Oni nam pokazali, jak się walczy, umiera, ale i jak się pięknie i godnie żyje/ Dariusz Brożyniak, „Kurier WNET” 77/2020

Jesteśmy w ogromnej potrzebie odbudowania narodowej pamięci, tej prawdziwej, bez kunktatorstwa, hipokryzji i prostackiej propagandy. Gdzie mowa jest prosta z Chrystusowym „tak”, tak” – „nie, nie”.

Dariusz Brożyniak

Polskie Zaduszki

Przemierzamy i w tym roku nasze cmentarze, wypełniając odwieczny chrześcijański obowiązek i głęboką potrzebę także słowiańskiej duszy. To jednakże rok jakże przykrej anonimowości, kiedy spod epidemicznych masek z trudem rozpoznajemy naszych bliskich, przyjaciół, sąsiadów, by wspólnie nad mogiłami odtworzyć obrazy życia tych, którzy nas kiedyś łączyli pokrewieństwem czy swym, z nami splecionym, losem. Tak nadzwyczajnego czasu nikt nam jak dotąd, w naszej tradycji, nie przekazał.

Spotykamy się na modlitwie pod krzyżami wspomnień naszych bezimiennych bohaterów, pod epitafiami powstańców listopadowych, styczniowych, wielkopolskich, śląskich, warszawskich, Golgoty Wschodu, Ofiar Komunizmu, Tragedii Smoleńskiej. Docieramy w końcu na Kwaterę „Ł” – Łączkę – i wtedy już wręcz musimy zastanowić się nad kondycją naszej zbolałej polskiej duszy. Dzięki odwadze i determinacji jednego człowieka wypełniliśmy swój prastary rycerski obowiązek, tak jeszcze sto lat temu najzupełniej oczywisty, i „poszliśmy po swoich”, zebrać naszych poległych z pola bitwy.

Profesor Szwagrzyk wydobył wszystkich trzystu, przeciskając się pomiędzy mogiłami ich katów, komunistycznych zbrodniarzy.

Czasem mógł kogoś wydobyć tylko „w połowie”, przeciętego koparką przygotowującą miejsce dla kolejnego komunistycznego kacyka; czasem pozostało już tylko przesiewać ziemię przemieszaną ze śmieciami, by dotrzeć choć do tych paru najdroższych nam kości „wypełniących” alejki „nowo zasłużonych”, przede wszystkim PRL-owskich wojskowych o najwyższych szarżach – majorów, pułkowników.

Żołnierzy Niezłomnych, tych XX-wiecznych rycerzy dumnej Polski, z całkowitą premedytacją potraktowano właśnie jak śmieci, podobnie jak ofiary przywiezione lat dziesięć temu z Rosji, które wspomina położony zupełnie nieopodal powązkowski pomnik tragedii smoleńskiej.

Na Łączce widać niezwykle wyraziście i drastycznie tę sowiecką więź w zbrodni i barbarzyńskim lekceważeniu nawet szczątków. Majora „Zaporę” i jego kilku podkomendnych „wciśnięto” do pojedynczej mogiły, zapewne wtłaczając i udeptując. Mieszano zwłoki jak popadnie, głowami i nogami naprzemiennie. Zrobili to ludzie, którzy całkowicie wyzuli się ze swej polskości. Przyjęli za swoją sowiecką metodę strzału w tył głowy, rozsadzającą twarz. W pełni skuteczną w zadaniu śmierci i ukryciu śladów zbrodni. Nierozpoznawalne zwłoki zagrzebane gdzieś pod murem nie były już groźne.

Żołnierski honor plutonu egzekucyjnego mógł się okazać niepewny dla zbrodniarzy. Do „Inki” nie chciano strzelać, ktoś jednak mógł się wygadać.

Dramat mokotowskich Żołnierzy Niezłomnych to nie była sama śmierć. To była świadomość, że zrobią to nie Niemcy, nie Sowieci, ale Polacy. I patrzą na to dziś z bezpośredniej wręcz bliskości swych grobów ludzie „bestie” – „Luna” Brystygierowa czy Aleksander Dreja. Nigdy nie ukarani, jak Jerzy Valuin, Śmietański, Różański i Humer.

Żyjący jeszcze, jak Jerzy Kędziora, mają się dobrze i rozsiewają nadal strach. Rodziny pomordowanych wolą nie udzielać wywiadów, boją się, jak za czasów, gdy cmentarne kwiaciarki donosiły do SB, zaszczuci do dziś. Odradza im się rozmowy z IPN, mają ciągle w pamięci, jak próbując jakoś łączyć się w swym cierpieniu w parafii na Starych Powązkach, musieli przeżyć śmierć zamordowanego ks. Stefana Niedzielaka. Resortowe „towarzystwo” ul. Kazimierzowskiej patrzyło krzywym okiem na „złe rzeczy” na Łączce, nawet grożąc tajemniczym telefonem wstrzymującym działania. Są osoby i instytucje, które zdecydowanie torpedowały prace na Łączce, nawet z samego środowiska IPN, podejmowały działania o wręcz wrogim charakterze, by później zabierać oficjalny głos na głównych uroczystościach. Przy pośpiesznym odsłanianiu Panteonu profesor Szwagrzyk stał zapomniany w tłumie, obserwując, jak politycy dziękują sami sobie.

Żołnierze Niezłomni mieli być bowiem na zawsze „wyklęci”, usunięci w niebyt w sposób celowy i systemowy. Nie mogło być grobów, by nie było bohaterów, lecz przede wszystkim wzorca. Ci ludzie pokazali, jak się walczy, jak się umiera, ale i jak się pięknie i odpowiedzialnie żyje. Rotmistrz Pilecki, dający przykład żołnierza i gospodarza dbającego o rodzinę, wspólnotę, stający bez wahania na wezwanie ojczyzny. Pułkownik Łukasz Konrad Ciepliński ps. Pług, piszący w więziennym grypsie:

„Widzisz Synku – z Mamusią modliliśmy się zawsze, byś wyrósł ku chwale idei Chrystusowej, na pożytek Ojczyźnie i nam na pociechę. W tych dniach mam zostać zamordowany przez komunistów za realizowanie ideałów, które Tobie w testamencie przekazuję. O moim życiu powie Tobie Mamusia, która zna mnie najlepiej. Będę umierał w wierze, że nie zawiedziesz nadziei w Tobie pokładanych”.

Niemalże cudem odnalezionych prawie 40 grypsów pułkownika stanowi poruszające świadectwo etosu Polski Walczącej.

70 lat temu nie przewidziano technik badań DNA, inaczej dla zbrodni, niemalże doskonałej, urządzono by krematoria. Bo tożsamość zbrodniarzy spod czerwonej gwiazdy i swastyki jest uderzająca. Tożsamość w ukrywaniu i zacieraniu śladów zbrodni. W zeszłym roku pod torami małej austriackiej stacyjki kolejowej Lungitz przy obozie Gusen III sytemu obozowego Mauthausen-Gusen odkryto całe pokłady ludzkich popiołów wymieszanych ze śmieciem. Znaleziono dziecięcy ząb, a skala znaleziska może być ogromna. Wydobyto symbolicznie pewną ilość popiołów i upamiętniono w pobliżu, bez określenia miejsca znaleziska i jakiejkolwiek informacji na funkcjonującej stacji. Pytanie, czy przywożono tą drogą jeszcze żywych ludzi, czy tylko popioły i skąd – nie jest szczególnie popularne. Ekipie profesora Szwagrzyka jeszcze parę lat temu usiłowano nałożyć gigantyczną karę za niezbędne usunięcie krzewów uniemożliwiających ekshumacje. Czerwona gwiazda i swastyka…

Czy zatem wypełni się wizja profesora trzeciej powązkowskiej bramy cmentarnej, Bramy Wyklętych – Straconych? Czy będzie można modlić się nad trumnami żołnierzy, z trumiennymi portretami, w podziemnych katakumbach – a więc tam, gdzie ich odnaleziono? Obecny „półkowy” Panteon jest bowiem zaprzeczeniem całej już współczesnej historii Łączki.

Najmłodsze pokolenie zaczadzone neomarksizmem musi otrzymać szansę ogarnięcia tej komunistycznej zbrodni w całym jej tragicznym, przewrotnym i perfidnym wymiarze, łącznie z dokonaną, wręcz pokoleniową, infamią i zemstą na rodzinach zamordowanych.

Musi dokonać się jednoznaczna i ostateczna demaskacja sloganu „komunizmu z ludzką twarzą”, kontynuacji zbrodni lat 40. i 50. na lata 80. i resentymentów trwających po dziś dzień już w wolnej Polsce.

Jesteśmy w ogromnej potrzebie odbudowania narodowej pamięci, tej prawdziwej, bez obciążenia kunktatorstwem, hipokryzją i prostacką propagandą. Gdzie mowa jest prosta z Chrystusowym „tak”, tak” – „nie, nie”. „Sprawiedliwość, nie zemsta” głosił publicznie polskojęzyczny Żyd, urodzony na rumuńskiej Bukowinie w Czerniowcach, lojalny obywatel Republiki Austrii – Szymon Wiesenthal. Nie możemy udawać, że nie widzimy rozwłóczonych, niepogrzebanych przez dekady po chrześcijańsku kości na kresach II Rzeczypospolitej, nie słyszeć, że najbardziej okrutni pacyfikatorzy powstania warszawskiego, ukraińskie jednostki SS „Nachtigall”, „broniły” Warszawy przed Armią Czerwoną (sic!), karygodnym zaniechaniem wspomagać tuszowanie austriackich zbrodni na Polakach w Austrii i niemieckich w Auschwitz.

Nie ma takiego drugiego miejsca w Europie, gdzie żyją obok siebie, jak gdyby nigdy nic, ofiary i ich bezkarni kaci, i to mieści się bezwstydnie w regule wolności i demokracji.

Słabość polskiego państwa jest żenująca w bezkarności konstytucją zabronionego propagowania komunizmu (Michał Nowicki, syn posłanki SLD Wandy Nowickiej) czy otwartego nawoływania do obalenia demokratycznego państwa siłą (Bartosz Kramek z Fundacji Otwarty Dialog). Ta permanentna, od 30 lat, socjologiczna schizofrenia doprowadza nas do coraz trudniej uleczalnej chronicznej społecznej choroby. Bezmiar polskiej ofiary krwi wymaga od każdego Polaka honorowego, z podniesionym czołem działania i żarliwej, szczerej, zaduszkowej modlitwy. Inaczej i nasze pokolenie wpisze się w ten najboleśniejszy dramat Żołnierzy Niezłomnych – Wyklętych – zdrady „swoich”!

Artykuł Dariusza Brożyniaka pt. „Polskie Zaduszki” znajduje się na s. 1 i 2 listopadowego „Kuriera WNET” nr 77/2020.

 


  • Z przykrością zawiadamiamy, że z powodu ograniczeń związanych z pandemią ten numer „Kuriera WNET” można nabyć wyłącznie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
Artykuł Dariusza Brożyniaka pt. „Polskie Zaduszki” na s. 1 listopadowego „Kuriera WNET” nr 77/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Prof. Wysocki: Dzisiejsza Polska nie jest kontynuacją II Rzeczpospolitej. Żyjemy w państwie postkomunistycznym

Dyrektor Instytutu Józefa Piłsudskiego mówi o zerwaniu ciągłości historycznej naszego kraju po 1939 r. i zadaniach współczesnego systemu edukacji.

Profesor Wiesław Wysocki ocenia, że nie 2 lata temu nie powinniśmy świętować stulecia niepodległości Polski:

Wolna Polska skończyła się w 1939 r. Dzisiaj nie kontynuujemy II Rzeczpospolitej. Jesteśmy postkomunistami, dzisiaj trzeba to mocno wyartykułować.

Historyk ubolewa nad brakiem wydania podstawowych źródeł do historii Polski a zamiast tego:

Buduje się instytuty, które są potrzebne psu na budę. Zamiast tego musimy zbudować w narodzie poczucie, że Ojczyzna jest wartością.

Gość Radia WNET uwypukla znaczenie właściwej edukacji:

Szkoła musi kształtować człowieka, który potrafi sprawnie posługiwać się własnym rozumem.

Prof. Wysocki wskazuje, że odzyskanie niepodległości było dziełem całego pokolenia:

Jego liderem był oczywiście Józef Piłsudski, ale wkładu w walkę nie można odmówić nikomu.

Rozmówca Łukasza Jankowskiego ocenia, że w ostatnich latach dużą część winy za zaniedbania w kultywowaniu polskości ponosi były minister szkolnictwa wyższego Jarosław Gowin.

„Mały Oświęcim. Dziecięcy obóz w Łodzi”. Książka z relacjami ocalonych i zeznaniami z procesu sadystycznej strażniczki

Łódzki obóz dla młodzieży i dzieci zaliczono do kategorii obozów koncentracyjnych. Przejął pod swój zarząd 15 obozów, a wśród nich Mauthausen, Ravensbrück, Oświęcim i 4 obozy specjalne dla młodzieży.

Błażej Torański

Poniższy tekst jest częścią II rozdziału książki autorstwa Jolanty Sowińskiej-Gogacz i Błażeja Torańskiego pt. Mały Oświęcim. Dziecięcy obóz w Łodzi, wydanej przez Prószyński Media w 2020 r. Książka zawiera relacje ocalonych z jedynego na terenie Polski koncentracyjnego obozu hitlerowskiego dla polskich dzieci w Łodzi oraz zeznania z procesu strażniczki Eugenii Pohl, skazanej za bestialskie znęcanie się nad dziećmi.

Z aktu oskarżenia Genowefy Pohl vel Eugenii Pol:

„Od połowy 1942 roku do dnia 19 stycznia 1945 roku w Łodzi, idąc na rękę władzy hitlerowskiego państwa niemieckiego, jako nadzorczyni w obozie koncentracyjnym dla dzieci i młodzieży polskiej (…) brała udział w zabójstwach nieletnich więźniów, świadomie i systematycznie stosując wobec nich metody zmierzające do zupełnego ich wyniszczenia przez ciągłe bicie, głodzenie, polewanie wodą w dni zimne i mroźne. (…) Postanowiono kierować do obozu młodocianych i dzieci obojga płci w wieku od 8 do 16 lat. (…) Obóz łódzki podlegał policji kryminalnej, wchodzącej w skład służby bezpieczeństwa Rzeszy. (…) Cały personel policji bezpieczeństwa, a więc gestapo i kripo, musiał należeć do SS. (…) Załogę (…) rekrutowano z mocno zahartowanych pod względem hitlerowskiego światopoglądu osób”.

***

Trzydziestego kwietnia 1942 roku Oswald Pohl (zbieżność nazwisk), szef Głównego Urzędu Gospodarczo-Administracyjnego SS, raportuje: łódzki obóz dla młodzieży i dzieci zaliczono do kategorii obozów koncentracyjnych. Przejął pod swój zarząd piętnaście obozów, a wśród nich Dachau, Sachsenhausen, Buchenwald, Mauthausen, Ravensbrück, Gross-Rosen, Oświęcim i cztery obozy specjalne dla młodzieży, w tym Jugendschutzlager Litzmannstadt. (…)

Okładka książki Jolanty Sowińskiej-Gogacz i Bartosza Torańskiego „Mały Oświęcim. Dzięcięby obóz w Łodzi”

Helena Leszyńska:

– Jak słyszę nazwisko Pohl, robi mi się słabo.

Wiesława Skibińska-Skutecka:

– Bicie sprawiało jej radość. Bijąc, śmiała się.

Jadwiga Pawlikowska:

– Była jedną z najbardziej sadystycznych nadzorczyń.

Gertruda Piechota-Górska:

– Była okropna. Biła wszystkim, nawet łyżkami do zupy. Biła i starsze, i młodsze dziewczynki, jak któraś się jej nie spodobała.

Gertruda Skrzypczak:

– Zła, okrutna. Biła, czym popadło. Nigdy nie widziałam jej bez pejcza. Traciłyśmy przytomność.

Emilia Mocek-Kamińska:

– Ordynarna i szorstka. Raz zerwała nas w nocy z łóżek i popędziła na boso, w koszulinkach, do pompy. Kazała nam się myć w zimnej wodzie, a potem nas biła.

Maria Delebis:

– Raz w Dzierżąznej się topiłam, a Pohl odepchnęła mnie gałęzią od brzegu.

Krystyna P.:

– Baliśmy się jej. Na patkach munduru miała znak SS, dwie błyskawice. Na nogach oficerki, a w ręku pejcz. Czasami pejcz nosiła w bucie. Biła nim za najmniejsze przewinienia albo bez powodu. Raz podczas posiłku wybierałam koleżance wszy. Pohlowa zaczęła bić mnie pejczem. Zasłoniłam twarz, ale proszę spojrzeć, nad prawym okiem mam bliznę.

Byłam też świadkiem, jak Pohl z Bayerową wybierały dziewczynki do wojskowych domów publicznych. Szukały jasnych i ciemnych blondynek, z niebieskimi i czarnymi oczami. Pohl tłumaczyła im, że będą miały dobrze, jedzenia w bród i nie będą ciężko pracować. Ładowano je potem na ciężarówki i wywożono z obozu. Przyszedł dzień, że wybrano i mnie. Nie chciałam, więc zostałam pobita.

Krystyna Wieczorkowska-Lewandowska:

– Uważam, że Genowefa Pohl była największym potworem w obozie. Na pierwszej rozprawie w Łodzi jedna z dziewczynek, już wtedy dorosła kobieta, podczas wprowadzania Pohlowej na salę sądową uderzyła ją w plecy butem, wysokim obcasem. Potem obstawa była skuteczniejsza, bo nas, jako świadków, wprowadzano wejściem bocznym.

Alicja Kwaśniewska-Krzywda:

– Bałyśmy się Pohlowej, drżałyśmy wiecznie, żeby nas nie dosięgła. Pohlowa… Potwór! Na pejczu miała końcówkę – jak uderzyła, to skóra pękała.

Zofia Jaworska:

– Biła, gdzie popadnie. W głowę, plecy, ręce, brzuch.

Brygida Sierant-Casselius:

– Kijem wybierała sobie dziewczynki do bicia.

Helena Leszyńska:

– Kije, które nosiły nadzorczynie, Bayer i Pohl, nie były drewniane. Sztywne, oplecione skórą, jakby w środku znajdował się stalowy pręt.

Nelly Pielaszkiewicz [w obozie Halina Pawłowska]:

– Wymagała, aby przechodzić obok „na baczność”, a zwracać można się było do niej wyłącznie po niemiecku: Bitte, Frau Aufsehrin.

Alicja Molencka-Gawryjołek:

– Biła, kopała butami, a nawet uderzała cegłą. Za jedno słowo polskie albo za wzięcie zgniłego kartofla. Odbiła mi nerki. Bałyśmy się panicznie nawet jej wzroku.

Maria Wiśniewska-Jaworska:

– Potrafiła dziecko zamknąć w szafie na noc, a ono mdlało, bo nie miało dostępu powietrza. Mówiła do nas: „I tak wszystkie zdechniecie”. […]

Pomnik Pękniętego Serca w miejscu, gdzie mieścił się obóz | Fot. z archiwum J. Sowińskiej-Gogacz

Emilia Mocek-Kamińska pamięta, jak zimą Sydonia Bayer i Eugenia Pohl kazały Teresie Jakubowskiej zrobić na śniegu „orła”. Leżącą biły pejczem, aż zemdlała. Wtedy rozkazały przynieść dwie konwie wody i wylać na Teresę. Zostawiły ją na mrozie.

Jan Woszczyk:

– Mogło być wtedy minus dziesięć stopni mrozu. Oblana wodą dziewczynka pokryła się kryształkami lodu. Nadzorczynie stały obok i się śmiały. Wreszcie pozwoliły nam, chłopcom, zanieść pobitą dziewczynkę do pralni. Nie żyła. Ciało miała poobijane, a z ust, nosa i uszu ciekła krew. Na jej twarzy zastygł grymas bólu. (…)

***

W areszcie śledczym przy ulicy Kraszewskiego w Łodzi poznała ją w 1971 roku publicystka Elżbieta Królikowska-Avis, wtedy działaczka tajnej, antykomunistycznej organizacji Ruch, skazana na dwa lata więzienia. W jedenastoosobowej celi siedziały ze złodziejkami, włamywaczkami i luksusowymi prostytutkami z hotelu Grand. Z Eugenią Pol sąsiadowały na tej samej, piętrowej pryczy. Dwudziestosześcioletnia dziennikarka i więźniarka polityczna spała na górze, a czterdziestoośmioletnia volksdeutschka i wachmanka na dole.

– Słowem nie wspomniała o przeszłości. Powiedziała, że aresztowano ją w związku z nadużyciami finansowymi w żłobku, ale jak wszystkie inne kryminalne twierdziła, że jest niewinna – mówi Elżbieta Królikowska-Avis.

– Wysoka, szczupła, o ogorzałej, apoplektycznej cerze i z fryzurą z lat czterdziestych. Stanowczy, męski charakter, żadnych subtelności – opisuje wachmankę. – Zdystansowana. O silnym instynkcie samozachowawczym, kontrolująca słowa, starająca się o dobre relacje z innymi więźniarkami. „Trzeba to wszystko przetrwać”, powtarzała. „Szczególnie że jestem niewinna”. […]. W tym areszcie Królikowska-Avis prenumerowała między innymi „Dziennik Łódzki”, gdzie przeczytała informację o procesie Eugenii Pol, volksdeutschki z obozu na Przemysłowej, której zarzuca się zakatowanie jedenaściorga polskich dzieci.

– Byłam w szoku. Pokazałam jej gazetę. „Pani Gieniu, co to jest?” Zaczęła płakać. Zatem wiedziałam, że to prawda. Zabębniłam w metalowe drzwi. Przyszła oddziałowa. „Pani oddziałowa, albo ona wychodzi z celi, albo ja”, powiedziałam. „Pol, pakujcie się!”, zdecydowała. Zbrodniarka spakowała swoje rzeczy w koc i wyszła. Przez kilka miesięcy nie wychodziła na spacerniak, bała się, że ją więźniarki pobiją. Nie ukrywałam bowiem informacji z „Dziennika Łódzkiego”.

***

Genowefa Pohl vel Eugenia Pol w ostatnim słowie swojego procesu:

– Czuję się niewinna. Stoję przed Wysokim Sądem nie jako człowiek, ale jako męczennik. Nie jestem zbrodniarzem, nikogo nie zabiłam, mam czyste serce.

***

Drugiego kwietnia 1974 roku Sąd Wojewódzki w Łodzi skazał Genowefę Pohl vel Eugenię Pol w procesie poszlakowym na dwadzieścia pięć lat więzienia. Wielokrotnie zmieniano materiał dowodowy, świadkowie – zeznania. Przyznała się do eksterminacji dzieci polskich („jako członek niemieckiej załogi obozu”), ale nie do przypisywanych jej morderstw. W 1989 roku złagodzono jej wyrok, odzyskała wolność. Zamieszkała w łódzkiej dzielnicy Dąbrowa. Zmarła w 2003 roku.

Fragmenty rozdziału II autorstwa Bartosza Torańskiego „To nie ja” z książki Jolanty Sowińskiej-Gogacz i Bartosza Torańskiego pt. „Mały Oświęcim”, znajdują się na s. 6 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 76/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Fragmenty rozdziału II autorstwa Bartosza Torańskiego „To nie ja” z książki Jolanty Sowińskiej-Gogacz i Bartosza Torańskiego pt. „Mały Oświęcim” na s. 6 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 76/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Obóz koncentracyjny dla dzieci w Łodzi /Jolanta Hajdasz, Jolanta Sowińska-Gogacz, „Wielkopolski Kurier WNET” 76/2020

Dzieci nie wiedzą, czym i po co jest wojna. Nie mają wiedzy i umiejętności, by poradzić sobie z obozowym życiem, z chorobami, głodem, mrozem, z fizyczną przemocą, jakiej doznawały tam na każdym kroku.

Mały Oświęcim – niemiecki obóz dla polskich dzieci

Z bolesnymi emocjami poradzić sobie nie sposób – za każdym razem, gdy myślę, że już zdobyłam na nie odporność, wraca silne, łzawe szarpnięcie. Wyobraźnia nasuwa obrazy tych dzieci, tego płaczu, brudu, krzyku – mówi Jolanta Sowińska-Gogacz, współautorka książki Mały Oświęcim, o obozie koncentracyjnym dla dzieci w Łodzi w rozmowie z Jolantą Hajdasz.

Kiedy i w jakich okolicznościach zajęłaś się tematem obozu koncentracyjnego dla dzieci, położonego na terenie getta w Łodzi ?

Temat obozu przyszedł do mnie w sierpniu roku 2012 wraz z pracą dziennikarską dla portalu Reymont.pl, gdy pisałam o projekcie plastycznym pod nazwą „Dzieci Bałut – murale pamięci”. Dowiedziałam się wówczas, że jednym z planowanych na ścianach łódzkich kamienic portretów jest chłopczyk z obozu dla polskich dzieci. Byłam zdumiona, że takie miejsce znajdowało się podczas wojny w moim mieście; a ani ja, ani moi znajomi o nim nie wiedzą. Nie miałam planu i czułam bezradność, ale było we mnie już wtedy silne przekonanie, że tematem należy się zająć.

Lager zwany obozem na Przemysłowej to kuriozum – przez ponad dwa lata wojny Niemcy zwozili tam i wyniszczali polskie dzieci, głodząc je, poniżając, tworząc im warunki nie do przeżycia, zmuszając do pracy ponad ich wątłe, małoletnie siły.

Dlaczego tak bardzo zainteresował Cię ten temat?

Dzieci – to był czynnik najmocniejszy. Ich brak orientacji w terenie „dorosłych” idei i czynów, brak wyrachowania. One nie wiedzą, czym i po co jest wojna, dlaczego ktoś odrywa je od matczynej spódnicy i zabiera z rodzinnego domu. Nie mają wiedzy i umiejętności, by poradzić sobie z obozowym życiem, z chorobami, głodem, mrozem zaglądającym pod stary, cienki koc, z fizyczną przemocą, jakiej doznawały tam przecież na każdym kroku. Dzieci – ból, płacz i bezmiar niemocy względem niemoralnej, bezwzględnej siły. Jak sprawić, by świat się zaczął i nie przestał za te dzieci modlić? Zaczęłam o tym czytać, pisać, szukać Ocalałych, robić dokumentację…

Czym był obóz na Przemysłowej?

Stworzony decyzją Reichsführera SS Heinricha Himmlera na terenie łódzkiego getta obóz dla polskich dzieci – Polen Jugendverwahrlager der Sicherheitspolizei in Litzmannstadt – jest jedną z najkrwawszych, najboleśniejszych ran, jakie II wojna światowa zadała narodowi polskiemu. Był miejscem odbywania kary za pochodzenie z polskiego domu, za pomoc Żydom, działalność antyhitlerowską rodziców, za ich odmowę podpisania volkslisty, nielegalny przemyt żywności, wynikające z głodu drobne kradzieże jedzenia, żebractwo, włóczęgostwo, za bycie sierotą, któremu hitlerowska napaść odebrała dom i środki do życia.

I to wszystko dotyczyło dzieci. Samo zestawienie tych słów „obóz koncentracyjny dla dzieci” budzi grozę.

Tak, to było miejsce niezwykle groźne. Umieszczony w nazwie człon „Verwahr” miał zmylić historyczne tropy, sugeruje bowiem prewencyjność obozu, a zatem miejsce przeznaczone dla młodzieży z problemami.

Fakty z biogramów tych dzieci przeczą jednak temu, jakoby były one w konflikcie z prawem czy zasadami moralności, a jeśli nawet uczyniły coś niegodnego, wynikało to z nieludzkich warunków wprowadzonych przez okrutny, nazistowski system.

Pamiętajmy, że w stosunku do dzieci stosowano wszelkie formy ludobójstwa. Pozbawiono je opieki rodziców i prawa do nauki, wyjęto spod wszelkiej ochrony. Malców cennych rasowo, w liczbie podobno nawet 300 tysięcy, wywieziono do Rzeszy – do dziś nie wiedzą, że są Polakami.

Gdzie dokładnie mieścił się łódzki obóz?

Na miejsce obozu wyznaczono fragment Litzmannstadt Getto, teren w obrębie ulic Brackiej, Plater, Górniczej oraz muru żydowskiego cmentarza. W taki sposób, osadzając polskie dzieci w podwójnym potrzasku – szczelne, strzeżone przez Niemców bez przerwy mury getta i bezszczelinowy, wysoki parkan obozu – pozbawiono je wszelkich szans na ucieczkę i odseparowano od reszty świata.

Zatytułowałaś swoją książkę „Mały Oświęcim”. Dlaczego? Tej nazwy używają też historycy, prawda?

Tak. Tytuł książki nie jest wymyślony współcześnie, ponieważ małym Oświęcimiem miejsce to nazywane było już w latach 70. Lager na Przemysłowej był kompilacją trzech zadań, trzech form unicestwienia. Po pierwsze był to obóz koncentracyjny, ponieważ skupiał dzieci i ubezwłasnowolniał je na wyznaczonym terenie. Po wtóre, był to obóz pracy. Wedle zamysłu władz hitlerowskich Niemiec, zanim dziecku odebrano zdrowie lub życie, miało ono wykonywać określone prace „na chwałę Rzeszy”. Plan lagru został opracowany tak, by oprócz drewnianych baraków mieszkalnych, wybudowanych przez brygadę cieśli z getta i rękami samych dzieci, stanęły tam warsztaty – szewski, rymarski, stolarski, krawiecki, iglarnia i inne. Dzieci pracowały też w pralni, kuchni, ogrodzie, obsługiwały potwornie ciężki walec równający teren (wszędzie było błoto lub żwir), a najmłodsi lepili doniczki i produkowali sztuczne kwiaty.

Ponieważ wymiar narzuconych zadań (od rana do wieczora) i stopień trudności były ponad dziecięce siły, a strach przed karą za „niewyrobienie normy” paraliżował wydajność małych dłoni, w wyniku tych prac najmłodsi Polacy często umierali z wyczerpania. Po trzecie – obóz w Łodzi był więc obozem śmierci.

W wyniku tortur, głodu, skrajnie złych warunków bytowych, wyczerpania ciężką pracą, tyfusu, gruźlicy i innych nieleczonych chorób, z zimna i tęsknoty za rodziną zginęło w nim kilka tysięcy najmłodszych polskich istnień.

Jakie były Twoje kontakty z Ocalonymi, które ze spotkań było najważniejsze czy po prostu najistotniejsze z punktu widzenia autora książki?

Wielką krzywdą dla dzieci okazała się wspomniana nazwa obozu, której jeden z członów insynuuje prewencyjny, wychowawczy charakter tego miejsca. W obozie łódzkim więzione były dzieci z różnych zakątków Polski i różnych domów czy sierocińców, ale w żadnym razie nie można powiedzieć, że było to chuligaństwo do socjalizacji. Wszystkie spotkania udowodniły mi, że obozem na Przemysłowej karane były często dzieci z rodzin bardzo zacnych, nierzadko dzieci działaczy podziemia niepodległościowego, dzieci o inteligenckim rodowodzie. Dziś to szlachetni i serdeczni ludzie, a w ich domach podejmowana jestem życzliwie i gościnnie. Gdy odchodzą do Boga, ich dzieci, synowe czy wnuki powiadamiają mnie o tym jak bliską rodzinę.

Każde z tych dzieci to oczywiście osobna, trudna opowieść. Ale jeśli mam wskazać spotkanie najważniejsze, byłby to Leon Banasik. Trafił do obozu, mając dziewięć lat i przeżył tam takie rzeczy, że do dziś boi się o tym mówić, na pytania reaguje płaczem, jak mały chłopiec. Jego żona powiedziała mi, że odkąd są małżeństwem, czyli 62 lata, Leon nie przespał spokojnie ani jednej nocy – budzi się, krzyczy, szlocha. Trauma nie do ukojenia.

Pierwszy transport dzieci przybył na to miejsce 11 grudnia 1942 roku.

11 grudnia to data oficjalna, ale dzieci były tam już nieco wcześniej. Przywożone były ciężarówkami z całej Polski, a ostatnią prostą, która prowadziła je do tego ziemskiego piekła, była ulica Przemysłowa, jaka na skrzyżowaniu z Bracką wchodzi w przestrzeń obozu – stąd nieco myląca nazwa obozu. To właśnie w krzyżu tych dwóch ulic stała brama – granica swobody, zdrowia i życia. Po odliczeniu na placu przed budynkiem komendantury (tzw. Verwaltung, Przemysłowa 34), dzieci poddawane były procedurze jak w Auschwitz.

Odbierano im wszystkie osobiste rzeczy, imiona i nazwiska wymieniano na numery, przydzielano jednakowe, szare, drelichowe uniformy, trepy, żeliwne kubki i łyżki, robiono fotografie en face i z profilu, brano odciski palców, golono głowy na „glace”, także dziewczynkom.

Jak wyglądało życie codzienne w tym obozie?

Na co dzień przebywało w obozie średnio tysiąc dzieci w wieku od niemowlęctwa do 16 roku życia, choć wedle statusu lagru dolna cezura miała być wyższa (najpierw 8, potem 6 lat). Więźniowie budzeni byli o 6.00, musieli się szybko ubrać, umyć pod hydrantem (nigdy nie było tam mydła i ciepłej wody), uformować szyk i stanąć do apelu. Każda „sztuba” miała dyżurnego odpowiedzialnego za stan baraku. Cały dzień trwała praca, wieczorem wielkie zmęczenie i sen, przerywany często nocnymi apelami lub biciem przez pijanych esesmanów. Na śniadania i kolacje otrzymywali po kawałku chleba najgorszego sortu i kawę zbożową, na obiad zupę gotowaną na nierzadko zgniłych jarzynach – stąd epidemie tyfusu.

Nie dawano im nabiału ani mięsa, poza robactwem pływającym w jedzeniu. Zdarzała się margaryna na kanapkach i marmolada. Do syta dzieci najadły się tylko podczas kontroli Czerwonego Krzyża.

Do obozu na Przemysłowej trafiło wiele dzieci z Wielkopolski. Co o nich wiemy?

We wrześniu 1943 r. osadzono dzieci tzw. terrorystów z masowego aresztowania w Poznaniu i Mosinie. Ich ojców zamordowano w Forcie VII w Poznaniu, a matki wywieziono do obozów dla dorosłych. Były to głównie rodziny „witaszkowców” (grupa dra Franciszka Witaszka). Równie dużo było dzieci ze Śląska, a także z Mazowsza, Pomorza i samej Łodzi.

Komendantem obozu był szef policji kryminalnej w Łodzi, SS-Sturmbannführer Karl Ehrlich. Załogę stanowili esesmani i volksdeutsche, sadyści zdolni do krzywdzenia najsłabszych. Dwoje najokrutniejszych – Sydonię Bayer i Edwarda Augusta – po wojnie skazano na śmierć i powieszono. Częste kary – pobicia, kopanie, spuszczania głową w dół do beczki ze zużytym smarem, „leczenie” ran lizolem, polewanie zimną wodą na śniegu – prowadziły do zakażeń, kalectwa i śmierci. Próbujących uciec mordowano, strzelając, a nawet jeśli któreś wydostało się poza mury, policja żydowska natychmiast oddawała je z powrotem w niemieckie ręce.

Opisy brutalnych pobić i procesów umierania dzieci z łódzkiego obozu przekraczają leksykalne ramy. Paniczny lęk, ból, głód i tęsknota – to bezustanna codzienność obozu. Gdyby nie naoczni świadkowie i ich zbieżne słowa, nikt by w to nie uwierzył.

Źródła historyczne mówią, iż w dniu wyzwolenia obozu w styczniu 1945 r. znaleziono w nim prawie 900 dzieci.

Tak, a niemal wszystkie były na skraju śmierci, chore, pobite, poodmrażane. Do lat 70. przeżyło około 300 więźniów. Wszyscy z trwałymi uszczerbkami zdrowia, co uniemożliwiło im edukację i normalne życie.

Jak w PRL-u upamiętniono tę okrutną dziecięcą tragedię?

Po wojnie obóz „zniknął” z powierzchni ziemi. Wiem od świadków, że jeszcze w latach 50. stały tam resztki baraków, ale później na historycznym obszarze obozu wzniesiono ładne, spokojne osiedle. Z tajemniczych do dziś powodów postanowiono, że „to obóz, którego nie było”. Jedynymi reliktami tamtych czasów pozostało pięć murowanych domów. Nie ma żadnych śladów ani oznaczeń, co bardzo zadziwia i boli Ocalałych. Na budynku Verwaltung miasto zawiesiło małą, kamienną tabliczkę z trzema błędami. W nielicznych publikacjach i opisach znaleźć można nieścisłości. Coś drgnęło w latach 70. W 1970 r. ukończono zdjęcia do filmu Zbigniewa Chmielewskiego „Twarz anioła” (na podstawie przeżyć więźnia Tadeusza Raźniewskiego), a w maju 1971 r. na końcu ulicy Brackiej, poza historycznym obszarem obozu, powstał piękny pomnik poświęcony ofiarom „z Przemysłowej”, zwany Pękniętym Sercem Matki. Wówczas także pozwolono na powstanie i druk doskonałej monografii autorstwa Józefa Witkowskiego pt. „Hitlerowski obóz koncentracyjny dla małoletnich w Łodzi” (Ossolineum 1975). Publikacja ta to „biały kruk”; wydano tylko 2700 egzemplarzy i nie ma wznowień. Później amnezja wróciła.

Tak naprawdę na szeroką skalę w czasach nam współczesnych Polska dowiedziała się o tym obozie wtedy, gdy abp Marek Jędraszewski poświęcił w katedrze tablicę upamiętniającą ofiary obozu oraz zorganizował marsz pamięci w 2013 roku. Czy pamiętasz, jak doszło do tego pierwszego marszu?

Ksiądz profesor Marek Jędraszewski był w latach 2012–2017 metropolitą łódzkim, a jednym z najciekawszych jego pomysłów na poznanie łodzian i przywołanie ich do Kościoła był cykl wydarzeń pod nazwą „Dialogi w katedrze”. Dialogi odbywały się raz w miesiącu i każde ze spotkań z arcybiskupem poświęcone było innemu tematowi. Ludzie przesyłali pasterzowi mailowo swe pytania i rozterki, a on przygotowywał odpowiedzi. Impreza gromadziła tłumy.

Po drugich „Dialogach”, które dedykowane były zderzeniu wiary z cierpieniem, w czasie „wolnych głosów” odważyłam się podejść do mikrofonu, powiedzieć kilka zdań o obozie na Przemysłowej i poprosić arcybiskupa o jakiś rodzaj upamiętnienia. To był luty 2013 r., w sierpniu ksiądz profesor zaprosił mnie na długą rozmowę w cztery oczy, a 7 listopada w archikatedrze odsłonięta została tablica dedykowana dzieciom z obozu.

Po mszy świętej celebrowanej przez abpa Marka tysiące łodzian przeszło w marszu pamięci z katedry na teren obozu i pod pomnik Pękniętego Serca. Niezapomniane przeżycie. Marsze stały się tradycją, ale ich ranga z roku na rok niestety maleje.

Bestialstwo tego obozu poraża. Ile relacji o tym usłyszałaś, ile nagrałaś, co chcesz zrobić z tymi unikatowymi materiałami? Jak dajesz sobie radę z emocjami, które na pewno towarzyszą zbieraniu i opracowywaniu tego materiału?

Z bolesnymi emocjami poradzić sobie nie sposób – za każdym razem, gdy myślę, że już zdobyłam na nie odporność, w chwilę po takiej bohaterskiej myśli wraca jednak silne, łzawe szarpnięcie. Wyobraźnia nasuwa obrazy tych dzieci, tego płaczu, brudu, krzyku, osamotnienia, tęsknoty, zadawanych im ran, tej straszliwej bezradności wobec kolosalnej, bezsumiennej przewagi.

Gdy zaczynałam tę pracę, moje własne dzieci były w wieku tamtych. Mroczne skojarzenie nasuwało się samo, odbierało spokój myśli i snów.

Tworzenie archiwum biegło trzema torami – w manuskrypcie, fotografii i w zapisie video. Udało mi się dotrzeć do ponad dwadzieściorga Ocalałych i utrwalić ich zwierzenia. Wiele z tych treści znalazło się na stronach Małego Oświęcimia. Z kilkorgiem z nich jeszcze nigdy lub od pięciu dekad nikt o obozie nie rozmawiał. Z materiałów video można by zmontować film dokumentalny lub stworzyć multimedialny projekt dla jakiejś instytucji, która chciałaby poświęcić dziejom obozu część swego areału. Książka jest obszernym, spójnym i niezniszczalnym desygnatem ośmiu lat pracy. Obóz na Przemysłowej wraca do społecznej świadomości i na historyczne mapy.

Gratulujemy książki i cieszymy się nią razem z Wami, jej autorami. Dzięki tej publikacji znika kolejna biała plama w naszej historii.

Dziękuję i zapraszam do lektury. Znając przeszłość, łatwiej jest zrozumieć teraźniejszość i przygotować się na przyszłość.

Wywiad Jolanty Hajdasz z Jolantą Sowińską-Gogacz, pt. „Mały Oświęcim – niemiecki obóz dla polskich dzieci”, znajduje się na s. 7 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 76/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Wywiad Jolanty Hajdasz z Jolantą Sowińską-Gogacz, pt. „Mały Oświęcim – niemiecki obóz dla polskich dzieci”,” na s. 7 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 76/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Hitler i Stalin zrobili swoje. Przyczyny zbrodni katyńskiej – cz. 7, ostatnia/ Wojciech Pokora, „Kurier WNET” nr 76/2020

Podczas formowania armii brakowało jeńców z Kozielska, Ostaszkowa i Starobielska. Tajemnica po części się wyjaśniła, gdy 13 kwietnia 1934 r. Niemcy ogłosili odkrycie masowych grobów polskich oficerów.

Przyczyny zbrodni katyńskiej (VII – ostatni)

Hitler i Stalin zrobili swoje

Wojciech Pokora

„Niepodobna przypuścić, by państwo tej potęgi i o takich tradycjach jak Rosja zniosło w łonie własnego imperium uprzywilejowaną grupę narodową, niejednorodną z Rosją. Historia wykazuje, że tego rodzaju kombinacje, choćby chronione najbardziej uroczystymi umowami i oświadczeniami, nie mogą być trwałe. W tym szczególnym wypadku koniec musiałby być tragiczny. O wchłonięciu polskości przez Rosję niepodobna myśleć. Ostatnich sto lat historii europejskiej dowiodło tego niezbicie. Pozostaje wytracenie do szczętu, drogą krwi i żelaza; i oto ostatni akt polskiego dramatu rozegrałby się wówczas przed oczyma Europy, zbyt zmęczonej aby mu zapobiec – przy poklasku Niemiec.

Niesłusznym byłoby również twierdzenie, że zniknięcie Polski przyda sił słowiańskiej ekspansji. Sił by to nie przydało, natomiast zniknęłaby w ten sposób skuteczna zapora przeciw niespodziankom, jakie przyszłość może nieść w swym zanadrzu dla mocarstw Zachodu”.

Słowa te, niestety niezwykle prorocze, napisał w 1916 r. Józef Conrad Korzeniowski w Uwagach o sprawie polskiej. Korzeniowski naturalnie pisał je w zupełnie innych warunkach, Rosja nie była jeszcze sowiecka, Niemcy były cesarstwem, a Polska dopiero miała się odrodzić. W poprzednich artykułach cyklu starałem się szczegółowo opisać wydarzenia i koncepcje polityczne, które wdrażane były przez II Rzeczpospolitą w polityce wschodniej od momentu, gdy wywalczyła swoją niepodległość, do dnia jej ponownego upadku, czyli tytułowego Katynia, będącego symbolem końca pewnej epoki. To właśnie w cieniu Katynia snułem rozważania, mające pomóc zrozumieć, dlaczego po 20 latach wolności Polska znów znalazła się pod rozbiorami sąsiadujących z nią krajów.

Kulisy zbrodni

Polska odrodziła się w nowym ładzie europejskim. Po zakończeniu I wojny światowej mapa polityczna Europy nie wyglądała tak samo, jak przed jej rozpoczęciem. Rozpadły się wielkie mocarstwa, kierujące dotychczas światową polityką, w ich miejsce pojawiły się nowe, z których część od początku aspirowała do roli nowych hegemonów, a inne próbowały znaleźć swoje miejsce w odrodzonym świecie. Były także narody, które liczyły na swoją państwowość w wyniku tych zawirowań, a które się jej nie doczekały. Polska, ze względu na swoje położenie, od początku swojej niepodległości musiała mierzyć się z konsekwencjami tych wszystkich wydarzeń.

Od chwili odzyskania państwowości towarzyszył jej na wschodzie rak, który wyrósł na chorym już ciele carskiej Rosji, a który, jak się szybko okazało, był nowotworem złośliwym, chcącym atakować wszystkie przylegające do zakażenia tkanki. Dlatego w 1920 r. należało przeprowadzić operację, która by rozwój tej choroby powstrzymała. Każdy chirurg wie, że takie chore tkanki wycina się z marginesem. My ten margines zostawiliśmy i przez kolejne lata zmagaliśmy się z odradzającą się chorobą. Tą chorobą jest komunizm.

Równocześnie przyszło nam zmierzyć się z jeszcze innym wyzwaniem. W okresie budzenia się nowych narodów nie każdy miał to szczęście, żeby wywalczyć swoją niezależną państwowość. Jednym z nich, wspieranym przez Józefa Piłsudskiego, był naród ukraiński. W poprzednich artykułach dosyć szeroko opisane były kulisy wspólnej walki o zachowanie dopiero co narodzonej państwowości polskiej i o powołanie do życia Ukraińskiej Republiki Ludowej. Niestety zadanie wykonane zostało połowicznie. Polska zwyciężyła prących na zachód bolszewików, jednak nie było międzynarodowej woli do tego, by wygospodarować dla Ukrainy przestrzeń na własne, niepodległe państwo. Zadowolono się powołaniem parapaństwa w postaci Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, która także odegrała pewną rolę w krótkim okresie międzywojennej niezależności Polski.

Rozważania zakończyliśmy w przededniu wybuchu II wojny światowej. Za naszą wschodnią granicą trwała kolektywizacja rolnictwa, Wielki Głód i Wielki Terror zdążyły już pochłonąć miliony ofiar, także narodowości polskiej. Tymczasem w Polsce zdaje się, że sytuacja ta była niezauważona. Są tego różne przyczyny. Jedną z nich był sparaliżowany polski wywiad, który na kierunku wschodnim całkowicie nie spełniał już swojej roli. Drugą była agresywna sowiecka propaganda. Komunizujący chłopi na zachodzie Ukrainy i Białorusi nie wiedzieli w większości, co działo się tuż za granicą. Żyli mitami, które przyniosły plon obfity w pierwszych godzinach wojny. Dla nich komunizm miał obliczę anarchii lat 1917–1921, co wyrażały hasła, by przeganiać polskich panów i przejmować ich ziemię na własność. Komunizm wyobrażano sobie jako wyzwolenie. W takim przekonaniu utwierdzała ich wszechobecna bolszewicka propaganda.

W chwili, gdy na sowieckiej Ukrainie trwała kolektywizacja i odbierano chłopom ziemię, wprowadzając „nowoczesną” pańszczyznę, w Polsce komuniści agitowali za tym, by rozdawać chłopom ziemię bez odszkodowania dla właścicieli. Gdy mordowano komunistów za tzw. odchylenie nacjonalistyczne, na terenach II RP wmawiano członkom partii, że projekt zwany ZSRR jest projektem federacyjnym, w którym każdy zrzeszony naród ma równe prawa.

Ocieplenie na linii Moskwa – Warszawa

Do elementów wpływających na bagatelizowanie sytuacji międzynarodowej należały zawierane przez Polskę sojusze i umowy międzynarodowe. Jednym z nich był pakt o nieagresji, podpisany w 1932 r. między Polską a ZSRR, potwierdzany następnie w roku 1938 i w czerwcu 1939 r. (przez nowo mianowanego ambasadora ZSRR w Polsce Nikołaja Szaronowa). Ten pakt dawał Polsce pozory bezpieczeństwa, a o podtrzymywanie tych pozorów dbał doskonale Józef Stalin. Dochodziło do okresowych ociepleń wzajemnych relacji, które przekładały się na konkretne działania, takie jak np. poparcie polskiego stanowiska w sprawie „Korytarza Pomorskiego” czy wystąpienie Polski i Związku Sowieckiego przeciwko tzw. paktowi czterech, który został potępiony jako próba powrotu do XIX-wiecznej koncepcji koncertu mocarstw. Dochodziło także do ochładzania relacji, szczególnie w okresie, gdy Stalin miał pewność, że ze strony Polski nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo. Dlatego dało się ten chłód odczuć w latach 1936–38, m.in. przy kryzysie polsko-litewskimi czy podczas zajęcia przez Polskę Zaolzia.

Polityka Związku Sowieckiego była w latach 30. polityką aktywnego wyczekiwania. Stalin do końca ważył, który sojusz i kierunek działań będzie dla niego politycznie najwłaściwszy. Gdy dzisiaj rozważane są, szczególnie w publicystyce, przyczyny upadku II RP, niektórzy wskazują na niewywiązanie się naszych sojuszników ze zobowiązań. Zazwyczaj przy tej okazji wskazuje się na Francję i Wielką Brytanię, które miały zareagować w chwili napaści na Polskę.

Bardzo rzadko wspomina się, że ZSRR też był naszym sojusznikiem, który nie tylko nie wywiązał się ze zobowiązań, ale z premedytacją je złamał. A zrobił to w chwili, gdy podpisano tajny protokół do paktu Ribbentrop-Mołotow, podpisanego 23 sierpnia 1939 r. w Moskwie. W tym protokole zawarty został zapis o czwartym rozbiorze Polski. I podpisał go nasz formalny sojusznik.

Zanim jednak do tego doszło, Stalin obserwował dokładnie sytuację w Europie i to działania krajów Zachodu pchnęły go w objęcia Hitlera. Paradoksalnie obaj byli sobie potrzebni do realizacji swoich zbrodniczych koncepcji i nie można dziś oddzielać jednego od drugiego, szukając powodów wybuchu II wojny światowej. Naturalnie takie stawianie sprawy nie podoba się współczesnym władzom Rosji, które starają się bagatelizować odpowiedzialność Stalina za II wojnę, eksponując w swojej polityce historycznej jedynie moment tzw. wyzwolenia narodów z faszyzmu. Jednak przyglądając się wydarzeniom z miesięcy poprzedzających agresję Niemiec i ZSRR na Polskę, łatwo zauważyć, że w pojedynkę żaden z tych krajów nie odważyłby się rozpętać światowego konfliktu. Jaka była sekwencja zdarzeń?

Stalin zdecydował o wojnie

Zanim doszło do podpisania paktu Ribbentrop-Mołotow, który przypieczętował los Polski, w marcu 1936 r. Niemcy zajęły Nadrenię. Był to moment, gdy Stalin zdecydował o kierunku swojej polityki, dążąc do zacieśnienia współpracy z Hitlerem. Jednak nic nie było jeszcze przesądzone. Stalin wyraźnie potępiał przecież politykę appeasementu wobec Hitlera, nie godząc się na ustępstwa wobec niego. Szybko jednak wyczuł słabość zachodnich mocarstw, w czym utwierdził go układ w Monachium, który naturalnie potępił. Jednak widział, że kraje Zachodu nigdy nie wystąpią w obronie interesów innych państw, a już na pewno w takim układzie sił w Europie nie będą się liczyć z opinią Związku Sowieckiego. A Stalin jednak przywykł, że z jego opinią liczyć się raczej należy. Wiedział też, co należy zrobić, by liczono się z nim w świecie, tak jak liczono się w ZSRR. Mechanizm terroru znał doskonale. I wdrożył go w plan w wymiarze międzynarodowym. Na początek zaczął sondować, na ile politykę appeasementu da się rozciągnąć z Hitlera także na niego. W październiku 1938 r. zastępca I Komisarza ZSRR Wiaczesława Mołotowa, Władimir Potiomkin, w rozmowie z ambasadorem Francji, Robertem Coulondre’em stwierdził, że nie widzi dla ZSRR innego wyjścia, aniżeli czwarty rozbiór Polski. Bez reakcji. Równocześnie potwierdzono pakt o nieagresji z Polską (listopad 1938 r.) i zaczęto rozszerzać kontakty gospodarcze. Jednak los Polski był przypieczętowany

Zachód nie kwapił się, by wystąpić z inicjatywą zagospodarowania Stalina i odciągnięcia go od zbliżenia z Hitlerem. Stalin to widział i zadecydował: idziemy z Niemcami.

W sierpniu 1939 r., podczas posiedzenia Politbiura KC WKP(b), wygłosił przemówienie, w którym przesądził o dalszym losie Europy. Mówił o wojnie, której wybuch zależał już tylko od niego:

Sprawa wojny czy pokoju weszła w stadium krytyczne. Jej rozwiązanie zależy wyłącznie od nas. Jeśli zawrzemy traktat z Anglią i Francją, Niemcy będą zmuszone odstąpić od planów agresji i ustąpić wobec stanowiska Polski. Będą też szukać ułożenia stosunków z mocarstwami zachodnimi. W ten sposób będziemy mogli uniknąć wybuchu wojny, lecz dalszy rozwój wydarzeń poszedłby wówczas w niewygodnym dla nas kierunku. Natomiast jeśli przyjmiemy niemiecką propozycję zawarcia z nimi paktu o nieagresji, to umożliwi Niemcom atak na Polskę i tym samym interwencja Anglii i Francji stanie się faktem dokonanym. Gdy to nastąpi, będziemy mieli szansę pozostania na uboczu wojny. Będziemy mogli z pożytkiem dla nas czekać na odpowiedni dla nas moment dołączenia do konfliktu lub osiągnięcia celu w inny sposób. Wybór jest więc dla nas jasny: powinniśmy przyjąć propozycję niemiecką, a misję wojskową francuską i angielską odesłać grzecznie do domu.

Czy w obliczu tej wypowiedzi można uznać, że Związek Sowiecki 17 września 1939 r. przekroczył granice II Rzeczypospolitej w celu ochrony ludności narodowości ukraińskiej i białoruskiej? Czy można wierzyć współczesnej propagandzie Putina, że Związek Radziecki nigdy nie był w sojuszu z Hitlerem, a naród radziecki zawsze walczył z faszyzmem? Można, ale jest się wówczas takim samym kłamcą, jak Władimir Putin.

W nocy z 16 na 17 września plan Józefa Stalina wszedł w życie. Wspominany już Władimir Potiomkin o godz. 3.00 przekazał ambasadorowi Polski w Moskwie, Wacławowi Grzybowskiemu, notę dyplomatyczną o treści:

Wojna polsko-niemiecka ujawniła wewnętrzne bankructwo państwa polskiego. W ciągu dziesięciu dni operacji wojennych Polska utraciła wszystkie swoje regiony przemysłowe i ośrodki kulturalne. Warszawa przestała istnieć jako stolica Polski. Rząd polski rozpadł się i nie przejawia żadnych oznak życia. Oznacza to, iż państwo polskie i jego rząd faktycznie przestały istnieć. Wskutek tego traktaty zawarte między ZSRR a Polską utraciły swą moc. Pozostawiona sobie samej i pozbawiona kierownictwa, Polska stała się wygodnym polem działania dla wszelkich poczynań i prób zaskoczenia, mogących zagrozić ZSRR. Dlatego też rząd sowiecki, który zachowywał dotąd neutralność, nie może pozostać dłużej neutralnym w obliczu tych faktów.

Rząd sowiecki nie może również pozostać obojętnym w chwili, gdy bracia tej samej krwi, Ukraińcy i Białorusini, zamieszkujący na terytorium Polski i pozostawieni swemu losowi, znajdują się bez żadnej obrony.

Biorąc pod uwagę tę sytuację, rząd sowiecki wydał rozkazy naczelnemu dowództwu Armii Czerwonej, aby jej oddziały przekroczyły granicę i wzięły pod obronę życie i mienie ludności zachodniej Ukrainy i zachodniej Białorusi.

Rząd sowiecki zamierza jednocześnie podjąć wszelkie wysiłki, aby uwolnić lud polski od nieszczęsnej wojny, w którą wpędzili go nierozsądni przywódcy, i dać mu możliwość egzystencji w warunkach pokojowych.

Podpisano: komisarz ludowy spraw zagranicznych WIACZESŁAW MOŁOTOW.

Ambasador Grzybowski odpowiedział, że żaden z argumentów użytych dla usprawiedliwienia uczynienia z układów polsko-sowieckich świstków papieru nie wytrzymuje krytyki:

„Według moich wiadomości głowa państwa i rząd przebywają na terytorium polskim (…). Suwerenność państwa istnieje, dopóki żołnierze armii regularnej biją się (…). To, co nota mówi o sytuacji mniejszości, jest nonsensem. Wszystkie mniejszości (…) dowodzą czynami swej całkowitej solidarności z Polską w walce z germanizmem. W czasie pierwszej wojny światowej terytoria Serbii i Belgii były okupowane, ale nikomu nie przyszło na myśl uważać z tego powodu zobowiązań wobec nich za nieważne. Napoleon wszedł do Moskwy, ale dopóki istniały armie Kutuzowa, uważano, że Rosja również istnieje (…)”.

Potiomkin szybko odegrał się na Grzybowskim. Rankiem 17 września oświadczył mu, że w związku z tym, że nie istnieje już rząd polski, nie istnieją także polscy dyplomaci. I okradł go, i majątek skarbu państwa, uzasadniając to tym, że nie przysługuje mu już tytuł dyplomaty, a co za tym idzie, majątek ambasad i konsulatów staje się własnością ZSRR. Cudem udało się przy tym ocalić życie dyplomatów. Pomógł w tym, paradoksalnie, ambasador III Rzeszy– hrabia von der Schulenburg, który był dziekanem korpusu dyplomatycznego i wystarał się o zgodę na wyjazd do Finlandii polskich dyplomatów. Udało się uciec wszystkim, poza polskim konsulem w Kijowie, Jerzym Matusińskim, którego tuż przed planowanym wyjazdem do Moskwy wezwano do placówki sowieckiego MSZ, skąd nigdy nie wrócił.

Nóż w plecy

W związku z agresją Związku Sowieckiego na Polskę, rząd podjął decyzję o opuszczeniu kraju. Dopiero wówczas. Do 17 września wojna z Niemcami nie była jeszcze przegrana, stała się taka, gdy Polska otrzymała cios w plecy. Obrazem podniesionym już do rangi symbolu jest wspólne odebranie defilady oddziałów niemieckich i sowieckich w Brześciu nad Bugiem przez generała Heinza Guderiana i generała Siemiona Kriwoszeina. Sojusznicy spotkali się i podali sobie dłonie, po czym podzielili się łupem. A dla Sowietów łupem stało się nie tylko mienie, ale i ludzie. 28 września w Moskwie podpisano II pakt Ribbentrop-Mołotow, który uregulował strefy podziału Polski. W wyniku podpisania traktatu część województwa warszawskiego i województwo lubelskie przechodziły w ręce niemieckie, za co Związek Radziecki miał otrzymać Litwę, znajdującą się w strefie wpływów Niemiec.

Stwierdzono także, że: „Obie strony nie będą tolerować na swych terytoriach jakiejkolwiek polskiej propagandy, która dotyczy terytoriów drugiej strony. Będą one tłumić na swych terytoriach wszelkie zaczątki takiej propagandy i informować się wzajemnie w odniesieniu do odpowiednich środków w tym celu”.

Sporna jest do dzisiaj liczba jeńców, którzy dostali się do sowieckiej niewoli. Przyjmuje się, że mogło to być ok 250 tys. żołnierzy, z czego dużą część zwolniono. Jednak do obozów kierowanych przez NKWD trafiło ponad 100 tys. Jeńców podzielono na równe kategorie, w zależności od pochodzenia i miejsca zamieszkania. Oddzielono od nich także oficerów. Część żołnierzy skierowano do budowy dróg, np. drogi Nowogród Wołyński-Lwów, czy umocnień Linii Mołotowa. Dużą część skierowano do prac przymusowych we wschodnich obwodach, np. w kopalniach żelaza i wapienia. Byłych mieszkańców Kresów Wschodnich zwolniono (jeśli nie byli oficerami), uznając, że jako ludność miejscowa należą do mniejszości narodowych, które szybko zagospodaruje system sowiecki. Jeńców pochodzących z terenów zajętych przez III Rzeszę przekazano Niemcom.

Oficerów rozmieszczono w obozach: w Kozielsku – 4594 osoby, w tym czterej generałowie: Bronisław Bohatyrewicz, Henryk Minkiewicz, Mieczysław Smorawiński oraz Jerzy Wołkowicki; w Starobielsku – 3894 osoby, w tym ośmiu generałów: Leon Billewicz, Stanisław Haller, Czesław Jarnuszkiewicz, Aleksander Kowalewski, Kazimierz Orlik-Łukoski, Konstanty Plisowski, Leonard Skierski i Franciszek Sikorski; w Ostaszkowie – 6364 osoby. Jeńców traktowano poprawnie, zgodnie z konwencją genewską. Nie musieli przymusowo pracować, mogli korespondować z rodzinami, posiadali przedmioty osobiste, karmiono ich. Prowadzono przy tym działalność propagandowo-werbunkową, starając się oszacować ich przydatność do ewentualnej walki z Niemcami lub do pracy wywiadowczej. Przesłuchania odbywały się przy herbacie, w przyjaznej atmosferze.

Enkawudziści każdemu zakładali osobne teczki osobowe i szczegółowo określali ich profile. Po czym w marcu 1940 r. przedstawiono listy tych, których nie należy likwidować. W sumie ocalono w ten sposób 395 osób, z czego 47 ze wskazania NKWD, 47 ze wskazania ambasady niemieckiej, 19 ze wskazania ambasady litewskiej, 24 jako Niemców, 91 ze wskazania przez Mierkułowa oraz 167 pozostałych, w tym obozowych współpracowników. Reszta jeńców określona została jako element niebezpieczny i nakazano ich zlikwidować.

5 marca 1940 r. Stalin podpisał dekret zlecający NKWD rozstrzelanie 26 tys. polskich obywateli zgromadzonych w trzech obozach. Egzekucje ruszyły na przełomie marca i kwietnia. Wyroki wykonywano dwojako. W Katyniu odbywało się to po wywiezieniu więźniów z obozów pociągami, następnie ciężarówkami do lasu. Więźniom krępowano ręce za plecami, zmuszano do klęknięcia i każdemu strzelono w potylicę z niemieckich waltherów PP kal. 7,65 mm. Rozstrzelanych zrzucano do dołów, twarzą do ziemi, układając ich warstwami. Tych, którzy dawali oznaki życia, przebijano bagnetami. W Kalininie i Charkowie mordowano w pomieszczeniach zamkniętych, także strzałem w potylicę. Następnie wywożono zwłoki w inne miejsca i chowano w masowych grobach.

Nie wszyscy oficerowie, którzy przeżyli obozy, byli zdrajcami, jak ppłk Berling. Jednak większość typowanych do współpracy opuściła Sowiety z generałem Andersem, na mocy układu Sikorski-Majski i ogłoszonej w sierpniu 1941 r. amnestii. Podczas formowania armii zwrócono natychmiast uwagę na jeden fakt. Wśród grupujących się żołnierzy brakowało jeńców z Kozielska, Ostaszkowa i Starobielska. Tajemnica po części się wyjaśniła, gdy 13 kwietnia 1934 r. Niemcy ogłosili odkrycie masowych grobów polskich oficerów. Na pełną prawdę o Katyniu trzeba było jednak poczekać kilkadziesiąt lat.

Artykuł Wojciecha Pokory pt. „Hitler i Stalin zrobili swoje. Przyczyny zbrodni katyńskiej” cz. VII znajduje się na s. 4 październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Wojciecha Pokory pt. „Hitler i Stalin zrobili swoje. Przyczyny zbrodni katyńskiej” cz. VII na s. 4 październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Park Pamięci Narodowej w Toruniu: Ojciec Dyrektor Tadeusz Rydzyk daje przykład, jak prowadzić politykę historyczną

To, czego potrzebuje każdy naród do normalnego życia i rozwoju, to wartości wysokie. O tych wartościach pielgrzymom odwiedzającym Toruń przypomina Kaplica Pamięci, usytuowana w obrębie świątyni,

Henryk Krzyżanowski

Ład, schludność i harmonia są wartościami cywilizacyjnymi o znacznej mocy duchowej. Do dziś zaświadczają o tym klasztorne ogrody oraz te nieliczne pałacowe parki, których nie zdewastowała reforma rolna. I odwrotnie, nieporządek, niechlujność i chaos są antywartościami ściągającymi nas w dół cywilizacyjnie i psującymi nam duchowość.

Można więc powiedzieć, że sanktuarium w Licheniu oraz rozbudowywane ciągle przez o. Tadeusza Rydzyka sanktuarium toruńskie swym wyglądem cywilizują zarówno pielgrzymów, jak i zwykłych turystów.

Jako miłośnik turystyki samochodowej dodam, że w warstwie czysto materialnej to samo czynią stacje benzynowe dużych sieci, które w ostatniej dekadzie pojawiły się licznie w naszym kraju. Ktoś, kto podróżował samochodem po Polsce krótko po roku 1989, z pewnością zgodzi się, że w ciągu ostatnich trzech dekad uczyniliśmy na tym polu ogromny skok cywilizacyjny.

Wracając jednak do o. Rydzyka – nie trzeba przypominać, że porządek i schludność same w sobie nie wystarczają; w więzieniu czy obozie pracy też panuje Ordnung, czyli porządek, przynajmniej w teorii. To, czego potrzebuje każdy naród do normalnego życia i rozwoju, to wartości stojące wyżej w duchowej hierarchii. O tych wartościach pielgrzymom odwiedzającym Toruń przypomina Kaplica Pamięci, usytuowana w obrębie samej świątyni. Koniecznie powinni ją zobaczyć zwłaszcza ci wszyscy, którzy toruńskie dzieło i jego głównego twórcę traktują z nieufnością, niechęcią czy wręcz wrogością.

Zasadniczym elementem Kaplicy są wyryte na umieszczonych w niej tablicach nazwiska osób, które poniosły śmierć, pomagając Żydom. Ich nagromadzenie w jednym miejscu robi przejmujące wrażenie, a o ich losie można przeczytać na stronie internetowej kaplica-pamieci.pl.

Zbieranie relacji ludzi, których krewni bądź znajomi pomagali Żydom w czasie niemieckiej okupacji, rozpoczęło się w 1998 roku, po ogłoszeniu tej akcji w Radiu Maryja. Liczba relacji, sprawdzanych potem przez historyków, okazała się tak duża, że przekroczyła pojemność Kaplicy. Następnym zatem krokiem, realizowanym obecnie, jest Park Pamięci Narodowej, powstający po drugiej stronie drogi prowadzącej do kampusu. Składają się nań rzędy białych kamiennych kolumn, na których wyryte są nazwiska tych, którzy nieśli pomoc swoim żydowskim braciom. Tych kolumn przybywa, bo dzieło nie jest jeszcze zakończone. Czyż to nie przykład, jak należy prowadzić politykę historyczną?

Nazwiska, nazwiska, nazwiska… I znów ich nagromadzenie robi niezwykłe wrażenie. Za każdym jest przecież żywy kiedyś człowiek, który mówi przechodniowi – „Wiesz, bałem się śmierci jak każdy, ale są mocniejsze uczucia niż strach…”.

Felieton Henryka Krzyżanowskiego pt. „Ojciec Dyrektor i pamięć zbiorowa” znajduje się na s. 2 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 76/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Felieton Henryka Krzyżanowskiego pt. „Ojciec Dyrektor i pamięć zbiorowa”” na s. 2 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 76/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wielkopolskie Stowarzyszenie Upamiętniania Żołnierzy Wyklętych uczciło 75 rocznicę powstania Narodowych Sił Zbrojnych

W uroczystości uczestniczył generał Jan Podhorski, 99-letni weteran wojny obronnej 1939 roku, żołnierz AK, powstaniec warszawski, członek Związku Jaszczurczego i Narodowych Sił Zbrojnych.

Andrzej Karczmarczyk

W 75 rocznicę powstania Narodowych Sił Zbrojnych Wielkopolskie Stowarzyszenie Upamiętniania Żołnierzy Wyklętych podjęło inicjatywę uhonorowania tej rocznicy, zapraszając na Mszę św. do kościoła Najświętszego Zbawiciela w Poznaniu w sobotę 19 września 2020 r.

Mszę poprzedziło odczytanie Apelu Poległych, a liturgię sprawował i homilię wygłosił ks. Leonard Poloch, kapłan silnie związany z Żołnierzami Wyklętymi i kombatantami Armii Krajowej – jest ich kapelanem – oraz wszelkimi organizacjami patriotycznymi.

Generał Jan Podhorski przemawiający pod tablicami pamiątkowymi przy kościele oo. Dominikanów | Fot. A. Karczmarczyk

Na zakończenie homilii, która była tematycznie związana z odczytaną ewangelią, kapłan podziękował braciom z Narodowych Sił Zbrojnych, którzy na ołtarzu Ojczyzny z miłości dla Niej złożyli ofiarę z siebie, i polecił ich Miłosiernemu Bogu. A żyjących polecił Bożej Matce, by tu, na ziemi, otoczyła ich opieką, a szczególnie weterana wojny obronnej 1939 r., żołnierza Armii Krajowej, powstańca warszawskiego, członka Związku Jaszczurczego i Narodowych Sił Zbrojnych – generała Jana Podhorskiego.

Po zakończeniu Mszy św. wręczono kwiaty 99-letniemu generałowi Podhorskiemu, po czym uczestnicy udali się ulicami Poznania do krużganków kościoła oo. Dominikanów, by pod tablicami pamiątkowymi złożyć kwiaty i zapalić znicze.

Mimo swoich prawie stu lat i chorych nóg, pan generał Podhorski na stojąco zwrócił się do zebranych. Powiedział m.in.: „Dumny jestem, że słabo chodząc, tę ostatnią moją Mszę kombatancką mogę tutaj zakończyć, złożeniem wieńca pod tablicami ostatnich dowódców z naszego poboru, w tym z wojny 1939–1945. Cieszę się, że tak zakończyliśmy początek tego wieku”.

Po uroczystościach członkowie Poznańskiego Klubu Gazety Polskiej udali się na ulicę Grottgera pod dom, w którym mieszkał ostatni komendant Narodowych Sił Zbrojnych, Stanisław Kasznica, który zginął strzałem w tył głowy w więzieniu na Mokotowie z rąk oprawców z UB. Tam pod pamiątkową tablicą złożyli kwiaty i zapalili znicz.

Informacja Andrzeja Karczmarczyka pt. „Upamiętnienie 75 rocznicy powstania NSZ” znajduje się na s. 2 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 76/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Informacja Andrzeja Karczmarczyka pt. „Upamiętnienie 75 rocznicy powstania NSZ” na s. 2 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 76/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wspomnienie o śp. ks. kard. Marianie Jaworskim/ Krzysztof Skowroński, kard. Kazimierz Nycz, „Kurier WNET” 76/2020

Nie chwalił się, nie opowiadał nie wiadomo gdzie i jak obszernie, ale to było widać: ten był z nim bardzo blisko związany, ten był prowadzony, ten wiele skorzystał na jego kierownictwie duchowym.

Odszedł dobry pasterz. Wspomnienie o śp. ks. kardynale Marianie Jaworskim

W Pałacu Arcybiskupów Warszawskich przy ulicy Miodowej z gospodarzem tego miejsca, kardynałem Kazimierzem Nyczem, metropolitą warszawskim, o śp. kardynale Marianie Jaworskim rozmawia Krzysztof Skowroński.

W sobotę 5 września o godzinie 22:02 odszedł do Domu Pana ksiądz kardynał Marian Jaworski. Od czego Ksiądz Kardynał by zaczął opowieść na temat świętej pamięci księdza kardynała Jaworskiego?

Odszedł człowiek, który przez ostatnie trzydzieści kilka był moim bliskim, serdecznym znajomym przez czas mojego bycia biskupem, a bardzo zbliżyliśmy się do siebie już w czasie jego emerytury. Ksiądz Kardynał Marian Jaworski i ks. kard. Franciszek Macharski byli bliskimi przyjaciółmi, a ja z kolei byłem blisko kardynała Macharskiego jako współpracownik. Nasze drogi się splatały. Nie tak dawno, parę lat temu, obaj byli tutaj u mnie; ksiądz kardynał Jaworski, dziś świętej pamięci, mieszkał tu kilka dni. Z Domu Arcybiskupów, gdzie teraz rozmawiamy, robiliśmy wycieczki, że tak powiem – pod jego dyktando, w tym znaczeniu, że wspólnie jechaliśmy tam, gdzie on chciał być. Oczywiście na pierwszym miejscu, jak się łatwo domyślić, były Laski.

Dlaczego Laski?

Przede wszystkim dlatego, że Laski to miejsce związane z ks. Tadeuszem Fedorowiczem. To był ksiądz lwowski, z jego pokolenia, który był dla niego kimś ważnym i bliskim, nie tylko wtedy, kiedy był rektorem w Laskach, ale także wcześniej, już we Lwowie, kiedy obaj byli księżmi tej diecezji i zawsze to sobie bardzo cenili. Laski stały się dla niego miejscem bardzo bliskim, i to nie tylko ze względu na siostry franciszkanki czy Zakład dla Ociemniałych, ale również z uwagi na skupiające się tam środowisko intelektualistów okresu przedwojennego i powojennego. Chętnie tam przyjeżdżał, wracał i przez te moje kilkanaście lat w Warszawie, kiedy był młodszy i zdrowszy, wiele razy był w Laskach, nawet czasem zatrzymał się tam na dwa–trzy dni. Z Laskami miał kontakt do samego końca.

Ksiądz kardynał Marian Jaworski rzeczywiście urodził się we Lwowie w sierpniu 1926 roku i tam wstąpił do seminarium. Po II wojnie światowej, kiedy okazało się, że zawsze wierny Lwów znalazł się na terenie Związku Radzieckiego, arcybiskup Baziak przeniósł seminarium do Kalwarii Zebrzydowskiej. Ksiądz kardynał Marian Jaworski związany był ze Lwowem i z Kalwarią, i z Krakowem, a potem ponownie ze Lwowem.

Tak, takie etapy życia w jakimś sensie wyznaczyła mu historia tych 94 lat, które przeżył. Jego wstąpienie do seminarium – to mogę sobie tylko wyobrazić, bo daty to podpowiadają – nastąpiło w szczególnym momencie. Z jednej strony już było po Jałcie, więc wszyscy ludzie, do których dochodziły wiadomości, wiedzieli że Lwów nie będzie należał do Polski po wojnie. Jesień 1944 roku to był czas, kiedy część ludzi już stamtąd wyjeżdżała. Niektórzy uciekali z obawy przed bolszewikami. Jego wstąpienie do seminarium nastąpiło na zakręcie historii w tym sensie, on dopiero zdał maturę, zdążył zostać przyjęty do seminarium jeszcze we Lwowie, a potem arcybiskup lwowski Eugeniusz Baziak, który był następcą Bolesława Twardowskiego, zabrał księży, seminarium – wszystko, co było do zabrania – i przyjechał z tym do Polski. Zatrzymał się w Krakowie u swojego protektora i przyjaciela kardynała Adama Stefana Sapiehy, jeszcze wtedy nie kardynała.

Ja pamiętam z początków mojego kapłaństwa jeszcze dziesiątki księży lwowskich w Krakowie. To byli bardzo często wybitni kapłani, wybitni duszpasterze. Duża część tych lwowskich księży pojechała dalej pociągami w kierunku zachodnim, a więc do Opola, do Wrocławia i tam dożyli swojego życia – właściwie wśród swoich, Lwowiaków. Myślę, że kardynał Jaworski był jednym z ostatnich, jeżeli nie ostatnim spośród tych księży.

Stanowili oni także zalążek Wydziału Teologicznego, o którym trzeba by więcej powiedzieć, bo po wyrzuceniu Wydziału Teologicznego z Uniwersytetu Jagiellońskiego ogromny wkład w powstanie tego wydziału miał kardynał Jaworski razem z Wojtyłą, czy przy Wojtyle, jako młody profesor, młody filozof i teolog.

Natomiast sprawa seminarium zawsze była dla mnie znakiem zapytania. Nieraz z księdzem kardynałem rozmawialiśmy na ten temat, nawet mieliśmy pewne różnice poglądów. Nieraz go pytałem: dlaczego, skoro na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie była teologia, a częścią tego wydziału było afiliowane przy nim seminarium krakowskie – dlaczego ksiądz arcybiskup Baziak nie włączył po prostu seminarium lwowskiego do krakowskiego? Mówiłem: może myśleliście, że to wszystko jest czasowe, że jeszcze tam wrócicie, że ta nowa okupacja nie będzie trwała? On nigdy mi tego nie potwierdził, ale tak wyczuwałem, choć może się domyślam za dużo, że była taka intencja, żeby zachować odrębność lwowskiego seminarium i przy najbliższej okazji wrócić do Lwowa. Ale, jak mówię, nie mam na to żadnych dowodów historycznych ani empirycznych. Tym niemniej to seminarium było w Kalwarii Zebrzydowskiej przez równe dziesięć lat. A moje przypuszczenie wzięło się stąd, że właściwie ostatnim krajem, który się wyrwał ze szponów komunizmu, była Austria – w 1955 roku – a potem nadzieje zgasły. Potem był mur berliński i wszystko inne.

On w tym seminarium odbył całe 5 lat formacji seminaryjnej, intelektualnej. Tam byli lwowscy profesorowie, którzy go uczyli, byli przełożeni ze Lwowa. I tam został wyświęcony w czerwcu 1950 roku. Tam też zaczęła się jego kapłańska droga życiowa. Zaczęła się w parafiach archidiecezji krakowskiej, m.in. w Poroninie.

Ale tam też zaczęła się jego droga naukowa w zakresie teologii, z której zrobił najpierw magisterium, potem w dziedzinie filozofii, z której zrobił doktorat. Zrobił doktorat także z teologii i wreszcie – zwrócił się ku profesurze przez habilitację.

To było już w oparciu o kilka uczelni. Początek był na UJ, a potem był KUL, a zwłaszcza ATK. I tak się rozwinął ksiądz profesor Marian Jaworski, z którym ja miałem się okazję spotkać dokładnie w październiku 1967 roku w seminarium w Krakowie.

Był wykładowcą Księdza Kardynała?

Tak, był wykładowcą dwóch przedmiotów. Na II roku drugim wykładał nam metafizykę. Powiem – dzisiaj, w niebie, jak patrzy na nas, to się nie obrazi: to był trudny kawałek dla dziewiętnastolatka po pierwszym roku studiów – słuchać o substancji, o bycie… Wtedy nie potrafiłem tego nazwać. Nie kreuję się na jakiegoś wielkiego filozofa, bo nim nie jestem, ale dzisiaj wiem, że ten całoroczny dwugodzinny wykład z metafizyki był oparty na filozofii tomistycznej i wierny tej filozofii. Natomiast na III roku miał z nami filozofię religii.

Wówczas myśmy w tej dziedzinie raczkowali, ale dziś potrafię ocenić, że w filozofii religii było widać, jak on ma ogromną wiedzę także z innych kierunków filozoficznych, jak potrafił mówić o tych wszystkich filozofach religii; począwszy od młodego Rickena itd. To był człowiek, który wtedy już, że tak powiem, dawał oznaki tego, że jego zainteresowania filozoficzne są bardzo szerokie.

Romano Guardini był „ulubionym” filozofem religii księdza kardynała Mariana Jaworskiego.

Tak, on się do tego przyznawał, mówił o tym na wykładach, zachęcał nas do czytania Guardiniego, a trzeba pamiętać, że w tamtych czasach niewiele rzeczy jeszcze było tłumaczone, bo to był koniec lat 60. i początek 70. Kiedy kard. Jaworski jeszcze żył, nasuwało mi się porównanie, że w pewnym sensie miał w sobie podobieństwo do papieża Franciszka – w znaczeniu zauroczenia filozofią Guardiniego. Papież Franciszek z tego powodu pojechał do Niemiec i tam miał robić doktorat. Dla kardynała Jaworskiego Guardini też był osobą bardzo ważną. On często do tego filozofa nawiązywał i myślę, że gdyby w ostatnich latach życia kardynała mieli okazję ze sobą rozmawiać, to by się z papieżem na wielu płaszczyznach z Guardinim spotkali. Bo cała doktryna papieża Franciszka, zasadzająca się na czterech zasadach, czterech pierwszeństwach: czasu nad przestrzenią, jedności nad konfliktem, rzeczywistości nad ideą i całości nad częścią – jest wzięta z Guardiniego, który już w roku 1925 widział w tym sposób na pojednanie świata po I wojnie światowej. To są znamienite i znakomite postaci, które podejmują ten sam problem: w jaki sposób, jak zbudować intersubiektywny system filozoficzny, na którym można by „osadzić” Objawienie, Ewangelię. Ten temat podejmował także jeden z najbliższych przyjaciół kardynała Jaworskiego – Ojciec święty, przedtem Karol Wojtyła – kiedy się zastanawiał, czy można zbudować system filozoficzno-etyczny w oparciu o Maxa Schelera; i tak dalej, i tak dalej.

Padło imię i nazwisko świętego Jana Pawła II. W 1951 roku ksiądz kardynał Marian Jaworski trafił do parafii świętego Floriana i tam rozpoczęła się jego wielka przyjaźń z Karolem Wojtyłą.

Mądrzy Sapieha i Baziak, mimo że widzieli ogromne zasługi Wojtyły w duszpasterstwie akademickim, które właściwie wtedy raczkowało, posłali go na studia do Rzymu zaraz po święceniach. Potem Sapieha zrobił go wikarym w dwóch parafiach. To też było bardzo, że tak powiem, edukacyjne: jeśli masz być wielkim profesorem, dydaktykiem, to zacznij najpierw poznawać ludzi i problemy Niegowici, Floriana…To już pamiętam z moich własnych doświadczeń. Tam się to wszystko zaczęło. U św. Floriana w 1951 roku był także Jaworski. A kiedy Sapieha zobaczył, że jest potrzebne, żeby Wojtyła zrobił jak najszybciej habilitację – dla dobra nauki, dla dobra Wydziału (wtedy jeszcze na UJ) – to go po prostu troszkę przymknął na Kanoniczej i on mieszkał w tym domu pod numerem 19/21 przez wiele lat. I tam się już całkiem blisko zaprzyjaźnili z kardynałem Jaworskim.

Bo kardynał Marian Jaworski był sekretarzem arcybiskupa Baziaka?

Był sekretarzem Baziaka, ale także miał swoją drogę naukową i w związku z tym ta bliskość rzeczywiście była naturalna. Myślę, że ich przyjaźń miała przede wszystkim podłoże czy wspólny mianownik poszukiwań naukowych. Jeśli chodzi o przyjaźń z młodym Wojtyłą, to ta bliskość mieszkania wtedy, kiedy już nie był sekretarzem, też była niezwykle ważna.

Pamiętam, jak w listopadzie 1968 roku (byłem już na drugim roku studiów), kiedy Wojtyła został kardynałem, to po jego kolejnym wyjeździe do Rzymu myśmy bez jego wiedzy, na polecenie księdza Kuczkowskiego, ówczesnego kanclerza kurii, przenieśli jego rzeczy z Kanoniczej już na Franciszkańską i kierowca z lotniska zawiózł go tam, a on był bardzo zdziwiony, co się stało. Myśmy jego rzeczy tydzień przedtem przenieśli jako klerycy na własnych plecach, że tak powiem, a on już był nie tylko biskupem pomocniczym, ale od 5 lat ordynariuszem. Tak że ich przyjaźń od Floriana do roku 1968 umocniła się również dzięki miejscu zamieszkania. Potem widzieliśmy, jak oni się nawzajem cenili, jak się szanowali, przede wszystkim wspólnie troszczyli się o Wydział Teologiczny. W 1974 roku ks. Jaworski został dziekanem Papieskiego Wydziału Teologicznego w Krakowie, ale już na długo wcześniej obaj myśleli, co robić. Nie chcę tutaj przypominać sporu o ATK, która miała być pewną komunistyczną rekompensatą za wydziały teologiczne wyrzucone z uniwersytetów. Ale dobrze pamiętam, jak dyskutowano, czy zaakceptować sytuację i posyłać profesorów na ATK. Potem zaczęła kiełkować myśl, żeby zachować niezależność, która polegała na afiliacji do wydziałów papieskich w Rzymie, czyli konkretnie do Lateranu. I tak nastąpiło pod koniec lat 50. i 60. odnowienie czy stworzenie Wydziału Papieskiego, którego właśnie Marian Jaworski po habilitacji był jednym z ważnych dziekanów; nie tylko dlatego, że doczekał wyboru papieża.

Ponoć nie przez przypadek, kiedy papież został wybrany, nastąpiło podniesienie wydziału – już w styczniu w 1981 roku – do trzywydziałowej Akademii Teologicznej. I pierwszym jej rektorem został ten, o którym dziś rozmawiamy, czyli ksiądz kardynał Jaworski.

A potem został administratorem apostolskim w Lubaczowie, jeszcze później – metropolitą lwowskim, ale to już jest inna historia. Jakie jest znaczenie księdza kardynała Mariana Jaworskiego dla Kościoła w Polsce i dla Kościoła w ogóle?

Tak się zastanawiam, bo śmierć zawsze wyzwala szukanie pewnych pojęć porządkujących. Myślę, że po pierwsze – o czym już trochę mówiliśmy – był filozofem, profesorem, naukowcem – znanym, wybitnym, ważnym. Ten wymiar się trochę skończył w 1984 roku z wiadomych powodów. Po drugie: ksiądz i pasterz. Do tego wymiaru należy jego kapłaństwo, szerokie – dopiero z czasem wychodziło, ilu świeckich było z nim bardzo blisko związanych. On był dość powściągliwy w wypowiedziach. Nie chwalił się, nie opowiadał nie wiadomo gdzie i jak obszernie, ale to było widać: ten był z nim bardzo blisko związany, ten był prowadzony, ten wiele skorzystał na jego kierownictwie duchowym.

I trzeci wymiar, który trzeba by wyodrębnić z jego pasterzowania, moim zdaniem – to jego zasługi dla diecezji lwowskiej. Tu należy wyróżnić dwa etapy: pierwszy to lata 1984–91, kiedy był strażnikiem tego troszkę kadłubowego tworu, który został zachowany po stronie Polski z diecezji lwowskiej: Lubaczów, gdzie została administratura, która „res clama ad Dominum”, czyli „rzecz woła, krzyczy do Pana”. Ten skrawek krzyczał, że tu był kiedyś Kościół łaciński, katolicki… Pamiętam jak dziś, bo studiowałem wtedy KUL-u. Wtedy Rechowicz – był taki profesor KUL-u – też Lwowiak zresztą, był administratorem w Lubaczowie w randze biskupa. Po nim nastąpił kardynał Jaworski, wtedy arcybiskup, a po roku 1990 ta diecezja została reaktywowana po stronie ukraińskiej. Abp Jaworski przeniósł się do Lwowa i tam organizował praktycznie od zera przedwojenną diecezję lwowską. Później część lubaczowska przeszła do diecezji zamojskiej utworzonej w 1992 roku, a on trwał na posterunku lwowskim.

Miałem szczęście dwukrotnie go odwiedzić. W 1994 roku z grupą mojego rocznika księży pojechaliśmy na Ukrainę, żeby poodwiedzać dwunastu księży krakowskich, których kardynał Macharski dał tam na początek do pracy jako proboszczów, jeszcze wtedy bez wikarych. Abp. Jaworski nas gościł i mieszkaliśmy trzy dni we Lwowie i trzy w Kijowie.

Mieliśmy okazję wieczorami rozmawiać z nim, ale nie tylko z nim, także z Polakami, z katolikami że Lwowa. Wtedy sobie uświadomiłem, jaką mądrość, roztropność i delikatność musi mieć biskup, żeby pewnie, bezpiecznie poruszać się po tym grząskim terenie problemów ukraińsko-polskich, łacińskich, greckokatolickich i prawosławnych.

A ksiądz kardynał Marian Jaworski potrafił to robić bardzo dobrze, bo ten Kościół powszechny, katolicki na Ukrainie został zrekonstruowany.

Przypomnę jednak, że to nie była dla niego łatwa sytuacja. Przecież pamiętamy rozmaite dyskusje z lat 90., a zwłaszcza już po roku 2000, chociażby wokół sprawy języka w katedrze świętego Jakuba we Lwowie: czy odprawiać też po ukraińsku – dla małżeństw mieszanych albo dla Ukraińców, którzy chcą być w rycie łacińskim. Więc on pewne rzeczy delikatnie ustawiał na tym trudnym terenie. Pamiętam, że w tym 1994 roku rozmawialiśmy ze trzy godziny wieczorem z grupą tamtejszych Polaków na tematy obecności tam Polaków i Kościoła łacińskiego. No i oczywiście generalnie dominantą było to, co mówili ci Polacy, że musimy tu trwać, bronić polskości. I mieli rację oczywiście.

Z drugiej strony strasznie ubolewali, że młodzi – a nasi rozmówcy byli przedstawicielami średniego pokolenia – wyjeżdżają do Polski na studia i nie wracają. Znajdują pracę, żenią się i tak dalej. I że to jest zdrada polskości.

My przyjechaliśmy autokarem i w drodze powrotnej wzięliśmy studentów z dwóch rodzin, którzy studiowali w Krakowie na Politechnice i na Akademii Medycznej. Rozmawialiśmy z nimi przez te kilkanaście godzin podróży i ta rozmowa miała się nijak do tego, co mówili ich rodzice. Młodzi byli przekonani, że tu się już nic nie wróci i muszą szukać swojego życia i to życie organizować, chociaż oczywiście kochali Polskę i polskość.

I pamiętam także, jak jeden z ojców podczas tej dyskusji u kardynała powiedział, że nigdy by nie pozwolił na to, żeby jego dzieci zostały na stałe w Polsce. One między innymi były w tym naszym autokarze. Pewnego razu przyjmowałem w kurii w Krakowie ludzi i widzę znajomą twarz, ale nie skojarzyłem od razu. Przypomniał mi, że jest jednym z tych, z którymi dyskutowaliśmy u kardynała. To był lekarz wraz z żoną, którego dzieci studiowały w Krakowie, a po studiach wszystkie zostały w Polsce. I ten ojciec nieśmiało poprosił, żeby mu pomóc załatwić nostryfikację dyplomu, bo przyjechali do Polski za dziećmi. Zapytałem go, jak to się ma do tej naszej wieczornej dyskusji. A on mówi: tak to w życiu bywa.

Poprosiłem Księdza Kardynała na początku rozmowy o pierwsze zdanie związane z księdzem kardynałem Marianem Jaworskim. A co by można powiedzieć o nim na zakończenie?

Patrząc na całokształt życia kardynała i to wszystko, co zrobił dla Wydziału, dla nauki, dla filozofii, dla archidiecezji krakowskiej i lwowskiej przede wszystkim – to takim zdaniem ostatnim byłoby, że będzie bardzo brakowało tego refleksyjnego, mądrego, zdystansowanego człowieka, który nigdy nie wypowiadał nieprzemyślanych sądów, choć nie znaczy to, że nie potrafił czasem podnieść głosu.

Potrafił. Jak coś go zabolało w rozmowie, z czymś się nie godził, to wprost wypowiadał swoje zdanie. To jest bardzo potrzebne i ważne zawsze, a myślę, że ważne było szczególnie, kiedy był we Lwowie i potem, kiedy wrócił do Krakowa. Mam na myśli to, że będzie brakowało takiego rozważnego głosu.

Tam, gdzie się pojawiał, gdzie miał bliższy kontakt, było widać jego ciepło. W Wilamowicach, niedaleko mojego domu rodzinnego, urodził się święty arcybiskup Bilczewski. Kardynał Jaworski był z Wilamowicami bardzo związany przez to, że miał wielkie nabożeństwo do tego swojego poprzednika. Bywał w Wilamowicach, do dzisiaj go parafianie wspominają. Drugą parafią, z którą był bardzo związany, bo tam miał swojego przyjaciela księdza Bieńkowskiego i przyjeżdżał prawie co roku, jest parafia Brzeszcze, też niedaleko… Całe pokolenia ludzi go pamiętają.

Oni mu też na różne sposoby pomagali, jeździli do niego, byli z nim w kontakcie. Jestem przekonany, że w obu tych parafiach się teraz odprawiają msze święte. A mówię to po to, że takich miejsc jak Poronin, Brzeszcze, Wilamowice, gdzie on bywał, i to także w czasie, kiedy był profesorem, i gdzie pomagał, odprawiał, mówił kazania, spotykał się z ludźmi, dawał się zaprosić – jest wiele. Kiedy był we Lwowie, może mniej, ale teraz, na emeryturze, przez te swoje ostatnie 12 lat, dopóki miał siły, dopóki mógł chodzić – udzielał się. I na pewno można powiedzieć, że odszedł dobry pasterz, dobry kardynał.

Ja znam jeszcze takie dwa małe miejsca: w Bolechowicach i w Kleszczowie, w których też bywał ksiądz kardynał Marian Jaworski. Bardzo serdecznie dziękuję, Księże Kardynale, za czas poświęcony na wspomnienie księdza kardynała Mariana Jaworskiego.

Ja też bardzo dziękuję.

Rozmowa Krzysztofa Skowrońskiego z kardynałem Kazimierzem Nyczem pt. „Odszedł dobry pasterz” o śp. kard. Marianie Jaworskim znajduje się na s. 1 i 5 październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Rozmowa Krzysztofa Skowrońskiego z kardynałem Kazimierzem Nyczem pt. „Odszedł dobry pasterz” o śp. kard. Marianie Jaworskim” na s. 5 październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Dr Hajdasz: Sądy coraz częściej zamykają usta dziennikarzom. Wyroki są kuriozalne i wzajemnie sprzeczne

 Redaktor naczelna „Wielkopolskiego Kuriera WNET” mówi o zakazie pisania na temat prezesa PZPN, pozwach przeciwko Witoldowi Gadowskiemu i Samuelowi Pereirze i o potrzebie likwidacji artykułu 212 k.k.

 

Dr Jolanta Hajdasz mówi o stanie wolności słowa w Polsce, w związku z  sądowym zakazem pisania na temat Zbigniewa Bońka. Prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej oskarżył dziennikarza piotra Nisztora o naruszenie dóbr osobistych:

Wygląda na to, że sądy w Polsce nie muszą przestrzegać konstytucji.

Rozmówczyni Adriana Kowarzyka zwraca uwagę, że w tej sprawie wydano trzy sprzeczne orzeczenia:

Redaktor Sakiewicz nie umiał stwierdzić, do którego postanowienia ma się zastosować. Zakaz pisania o Zbigniewie Bońku był przeciwskuteczny, ponieważ o wyroku szeroko pisały prawie wszystkie media.

Dyrektor Centrum Monitoringu Wolności Prasy odnosi się do pozwu koncernu Axel Ringier Springer przeciwko Witoldowi Gadowskiemu w związku z jednym z krytycznych wobec spółki felietonów.

Witold Gadowski zwrócił uwagę na to, że Polska nie otrzymała reparacji, a za zbrodnie II wojny światowej odpowiadają Niemcy, a nie naziści. To kolejna kuriozalna rozprawa przeciwko polskiemu dziennikarzowi. Będziemy wspierać redaktora Gadowskiego w tym procesie. Wydawnictwa muszą mieć grubszą skórę niż przeciętni obywatele, powinny polemizować z krytyką w sposób publicystyczny.

Jak mówi dr Hajdasz, pozew od niemieckiego koncernu medialnego otrzymał także dziennikarz TVP Info Samuel Pereira, domagając się od niego 100 tys. zł.

W ten sposób można łatwo zamykać usta dziennikarzom; wystarczy jeden taki wyrok by poszli z torbami.

Redaktor naczelna „Wielkopolskiego Kuriera WNET” odnotowuje coraz większą ilość spraw wytaczanych dziennikarzom o zniesławienie, na podstawie słynnego artykułu 212 kodeksu karnego:

Sądowe roztrząsanie spraw, które każdy może publicystycznie ocenić, nie ma najmniejszego sensu i budzi ogromne zdumienie.

Poruszony zostaje również temat innych artykułów najnowszego numeru „Wielkopolskiego Kuriera WNET”. Jan Martini napisał tekst poświęcony postaci zmarłego niedawno Jana Grabusa, ostatniego uczestnika walk zbrojnych podczas Poznańskiego Czerwca. Zamieszczono również artykuł na temat prób wyjaśnienia przyczyn śmierci dziennikarza Jarosława Ziętary. Z kolei Jolanta Sowińska-Gogacz przybliżyła czytelnikom sprawę niemieckiego obozu koncentracyjnego dla dzieci, który funkcjonował w Łodzi:

Do lat 70. nie powstawały naukowe opracowania na temat obozu. Do dzisiaj wiadomo o nim stosunkowo niewiele.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.W.K.