Borowski: „Legiony” to film światowego formatu

Czemu warto zobaczyć „Legiony”, kto przyczynił się do jego powstania i czym się różni od „Piłsudskiego”? Odpowiada Adam Borowski.

Adam Borowski mówi o wchodzącym w piątek do kin filmie „Legiony”, którego jest jednym z producentów.

Zebranie 27 mln przez człowieka spoza branży wydaje się sytuacją niemożliwą, ludzie uwierzyli, że to wspaniały film.

Podkreśla, że zebranie potrzebnych na jego produkcję środków to były „cztery lata ciężkiej pracy”. Wyraża wdzięczność dla ludzi, którzy uwierzyli w ten projekt, w tym do premiera Mateusza Morawieckiego, ministra kultury Piotra Glińskiego i Radosława Śmigulskiego, dyrektora PISF. Podkreśla, że szczególne podziękowania należą się prywatnemu sponsorowi, Andrzejowi Senkowskiego, prowadzącemu firmę Pol-Car. Biznesmen, oglądając film, miał przyznać, że „czuje zobowiązany wobec ludzi, którzy sto lat temu wywalczyli dla niego niepodległą Polskę”.

To jest film, jakiego w ostatnich latach nie było. Jesteśmy w okresie stulenia odzyskania niepodległości i warto zobaczyć ten film, bo jest hołdem dla chłopaków i dziewczyn, którzy „na stos rzucili swój życia los”.

Gość „Kuriera WNET”, podkreśla, że „takiej batalistyki w polskim kinie jeszcze nie było”. „Legiony” określa jako film o światowej klasie. To „wejście na światowe salony”-mówi. Dodaje, że ma nadzieję, że film ten będzie tak jak „Potop” czy „Pan Wołodyjowski” oglądany przez kolejne pokolenia Polaków.

Borowski odnosi się także do wyjścia w zbliżonym czasie, co „Legiony” filmu „Piłsudski”.

Film [„Piłsudski”-przyp. red.] miał mieć premierę w listopadzie. W chwili, gdy producenci się dowiedzieli, że 20 września wchodzą „Legiony” przełożyli na tydzień wcześniej.

Stwierdza, że dystrybutor  filmu o Naczelniku Państwa, chciał konfrontacji między filmami. Stwierdza, że „ludzie wybiorą jeden z tych filmów, bo uznają, że są podobne, a nie są”. Pierwszy film opowiada o rewolucyjnej i niepodległościowej działalności Józefa Piłsudskiego do początku I wś, a drugi jest filmem typowo wojennym.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.P.

Żaden z języków świata nie dorównuje pod względem długości istnienia językowi chińskiemu, a dokładniej – chińskim znakom

Z czasem poszerzanie zasobu leksykalnego pomogło zbudować bazę chińskich znaków, a także wzbogaciło rozumienie świata przez Chińczyków o nowe punkty widzenia, np. czysto metafizyczny lub duchowy.

Peter Zhang

Wykorzystywanie przez Chińczyków obrazków jako elementów składowych języka jest czymś unikatowym pośród prawie wszystkich innych języków pisanych, jakie obecnie są w użyciu. Inne starożytne systemy, w których stosowano piktogramy, takie jak egipskie hieroglify i pismo klinowe z Mezopotamii, zniknęły z naszego świata mniej więcej dwa tysiące lat temu. (…)

Według archeologów najwcześniejsza znana forma chińskiego pisma to ‘jiaguwen’ (甲骨文) lub napisy na kościach wróżebnych. Jiaguwen można znaleźć już w chińskiej erze brązu. Piktogramowe znaki zostały wyryte na skorupach żółwi oraz kościach zwierząt i zdaniem naukowców były używane do wróżenia z ognia. Jiaguwen zostało odkryte przez przypadek, i to dopiero w 1899 roku, przez Wang Yironga, cesarskiego urzędnika z czasów dynastii Qing. Udokumentowano fakt, że Wang zachorował na malarię i udał się do chińskiego sklepu zielarskiego, gdzie wśród różnych składników znalazł „kości smoka”. Miały na sobie wyryte pewne osobliwe logograficzne znaki. Wang, będąc ekspertem w dziedzinie epigrafiki, postanowił wykupić wszystkie „kości smoka” zarówno z tego sklepu, jak też z pozostałych dostępnych sklepów zielarskich. Po badaniach rozpoznał w tych piktogramach pewnego rodzaju znaki wróżbiarskie, używane od dawien dawna, od czasów dynastii Shang (1766–1046 r. p.n.e.). Przez resztę życia udało mu się zebrać ponad 1500 kości wróżebnych. A owe piktogramy zostały później nazwane ‘jiaguwen’. Do dzisiaj znaleziono ok. 150 tys. sztuk kości wróżebnych, które znajdują się w muzeach oraz prywatnych kolekcjach na całym świecie. Językoznawcy i archeolodzy zdołali do tej pory odszyfrować ok. 1500–2000 spośród niemal 5000 znalezionych na nich piktogramów.

Obecnie językoznawcy zgadzają się co do tego, że oficjalny chiński system zapisu powstał w czasach Żółtego Cesarza (ok. 2700 r. p.n.e.). Legenda głosi, że pewnego dnia Żółty Cesarz poprosił Cangjie, swojego nadwornego historyka, który według krążących do dziś opowieści miał dwie źrenice w każdym oku, aby wynalazł system zapisu, jakim można byłoby zastąpić mało efektywną metodę zawiązywania węzłów na sznurze.

Obserwacja śladów ptaków i zwierząt, jak również własnego otoczenia zainspirowała Cangjie do stworzenia piktogramów, które ewoluowały później, poprzez wiele dynastii, do kształtu dzisiejszych chińskich znaków.

Przykładowo na podstawie obserwacji cienia rzucanego przez człowieka w słoneczny dzień Cangjie stworzył logograficzny znak 人, który reprezentuje człowieka. Inny wymyślony przez niego znak, 爪, oznacza łapę i obrazuje odciśnięty na ziemi ślad stopy zwierzęcia. (…)

O ile język i kultura japońska wywodzą się głównie z okresu chińskiej dynastii Tang (618–907 r.), o tyle na współczesne słownictwo chińskie w olbrzymim stopniu wpłynął język japoński. Po „wojnie opiumowej” coraz więcej japońskich publikacji tłumaczono na chiński. Na początku XX w. wielu Chińczyków udawało się na studia do uprzemysłowionej Japonii, a język chiński zaczął przyswajać dużą liczbę słów japońskich, takich jak 經濟 – (ekonomia), 社會主義 (socjalizm), 資本 (kapitał), 政治 (polityka), 電話 (telefon), 派出所 (posterunek policji), 哲學 (filozofia), 雜誌 (magazyn), 幹部 (biurokrata), 藝術 (sztuka), 自由 (wolność) itd. Zdaniem dra Zhao Binga, profesora Fudan University w Szanghaju, 70% chińskiej terminologii używanej we współczesnych naukach społecznych i humanistycznych w zasadzie zostało zapożyczone z języka japońskiego.

W języku chińskim stał się również widoczny wpływ kultury zachodniej, zwłaszcza od czasu dynastii Qing. Słowa takie jak 咖啡 (kawa), 邏輯 (logika), 維他命 (witaminy), 高爾夫 (golf) są obecnie używane na co dzień.

Zatem chiński jest językiem żywym i znacząco rozrósł się od czasów starożytnych. W słowniku języka chińskiego z 1994 roku zebrano 85 568 znaków.

Cały artykuł Petera Zhanga pt. „Historia znaków chińskiego pisma” znajduje się na s. 16 i 17 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Petera Zhanga pt. „Historia znaków chińskiego pisma” na s. 16 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

250 tys. dolarów od Polskiej Fundacji Narodowej dla rodziny Marka Chodakiewicza. Schetyna złoży wniosek do prokuratury

Działania „karygodne” oraz „niezgodne z prawem i poczuciem elementarnej przyzwoitości”- tak lider PO komentował medialne doniesienia nt. wydatkowania pieniędzy publicznych przez PFN.

We wtorek portal Onet.pl ujawnił, że Polska Fundacja Narodowa zapłaciła w ciągu kilkunastu miesięcy ponad 5,5 mln dol. — czyli ponad 20 mln zł — amerykańskiej firmie PR-owskiej White House Writers Group za promowanie naszego kraju w USA. Amerykanie wzięli pieniądze m.in. za stworzenie w mediach społecznościowych profili o Polsce, które na całym świecie obserwuje po kilkanaście czy kilkadziesiąt osób. Dla porównania — Ambasada RP w Waszyngtonie dostaje rocznie na swoje wydatki i utrzymanie podobną kwotę.

Według dziennikarzy Onetu za przyznaniem WHWG kontraktu stoi amerykański historyk polskiego pochodzenia Marek Jan Chodakiewicz, badacz stosunków polsko-żydowskich i tematyki Holocaustu oraz członek rady programowej Muzeum II Wojny Światowej. Prywatnie jest on bliskim znajomym Macieja Świrskiego, który w momencie tworzenia Polskiej Fundacji Narodowej w 2016 r. został wiceprezesem fundacji ds. współpracy międzynarodowej. To właśnie Świrski zdecydował, by lukratywny kontrakt na promowanie Polski w USA trafił do firmy WHWG.

Zgodnie z kontraktem za współpracę z PFN odpowiada w amerykańskiej firmie Anna Chodakiewicz-Wellisz, siostra historyka. Na kontrakcie WHWG z Polską Fundacją Narodową zarabia bardzo dobrze: rocznie 120 tys. dolarów, czyli nieco ponad 39 tys. zł miesięcznie. Z dokumentacji wynika, że jest jedyną pracownicą WHWG, której płaca wprost zależy od kontraktu z Polską Fundacją Narodową. Pracuje więc w WHWG dlatego, że płaci za to fundacja z Warszawy. Na dodatek zgodnie z umową PFN zwraca pracownikom WHWG „uzasadnione” wydatki, które powinny być związane z wykonywaniem obowiązków dla fundacji. W praktyce owe weryfikacja tych wydatków, przez PFN, sięgających milionów dolarów, jest czysto iluzoryczna.

W wydanym przez PFN  w tej sprawie oświadczeniu możemy przeczytać, że Anna Wellisz jest stypendystką Fulbrighta i absolwentką UC Berkeley, gdzie skończyła komparatystyczne studia doktoranckie.

Informacje podane przez media są bulwersujące. Wydawanie publicznych pieniędzy na znajomych wiceprezesa jest karygodne, haniebne niezgodne z poczuciem elementarnej przyzwoitości. To pokazuje patologię PiS, który z naszych pieniędzy finansuje kariery znajomym.

Tak ustalenia dziennikarzy komentował w środę Grzegorz Schetyna, zapowiadając złożenie zawiadomienia do prokuratury. Podkreślił, że „Polska Fundacja Narodowa to pieniądze nas wszystkich”.

Z tych pieniędzy 24 tys. dol. (prawie 100 tys. zł)  zainkasowała żona Marka Chodakiewicza, Monika Jabłońska-Chodakiewicz, badaczka  spuścizny św. Jana Pawła II. Współpracowała ona z WHWG przy organizacji konferencji  „Ronald Reagan i papież Jan Paweł II: partnerstwo, które zmieniło świat”. Za udział w konferencji tysiąc dolarów dostał również sam Chodakiewicz. Udział małżeństwo w konferencji chwaliła PFN, wskazując na ich dorobek naukowy i osobistą znajomość tematu.

A.P.

 

 

Muzeum II Wojny Światowej: pacyfizm bez państw i granic. Nie ma na to miejsca w zbiorowej wyobraźni Polaków

Zasadniczy przekaz ekspozycji to spojrzenie everymana, szarego człowieczka dopadniętego przez okrutną Historię. Ale czy taki everyman w ogóle istnieje? Każdy przecież ma imię, język, kulturę, uczucia.

Henryk Krzyżanowski

Gorączka przedwyborcza i niemądra konfrontacyjna polityka gdańskiego samorządu nie sprzyjają poważnej rozmowie o Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku. Mimo to, wobec 80 rocznicy Września, warto zastanowić się, czy obecny kształt muzeum odpowiada znaczeniu tej wojny w zbiorowej świadomości Polaków.

To, co piszę, jest opinią zwykłego zwiedzającego, który nie widział Muzeum przed zmianami w ekspozycji wprowadzonymi przez nowe kierownictwo. Zmianami przez jednych chwalonymi, przez innych gwałtownie krytykowanymi. Stały się one nawet przedmiotem kuriozalnej skargi sądowej – gdyby przyjąć punkt widzenia autorów pierwszej wersji Muzeum, nie mogłoby ono podlegać żadnym zmianom bez ich zgody. A przecież nie jest ono dziełem sztuki, jest instytucją państwa polskiego, oprócz zwykłych zadań wystawienniczych realizującą ważne cele polityki historycznej. Czyż zatem domaganie się, by zastygło w swoim pierwotnym, „autorskim” kształcie, nie jest nieporozumieniem?

Po pierwszej wizycie byłoby niemądre czepianie się szczegółów. Ale ocenić założenie ogólne można. Wychodząc z Muzeum po kilku godzinach zwiedzania, miałem wrażenie, że zasadniczy przekaz ekspozycji to spojrzenie everymana, szarego człowieczka dopadniętego przez okrutną Historię. Czyli w skrócie przede wszystkim pacyfizm bez państw i granic.

No tak, ale czy taki everyman w ogóle istnieje? Każdy ma przecież imię i nazwisko, rodziców, dziadków, może mieć dzieci; ma język i kulturę, uczucia sympatii i antypatii… no, to wszystko, co ma żywy człowiek. Wielu ma religię, każdy ma pragnienie wolności, dla wielu silniejsze od instynktów kierujących codzienną egzystencją. Ma wreszcie poczucie przynależności do większej wspólnoty, które w warunkach skrajnych może przeważyć nawet nad instynktem samozachowawczym. Zatem próba opowiedzenia II wojny światowej z perspektywy nieistniejącego everymana ma w sobie coś nieludzkiego, tak jakby człowieka przyciąć do samej biologii.

Gdyby Polacy w swojej masie byli takimi tworami wyłącznie biologicznymi, nie znaleźliby w sobie siły, by stawić opór dwóm sprzymierzonym przeciw nim potęgom. Gdyby Niemcy nie czuli upokorzenia traktatem wersalskim i nienawiści do tych, którzy odebrali im Posen czy Bromberg, nie ulegliby tak łatwo i tak masowo demagogii nazistów.

To nie jest chyba przypadek, że jest to bodaj pierwsze muzeum, gdzie próbowano znaleźć wspólny mianownik dla losu ludzi po obu stronach frontu. Nie wydaje się jednak, by dla takiego sposobu mówienia o II wojnie światowej było miejsce w zbiorowej wyobraźni Polaków. Trauma Września i wszystkiego, co było dalej, jest ciągle jeszcze zbyt świeża.

Felieton Henryka Krzyżanowskiego pt. „Muzeum II wojny światowej – błąd w założeniu” znajduje się na s. 2 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Felieton Henryka Krzyżanowskiego pt. „Muzeum II wojny światowej – błąd w założeniu” na s. 2 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Prof. Paruch: Rosjanie twierdzą, że ZSRR nie napadł na Polskę, a Niemcy wierzą, że byli okupowani przez nazistów [VIDEO]

Prof. Waldemar Paruch o rosyjskiej narracji o 17 września 1939 r., prowadzonej przez PiS polityce historycznej, kampanii wyborczej i potrzebie podniesienia płacy minimalnej.

Prof. Waldemar Paruch podkreśla, że w sferze publicznej warto mocniej zaznaczać napad ZSRR na Polskę 17 września 1939 r. Mówi, że niepokojące jest milczenie mediów w tej sprawie. Należy zaś podkreślać, że to była taka sama agresja jak niemiecka, wbrew temu, co ostatnio napisała Ambasada Rosji w RPA, twierdząca, że Armia Czerwona wkroczyła na okupowane przez Polskę od 1920 r. Ukrainę i Białoruś, po tym, jak rząd polski opuścił kraj. Jest to oczywisty fałsz, gdyż „rząd wyszedł późnym popołudniem, a agresja nastąpiła rano”. Na dodatek dzisiaj, jak zauważa prof. Paruch, trzecia część mieszkańców III RP ma pochodzenie kresowe. Dodaje, że wątpi, że dożyje chwili, w której Rosja przeprosi za zbrodnie sowieckie, tak jak Niemcy przepraszają za zbrodnie nazistowskie. Zwraca przy tym uwagę, że pod względem realnych działań również Niemcy mają problem ze wzięciem odpowiedzialności za to, co robiła III Rzesza. Obecnie jak mówi, „Niemcy uważają, że byli okupowani w czasie wojny przez jakichś nazistów”, co potwierdzają słowa Angeli Merkel dziękującej aliantom za wyzwolenie Niemiec od hitlerowców.

Prawu i Sprawiedliwości udało się przez te 4 lata zbudować lub zreformować kilka instytucji, które w ogóle się zajmują kwestią opinii międzynarodowej.

Politolog podkreśla znaczenie wspólnej deklaracji premierów Polski i Izraela, mówiąc, że „żaden z premierów izraelskich nie zgodził się dotychczas na takie spojrzenie na II wś”.

Następnie komentuje kampanie wyborcze do polskiego parlamentu. Zauważa, że jednocześnie Koalicja Obywatelska, a także koalicja PSL-Kukiz’15 tracą na popularności. Ten ostatni sojusz wyborczy musi się, jego zdaniem, jawić dawnym wyborcom Kukiz’15 jako „powiązanie zupełnie heretyckie”. KO traci zaś wyborców na rzecz Lewicy, mimo swego znacznego skrętu w lewo w ostatnich latach. Obecnie między tymi ugrupowania jest 8 punktów procentowych różnicy.

Opozycja jest posądzana jednak o radykalizm, chęć przewrócenia rzeczywistości [do góry nogami].

Przywołuje przypadek sędziego, który w swym orzeczeniu zaczął interpretować konstytucję bez czekania na wyrok Trybunału Konstytucyjnego. W jego mniemaniu taktyka PO nie jest słuszna, gdyż obywatele nie pragną destabilizacji życia publicznego.

Budują gawędę polityczną opartą na fałszu […] Prawdopodobnie takie działania będą stosowane intensywnie przez ostatni tydzień kampanii.

Sądzi, iż mało prawdopodobne jest, żeby Konfederacja Wolność i Niepodległość weszła do Sejmu i Senatu. Według uśrednionych sondaży nie przekracza ona progu wyborczego, a na jego granicy znajduje się Koalicja Polska.

Posłowie partii rządzącej potrzebni w kampanii wyborczej.

Gość „Poranka WNET” opowiada także o kampanii wyborczej PiS, w której ważny jest jej wymiar terenowy. Jak mówi, „widać kampanię w terenie”. Tymczasem opozycja pompuje fałszywe afery, mające zdyskredytować PiS.

Dodaje, że w ostatnich miesiącach polscy obywatele z wyższych sfer oraz z dużych ośrodków nie boją się mówić, że głosują na Prawo i Sprawiedliwość.

Prof. Waldemar Paruch mówi także o wartościach, którymi kieruje się PiS, a także o polityce Donalda Trumpa. Amerykański prezydent jest jego zdaniem bardzo przewidywalny, jeśli spojrzymy na niego z perspektywy polityki neorealistycznej.

Kończymy z polityką niskiej płacy.

Ponadto sądzi, że proponowana przez partię rządzącą wysokość płacy minimalnej jest dobrym ruchem, a pieniądze na to zapewnią dochody do budżetu państwa. Dodaje, że PiS-owi udało się zwiększyć wpływy do budżetu bez podnoszenia podatków. Co więcej, niektóre nawet obniżył, jak CIT- z 19 do 15%, co jest najniższą stawką w UE.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

K.T./A.P.

Płaskorzeźba Matki Boskiej AK autorstwa prof. Andrzeja Pityńskiego zostanie poświęcona 20 września 2019 roku w Poznaniu

Uroczystość odbędzie się w kaplicy św. Józefa w kościele pw. św. Jana Kantego, gdzie znajdują się: Tablica Pamięci mieszkańców Poznańskiego, obraz Matki Boskiej Katyńskiej oraz Tablica Wołyńska.

Stowarzyszenie „Katyń” Poznań

ma zaszczyt zaprosić na uroczystość obchodów 80. rocznicy wydania rozkazu utworzenia pierwszych obozów dla polskich oficerów, żołnierzy i policjantów przez władze ZSRR.

Uroczystość odbędzie się w kaplicy św. Józefa w kościele pw. św. Jana Kantego w Poznaniu

20 września 2019 roku o godzinie 12.00

W kaplicy znajdują się: Tablica Pamięci mieszkańców województwa poznańskiego – ofiar ludobójstwa katyńskiego, na której jest 1939 imion i nazwisk pomordowanych, obraz Matki Boskiej Katyńskiej trzymającej w swych dłoniach przestrzeloną głowę oficera oraz Tablica Wołyńska, poświęcona ludobójstwu dokonanemu na mieszkańcach Kresów Wschodnich i II Rzeczpospolitej Polskiej.

O godz. 12.00 zostanie poświęcona płaskorzeźba Matki Boskiej AK autorstwa prof. Andrzeja Pityńskiego. Następnie będzie sprawowana Msza Święta pod przewodnictwem metropolity poznańskiego abp. Stanisława Gądeckiego, w intencji pomordowanych w czasie II wojny światowej. Bezpośrednio po Eucharystii nastąpi składanie kwiatów.

Opracowanie Wojciecha Bogajewskiego pt. „Matka Boska AK” i zaproszenie na uroczystości znajduje się na s. 8 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Opracowanie Wojciecha Bogajewskiego pt. „Matka Boska AK” i zaproszenie na uroczystości na s. 8 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wrzesień 1939. Spartanie przed Polakami pochyliliby czoła / Wojciech Pokora, „Kurier WNET” nr 63/2019

Stawiam znak równości między bohaterską śmiercią Raginisa, który poległ podczas agresji Niemiec, a śmiercią Bołbotta, który poległ w obronie tych samych granic przed agresją stalinowskiej Rosji.

Spartanie przed Polakami pochyliliby czoła

Wojciech Pokora

Świt 18 września 1939 roku. Pogranicze polsko-sowieckie. Z poleskiej wsi wyruszają dwie postaci. Poleszuk, który opowiadał później o tej chwili, był przekonany, że widzi parę na porannym spacerze. Szli w kierunku wsi Szachy. W drodze milczeli. W pewnej chwili przemówił mężczyzna:

– Ja nie mogę, nie mogę czekać ostatniej chwili! Muszę jeszcze teraz, póki jest Polska. I trzeba spokojnie, z honorem.

Chwilę później zatrzymali się przy rozłożystym dębie. Mężczyzna rozpuścił w garnuszku z wodą tabletki luminalu i podał go kobiecie. Spojrzała ostatni raz na niego i wypiła zawartość. Usiadła oparta o drzewo i zasypiając, jak przez mgłę, obserwowała, co robi jej partner. On zaś połykał w tym czasie pastylki efedryny. Pobudzają krążenie krwi. Patrzyła, jak siada blisko niej, z lewej strony. Wyjął żyletkę i podciął sobie żyły. Na rękach, na nogach i ostatecznie tętnicę szyjną. Zasnęła. On padł na wznak i wykrwawiał się, znacząc swoją krwią ziemię, która jeszcze była Polską. Kobieta nazywała się Czesława Oknińska-Korzeniowska, mężczyzna to Stanisław Ignacy Witkiewicz. Witkacy.

Pogranicze w ogniu

Wieś Jeziory, w której Witkacy spędził ostatnie dni życia, jest poleską wsią w powiecie rówieńskim. Leży ok 40 km na północny wschód od Sarn i ok 60 km od Tynnego, gdzie w chwili samobójczej śmierci artysty trwało obsadzanie obiektów, odtwarzanie łączności i uzupełnianie amunicji i uzbrojenia w umocnieniach podległych ppłk. Nikodemowi Sulikowi, dowódcy pułku Korpusu Ochrony Pogranicza „Sarny”.

To właśnie z tego pułku rekrutował się legendarny kapitan Władysław Raginis, heroiczny obrońca Wizny, który opuścił KOP „Sarny” w ostatnich dniach sierpnia. Jak się miało niebawem okazać, nie był on jedynym bohaterem rekrutującym się z tego regimentu.

Dlaczego 18 września o świcie graniczne fortyfikacje nie były w pełni uzbrojone i trwało ich obsadzanie i uzupełnianie amunicji? Wpływ na to miały dwie decyzje. Pierwsza była związana z groźbą ataku Niemiec na Polskę. Wzmocniono wówczas żołnierzami i sprzętem Pułku KOP „Sarny” Obszar Warowny „Śląsk” oraz pas obronny SGO „Narew”. Druga decyzja przyszła w formie rozkazu 14 września. Marszałek Rydz-Śmigły zdecydował o przerzuceniu na przedmoście rumuńskie wszystkich możliwych oddziałów wojskowych. W tym granicznych ze wschodu.

Zgodnie z rozkazem, należało opuścić fortyfikacje, załadować dwa baony wraz ze sprzętem do wagonów i wysłać je do miejsca zgrupowania. Zdemontowano wówczas broń maszynową i artylerię w obiektach fortyfikacyjnych. Załadunek trwał dwie doby i wieczorem 16 września transport gotowy był do odjazdu. Doszło jednak tego dnia do silnego bombardowania przez niemieckie samoloty stacji kolejowej w Równem, co spowodowało chaos organizacyjny i zablokowało ruch pociągów z rejonu Sarn. 17 września sowieci napadli na Polskę. Na wieść o tym podjęto decyzję o rozładowaniu transportu. Wyładowano wówczas i podporządkowano Sulikowi batalion forteczny „Osowiec” mjr. Antoniego Korpala, batalion marszowy 76 pp mjr. Józefa Balcerzaka oraz sformowany w Grodnie, tuż przed decyzją o wycofaniu wojsk, oddział piechoty ppłk. Edwarda Czernego. Ppłk Sulik przejął także pod komendę pociąg pancerny pod dowództwem kpt. Zdzisława Rokossowskiego.

18 września upłynął w tym rejonie spokojnie, mimo że sowieci przekroczyli granicę z Polską na innych odcinkach już dzień wcześniej i dotarli do Równego. Część sąsiednich strażnic podjęła walkę, niektóre nie miały na to nawet szans. Jak wspomina Kazimierz Odyniec, syn sierżanta baonu KOP „Hoszcza” Antoniego Odyńca:

„Kiedy 17 września granicę polską przekroczyły wojska sowieckie, panowało u nas przekonanie, że Rosja idzie nam z pomocą w walce z Niemcami. Jak daleka była dezinformacja, niech świadczy fakt, że dowództwo baonu w Hoszczy otrzymało telefoniczne powiadomienie z Równego, że wojska sowieckie są naszymi sojusznikami i że należy przygotować przyjęcie dla sojuszników na 150 osób na godz. 17.00.

Kilku oficerów w strojach galowych czekało przed bramą parku, w którym znajdowały się koszary. Około wspomnianej godziny przed bramę zajechał sowiecki samochód wiozący kilku oficerów sowieckich. Nasi oficerowie prezentowali broń. Po krótkim powitaniu jeden z sowieckich oficerów wydał rozkaz oddania broni. Zaskoczenie było kompletne. Polscy oficerowie na oczach Rosjan łamali szable oficerskie. Trzy dni później uformowano kolumnę jeniecką złożoną z oficerów, podoficerów i szeregowców KOP-u i pognano ich aż do Starobielska” (za: Czesław Grzelak, Szack – Wytyczno 1939, Bellona 2001, s.108).

O godz. 18.00 do ppłk. Sulika zatelefonował generał Orlik-Rückemann, który zalecił natychmiast wycofać się na zachód w kierunku na Kowel. Sulik miał odpowiedzieć, że nie wycofa się bez walki, na co generał odpowiedział, by bronić się, póki to będzie możliwe, a następnie wycofać się za Styr i szukać łączności z generałem.

Termopile Wschodu

Świt 19 września 1939 roku. Granica polsko-sowiecka w pasie obrony pułku „Sarny”. Panuje gęsta mgła. Pod osłoną nocy i mgły w okolice polskich umocnień sowieci podciągają czołgi i artylerię. Przed godziną 4.00 rozpętało się piekło. Główny atak 60 Dywizji Strzeleckiej Armii Czerwonej ruszył na umocnienia w okolicach miejscowości Tynne, dowodzone przez kpt. Emila Markiewicza. Akurat ten fragment fortów nie był ukończony, w bunkrach brakowało m.in. energii elektrycznej, w związku z czym np. urządzenia wentylacyjne napędzane były w nich ręcznie.

Polacy nie dali się zaskoczyć. Sowieci otworzyli ogień z dział, celując w otwory strzelnicze. Jednak ogień ze schronów nie ustawał. Po niespełna 2 godzinach walki jednostki Armii Czerwonej zajęły wschodni skraj Tynnego. Z umieszczonego w okolicy cerkwi bunkra odezwały się karabiny, zdradzając lokalizację schronu. Do zablokowania go wysłano dwa czołgi, które ugrzęzły w bagnistym terenie. Podciągnięto więc działo 72 mm, z którego skierowano ogień wprost do otworów strzelniczych. Atak ten oślepił i ogłuszył załogę, która przerwała ogień. Na krótko, bowiem jak się okazało, obrona bunkra nie ustępowała i po chwili zaczęła na nowo ostrzeliwać pozycje nieprzyjaciela. Odpowiedzią było podciągnięcie większego działa, tym razem 152 mm, z którego znów ostrzelano otwory strzelnicze. Załoga znów została ogłuszona, ale przeżyła. Jednak dłuższe przerwy w walce, spowodowane ostrzałem, pozwoliły saperom zaminować bunkier.

Jak relacjonował kpr. Kalicki, odpierający sowieckie ataki w sąsiednim schronie, bunkier przy cerkwi był oddalony od jego stanowiska o ok 200 m. Była to duża jednostka, dobrze wyposażona, znajdowały się w niej obok cekaemów działa i działka przeciwpancerne, dzięki którym skutecznie odpierano ataki i nie pozwalano zbliżyć się czołgom.

Jak relacjonował Kalicki, w pewnym momencie nastąpił ogromny wybuch. Słup ognia i dym zasłonił widok z miejsca, w którym się znajdował. Gdy kurz opadł, a wiatr rozwiał dym, jego oczom ukazało się rumowisko w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą walczyli żołnierze KOP. Z powierzchni ziemi znikła także oddalona od rumowiska o 50 m cerkiew.

Kpt Markiewicz na bieżąco relacjonował ppłk. Sulikowi, jak wygląda sytuacja w Tynnem. O 8.00 zgłosił, że jego schron jest ostrzeliwany z działek przeciwpancernych, jednak drzwi schronu wytrzymują. Skoro meldował o ostrzeliwaniu drzwi, znaczyło to, że sowieci przedarli się przez linię umocnień i rozpoczęli atak od tyłu. W jednym z meldunków kpt. Markiewicz postawił wniosek o odznaczenie ppor. rez. Jana Bołbotta. Ppłk. Sulik odpowiedział zniecierpliwiony: „Nie teraz, panie kapitanie, nie teraz…”.

Leonidas, Raginis… Bołbott

Jan Bołbott urodził się i kształcił w Wilnie, gdzie jego kolegą gimnazjalnym był Czesław Miłosz, który tak go scharakteryzował w swoim Abecadle: „W niższych klasach szkoły dzieliliśmy się na tłumek mikrusów i nielicznych starszych osiłków, opóźnionych w naukach, bo przecież to było zaraz po wojnie. Jednym z nich był Jan Bołbott. Widocznie z nauką mu nie szło, bo nie zauważyłem go w wyższych klasach”. Miłosz mógł tego nie zauważyć, jednak Bołbott skończył prestiżowe wileńskie gimnazjum imienia króla Zygmunta Augusta, co prawda głównie z ocenami dostatecznymi, ale nie przeszkodziło mu to dostać się na studia prawnicze na Wydziale Prawa i Nauk Społecznych Uniwersytetu Stefana Batorego, na którym studiował także Czesław Miłosz po porzuceniu polonistyki. Bołbott był zmuszony porzucić studia po trzech latach. Spowodowała to sytuacja rodzinna i potrzeba zdobycia środków do życia. Podjął pracę w urzędzie skarbowym i w niedługim czasie został wcielony do 6. Pułku Piechoty Legionów w Wilnie. Ukończył kurs podchorążych (z wynikiem bardzo dobrym) i przeszedł do rezerwy. Przygodę z wojskiem skończył w stopniu podporucznika rezerwy.

W 1935 roku Jan Bołbott przeniósł się do Lublina i podjął pracę w banku. Wrócił też na studia, tym razem na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. W Lublinie poznał przyszłą żonę Helenę Marię Wojciechowską, z którą ożenił się w sierpniu 1938 roku. Ich związek pobłogosławił ówczesny wikariusz lubelskiej katedry, ks. Stanisław Mysakowski, męczennik Dachau, beatyfikowany w 1999 roku przez papieża Jana Pawła II.

Jan Bołbott nie ukończył studiów. Termin obrony pracy magisterskiej, którą złożył na uczelni, wyznaczono mu na jesień 1939 roku. Jednak w tym czasie miał do zdania poważniejszy egzamin.

Jego przebieg opisał jego dowódca, kpt. Markiewicz: „Ppor. Bołbott trzyma się bohatersko. Pododcinek jego, chociaż opanowany przez nieprzyjaciela z zewnątrz, dzięki umiejętności walki i woli walki uniemożliwia nieprzyjacielowi przejście do porządku nad nim i ruszenie w głąb naszego ugrupowania. Patrole nieprzyjaciela – co prawda panują już na naszym zapleczu, lecz większość sił jest związana walką nie tylko w Berdusze, ale większa część w Tynnem (…). Ppor. Bołbott jeszcze kilkakrotnie podaje mi grozę swojego położenia. Czuje, że nieprzyjaciel »obkłada« jego obiekty materiałem łatwopalnym, nie zważając na ponoszone przy tym straty. Obliczył, że na jego bezpośrednim przedpolu – w granicach jego widoczności – leży ponad 100 zabitych. Pomimo to uważa, że sytuacja jego jest jeszcze gorzej niż krytyczna – ma też poczucie, że nie doczeka wieczora. Zapewnia mnie jednakże, że bez względu na to, co by się miało stać, będzie wykonywał powierzone mu zadanie. Duch obrońców jest w tej sytuacji tragicznej – wspaniały (…). Najwięcej szkód wyrządzają czołgi. Zmieniają one kolejno swoje stanowiska, podchodzą na najbliższe odległości i prowadzą ogień z działek przeciwpancernych wprost w szczeliny. Oślepiają przez to obsługę, a najczęściej powodują niepowetowane straty. Wszyscy najodważniejsi już nie żyją. Ostatnie minuty przyniosły mu znowu 8 zabitych oraz 1 ckm zniszczony. Amunicja jest faktycznie na wyczerpaniu. Rozumie, że zaopatrzenie w tej sytuacji jest niemożliwe, ale z uwagi na to, że jest dowódcą, melduje mi, że wystarczy jej jedynie na 3–4 godziny walki”.

Ppłk. Jan Bołbott został spalony żywcem w swoim bunkrze po południu 19 września 1939 roku (niektóre źródła podają ranek 20 września, ale jest to raczej niemożliwe ze względu na fakt, że już wieczorem 19 września padł rozkaz wycofania się całej formacji, która następnie przyłączyła się do grupy KOP gen. Wilhelma Orlik-Rückemanna i brała udział w bitwach pod Szackiem i Wytycznem) wraz z 49 żołnierzami, którymi dowodził. Miał 28 lat. W 1989 roku został pośmiertnie odznaczony przez Prezydenta RP na uchodźstwie srebrnym krzyżem Virtuti Militari.

Kpt. Markiewicz w swojej relacji podaje, że w ostatnim meldunku, który złożył mu Bołbott, zameldował on o zdobyciu sąsiedniego schronu przez nieprzyjaciela oraz wyraził prośbę: „Prosi mnie bardzo, ażebym po szczęśliwym wydostaniu się z walki dał znać jego żonie, że jeżeli miałby zginąć, niech wie o tym, że do ostatniej chwili, myśląc o Ojczyźnie, myślał również o niej”.

Mistyfikacja i propaganda

11 kwietnia 1988 roku. ZSRR. Na prawosławnym cmentarzu w Jeziorach pojawiła się delegacja, w której obecności rozkopano grób, w którym po samobójczej śmierci spoczął Witkacy. Gdy zaczęto kopać, najpierw natrafiono na zwłoki noworodka. Poniżej znajdował się szkielet, który obecny na miejscu kijowski antropolog określił jako „szczątki szkieletu nieboszczyka płci męskiej, rasy europejskiej, około 54–55 lat”. Szczątki zabrano i 14 kwietnia pochowano w grobie matki Witkacego na cmentarzu w Zakopanem. Mszę odprawił ks. Józef Tischner.

26 listopada 1994 roku. Zakopane. W miejscowym prosektorium otwarto ekshumowaną na zakopiańskim cmentarzu trumnę ze szczątkami Witkacego. Obecni przy tym naukowcy stwierdzają, że leży przed nimi szkielet kobiety w wieku 25–30 lat o wzroście ok 164 cm. Maciej Witkiewicz, krewny Witkacego, zdecydował, że szczątki mogą zostać ponownie pochowane w grobie matki Witkiewicza. Komisja uznała również, że nie będzie więcej prac na cmentarzu w Jeziorach. Miejsce spoczynku Witkacego pozostaje więc nadal nieznane.

Opisana powyżej sytuacja spowodowała narodziny legendy, zgodnie z którą Witkacy nie popełnił samobójstwa, a jedynie je sfingował, po czym wyjechał na Zachód, a przez ostatnie lata życia mieszkał w Łodzi.

Jest to oczywista i bezsporna nieprawda, ponieważ naoczni świadkowie odnalezienia jego ciała po samobójstwie i późniejszego pogrzebu przeżyli wojnę i ich relacje się zachowały. Mało tego, samobójczą próbę przeżyła Czesława Oknińska-Korzeniowska i nie ma powodu, by sądzić, że po wojnie utrzymywałaby w tajemnicy fakt przeżycia wojny jej partnera życiowego.

Nazywanie samobójczej śmierci Witkacego mistyfikacją może pobudzać wyobraźnię i być kanwą książek i filmów. Utrzymywanie legendy artysty, który nawet po śmierci budzi kontrowersje, może służyć podtrzymywaniu pamięci o nim. Raczej nikomu to nie szkodzi, poważni eksperci z tej teorii się śmieją, fani życia i twórczości Witkacego mają czym zająć myśli. Gorzej, gdy mistyfikacją nazywane jest to, co wydarzyło się 40 km dalej w tym samym czasie co samobójcza śmierć artysty. Nazywanie agresji ZSRR 17 września 1939 roku wyzwoleniem Zachodniej Białorusi i Ukrainy jest nie tyle mistyfikacją, co rewizjonizmem historycznym i jest o wiele bardziej szkodliwe niż ciekawostki z życia artysty.

A niestety coraz częściej kwestionowany jest fakt napaści na Polskę przez Armię Czerwoną. Nawet przez polskich historyków.

W wywiadzie udzielonym rosyjskiej sekcji BBC, który ukazał się na portalu bbc.com/russian 1 września 2019 roku pt. Польский историк: нельзя равнять Гитлера и Сталина в 1939 году (Polski historyk: nie można porównywać Hitlera i Stalina w 1939 r.), historyk dr Łukasz Adamski, zastępca dyrektora Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia przekonuje, że jeśli postawi się znak równości między działaniami ZSRR i Niemiec w sierpniu i wrześniu 1939 roku, to można zmniejszyć odpowiedzialność Hitlera, bowiem prawdą jest – zdaniem Adamskiego – że „ZSRR podpisał pakt z Niemcami, zajął kawałek terytorium Polski, przeprowadził represje, popełnił pewne przestępstwa. Ale nie można tego porównać z odpowiedzialnością Niemiec za ludobójstwo i światowy horror”.

Dr Adamski mówi także, iż „po tym, co naziści zrobili w Polsce w latach 1939–1944, wszystkie kolejne wydarzenia można nazwać zmianą na lepsze. Żołnierze Armii Czerwonej, którzy zakończyli faszystowską okupację Polski, nie przynieśli jej wolności, ponieważ sami nie byli wolni. Do 1989 r. Polska nie była całkowicie niezależna i wolna. Do 1956 r. w Polsce miały miejsce masowe represje wobec elit i przeciwników reżimu komunistycznego, ale nie można tego porównać z okropnościami faszystowskiej okupacji”. Jego zdaniem „władze komunistyczne chciały zasadniczo zmienić Polskę, zmienić kulturę narodową i zabić tradycyjne elity. Ale celem komunistów nie była eksterminacja Polaków ani zamiana ich w niewolników. Ale Hitler właśnie miał taki cel”.

Sposób, w jaki wojska ZSRR zajmowały „kawałek” ziem Polski i „wyzwalały” bez chęci „eksterminacji Polaków”, opisałem powyżej. Należy do tego dodać cały system terroru, jaki zapanował na ziemiach zajętych przez ZSRR, zagładę polskich elit, której symbolem jest Katyń, a także wcześniejszą o kilka lat operację polską NKWD i wieloletnią walkę o wyzwolenie Polski z rąk sowietów i ich pachołków, by stwierdzić, że historyk, który na potrzeby jakiejkolwiek rosyjskojęzycznej publiki głosi, że obecność Armii Czerwonej w Polsce to zmiana na lepsze, mija się z prawdą.

Ponadto z pełną odpowiedzialnością stawiam znak równości między bohaterską śmiercią Raginisa, który poległ w obronie granic Polski podczas agresji hitlerowskich Niemiec, a śmiercią Bołbotta, który poległ w obronie tych samych granic przed agresją stalinowskiej Rosji, która – zdaniem Adamskiego – zajmowała wówczas „kawałek” Polski. Waham się jeszcze, czy postawić znak równości między dr. Adamskim a propagandystami Kremla, którzy tłoczą do głów czytelników Sputnika czy słuchaczy Głosu Rosji propagandę identyczną w swej wymowie, co słowa, jak by nie było, polskiego historyka.

Artykuł Wojciecha Pokory pt. „Spartanie przed Polakami pochyliliby czoła” znajduje się na s. 6 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Wojciecha Pokory pt. „Spartanie przed Polakami pochyliliby czoła” na s. 6 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Bobołowicz, Pokora: Agentura ZSRR w II RP była dobrze rozwinięta. W 1939 r. Sowieci dobrze wiedzieli, kogo zatrzymywać

– Wydarzenia po 17 września 1939 r. pokazują, że agentura ZSRR w II RP była dobrze rozwinięta. Sowieci wkraczali z gotowymi listami osób do zatrzymania – mówią Paweł Bobołowicz i Wojciech Pokora.

 

Paweł Bobołowicz, korespondent Radia WNET na Ukrainie, oraz Wojciech Pokora, szef Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich w Lublinie, opowiadają o swojej pracy w archiwum Służby Bezpieczeństwa Ukrainy. Panowie od kilku lat analizują informacje znajdujące się w wydzielonym archiwum KGB. Składa się na nie m.in. zbiór meldunków, które otrzymywał gen. mjr Iwan Sierow, kontrolujący w 1939 r. działalność wojsk granicznych NKWD. Wojskowemu raportowano nie tylko to, jak wyglądała sytuacja na granicy sowiecko-polskiej, lecz również jak kształtują się w II Rzeczypospolitej nastroje społeczne.

Bobołowicz mówi m.in. o tym, kto odpowiedzialny był za przygotowania do powitania Sowietów w 1939 r.

To były najczęściej osoby związane przed wojną z Komunistyczną Partią Polski (…) i osoby, które zakładały (…) możliwość kolaboracji z okupantem. Tu nie ma co się doszukiwać jakiejś próby wybierania lepszego (…) czy gorszego okupanta. To po prostu byli agenci przygotowywani przez długi czas. Niestety, w II Rzeczypospolitej agentura sowiecka była silnie rozwinięta i właściwie te wydarzenia po 17 września dokładnie to pokazują. Sowieci przecież wkraczali tutaj z gotowymi listami, kogo należy zatrzymać, kogo należy aresztować.

Pokora zaznacza natomiast, że wejście Sowietów do Polski 17 września 1939 r. planowane było już dużo wcześniej.

To, co się dokonywało w ‘39 r. to była (…) kontynuacja tego, co było przygotowane na 1920 r. Kiedy trwała wojna polsko-bolszewicka i bolszewicy wchodzili na teren nowo powstałego bytu państwowego Polski, już próbowano zakładać komitety rewolucyjne. Wtedy to jeszcze się nie udawało (…). W ‘39 r., przez 20 lat trwania Państwa Polskiego, poprzez Komunistyczną Partię Polski m.in., ale i też przez Bund budowano struktury, które w 1939 r. wyszły na ulice i witały tych Sowietów.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.K.

Waszczykowski: Działania Fransa Timmermansa wobec Polski były bezprawne [WIDEO]

Witold Waszczykowski o przesłuchaniach kandydatów na komisarzy europejskich, perspektywach współpracy z nową KE, ideologicznych uprzedzeniach Fransa Timmermansa i rocznicy 17 września 1939 r.

Witold Waszczykowski komentuje formowanie się Komisji Europejskiej w kontekście kandydatury Janusza Wojciechowskiego na szefa komisji rolnictwa.

Znamy projekty, znamy nazwiska. Dopiero w najbliższych tygodniach, po pierwszych przesłuchaniach będziemy mogli powiedzieć coś więcej.

Podkreśla, że to duża szansa dla Polski, gdyż kwestie rolnictwa są niezwykle ważne, nie tylko w ramach Unii Europejskiej, ale również na całym świecie. Jak dodaje, „Janusz Wojciechowski bardzo pasuje do tej teki”, gdyż od lat zajmuje się problemami rolnictwa i ma wiedzę na temat funkcjonowanie instytucji europejskich.

Eurodeputowany zauważa, że nowy europarlament składa się w ponad 60% z nowych posłów. Ma nadzieję na to, iż tym razem Komisja Europejska mniej przesiąknięta szkodliwymi ideologiami, będzie chętniej współpracować z europosłami PiS-u. Sam Frans Timmermans pełniący funkcję wiceszefa Komisji Europejskiej cały czas krytykuje i szkaluje Polskę na arenie międzynarodowej, jednocześnie mówiąc, iż „ją kocha”. Postawa taka wynika, jak przypuszcza Waszczykowski, z przyjęcia przez Timmermansa ideologicznego spojrzenia polityka lewicy, który nie chce dostrzec, że inny model rozwoju polityczno-gospodarczego niż ten lewicowo-liberalny jest w Europie możliwy. Dodaje, że walka Timmermansa o praworządność jest bezprawna, gdyż w dokumentach instytucji unijnych nie ma definicji praworządności.

„Gość Poranka WNET” odnosi się do dzisiejszej 80. rocznicy agresji sowieckiej na Polskę. Mówi, że był „klasyczny przykład noża w plecy” i  „wiarołomność wobec Polski i Europy”. Tymczasem w Rosji, jak twierdzi, odpowiedzialnością za wybuch wojny próbuje się przerzucać na Polskę. Dodaje, że obecnie Polska musi wzmacniać swoją obronność jako jedyny kraj UE, który graniczy jednocześnie z Rosją i Ukrainą, czyli jak mówi, „agresorem i ofiarą agresji”.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.M.K./A.P.

Futera: W bitwie pod Kockiem Wojsko Polskie było znakomicie dowodzone

Jak przebiegała ostatnia bitwa polskiej wojny obronnej 1939 r.? Opowiada Tomasz Futera.

Tomasz Futera, burmistrz Kocka, a z wykształcenia nauczyciel historii, snuje historyczną opowieść, która sięga 1 października 1939 roku, kiedy to w mieście pojawiła się Samodzielna Grupa Operacyjna„Polesie” gen. Kleeberga. Grupa ta już kolejnego dnia stoczyła tzw. Bitwę pod Kockiem, w której trakcie, w wyniku natarcia Niemieckiej artylerii spłonęło ok 30% miasta.

Była to ostatnia bitwa kampanii wrześniowej, którą stoczyło regularne wojsko. Po stronie polskiej walczyły dwie dywizje piechoty i dwie brygady kawalerii, a po niemieckiej 13. dywizja gen. Otto, będąca częścią większego zgrupowania – 14. Korpusu. Bitwa miała miejsce na linii obecnej drogi krajowej Kock-Dęblin.

Taktycznie bitwa była zwycięska dla Polaków, jednak strategicznie wygrali Niemcy. Jak zaznacza Gość „Poranka WNET” była to wyłącznie bitwa o honor, gdyż wojna była już rozstrzygnięta. Kiedy bitwa się rozpoczynała, niemieckie samochody pancerne wyznaczały już linię demarkacyjną między niemiecką a sowiecką częścią okupowanej Polski.

Generał Kleeberg szedł ze swoją grupą na Warszawę, jednak w momencie, kiedy ta upadła, postanowił zaatakować Niemców właśnie pod Kockiem. Choć polskie wojsko było w czasie bitwy świetnie dowodzone, to ostatecznie wobec ogólnej klęski Polski w obliczu podwójnej inwazji III Rzeszy i ZSRR, gen. Kleeberg podjął decyzję o honorowej kapitulacji.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.M.K./A.P.