by wyjść na miasto – Audycja „Jesteśmy razem” gościem Andrzej Szczęśniak

Właśnie to spotkało Polskę i nas wszystkich, i to nie tylko ówczesnych bohaterów, patriotów, wszystkich Polaków, lecz także żyjących teraz – wszystkich to nas dotyczy i wpływa na życie nawet teraz.

Andrzej Szczęśniak mówił w audycji Marka Kalbarczyka o tym, jak było oraz jak jest teraz, o niedostatkach naszej sytuacji, o tym, co musimy zmieniać, rozwijać, budować!

Mira Modelska-Creech: Nie zgadzam się z Tomaszem Sakiewiczem, że podczas protestów słychać było antysemickie hasła

Mira Modelska-Creech o manifestacjach Polonii amerykańskiej przeciwko ustawie 447. Stwierdza, że te mające miejsce w Chicago miały pozytywny wydźwięk.

Modelska-Creech w porannej audycji mówiła o tym, że jest bardzo zaniepokojona tym, co dzieje się na świecie. Stwierdziła, że żyjemy w czasach, w których osoby kształtujące społeczeństwo obywatelskie powinny „brać sprawy w swoje ręce”. Nawiązuje tym samym do protestów, które zorganizowała Polonia Amerykańska 1 marca w Chicago:

Zorganizowaliśmy na Daily Plaza manifestacje, że nie zgadzamy się i że nie ma przyzwolenia ze strony Polonii na realizację ustawy 447 […] która byłaby rzeczywiście dewastująca i nie ma żadnych podstaw ani moralnych, ani prawnych ku jej realizacji.

Odniosła się także do wypowiedzi Tomasza Sakiewicza, który twierdził, że podczas owego protestu dało się usłyszeć antysemickie hasła:

Żadnych elementów antysemickich nie widziałam. W całym moim długim życiu nie spotkałam antysemity, także nie wiem jak wyglądają. […] Jeżeli Pan Sakiewicz widział jakieś momenty antysemickie, to punkt siedzenia określa punkt widzenia.

Modelska-Creech stwierdziła także, że łączna liczba 2500 osób biorących udział w proteście była ogromnym sukcesem organizacyjnym.

Posłuchaj całej audycji!

Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski: Uratowano nie tylko Koronę Cierniową, ale także inne bezcenne relikwie

Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski mówi, co zdołano uratować z płonącej katedry Notre Dame w Paryżu i jak wyglądała brawurowa akcja wkroczenia do Katedry w celu ocalenia bezcennych relikwii.

Wśród drogocennych przedmiotów (wielu relikwii), które znajdowały się w kościele, udało się wynieść między innymi: koronę cierniowa Jezusa, fragment krzyża oraz gwóźdź użyty przez rzymskich żołnierzy podczas ukrzyżowania Chrystusa, tunikę św. Ludwika, relikwie św. Jana Pawła II, a także kopię obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej. Duchowny przedstawia przy tym brawurową akcję wyniesienia z palącej się katedry relikwii korony cierniowej przez kapelana strażaków. Ponadto Isakowicz-Zaleski przytacza głosy, które domniemywają, że przyczyną katastrofy jest „spartaczenie prac remontowych”.

Po co nam ten konflikt? Przez pamięć wspólnych ofiar – nie godzi się!/ Janusz Niewolański, „Kurier WNET” 58/2019

Los postawił nasze oba narody w sytuacjach skrajnie ekstremalnych. Czy nie chcemy wspólnie dochodzić prawdy? Czy godzi się ją zaciemniać i gubić z pola widzenia właściwych sprawców?

Janusz Niewolański

Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni

W oparciu o nowelę ustawy o IPN, w imieniu Polski, kategorycznie domagam się badań naukowych! To właśnie my, Polacy, jesteśmy jak najbardziej w nich zainteresowani. Należy w trybie natychmiastowym rozpocząć ekshumacje w Jedwabnem i badać jak najbardziej naukowo te wydarzenia, a Izrael niech zbada w rosyjskich archiwach dokumenty dotyczące tzw. pogromu kieleckiego.

Nie jestem wprawdzie zawodowym historykiem ani socjologiem, nikim wybitnym. Rzekłbym, że z moim zakurzonym już nieco cenzusem zbliżam się do średniej intelektualnej naszej krajowej zbiorowości. I właśnie ta zaledwie przeciętność czyni mnie osobą reprezentatywną. Co istotne, moja rodzina pochodzi ze Lwowa ze strony ojca, a matka mojej mamy wywodziła się z Warszawy.

Pamiętam pierwszy fakt w postaci publikacji w GW artykułu autorstwa p. Cichego o rzekomym mordowaniu Żydów w trakcie powstania warszawskiego przez żołnierzy AK. Stało to w całkowitej sprzeczności z moją wiedzą – co prawda niedoskonałą, ale jednak całkiem pokaźną, bo tą z bezpośredniego przekazu i tą wyczytaną.

Poznałem osobiście i rozmawiałem z wieloma powstańcami, zwłaszcza ze środowiska bat. „Zośka” i „Parasol”. Nobilituje mnie tu, mówiąc nieskromnie, znajomość i wspaniała, niezapomniana rozmowa z legendarnym S. Broniewskim – „Orszą”. Przed oczami ukazały mi się też natychmiast zdjęcia i opisy oswobodzenia Żydów z tzw. Gęsiówki przez powstańców z komp. „Giewonta” bat. „Zośka”. Żydzi, jeszcze w pasiakach, stali w towarzystwie znanych mi zarówno z opisów książkowych, jak i osobiście (B. Deczkowski – „Laudański”) powstańców-harcerzy. W powstaniu warszawskim wielu Żydów walczyło ramię w ramię z żołnierzami AK do ostatnich dni, głównie przy „Radosławie”, co zostało dokładnie opisane. Aby dopełnić temat, dodam jeszcze, iż mój dziadek był d-cą plutonu „1750” i adiutantem kpt. A. Bożejki ps. „Bohun” w VII obwodzie AK „Obroża”, a w drużynie plutonu służyli dwaj jego synowie – bracia mojej matki. Jakże absurdalne i oderwane od rzeczywistości są zatem zarzuty mordowania niewinnych Żydów wobec tych wszystkich relacji, a zwłaszcza wobec tych wszystkich wspaniałych ludzi! I jak uwłaczające są dla nich te oszczerstwa!

Jeden z moich dziadków, Kazimierz Czarny, uczeń gimnazjum im. Batorego we Lwowie, był jednym z Orląt Lwowskich. Walczył potem w 1 pal. Leg. 21 VIII 1919 r. W rembertowskich aktach archiwalnych zachował się zapis tego wydarzenia („Kombatant”, maj 2000, nr 5 (111)). Będąc w tylnej straży, dziadek dostał się do niewoli sowieckiej. Z jego osobistego przekazu wiem, że był przesłuchiwany i bity przez Żydówkę o kruczoczarnych włosach – komisarza CzeKa. Został następnego dnia odbity, czemu zawdzięczał życie.

Przenieśmy się 20 lat później, w koniec września 1939. Jak wspominał mój ojciec, jego żydowscy koledzy z podwórka cieszą się i każdemu napotkanemu wykrzykują w twarz: – Nie ma już Waszej Polski!… Żydzi pluli i ciskali kamieniami w szeregi wziętych do niewoli żołnierzy i policjantów. Pojedynczych wyłapywali i oddawali na niechybną śmierć Sowietom. Kilku Żydów napotkanemu sowieckiemu patrolowi wskazało miejsce zamieszkania kolegi ojca, wrzeszcząc: – Tam mieszka burżujski policjant! Nigdy potem ojciec nie widział już nikogo z tej rodziny.

Z relacji mojego drugiego dziadka, który był archiwistą w Gmachu Sądów przy ulicy Batorego (słynącej trzecią budą pod nr 5), w ciągu miesiąca aresztowano wszystkich sędziów i większość pracowników – ich nazwiska w przyszłości wypełnią opasłe listy katyńskie. Tymczasem NKWD dokwaterowało do prywatnych mieszkań swoich oficerów. W mieszkaniu ojca pojawił się nowy lokator – sowiecki politruk, a u jego kolegi – Żyd, oficer NKWD.

Najtragiczniejszym rodzinnym wydarzeniem było jednak zadenuncjowanie i aresztowanie kuzyna mojego ojca, noszącego zresztą to samo imię i nazwisko co on, który potem „odnalazł się” na charkowskiej „Liście Katyńskiej”. Denuncjatorem był Żyd, jego tożsamość była powszechnie znana.

Aresztowanie odbyło się na lwowskim Cmentarzu Janowskim 1 listopada 1939 r., gdzie kuzyn ojca został otoczony przez sowiecki patrol i towarzyszącego im rzeczonego Żyda. Co ciekawe i znamienne, o fakcie dowiedziałem się nie od ojca, lecz przypadkiem w roku 2014 od jego kuzynki Kamili O. Po latach przypuszczam, dlaczego ojciec nie wyjawił mi tej dramatycznej historii. Nie chciał zapewne wzbudzać we mnie złych emocji i uczucia zemsty.

Pragnę bowiem stanowczo zaznaczyć, że we wszystkich tych bolesnych rodzinnych przekazach nikt nigdy nie wypowiadał wobec Żydów jakichkolwiek inwektyw i nie inkryminował ich. Dziadka mego zresztą maltretowała nie tylko owa żydowska komisarz CzeKa. Został też pobity do nieprzytomności przez Niemców w czasach konspiracji, a po wojnie, w 1954 r. w Zabrzu-Rokitnicy brutalnie skopali go Polacy (Ślązacy?) w tajemniczych okolicznościach. Za obronę Lwowa, wojnę 1920, kampanię 1939 i działalność w AK jemu i wielu innym tragiczny i okrutny los czasów PRL-u wymierzał niesprawiedliwe i krzywdzące wyroki.

Jak więc nazwać Żyda denuncjującego Polaka Sowietom? Czy to aby nie szmalcownik, a może istnieje jakieś inne określenie?

Nie był to odosobniony przypadek. Ktoś przecież sporządzał dla Sowietów listy inteligencji, urzędników, nie wspominając o sędziach, prokuratorach, wojskowych – szczególnie KOP-u i policjantów. Pisze przecież sam Jan Tomasz Gross w swojej książce W czterdziestym nas Matko na Sybir zesłali: „Żydzi przyjęli wchodzących Rosjan entuzjastycznie, ci też mieli do nich zaufanie. Żydzi zajęli od pierwszej chwili większość stanowisk w urzędach sowieckich” (s. 29). „Żyd z miasteczka Wielkie Oczy wspomina młodzież żydowską, która założywszy, jak powiada, »komsomoł«, objeżdżała później cały powiat, strącając kapliczki przydrożne i rozbijając je” (YV, 03/2821). Nieproporcjonalnie dużo Żydów zatrudnionych było w aparacie propagandy. „Miejscowa ludność aryjska patrzyła na to złym okiem i spotykano się często z groźbą popamiętania nam tego w późniejszym okresie” (YV,033/666). „I rzeczywiście antysemityzm narastał gwałtownie w okresie okupacji bolszewickiej”. Chwilę później Gross zadaje pytanie: „W jaki sposób zrozumieć i wytłumaczyć kolaborację Żydów z władzami sowieckimi?” (…) „Przesłanka dla Polaka intuicyjnie oczywista – że organizacja państwowości sowieckiej na ziemiach zajętych przez Armię Czerwoną we wrześniu 1939 roku to bezprawie, zaś wzięcie w niej udziału w pewnych eksponowanych rolach to akt zdrady narodowej – była dla Żyda pozbawiona sensu” (s. 30).

I jeszcze inne źródło: Wojna polsko-sowiecka 1939 R. Szawłowskiego:

  • Nim nastąpiła obrona Grodna przed wojskami sowieckimi, wybuchła w mieście na szeroką skalę dywersja komunistyczna V kolumny. Złożona ona była niemal wyłącznie z miejscowych Żydów, którzy w ʼ39 roku stanowili połowę ludności miasta (str. 106);
  • W co najmniej 3 przypadkach okazało się, że w czołgach sowieckich siedzieli jako przewodnicy młodzi Żydzi (s. 110);
  • Koło szkoły stało parę sowieckich czołgów, milicjanci, przeważnie młodzież żydowska z karabinami i czerwonymi opaskami na ramionach była zajęta rozmową z rosyjskimi żołnierzami (s. 123);
  • Denuncjował w szczególności aplikant sądowy – syn zamożnej rodziny żydowskiej (Równe) (s. 397)
  • Pierwsze skrzypce w owym „sądzie” grał niejaki Ettinger, student prawa, Żyd, syn miejscowego zamożnego kupca-papiernika, służył Sowietom jako miejscowy doradca (Łuck) (s. 398);
  • Na balkonach Żydzi z czerwonymi opaskami strzelają po ulicy do ludzi (Grodno) (t. 2, s. 191);
  • Naczelnikiem milicji w Żółkwi koło Lwowa był Żyd – Kuba Klein. „Oj, panie Brylak kochany, żeby pan wiedział, jaka to, psiakrew, paskudna ta służba, oj, żeby pan wiedział, jak mi żal te wszystkie więźnie” (Rocznik Lwowski 1992, s. 217);

Dopełniają książkowych opisów relacje naocznych świadków z kręgu mojej rodziny i znajomych, chociażby matki mojego przyjaciela, Eugenii B., czy jej męża Zygmunta B.: „Mój ojciec w resztkach polskiego munduru przechodził przez ryneczek Dobromila. Na rogu stało dwóch Żydów z opaskami sowieckiej milicji i paliło papierosy. Jeden miał nagana na sznurku i zobaczywszy ojca, chciał go na miejscu zastrzelić. Drugi powiedział od niechcenia: – Zostaw go, ja go znam, to porządny człowiek. To uratowało ojcu życie”. Ogrom i cynizm tych zbrodni poraża. Osobiście gorąco apeluję o przeprowadzenie rzetelnych badań naukowych celem wyjaśnienia okoliczności śmierci Henryka Skirmunta i jego siostry 20 IX 39 na Polesiu, bo na razie wszystko wskazuje na to, że dokonała tego żydowska jaczejka.

Tak oto wyglądały stosunki między Polakami a Żydami na okupowanych przez Rosję Kresach Wschodnich – a była to połowa terytorium Polski. Na tych terenach na długo przed Katyniem Sowieci prowadzili politykę planowej eksterminacji państwowotwórczych warstw społeczeństwa, wysługując się przy tym Żydami.

Na Kresach w wyniku tylko terroru sowieckiego zostało wymordowanych lub zmarło w wyniku zsyłek i represji 1,5 do 2,0 mln Polaków. Liczba rozproszonych po świecie, gnanych „kompleksem Kołymy” (byle dalej od nieludzkiej ziemi) w najodleglejsze zakątki, nie wyłączając antypodów, jest bliżej nieznana.

W czerwcu 1941 r., po wybuchu wojny niemiecko-rosyjskiej na Kresach, do rozdawania kart i pisania historii, równie krwawej, przystępują Niemcy, ale zanim wejdą, specjalne oddziały likwidacyjne NKWD zdołały wymordować w okrutny, przerażający i niespotykany sposób około 50 tys. ludzi trzymanych w więzieniach wielu kresowych miast (w samym Lwowie było 5 dużych więzień). Oktawia Grząska w pracy Byłam więźniarką NKWD, Warszawa 1999, opisuje koszmar lwowskiego więzienia na Zamarstynowie:

„Zwyrodnialec Żyd, niejaki Kałr, z rzeźnickiej rodziny z Zamarstynowa zawiadamiał z obleśnym uśmiechem przyprowadzanych po jednym więźniów o nagłej zmianie wyroku kary na natychmiastową śmierć przez rozstrzelanie z uwagi na – wojennoje wriemja. Nim skończył mówić, już zbiry wlekły nieszczęśliwca w czeluść lochów i tam dokonywała się mrożąca krew w żyłach rzeczywistość. Na ilu to biedakach stosowano tortury czerwonej rękawicy ? Oparzone po łokcie w kipiącej wodzie ręce odzierano ze skóry, ściągając ją jeszcze za życia ofiary jak rękawiczki. Ile obcięto uszu ? Męczeńska krew w lochach zakrzepła sięgała 30–40 cm”.

Cały aparat więzienno-sądowy, łącznie ze służbą medyczną czy prokolantami, w większości był żydowski. Oto wstrząsający opis tzw. „zbrodni w Dobromilu”: 26/27 VI 41, Dobromil. „Miejsce kaźni urządzono w składzie drewna. Wprowadzano do niego więźniów pojedynczo, a tam czekał już na nich kat z 5-kg młotem. Był to współpracownik NKWD poch. żydowskiego Grauer lub Kramer. Ofiary uśmiercał uderzeniem w głowę (…) księdzu połamali ręce i nogi, wycięli język i narządy płciowe”.

I znowu J.T. Gross W czterdziestym nas Matko na Sybir zesłali, s. 60:

„– Lwów. Oto otworzono więzienia. Niemcy dopuścili dziennikarzy, fotografów i każdego kto chciał do skrwawionych piwnic, znaleziono tam wielu, o których myślano, że żyją na wygnaniu. Niemcy natychmiast puścili wersję, że mordercami byli Żydzi na służbie w NKWD”.

A także Wspomnienia i zapiski Hugona Steinhausa, s. 210–212:

„Tymczasem moja Pazia-służąca szalała. Latała od więzienia do więzienia i oglądała trupy. W jej mieście rodzinnym, w Przemyślanach, rozpoznano w więzieniu jej braci stryjecznych, chlubę rodziny, młodzieńców w toku studiów. Jej stryj sam zabił 8 Żydów w zemście za ten mord”.

Większość, jeśli nie wszystkie pogromy Żydów odbyły się na terenie Kresów Wschodnich, a w każdym razie tam, gdzie były sowieckie więzienia. Mieszkańcy tych terenów zarzucali Żydom kolaborację z władzą sowiecką i udział w aparacie represji i eksterminacji.

Wydawanie Polaków sowieckim katom przez ich żydowskich sąsiadów to przecież tylko inny odcień szmalcownictwa, w jego żydowskiej wersji, którego skutkiem były makabrycznie męczone i w wymyślny sposób torturowane polskie ofiary. Trzeba spróbować wczuć się w rolę osoby, która straciła matkę, córkę, czasem wszystkich razem, na dodatek zamordowanych w tak nieludzki sposób. Udział Żydów w mordach uprawdopodabniały mniej lub bardziej prawdziwe i specjalnie rozsiewane przez Niemców plotki. Niestety relacji o kolaboracji, udziale zbrojnym, denuncjacjach i mordowaniu jest wiele w przeróżnych źródłach. Nastroje odwetowe były bezwzględnie wykorzystywane i podsycane przez okupantów niemieckich, realizujących przecież systematycznie plan „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej”.

W końcu jest jeszcze zbrodnia najnowsza, z lat 40. i 50., Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, i jego arcykaci: Luna Brystygierowa, Helena Wolińska, Stefan Michnik, Salomon Morel, Tewje Bielski, Jakub Berman etc. Czy rzeczywiście skrajnym przejawem antysemityzmu było powiedzenie w oczy na przesłuchaniu Józefowi Różańskiemu (vel Goldberg) przez asa lotnictwa i bohatera generała Skalskiego, kiedy miał wbitą w odbyt nogę od taboretu, na której go ten oprawca posadził (sic!): „Ty parchaty Żydzie, jeszcze ci wolna Polska odpłaci”? (według własnego przekazu). Dziś ofiary tych zbrodniarzy wygrzebujemy z mozołem na Łączce, rozpoznając po sowieckiej metodzie strzału w potylicę, podczas gdy oni sami pozostali bezkarni.

Gdzież zatem jest ta nasza, tak wspólna przecież, wielowiekowa historia? Żydzi ściągali do Polski z całej Europy, tam niechciani i prześladowani (w rodzinie Mariana Hemara przechowywana była żywa pamięć o przodku spalonym na stosie w Hiszpanii).

Przybywali do kraju słynnego z tolerancji, wszak w płonącej stosami Europie Polska była wyjątkiem. Zostali zaakceptowani: „non est Iudaeus, neque Polonus; non est servus, neque liber” – i mieli prawa niedostępne im w innych krajach.

O równoprawnym statusie Żydów niech zaświadczy historyczne wydarzenie z 1655 roku, kiedy to 40 000 Kozaków i Moskali oblegało Lwów. Hetman Chmielnicki zażądał okupu i przedstawił swoje warunki. Jeden z punktów brzmiał: „Żydzi jako nieprzyjaciele Chrystusa i wszystkich chrześcijan, aby ze wszystkimi majątkami, z dziećmi i żonami w niewolę tak Moskalom, jak Kozakom zostali wydani i aby ich nie bronili obywatele”. W odpowiedzi usłyszał, że Żydzi to także obywatele Rzeczypospolitej, znajdują się pod opieką jej prawa, nie ma więc mowy o wydaniu ich nieprzyjaciołom. Hetman kozacki musiał z Żydów zrezygnować.

Po co nam, Polakom i Żydom, ten konflikt? Przez pamięć wspólnych ofiar „non licet” – nie godzi się!

Nie możemy się nawzajem obwiniać, bowiem los postawił nasze oba narody w sytuacjach skrajnie ekstremalnych lub, jak kto woli, ekstremalnie skrajnych. Czy nie chcemy wspólnie dochodzić prawdy? Czy godzi się ją zaciemniać i zgubić z pola widzenia właściwych sprawców?

Myślę, że nieżyjący już Stanisław Lem, sam przecież Żyd, charakteryzując obecną sytuację, zacytowałby łacińską maksymę: „Mundus vult decipi – ergo decipiatur” – świat chce być oszukiwany – więc oszukujmy.

Artykuł Janusza Niewolańskiego pt. „Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni” znajduje się na s. 5 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Janusza Niewolańskiego pt. „Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni” na s. 5 kwietniowego „Kuriera WNET”, nr 58/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wiele kłamstw zaborców na temat polskiej szlachty dotąd uważa się za prawdę / Marcin Niewalda, „Kurier WNET” 58/2019

Jeśli widzimy romantycznego, zdewociałego prostaka w blaszanym czerepie, domagającego się od poddanych pieniędzy – to powielamy wszystkie kłamliwe manipulacje zaborców z ostatnich 240 lat.

Marcin Niewalda

Odkłamać szlachectwo

Dla wielu to, co napiszę, będzie szokiem. Wielowarstwowe kłamstwa na temat stanu szlacheckiego były produkowane przez zaborców i wiele osób uznaje je dzisiaj wciąż za szczerą prawdę. Kłamstwa miały zniszczyć Rzeczpospolitą, jej tożsamość i strukturę. W szczególności zniszczyć kulturę kresową. Stawką było i jest obezwładnienie narodów tworzących dawną państwową wspólnotę, zabór mienia i wyzysk gospodarczy. Te kłamstwa, wciąż obecne, do dzisiaj pozwalają dawnym zaborcom czerpać niesprawiedliwe zyski z naszego kraju.

Zacznijmy od podstaw. Kim był szlachcic polski – Sarmatą? Warchołem? Kosmopolitą? Dewotem? Wyzyskiwaczem? Krzewicielem kultury? W zasadzie żadne z tych określeń nie jest prawdziwe.

Chociaż każde z tych słów może być niekiedy stosowne, to jednak żadne nie dotyka istoty tego, czym w Rzeczypospolitej było szlachectwo i jaki miało sens. A był to sens niemal całkowicie inny niż ten, do którego dążyła arystokracja Azji i innych krajów Europy. Szlachta polska to coś całkiem innego niż prezentują to europejskie podręczniki do historii.

Aby pokazać źródło kłamstw, zadajmy pytanie nie o samą szlachtę, lecz o dworki szlacheckie. Tak – celowo użyłem słowa ‘dworki’, aby pokazać, że nawet w tak prostym pytaniu tkwi już błąd. Błąd, który powoduje, że myślimy o dawnej Rzeczypospolitej w niewłaściwy sposób. Błąd, mający dalekosiężne konsekwencje aż do dzisiejszego poczucia tożsamości i wspólnoty. Prawidłowo, mówiąc o siedzibach ziemiańskich, powinno się używać słowa ‘dwory’. (Pojęcie ‘dworek’ odnosi się tylko do wilii stojącej na przedmieściach – takiej jak np. „Rydlówka” na dawnych przedmieściach Krakowa). Nie chodzi jednak tylko o samą nazwę, lecz o to, z czym te nazwy są związane. Mówiąc „dworek” z reguły dzielimy wieś na budynek bogatego właściciela oraz kurne chaty, w których klepano biedę. Rzeczywistość jednak wygląda całkowicie inaczej.

Słowo ‘dwór’ oznacza bowiem cały obszar dworski, na którym oprócz budynku mieszkalnego (zwykle dzielonego z szerszą rodziną, a nawet osobami niespokrewnionymi), oprócz zaplecza typowo gospodarczego – jak stajnie, wozownie, spichlerze z ziarnem na zasiewy w przyszłym roku – stały oficyny dworskie, czworaki, często młyn, karczma, kuźnia, kilka lub nawet kilkadziesiąt chat; wszystkie zamieszkane i oznaczane w księgach metrykalnych numerem 1. Mieszkańcami tego obszaru oprócz rodziny właściciela lub dzierżawcy byli tzw. oficjaliści – czyli cały szereg wyższych pracowników, ekonomów czy leśniczych, a także rzemieślnicy, pracownicy folwarczni i gospodarscy wraz z rodzinami. Niekiedy grupa ta stanowiła połowę całej społeczności danej wsi. Sporo też było gracjalistów – czyli osób „na łasce” – np. kalekich lub starych. Mówiąc o dworach, mówimy więc o znacznej części społeczności lokalnych.

Spytajmy więc teraz, o kto czerpał zyski z działania takiego dworu? W takim typowym pytaniu tkwi błąd. Jeśli już przyjmiemy, że dwór był obszarem, a nie budynkiem, to zazwyczaj kojarzymy go z czymś podobnym do włości, w których pracowali niewolnicy na rzecz „pana”.

Tymczasem w Rzeczypospolitej – inaczej niż na zachodzie Europy – dwory były to raczej instytucje przypominające dzisiejsze jednostki gminne. Ich właściciel był bowiem odpowiedzialny za cały szereg funkcji, które dzisiaj lokowane są w obrębie tzw. budżetówki.

Nie tylko dbał o urządzenie obszaru dworskiego, podnoszenie warunków życia i pracy wszystkich mieszkających na obszarze dworu. Nie tylko łożył na drogi i mosty publiczne. Ponosił również odpowiedzialność za edukację, opiekę nad wdowami, sierotami, chorymi, za ochronę, dozór, bezpieczeństwo, przestrzeganie prawa, likwidację skutków nieszczęść itd.

Z reguły odbywało się to za pośrednictwem różnych fundacji klasztornych, prywatnych oddziałów straży czy towarzystw. Właściciel wydzielał grunt na budowę kościoła z zapleczem. Uposażał, a więc przeznaczał zyski z danego terenu na utrzymanie tego miejsca. Klasztor miał polecenie urządzenia i utrzymania szpitala, produkcji lekarstw, roztaczania opieki nad biednymi, urządzenia szkoły. (Mało kto wie, że już w średniowieczu w Polsce szkoły istniały niemal przy każdej parafii). Straż czy towarzystwo również wymagały takich „fundacji”, uposażenia w część dóbr. Przy większych majątkach w grę wchodziły jeszcze kwestie polityczne. Sam budynek pałacu nie był tylko mieszkaniem o 100 pokojach, lecz pełnił przede wszystkim różne funkcje oficjalne. Tak jak dzisiaj, odbywały się tam spotkania polityczne, gospodarcze, naukowe i artystyczne, organizowano wystawy, odbywały się sztuki i koncerty. Co więcej, wiele z nich było otwartych dla wszystkich zainteresowanych – również włościan. W pałacu utrzymywano odpowiedniki dzisiejszych bibliotek i muzeów.

Musimy także zdać sobie sprawę z różnic między sytuacją w Polsce i np. we Francji czy Anglii. Była to różnica głównie ilościowa, co niosło za sobą bardzo konkretne skutki. W bogatych krajach Europy i Azji arystokracja stanowiła 1–2% ludności. W Polsce stanu szlacheckiego było 10 razy więcej. Trochę matematyki: porównajmy sytuację ilościową. Gdy 1% posiada tyle samo, co pozostałe 99%, to arystokracja jest od poddanych bogatsza blisko 100 razy. Gdy 17% posiada tyle, co 83% – to zaledwie 5 razy więcej. Skala dysproporcji była więc na zachodzie niemal 20-krotnie większa niż w Rzeczypospolitej.

Szlachcic polski był trochę bogatszy niż włościanin, podczas gdy różnica między chłopem francuskim a Wersalem była kosmiczna.

W praktyce arystokracja Azji i Europy traktowała obywateli jak niewolników bez żadnych praw. Istniał tam notoryczny wyzysk i pogarda. Różnice ekonomiczne pociągały za sobą różnice społeczne, edukacyjne i kulturowe. Rozdział klas był nie do pokonania. W Rzeczypospolitej istniały dwie nieformalne klasy szlachty – jedna, wąska, arystokracji o aspiracjach europejskich, niezwykle bogatych właścicieli ogromnych obszarów, kosmopolitów zafascynowanych koneksjami z jeszcze bogatszymi arystokratami zachodu – oraz druga, szeroka grupa szlachty zwykłej, która była silnie związana z krajem i ludźmi tu mieszkającymi. Nie ma się co dziwić więc, że rewolucja francuska wybuchła właśnie tam, a nie w Polsce, a hasła mordowania panów nie znajdowały u nas długo odzewu.

A co z niewolnictwem pańszczyzny – czy ono nie istniało? I znowu mamy błąd już w pytaniu. Pańszczyzna nie była niewolnictwem lecz… podatkiem. Wyobraźmy sobie, że dzierżawimy od państwa dom z polem. Dzisiaj musimy zapłacić od tego czynsz – podatek. Jest to nieuchronne. Dawniej odbywało się to inaczej – w zamian za dzierżawę musielibyśmy ów czynsz odpracować. Dzisiaj płacimy realne podatki – sięgające łącznie 40% całej naszej mocy produkcyjnej. Dawniej ową pańszczyznę ustalano na 1–3 dni pracy w tygodniu jednej dorosłej osoby z rodziny. (Ilość dni zależna od wielkości pola, a to zależało od wielkości rodziny i jej potrzeb).

Jak się oblicza, pańszczyzna wynosiła praktycznie 4 razy mniej niż dzisiaj podatki. I nie jest to manipulacja liczbami, lecz fakt. Co więcej, był to podatek niezadłużający, w przeciwieństwie do tego, co ma miejsce obecnie.

Ten idealny, roztaczany obraz nie był jednak tak nieskazitelny. Po pierwsze, jak wspomniałem wyżej, istniały duże latyfundia arystokracji – w której często jednak dochodziło do wyzysku, zniewalania i innych okrucieństw, i to one były przyczyną upadku Rzeczypospolitej. Po drugie, w grupie zwykłej szlachty też było trochę warchołów czy draństwa. Jednak w tej drugiej grupie osoby takie były rugowane ze stanu szlacheckiego lub przynajmniej nawracane poprzez presję kulturową i środowiskową. Fakt istnienia takich jednostek wykorzystywali obcy lub zaborcy i za pomocą różnych manipulacji doprowadzali do takich zjawisk jak bunt Chmielnickiego, rzeź galicyjska czy dyneburska. W szczególności Moskwa sprytnie wykorzystywała nastroje i judziła do odwetów i buntów. Kończyły się one – jak bunt na Dzikich Polach – poddaniem ziemi caratowi, gdzie nierówności między arystokracją i chłopstwem były jeszcze większe. Wyjęci spod prawa buntownicy, nauczeni mordować, zasilali szeregi okrutnych beskidników [rozbójników karpackich; przyp. red.] czy zwykłych zbójów.

Zostawmy jednak arystokratów jako przedstawicieli kosmopolityzmu europejskiego i wróćmy do owej głównej części warstwy szlacheckiej na ziemiach Rzeczypospolitej oraz jej wyjątkowości. Wywodziła się ona ze stanu rycerskiego, mając rycerskie prawa za podstawę swojej kultury. Wśród nich na naczelnym miejscu były odpowiedzialność i… szlachetność. To dlatego nasi przodkowie uznali, że dobrze będzie oprzeć struktury państwa na szlachcie. Skoro szlachcicem mógł zostać każdy, kto wykazał się praktycznie odpowiedzialnością i poświęceniem, był to dobry sprawdzian dla kogoś, kto miał się opiekować danym terenem i ludźmi nań żyjącymi. Pamiętajmy, że mówię teraz nie o hiperbogatych arystokratach, lecz drobnych właścicielach, o dzierżawcach, o osobach pełniących różne funkcje społeczne – czyli o 90% szlachty polskiej. Mówię też o dwa razy większej społeczności oficjalistów – urzędników dóbr prywatnych. Razem daje to około 1/3 społeczeństwa zorganizowanego według zasad demokracji szlacheckiej – ustroju najbardziej zbliżonego do demokracji ateńskiej, gdzie przecież prawo głosu miało 25% społeczeństwa.

Ta zwykła szlachta składała się z rodzin przeróżnego pochodzenia. Były rody polskie, litewskie, rusińskie, tatarskie, wołoskie (Wołoszczyzna), białoruskie. Była też spora grupa rodzin, które zafascynowane Rzecząpospolitą osiadały tutaj – a więc włoskie (Italia), irlandzkie, węgierskie, niemieckie, żydowskie, francuskie.

Wszystkie rody Rzeczypospolitej otrzymywały szlachectwo za długoletnią służbę (lub w drodze indygenatu), za wybitne poświęcenie na polu walki itp. Czyny te stanowiły dla rodzin powód do dumy, ale też zapewniały powtarzalność tej postawy w imię honoru rodziny.

Tak więc szlachta, ta przeciętna, bliska mieszkańcom, stanowiąca do 15% społeczeństwa, wraz z grupą oficjalistów odpowiadała przede wszystkim za ziemię, produkcję, ochronę, opiekę, edukację, zdrowie, składała się też na projekty ogólnopaństwowe, takie jak armia czy innego typu służby. Możemy i powinniśmy myśleć o szlachcie jako o dobrych i szlachetnych zarządcach gmin. Tak uczciwie i odpowiedzialnie zachowywała się większość, dlatego Rzeczpospolita prosperowała dobrze, stanowiła potęgę i zapewniała dobrobyt. Dlatego też pojęcie „szlachetności” niesie dla nas pewne konkretne znaczenia. I dlatego właśnie z tej grupy wywodziła się przeważająca większość powstańców, a w II RP naukowców, wojskowych, członków służb – zdziesiątkowanych w Katyniu.

Gdy jednak doszło do zaborów, nowe władze musiały zrobić wszystko, aby po pierwsze tę dobrze prosperującą strukturę rozbić, po drugie obrzydzić reszcie. Dochodziło do szeregu manipulacji i niszczenia.

Jednym z nich był mit sarmacki propagowany przez Austrię, w którym szlachcic polski był pijakiem i dewotem wyzyskującym chłopów przez pańszczyznę. Mit ten, bardzo niesprawiedliwy, powielali potem komuniści w czasach PRL-u, a także np. twórcy filmowi z Wajdą na czele.

Do dzisiaj wielu z nas staje taki właśnie obraz przed oczami, gdy jest mowa o szlachcie. Jeśli widzimy romantycznego, zdewociałego prostaka w blaszanym czerepie, domagającego się od poddanych pieniędzy – to powielamy wszystkie kłamliwe manipulacje zaborców z ostatnich 240 lat. Niszczyciele Rzeczypospolitej robili wszystko, aby szlachtę patriotyczną wyrugować, zastąpić stare metody kształcenia „nowoczesnym” humanizmem, wprowadzali szlachtę ewangelicką dla rozbicia podstaw wiary, rozpijali naród, zsyłali na Sybir za powstania, zmuszali do emigracji, nagradzali lojalnych służbistów i nawet zezwalali im na wprowadzanie „prawa pierwszej nocy” na swoich terenach. Jeszcze gorzej postępowali komuniści na Kresach. Celowo wykorzystywali dwory czy kaplice do składowania chemikaliów (np. Witków Nowy), do uboju świń (Pawłów), na kołchozy (Jaśniszcze). Wiele niszczało – w szczególności z parkami, zapleczem, otoczeniem, urządzeniami gospodarczymi. Niestety proces ten trwa do dzisiaj.

W Rzeczypospolitej mogło być nawet 100 000 dworów i folwarków. Oblicza się, że do 1945 roku przetrwało 20 000. Obecnie pozostało ok. 2000. Znana jest ikonografia maksymalnie 5000. „Dokonaniem” ostatnich lat, zaraz za polską granicą na Ukrainie, jest zniszczenie terenu dworu w Walawce, należącego do wspaniałego patrioty, krzewiciela nauki i kultury Włodzimierza Dzieduszyckiego. W czasie powstania styczniowego we dworze tym został zorganizowany szpital powstańczy. Obecnie znajduje się tam oczyszczalnia ścieków dla Sokala. Takich miejsc całkowicie zatartej kultury Rzeczypospolitej są tysiące.

Pomimo istnienia publikacji i portali zajmujących się zamkami i dworami, stale przetwarzana jest ta sama wiedza o drobnym wycinku dawnej historii dworów, skupiająca się przede wszystkim na właścicielach. Powstał jednak plan stworzenia portalu całkiem innego: serwisu, który pozwoli na odtwarzanie wiedzy zapomnianej. Zostaną na nim udostępnione mechanizmy pozwalające na określanie, na podstawie drobnych szczegółów, gdzie zostało zrobione dane zdjęcie z czyjejś szuflady. Przede wszystkim unikalne będzie to, że dwory będą tam traktowane nie jako własność jednej rodziny, ale jako miejsce życia i pracy dziesiątków i setek osób. Już teraz gromadzona jest ta wiedza, zdjęcia, informacje o ludziach, powiązaniach rodzinnych, o zwyczajach danego miejsca.

Będzie to potężny portal z wieloma możliwościami. Chcemy odkłamać historię. Chcemy pokazać jak ogromna część naszych przodków miała bezpośredni związek z dworami, jak ten świat wpływał na całą Rzeczpospolitą i jak do dzisiaj tkwi on w naszych przekonaniach o tym, co jest dobre i szlachetne. Chcemy z dworami powiązać wydarzenia rodzinne, zwyczaje, idee, a nawet przepisy kulinarne będące do dzisiaj dorobkiem naszej kultury i powodem do dumy.

Niestety obecnie brak programów państwowych, w których taki program znalazłby formalną możliwość wsparcia. Dlatego jedyna nadzieja we wsparciu społecznym. Będzie ono przeznaczone na stworzenie mechanizmu cyfrowego odpowiedzialnego za wygląd i działanie portalu. Z dostępnej na nim wiedzy będą mogli korzystać wszyscy bezpłatnie, a każdy będzie mógł dodać to, co wie z przekazów rodzinnych, czy zamieścić zdjęcia z szuflad. Koszt serwisu dworów to 3000 zł. Koszt całego portalu, wszystkich baz danych – to 25 000 zł. Budowę można wesprzeć poprzez portal www.pomagam.pl/dwory, gdzie prowadzona jest zbiórka na ten cel. To wielkie i ważne zadanie. Twórcy ogromnie liczą na zaangażowanie społeczne – możemy znacznie zmienić świadomość Polaków!

Materiał przygotowała Fundacja „Genealogia Polaków”.

Artykuł Marcina Niewaldy pt. „Odkłamać szlachectwo” znajduje się na s. 6 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Marcina Niewaldy pt. „Odkłamać szlachectwo” na s. 6 kwietniowego „Kuriera WNET”, nr 58/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego