Szwajcaria: czy w polityce można kierować się tylko szkolną etyką i moralnością, przyjętą przez ludzi cywilizowanych?

My, tak jak inni, mamy pełne prawo do walki o swoje interesy. Mamy swoje 5 minut – okienko czasowe, które się zamknie, ale nadal daje szansę na suwerenność, a nawet na umocnienie niepodległości.

Adam Gniewecki

Szwajcarzy umieli skutecznie walczyć o panowanie nad łączącą Włochy i Niemcy Przełęczą Świętego Gotarda, potrafili przerwać bratobójcze domowe wojny religijne, udało im się uzyskać i utrzymać neutralność, rozwinęli dochodową luksusową turystykę, stworzyli słynną na świecie bankowość, nowoczesny przemysł i UWAGA – utrzymali jedność państwa złożonego z trzech narodowości mówiących trzema, a właściwie czterema językami i wyznających różne religie. Model współistnienia, jedności i dobrze rozumianej tolerancji.

Nasi nie mniej waleczni przodkowie mieli łatwiej. Kraj był żyzny, równinny, obfity w zwierzynę i surowce oraz etnicznie w zasadzie jednolity. Dopóki Polską władali mocni, ekspansywni i bezkompromisowi królowie, kraj był suwerenny, silny, bogaty i bezpieczny.

Stanowił skuteczne wschodnie przedmurze chrześcijańskiej Europy. Podejmował wyprawy wojenne dla ratowania europejskich braci w wierze, choć zysków i korzyści z tego ciągnąć nie potrafił.

Póki Polska była rządzonym mocną ręką, silnym państwem, póty się rozwijała. Z nadejściem wolnych elekcji, liberum wetów, samorządów terytorialnych – czytaj sobiepaństwa, demokracji, która była zupełnie nie na tamtą sytuację i czasy, władza centralna miękła, a państwo słabło, aż się rozsypało. (…)

Państwo Helwetów powstało dzięki solidarności, bojowości i sprytowi. Później, kierując się pragmatyzmem, oportunizmem oraz egoizmem, Szwajcarzy manipulowali, naginali swoją neutralność, korzystali, kolaborując z Hitlerem i przejmując pożydowskie majątki. I to prawda. (…)

„Lekcja szwajcarskiego” przypomina znaną od wieków zasadę, że miarą jakości w polityce jest skuteczność, a cel może uświęcać środki, bo w skali makro obowiązują inne zasady niż w mikro. Potwierdza też prawdę, że polityka stanowi o losach narodów, a te są zbyt poważną sprawą, by kierować się tylko szkolną etyką i moralnością, przyjętą przez ludzi cywilizowanych.

My, tak jak inni, mamy pełne prawo do walki o swoje interesy. Mamy swoje 5 minut – okienko czasowe, które się zamknie, ale nadal daje szansę na suwerenność, a nawet na umocnienie niepodległości. Suwerenność rozumiem jako możność samodzielnego podejmowania decyzji w swoich sprawach, zaś państwem niepodległym jest takie, które ma społeczeństwo oraz terytorium, którym włada i jest międzynarodowo uznawane.

Niepodległość zawiera w sobie suwerenność, ale państwo niepodległe może suwerenną decyzją zrezygnować z części swojej suwerenności. Rezygnując z suwerenności krok po kroku, można stopniowo stracić niepodległość.

Cały artykuł Adama Gnieweckiego pt. „Lekcja szwajcarskiego” znajduje się na s. 15 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021.

 


  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Adama Gnieweckiego pt. „Lekcja szwajcarskiego” na s. 15 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Kpt. Szymon Białecki: legiony, obrona Lwowa, powstania śląskie, żołnierz II RP, Wrzesień ’39, armia Andersa, emigracja

Kpt. Białecki był torturowany przez NKWD. Otarł się nawet o Starobielsk. Nie podzielił jednak losu zamordowanych w Katyniu. Za to przypadł mu w udziale szlak żołnierski wiodący na Bliski Wschód.

Zdzisław Janeczek

6 VIII 1914 roku w chłodny i mglisty ranek z podkrakowskich Oleandrów w stronę granicy zaboru rosyjskiego wyruszyło 166 ochotników 1. Kompanii Kadrowej. Maszerowali na Słomniki, Miechów, Kielce – do Warszawy. Rozpoczęła się wojna o wolną Polskę. 24 VIII 1914 r. do I Brygady Legionów wstąpił młody Ślązak Szymon Michał Białecki. Wówczas niewielu Polaków wierzyło w spełnienie marzeń Józefa Piłsudskiego. Jednym z nich był syn Marianny Ździebło i Karola Białeckiego, śląskiego rolnika z Połomi koło Rybnika. (…)

Atmosfera domu i niezwykła osobowość ojca wpłynęła na postawę Szymona i jego czterech braci: Jana, Franciszka, Karola i Teodora, którzy zaangażowali się w polski ruch niepodległościowy. Z kolei siostra Marta poślubiła Franciszka Musioła, uczestnika akcji plebiscytowej i trzech powstań śląskich na ziemi wodzisławskiej.

Uczucia patriotyczne młodego Białeckiego spotkały się z przychylną atmosferą Krakowa, gdzie obchodzono jubileusz Marii Konopnickiej, a następnie 500-lecie bitwy pod Grunwaldem. Tutaj wykładał na Uniwersytecie Jagiellońskim Wincenty Lutosławski, nauczający, iż spoiwem narodu jest jego dusza. Białecki, pobierając nauki w podwawelskim grodzie, wstąpił do organizacji strzeleckiej. W „Promieniu” włączył się w akcję samokształceniową i pracę narodową. Nie spełnił oczekiwań ojca, który liczył, iż syn ukończy studia teologiczne i wstąpi do stanu duchownego. Na przeszkodzie stanęła piękna krakowianka, która nawiązała korespondencję z młodym klerykiem. Rzucony przez okno bilecik przechwycił przełożony i Szymon został relegowany z seminarium. I tak, zamiast posługi kapłańskiej, podjął się twardej powinności żołnierskiej w służbie Najjaśniejszej Rzeczypospolitej.

O wartości tego oficera i dowódcy decydowały takie czynniki, jak: system szkolenia, wspólnota ideowa Legionów Polskich, wyznawany kodeks moralny, patriotyzm, zdolności osobiste i zalety charakteru. Jedną z charakterystycznych cech Legionów Polskich, w których Białecki podjął służbę, było gorliwe i systematyczne prowadzenie ćwiczeń oraz „kształcenie umysłów”. Dowódcy mieli ambicje, by ich formacja pod względem bojowym dorównywała armii niemieckiej. Szkolili podkomendnych forsownie nawet w czasie marszu, tak iż legioniści, zrobiwszy duże postępy, mogli popisywać się sprawnością „w ataku, odwrocie i celnym strzelaniu”. Białecki zdobyte w Legionach doświadczenie konsekwentnie wykorzystał w powstaniach śląskich. (…)

Odradzało się państwo polskie i jego Siły Zbrojne. W grudniu 1918 r. Białecki został oddelegowany do Ministerstwa Spraw Wojskowych. Niebawem otrzymał nominację na kapitana Wojska Polskiego, w którym służył od 11 XI 1918 r. Zdążył także wziąć udział w pierwszym i drugim powstaniu śląskim.

Po drugim powstaniu w 1920 r. organizował Policję Plebiscytową, czynnie uczestniczył w akcji plebiscytowej, propagując ideę polskości. Był jednym z nielicznych w tamtym czasie wybitnych fachowców wojskowych.

Znalazł się w swoim żywiole, mógł wreszcie wpływać na losy swego ukochanego Górnego Śląska. Prowadził Sekcję Polityki Górnego Śląska przy Wydziale Polityki Wewnętrznej Polskiego Komisariatu Plebiscytowego w Bytomiu, a z ramienia Dowództwa Obrony Plebiscytu kierował referatem bezpieczeństwa. Na szczególną uwagę jednak zasługuje jego zaangażowanie w działania związane z trzecim powstaniem śląskim. Początkowo pełnił obowiązki szefa Wydziału I Organizacyjnego Grupy „Wschód”, a po jej podziale na grupy „Wschód” i „Środek”, 8 VI 1920 r. objął po Janie Ludydze-Laskowskim dowództwo tej pierwszej. Jeszcze raz okazał się człowiekiem „po żołniersku twardym i po żołniersku wyrozumiałym” oraz kompetentnym dowódcą. Rola Białeckiego w trzecim powstaniu potwierdziła jego zdolności, doświadczenie i umiejętności. W trzecim powstaniu wzięło udział również czterech jego braci, z których najmłodszy, liczący zaledwie 19 lat Teodor, zginął 23 V 1921 r. w Olzie. (…)

Kpt. Szymon Białecki dostał się do niewoli i został poddany okrutnym torturom przez śledczych funkcjonariuszy NKWD. Otarł się nawet o Starobielsk. Nie podzielił jednak losu oficerów zgrupowanych w Ostaszkowie, Starobielsku lub Kozielsku i zamordowanych w Katyniu. Za to przypadł mu w udziale szlak żołnierski wiodący na Bliski i Środkowy Wschód przez Iran, Palestynę, Egipt. W tym trudnym okresie założył koło Ślązaków spośród przebywających tam oficerów rezerwy w ośrodku w Tel Awiwie.

Dzieląc trudy i znoje żołnierzy Armii gen. Władysława Andersa, nie przeczuwał, jakie nieszczęścia spadną na rodzinę pozostawioną w kraju pod niemiecką okupacją. Starszy syn Rafał (…) poległ 19 VIII 1944 r. w ruinach getta, w okolicach pałacu Krasińskich.

Ciężko rannego w szyję próbowała ratować starsza siostra Aldona, pełniąca obowiązki sanitariuszki batalionu „Parasol”. Niestety stan rannego był beznadziejny. Zmarłego brata zawinęła w dywan przyniesiony z pałacu Krasińskich i pochowała przy ul. Długiej razem z poległymi kolegami: st. strz. Stanisławem Banaszkiewiczem – „Piką”, kpr. pchor. Zbigniewem Olędzkim – „Zbyszkiem” i kpr. pchor. Jerzym Galewskim – „Jurem”.

Nie tylko Rafał Białecki konspirował pod niemiecką okupacją, ale także obie jego siostry. Aldona Józefa, ps. Ada, związała się z Szarymi Szeregami (była druhną 62 Warszawskiej Żeńskiej Drużyny Harcerskiej), następnie z Kedywem Komendy Głównej Armii Krajowej. Przydzielona najpierw do kompani „Pegaz”, od lata 1944 r. pełniła służbę w 3 kompanii batalionu „Parasol”. Jako studentce medycyny przydzielono „Adzie” funkcję sanitariuszki. W powstaniu warszawskim jej batalion wszedł w skład zgrupowania „Radosław”. Dzieliła więc los swoich przyjaciół walczących na linii Wola–Stare Miasto–kanały–Śródmieście–Górny Czerniaków. Za odwagę i ofiarność została odznaczona Krzyżem Walecznych.

Jej siostra Jolanta ps. Jola jako łączniczka 2 kompani batalionu „Parasol” (zgrupowanie „Radosław”) w powstaniu warszawskim również odbyła szlak bojowy: Wola–Stare Miasto–kanały–Śródmieście–Górny Czerniaków. Obie siostry ostatni raz były widziane po upadku Czerniakowa, 23 IX 1944 r. w Al. Szucha. Ocalałych cywilów oraz AK-owców, którzy zdołali zamaskować się w tłumie, popędzono do siedziby Sipo.

Wówczas gestapowcy ponownie dokonali „selekcji” więźniów, wybierając młode kobiety i mężczyzn, których podejrzewali o udział w powstaniu. Tam prawdopodobnie zostały zamordowane siostry Rafała Białeckiego. Miejsce ich pochówku nie jest znane.

Według relacji kuzyna, dr. Józefa Musioła, Niemcy zatrzymali jedną z sióstr, przyodzianą w wojskową panterkę, a druga do niej dołączyła, nie godząc się na rozdzielenie. Obie zostały spalone żywcem miotaczami ognia w bramie pobliskiej kamienicy.

Cały artykuł Zdzisława Janeczka pt. „Śląski Hiob – bohater nadziei. Kpt. Szymon Michał Białecki” znajduje się na s. 10–11 grudniowo-styczniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021.

 


  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Zdzisława Janeczka pt. „Śląski Hiob – bohater nadziei. Kpt. Szymon Michał Białecki” na s. 10–11 grudniowo-styczniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Kard. prymas Stefan Wyszyński i kard. prymas József Mindszenty wobec reżimu komunistycznego. Porównanie postaci i postaw

Bez wątpienia przydatne w analizowaniu postaw dwóch wielkich ludzi Kościoła, kardynałów Mindszenty`ego i Wyszyńskiego, jest spotkanie się narodów Starego Kontynentu z totalitaryzmami.

Piotr Sutowicz

Porównywanie dwóch postaci, dwóch różnych osobowości funkcjonujących w nieco odmiennych okolicznościach politycznych i historycznych, jest zabiegiem dość ryzykownym, aczkolwiek stosowanym przez historiografię od czasów Plutarcha i jego Żywotów równoległych.

Misją obu tytułowych postaci było przede wszystkim głoszenie Ewangelii, lecz to właśnie zderzenie z określonymi zjawiskami historycznymi determinowało tę posługę. Trzeba jednak zaznaczyć, że nawet biorąc pod uwagę ten wskazany czynnik, przy porównaniu działalności osób wchodzimy na teren niebezpieczny.

Narażamy się na ryzyko niesprawiedliwych ocen. Wydaje się, że te ostatnie głębiej dotykają naszego węgierskiego bohatera niż prymasa Wyszyńskiego, którego nie tylko historia oceniła pozytywnie, ale już za życia jego działalność i opór wobec komunizmu spotkały się z masowym uznaniem i akceptacją. Czy to oznacza, że prymas Mindszenty jest postacią kontrowersyjną? Otóż nie.

Tak twierdzą jedynie ci, którzy próbują jego opór wobec komunizmu z różnych powodów deprecjonować.

Józef Mindszenty, a właściwie Józef Pehm (tę kwestię wyjaśnię poniżej), przyszedł na świat w roku 1892, a więc niemal dziesięć lat przed Stefanem Wyszyńskim. Kiedy wybuchła I wojna światowa, był już pod koniec drogi seminaryjnej, na kapłana został wyświęcony w roku 1915. Pierwsze zetknięcie z komunizmem w węgierskim wydaniu przeżył w roku 1919, kiedy to został uwięziony i mimo kilkakrotnie podejmowanych prób ucieczki ostatecznie został uwolniony wraz z upadkiem Węgierskiej Republiki Rad w początkach sierpnia 1919 r. Warto w tym miejscu przypomnieć kilka faktów z historii Węgier tamtego czasu, która wpłynęła na historię narodu węgierskiego co najmniej do dzisiaj. Nic też nie wskazuje, by skutki tamtych wydarzeń dały się odwrócić w najbliższym czasie.

O ile dla nas, Polaków, przy naszym narodowym wysiłku i wykorzystaniu splotu okoliczności, I wojna światowa zaskutkowała niepodległością, o tyle dla Węgrów jej koniec oznaczał coś przeciwnego. Klęska państw centralnych, odwrotnie jak w przypadku Polski, była klęską Węgier. Symbolem tejże do dziś dnia jest słowo „Trianon”, normalnie nazwa pałacu w Wersalu, gdzie 4 czerwca 1920 r. podpisano traktat pokojowy między Węgrami a ententą. Jego data i miejsce stało się punktem odniesienia dla narodu i jego elit politycznych, chcących odwrócić katastrofalny powojenny ład. W momencie podpisywania traktatu wiele już zdążyło się wydarzyć na terytorium Korony św. Stefana.

Węgrzy przeżyli przepoczwarzenie się w republikę, a ta szybko przedzierzgnęła się w krótkotrwałe państwo komunistyczne, którego ofiarą padł młody ksiądz Pehm-Mindszenty.

Po upadku Węgierskiej Republiki Rad krajowi przywrócono formę quasi-monarchiczną z akceptowalnym przez ententę przywódcą, którym został admirał Miklós Horthy. Wynikiem klęski wojennej, rewolucji, okupacji rumuńskiej i ekspansji Czechosłowackiej były Węgry okrojone do 1/3 dotychczasowego terytorium. Dla patriotów był to niewątpliwie bolesny cios, a dla wszystkich członków narodu – trauma trwająca, jak już wspomniałem, do dziś dnia. Ksiądz Mindszenty musiał mocno przeżyć ten okres. Szczególne musiało być dla niego krótkotrwałe doświadczenie reżimu komunistycznego, które niestety miało powrócić ze znacznie zwiększona siłą. Odrodzonej Polski również nie ominęło doświadczenie zmagań z komunizmem.

W czasie, kiedy młody Stefan Wyszyński uczył się i przygotowywał do kapłaństwa, krajowi udało się odepchnąć najazd bolszewicki. Węgrzy, którzy w tym czasie stabilizowali swe nowe państwo, byli jedynym sąsiednim narodem, który podjął próby pomocy Polakom w tych zmaganiach.

Obaj kapłani w dwudziestoleciu międzywojennym zdawali sobie sprawę z tego, jak wielkie zagrożenie płynie ze strony totalitaryzmu bolszewickiego, obaj starali się zgłębić zasady doktryny komunistycznej i szukali rozwiązań, by zapobiec zagrożeniu. To na pewno obie postaci łączy. Oczywiście są również różnice. Ksiądz Mindszenty był i jest do dziś identyfikowany raczej jako monarchiczny, czy szerzej: konserwatywny przeciwnik komunizmu. Stefanowi Wyszyńskiemu takich zarzutów raczej się nie stawia. Być może podobna identyfikacja obu postaci nie jest pozbawiona słuszności, jednak musimy pamiętać o owych kalkach narodowych obu naszych bohaterów. Monarchia Węgierska w dwudziestoleciu międzywojennym, która bardziej powinna być rozpoznawana jako konserwatywna dyktatura niż królestwo nieposiadające przecież trwale monarchy, mimo wszystko była czymś innym niż republika w Polsce.

Kościół węgierski pozostawał instytucją silnie identyfikowaną z państwem i jego, mimo wszystko, monarchicznymi odwołaniami pojęciowymi. W Polsce nasze doświadczenia z historią ustawiały Kościół na nieco innej pozycji. Poza tym, społeczeństwo węgierskie nie było i nie jest jednolite religijnie. Co prawda, w interesującym nas tu okresie katolicy stanowili większość Węgrów, ale drugim liczącym się wyznaniem był i pozostaje kalwinizm, który wyznaje około 20 proc. ludności. Traktat z Trianon uprościł strukturę religijną Węgrów, odcinając od kraju większość wyznawców prawosławia. Z II Rzeczpospolitą wyglądało to nieco inaczej, przy czym identyfikacja narodowościowa Polak-katolik była dość mocna, co nie zawsze miało tylko dobre strony.

Dwudziestolecie międzywojenne obu naszym bohaterom upłynęło pod znakiem pracy duszpasterskiej, edukacyjnej i społecznej. W obu wypadkach realne zagrożenie bolszewickie wpływało na kształt i charakter posługi. Losy obu państw potoczyły się odmiennymi drogami i mimo sympatii, jakimi się darzyły, znalazły się w przeciwnych obozach politycznych. Tym bardziej warto pokazać, że zarówno Wyszyński, jak i Mindszenty wobec prądów antyreligijnych zajęli podobną postawę. (…)

Mianowany 4 marca 1944 r. biskupem Veszprém ks. Pehm, mający pochodzenie, które możemy określić mianem niemieckiego, a będący węgierskim monarchistą i patriotą, zmienił nazwisko na Mindszenty. Biorąc pod uwagę jego wcześniejsze wystąpienia i aktywność, możemy powiedzieć, że jest to kwestia zasadniczego wyboru.

Jego objęcie biskupstwa zbiegło się w czasie z początkiem na Węgrzech niemieckiej okupacji i wzrastających wpływów lokalnych zwolenników nazizmu, czyli strzałokrzyżowców. Historycy będą oczywiście racjonalizować wybór zmiany nazwiska Mindszenty’ego tym, że był on znany Gestapo jako człowiek świadczący pomoc polskim uchodźcom. Może to jakaś część prawdy, jednak szybko dał się im poznać również pod nowym nazwiskiem i został aresztowany. Jego uwolnienie nastąpiło na skutek interwencji Miklósa Horthyego; ochrona ze strony tego ostatniego wkrótce jednak miała okazać się niemożliwa. Rządy na Węgrzech przejęli właśnie wspomniani strzałokrzyżowcy, którzy przyłączyli się do niemieckiej polityki ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej, przeciw czemu nowy biskup Veszprem protestował i po raz kolejny został aresztowany, tym razem aż do końca działań wojennych na Węgrzech. Z więzienia w Sopron wyszedł uwolniony przez Rosjan, ale ogrom barbarzyństwa, jakie widział w ich wykonaniu, nakazał mu nie mieć z nimi nic wspólnego. Do swej stolicy biskupiej wracał, nie skorzystawszy z ich pomocy, nawet transportowej. Drugie w życiu zetknięcie z komunizmem nie napełniło go optymizmem, a pamiętajmy, że tak naprawdę najgorsze miało dopiero nadejść.

W warunkach Kościoła polskiego rzecz przedstawiała się zgoła inaczej. Nazizm był wrogiem nie tylko ideologicznym, ale i biologicznym. Stefan Wyszyński, który ukrywał się przez całą okupację, nie mógłby liczyć na niczyją pomoc. Jedyny przypadek, jaki się w tym względzie wydarzył, miał miejsce w Zakopanem, gdzie został przypadkiem aresztowany i w trakcie przesłuchania zorientował się, że miejscowy folksdojcz, będący tłumaczem, ewidentnie działa na jego korzyść, by po wszystkim udzielić mu pozaprotokolarnej porady, aby jak najszybciej opuścił miasto.

Sowieci przynieśli do Polski takie samo zło, jak na Węgry, ale istniała jedna, delikatna różnica. Polska w czasie wojny nie była sojusznikiem Niemiec, nasze wojska walczyły na wszystkich antyniemieckich frontach i nie można było przejść nad tym całkiem do porządku dziennego.

Poza tym lokalni komuniści szukali w Kościele sojusznika, który po pierwsze uspokoi nastroje społeczne, po drugie pomoże w przesiedleniu milionowych mas ludności ze wschodu na zachód. To, co było dla wielu milionów Polaków ogromną traumą w pewnych okolicznościach, okazywało się jednak warunkiem spowalniającym postępy komunizmu. Sama postać prymasa Hlonda, który pochodził z – używając języka komunistów – klasy robotniczej i jej problemy nie były mu obce, nie była tu bez znaczenia. Pewnie takich czynników można by przytoczyć więcej. Wszystkie one złożyły się na to, że w pierwszych latach po wojnie represje względem Kościoła w Polsce były znacznie mniejsze niż na Węgrzech. Rzutowało to również na skalę oporu względem komunistów, jaki podejmowano w obu wypadkach.

Józef Mindszenty został prymasem Węgier i arcybiskupem Ostrzyhomia 15 września 1945 r., w lutym roku następnego otrzymał od Piusa XII kapelusz kardynalski. Jeżeli podejść do obu naszych postaci pod kątem żywotów równoległych, to warto zauważyć, że rzeczy działy się blisko siebie. Stefan Wyszyński został mianowany biskupem lubelskim w marcu tegoż roku, a więc w dwa lata po biskupiej sakrze Mindszenty`ego. Na prymasostwo musiał czekać dwa i pół roku, do listopada 1948 r., przy czym ingresy do obu stolic biskupich, czyli Warszawy i Gniezna, odbyły się w roku następnym. Wydarzenia te nie obyły się bez prowokacji ubeckich znanych w literaturze przedmiotu, ale są one niczym, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że prymas Węgier w tamtym czasie już przebywał w więzieniu i właśnie zaczynał się jego proces.

Na Węgrzech w pierwszych latach po wojnie formalnie nie rządzili komuniści, a pierwsze i drugie wybory zostały przez nich przegrane. Nie przeszkadzało im to wcale poszerzać swoich obszarów władzy i, stosując politykę pozaprawnego terroru, zagarniać kolejne aspekty życia społecznego. W 1947 roku ich władza była absolutna, a represje względem Kościoła postępowały coraz szybciej. Można powiedzieć, że te, które działy się w Polsce w początku lata 50., były kopią węgierskich z końca czterdziestych.

Możliwe, że szykowany proces prymasa Wyszyńskiego, który nabierał cech realności po skazaniu biskupa Kaczmarka, miał być tylko odwzorowaniem tego przeprowadzonego przeciw prymasowi Węgier. Metody śledcze stosowane przeciw węgierskiemu kardynałowi w niczym nie odbiegały od tych, które znamy z literatury traktującej o terrorze stalinowskim w naszych więzieniach.

Sam proces urągał wszelkim kryteriom i zasadom, jakimi winno było się kierować państwo cywilizowane. Reżim Mátyása Rákosiego (Mátyás Rosenfeld) był w tym bezwzględny. Cóż z tego, że cywilizowany świat protestował przeciwko bestialskiemu procesowi i skazaniu prymasa na dożywotnie więzienie? Komuniści robili swoje. Kościół na Węgrzech został złamany. Uderzenie było wyjątkowo celne. Historia nie lubi zdań w rodzaju „co by było, gdyby”, ale strach pomyśleć, co by się stało, gdyby komuniści w Polsce tak samo szybko działali w wypadku Wyszyńskiego i naszego Kościoła.

Cały artykuł Piotra Sutowicza pt. „Wobec reżimu komunistycznego. Kard. prymas Stefan Wyszyński i kard. prymas József Mindszenty” znajduje się na s. 12 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021.

 


  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Wobec reżimu komunistycznego. Kard. prymas Stefan Wyszyński i kard. prymas József Mindszenty” na s. 12 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Odchodzą ostatni z pokolenia Niezłomnych. Kpt. Tadeusz Jurkowski, 10.10.1926 – 27.12.2020, żołnierz AK i WiN

Bo góry mogą się poruszyć i pagórki się zachwiać, ale miłość moja nie odstąpi od ciebie i nie zachwieje się moje przymierze pokoju, mówi Pan, który ma litość nad tobą (Iz 54,10)

W Uroczystość Świętej Rodziny 27 grudnia br. odszedł do Pana śp. Tadeusz Jurkowski.

Patriota, człowiek prawy, pracowity, wierny, dzielny, o bardzo szerokich zainteresowaniach i wszechstronnej wiedzy.

Od roku 1955 do 2005 mąż śp. Heleny (1031-2005). Ojciec czworga dzieci, dziadek 15 wnuków, pradziadek 21 prawnuków. Inżynier mechanik, projektant wielu budów i instalacji przemysłowych w Polsce i za granicą.

W dniu 90 urodzin | Fot. archiwum prywatne

Członek Armii Krajowej i Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość. Wiceprezes Ogólnopolskiego Środowiska Żołnierzy AK korpusu „Jodła”, kapitan Wojska Polskiego. Odznaczony Krzyżem AK, Krzyżem Zrzeszenia WiN, Krzyżem Partyzanckim, Złotym Krzyżem Zasługi, Krzyżem Okręgu Radomsko-Kieleckiego AK, Medalem Pro Memoria, Medalem Pro Patria, Odznaką Akcji „Burza”, Odznaką Weterana Walk o Niepodległość i in. Po wojnie aż do lat siedemdziesiątych nękany przez służby bezpieczeństwa PRL.

Msza św. pogrzebowa śp. Tadeusza Jurkowskiego odbędzie się 4 stycznia (poniedziałek) o godz. 10.30 w kościele pw. św. Andrzeja Boboli w Warszawie, przy ul. Rakowieckiej 61. O godzinie 12.00 nastąpią obrzędy pogrzebowe na Cmentarzu Wolskim, kwatera 111, rz. 2, miejsce nr 9.

Niech aniołowie zaniosą go do raju i z Chrystusem Zmartwychwstałym ma radość wieczną!

Modlimy się i prosimy o pamięć i modlitwę za Zmarłego Tadeusza i za wszystkich, dla których Bóg, Honor i Ojczyzna były i są ważne.

Córki i synowie z rodzinami

Św. Maksymilian Maria Kolbe – „ojciec dyrektor” pierwszego nowoczesnego katolickiego imperium medialnego na świecie

Przed II wojną światową Niepokalanów był największym klasztorem na świecie, a wydawnictwo – największe w Polsce. To było katolickie imperium medialne na skalę światową. Czy to nam coś przypomina?

Andrzej Karpiński

Chciałem zobaczyć metamorfozę twarzy św. Maksymiliana od dzieciństwa do czasu w obozie Auschwitz. Wtedy zauważyłem, że przez całe życie miał niezmienne oblicze. To, co było najważniejsze, nie zmieniało się. Zmieniało się tylko to, co zewnętrzne: fryzura, zarost, głębokość bruzd wokół oczu i na czole. Tę niezmienność spojrzenia i rzeźby twarzy skojarzyłem z niezmienną miłością do Maryi, której Rajmund doświadczył w dzieciństwie. Miłość, która rozpoczęła się już w domu rodzinnym, rozkwitała, przynosząc owoce wiary, aż po kres jego życia.

Linia czasu w portrecie Rajmunda, a potem św. Maksymiliana | Fot. www.niepokalanow.pl

Powołanie do oddania się Jezusowi przez ręce Maryi poczuł najmocniej podczas studiów w Rzymie w latach 1912–1915. Tam złożył śluby wieczyste i przybrał imię Maria. W Rzymie był świadkiem bluźnierczych manifestacji heretyków i masonów, których od tej pory pragnął nawracać przez jakąś organizację lub stowarzyszenie maryjne. Już wtedy w jego wyobraźni powstał Niepokalanów z całą infrastrukturą służącą Maryi. (…)

Zapoznałem się z historią powstania Niepokalanowa, z historią radia, drukarni oraz wydawnictwa. Zainteresowała mnie postać rówieśnika św. Maksymiliana, księcia Jana Druckiego-Lubeckiego, przyszłego ofiarodawcy gruntu dla zakonu. Ojciec 15-letniego księcia zakupił pałac wraz z ziemią w Teresinie pod Warszawą, gdzie cztery lata później został zastrzelony. Cały majątek odziedziczył więc jedyny syn, który 14 lat później podarował część ziemi św. Maksymilianowi pod budowę Niepokalanowa. Ale jak do tego doszło?

Pierwsze egzemplarze „Rycerza Niepokalanej” były drukowane w Krakowie, a następnie w trudnych warunkach w Grodnie, gdzie ojciec księcia Jana pełnił obowiązki prezydenta miasta. To tutaj ojciec Maksymilian poznał swojego darczyńcę, który był skłonny ofiarować zakonnikom ziemię w Teresinie, ale pod warunkiem dożywotniego odprawiania Mszy Świętych w intencji zastrzelonego ojca. Władze kościelne nie zgodziły się na takie warunki i projekt miał upaść. Ojciec Maksymilian postawił jednak wcześniej na obiecanej ziemi figurkę Matki Bożej, a transport maszyn drukarskich z Grodna już był zorganizowany. W tej sytuacji książę podarował ziemię bez żadnych warunków.

Imperium medialne

Nie wiedziałem, że przed II wojną światową Niepokalanów był największym klasztorem na świecie, a wydawnictwo – największym w Polsce. To było niespotykane na światową skalę katolickie imperium medialne. Czy to nam coś przypomina? Ależ tak… W 1936 r. Niepokalanów liczył ponad 800 zakonników. Zakon miał własną elektrownię i piekarnię. Ojciec Maksymilian rozpoczął nawet budowę lotniska. Czynił zabiegi o zakup samolotów dla Niepokalanowa, a dwóch braci zakonnych ukończyło nawet kurs pilotażu. Niestety wojna przerwała te plany. To był prawdziwy Rycerz Maryi i patriota, który już rok przed święceniami kapłańskimi, w jakże symbolicznym roku 1918, założył stowarzyszenie Rycerstwo Niepokalanej (MI – Militia Immaculatae). Będąc przez sześć lat na misji w Japonii, zbudował w Nagasaki „drugi Niepokalanów” wraz z wydawnictwem drukującym w języku japońskim. Po powrocie ojca Maksymiliana w 1936 roku z misji w Japonii, pismo „Rycerz Niepokalanej” osiagało nakład miliona egzemplarzy. Ks. Kolbe pojechał na pierwszy pokaz telewizji w Berlinie, aby użyć tej nowej wówczas technologii w służbie Maryi. Ojciec Maksymilian zawsze sięgał marzeniami daleko w przód, dlatego dwa lata później działała już w Niepokalanowie pierwsza, katolicka radiostacja. (…)

Niepokalanów – Teresin ok. 1935 r. | Fot. www.niepokalanow.pl

To nieprawdopodobne, ile może zdziałać przez 47 lat jeden człowiek z miłości. I tu nasuwa się pytanie: z miłości do kogo? Bo przecież wojnę i ludobójstwo również może zainicjować jeden człowiek, lecz z miłości do siebie. Nic bowiem nie zbiera większego żniwa śmierci niż miłość własna! Dlatego tak ważna jest rodzina, która kształtuje nas w dzieciństwie. Dlatego tak bardzo rodzina jest znienawidzona przez tych, którzy chcą oddać wychowanie i kształtowanie dzieci państwu lub opętanym ideologom. Kolejny raz, gdy piszę o polskim męczenniku, zadaję sobie pytanie, jak głęboko sięgają w ludziach pokłady nienawiści do sprawdzonych norm społecznych, do Dekalogu? Ile jeszcze pokoleń i ile lat będą odbywały się ataki na Kościół, który od 2000 lat głosi tę samą naukę tego samego Chrystusa? Ile lat jeszcze będzie drażnić naszych sąsiadów najmniejszy rozwój Polski? Ile świat jeszcze zmarnuje czasu, ile wyda pieniędzy i ile poświęci ofiar ludzkich na międzynarodowy antypolonizm?

Cały artykuł Andrzeja Karpińskiego pt. „Św. Maksymilian Maria Kolbe w wydarzeniu Polska pod Krzyżem” znajduje się na s. 8 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 77/2020.

 


  • Z przykrością zawiadamiamy, że z powodu ograniczeń związanych z pandemią ten numer „Kuriera WNET” można nabyć wyłącznie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
Artykuł Andrzeja Karpińskiego pt. „Św. Maksymilian Maria Kolbe w wydarzeniu Polska pod Krzyżem” na s. 8 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 77/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

„Mały Oświęcim” – książka o mało znanym fragmencie II wojny światowej – obozie koncentracyjnym dla dzieci w Łodzi

Gdy nadchodził zmierzch, wtedy te umęczone, biedne dzieci siadały na swoich zawszonych, piętrowych pryczach i wszystkie płakały. Te chwile mamę bolały najbardziej. Te łzy, co kapią do pustego kubka.

Jolanta Sowińska-Gogacz

W połowie września, nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka, wydana została pierwsza po roku 1975 obszerna publikacja poświęcona polskim dzieciom więzionym w hitlerowskim lagrze utworzonym na terenie Litzmannstadt Getto, zwanym obozem na Przemysłowej (1942–1945). Książka składa się z kilku części, a w każdej z nich odnajdziemy zwierzenia i wypowiedzi Ocalałych, które zebrała i opracowała Jolanta Sowińska-Gogacz. Oto fragmenty „Małego Oświęcimia”.

Jerzy Jeżewicz (rocznik 1940)

Przyjechaliśmy do Łodzi z o rok starszym bratem w transporcie z Mosiny we wrześniu roku 1943 jako dzieci politycznych. Ja miałem niecałe trzy latka, Edward jest o rok starszy.

Najmłodsze dzieci, do lat ośmiu, czyli także my, zamknięte były w murowanym budynku na terenie obozu dziewcząt, za siatką. Spaliśmy na równolegle ustawionych piętrowych pryczach. Na szczęście spałem z bratem, na dolnej kondygnacji, pod jednym kocem. Cośmy mieli pod głowami, nie pamiętam. Może nic.

Po wojnie cały czas odczuwało się brak mamy i ojca, wie pani, trudno było słuchać tego wołania z dworu, jak matki wołały kolegów. To był najgorszy moment, gdy zacząłem sobie zdawać sprawę z tego, że coś jest nie tak. Myśmy po wyjściu z obozów nie potrafili kontaktować się ze światem jak normalni ludzie, nie byliśmy w stanie myśleć, tylko wykonywać polecenia. Dopiero potem, jak już człowiek podrastał, jak inni zaczęli w szkole i w domu na ten rozmawiać, człowiek sobie uzmysławiał, co się stało.

Proszę nie wierzyć, że najmłodsze dzieci nic nie pamiętają. Ja przez całe życie miałem w głowie i mam do dziś jak na dłoni dokładne, gotowe obrazy. Nie wierząc samemu sobie, że są zwierciadłem rzeczywistości. Dopiero w latach 70., gdy zacząłem rozmawiać ze starszymi kolegami i koleżankami z obozu, okazało się, że ich opisy są identyczne z moimi.

Krystyna Wieczorkowska (rocznik 1930)

Uwięziono nas w getcie, żeby nikt o tym miejscu nie wiedział i żeby rodziny miały utrudniony dostęp do własnych dzieci. Po przyjeździe robiono nam zdjęcia z kilku stron, brano odciski palców, zabierano wszystkie osobiste rzeczy, dawano szare uniformy z drelichu, trepy (ja miałam oba w różnych rozmiarach) i nadawano numery. Prawie jak w Oświęcimiu, tylko bez tatuaży.

Potem kwarantanna, selekcja, przydział baraku. O szóstej była pobudka, po niej apel i przydział pracy. Kilka latryn – dół i drąg, bez ścian i dachu. Żeby pójść załatwić potrzebę w trakcie pracy, trzeba było się odmeldować wachmanowi. W nocy w barakach służyły nam wiadra. Pompa jedna – do mycia i do picia. Na śniadanie i kolację pajda kwaśnego chleba, a na obiad miska zupy z obierkami i robactwem. Wszystkie meldunki po niemiecku, bo inaczej baty, a każde uderzenie pejczem musieliśmy odliczać – eins, zwei, drei… W bykowce wyposażony był cały personel obozu. Byliśmy traktowani jak dorośli więźniowie, tyle że bez podania przyczyn osadzenia i daty zwolnienia.

Od świtu do wieczora pracowaliśmy na chwałę III Rzeszy. Dzieci pracowały w warsztatach szewskim, krawieckim, rymarskim, prostowania igieł przemysłowych, wikliniarskim, w pralni, równały teren tonowym walcem… Najmłodsze, nie mające jeszcze zręczności, siły i praktycznej wiedzy, skazane były na zagładę, bo nie wyrabiały narzuconych norm. Bito je za to i głodzono. Bicie nas, gdzie popadnie, i głodzenie to były kary podstawowe.

Ewa Gauss (rocznik 1938)

Kiedy trafiłam do obozu na Przemysłowej, miałam pięć lat, brat miał sześć.

Ojciec był właścicielem fabryki okuć metalowych, a mama była tam księgową. Współpracowali z Cegielskim. Mama w roku 1942 zaangażowała się w konspirację i była ważną osobą w grupie doktora Franciszka Witaszka. Tata zginął z rąk Sowietów. Gdy Niemcy wszystkich już wyłapali i zabili, zajęła się nami babcia. Strach o nas był ciągły, ale była też nadzieja, że dzieci Niemcy nie ruszą, że wystarczy im odebranie dorosłych. Któregoś dnia jednak, gdy wróciliśmy z babcią z parku, w domu czekało gestapo. Chcieli nas zabrać od razu, ale babcia ubłagała, żeby pozwolili nam zostać z nią jeszcze jedną noc. Przyrzekła, że następnego dnia doprowadzi nas sama do Domu Żołnierza. Tak się stało. Tam na miejscu rano widzieliśmy bardzo dużo innych dzieci. Wszystkie płakały. Mój brat także. Tylko ja nie płakałam, bo widocznie czas tęsknoty za rodzicami już mi się przez prawie rok czasu rozpłynął, a poza tym nie zdawałam sobie sprawy, jak trudna droga nas czeka. Mierzono nas i ważono. Dzieci, które z pewnych względów nie były kierowane do adopcji rodzinom niemieckim, wsadzono w pociąg i posłano do obozu koncentracyjnego w Łodzi. Nas również.

Pamiętam, jak wprowadzono nas do takiego dużego baraku i powtórzył się schemat z Poznania – znowu sala pełna płaczących dzieci, w tym mój lamentujący brat, i cicha ja, która jeszcze nie myślałam, że to nie wycieczka, tylko więzienie.

Aleksandra Kasińska, córka Gabrieli Jeżewicz:

Każde wspomnienie mamy o obozie łódzkim oznaczało płacz. W jej wielkiej sile, przejawianej w codziennych sprawach, tkwiła do końca niezakopana, nie uzupełniona niczym luka, dziecięca słabość. Zobaczyła Jurka – płacz, zobaczyła Edwarda – płacz, zobaczyła ich dzieci – od razu płacz. Płakała też zawsze, gdy raz w tygodniu odwiedzała nas ciocia Aniela, starsza siostra mamy, która przeżyła Oświęcim i Ravensbrück. Od łez zaczynało się każde przywitanie cioci na progu domu. Kogokolwiek jakkolwiek kojarzyła z obozami, momentalnie płakała.

Co było ciekawe, mama nie ubolewała nad tym zgniłym, podłym jedzeniem, nad bólem i zimnem, lecz nad czymś zupełnie innym. Gdy nadchodził zmierzch, gdy słońca już nie było na świecie, wtedy te umęczone, biedne dzieci siadały na swoich zawszonych, piętrowych pryczach i wszystkie płakały. Te chwile mamę bolały najbardziej. Te łzy, co kapią do pustego kubka.

Alicja Kwaśniewska (1929–2019)

To był czwartek, gdy Niemcy uciekli i obóz stał się wolny. Wie pani, ile się idzie z Łodzi do Kalisza? Tydzień. Szłam od czwartku do czwartku. Styczeń, śnieg, minus dwadzieścia cztery stopnie. Okropna droga, śnieżna. Zewsząd rosyjskie ostrzały, armaty. Huk, dym i strach. Nie wiedziałam kogo w domu zastanę, i czy kogokolwiek. Umarłabym po drodze, ale ktoś, nie wiem kto, śpiącą w rowie okrył mnie kocem. W tym kocu szłam do końca – brat, jak mnie zobaczył, to bardzo się rozpłakał. Strasznie płakali, cała rodzina. Wróciłam z odmrożonymi nogami. Miałam dziury w stopach, na palcach. Moja babunia brała piórko, maczała je w ciepłej nafcie, smarowała te rany i je wyleczyła.

Wybór i redakcja: Jolanta Sowińska-Gogacz

Cały artykuł Jolanty Sowińskiej-Gogacz pt. „»Mały Oświęcim«. Książka o obozie dla polskich dzieci” znajduje się na s. 7 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 77/2020.

 


  • Z przykrością zawiadamiamy, że z powodu ograniczeń związanych z pandemią ten numer „Kuriera WNET” można nabyć wyłącznie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
Artykuł Jolanty Sowińskiej-Gogacz pt. „»Mały Oświęcim«. Książka o obozie dla polskich dzieci” na s. 7 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 77/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Ksiądz Tomasz Reginek (1887–1974) – gorliwy kapłan i działacz na rzecz autonomii Górnego Śląska związanej z Polską

Przyszłe Państwo Górnośląskie miało pokojowo rozwiązać konflikt polsko-niemiecki o te ziemie. Miało równo traktować wszystkie grupy językowe w dziedzinie języka, kultury i spraw socjalnych.

Stanisław Orzeł

Urodził się 7 marca 1887 r. w Dobrzeniu Wielkim jako syn rolnika Jakuba i Magdaleny z d. Gabriel. (…) Tuż przed wybuchem I wojny światowej, 18 czerwca 1914 r., przyjął święcenia kapłańskie. (…)

Gdy na Górnym Śląsku w początkach listopada 1918 r. zaczęły masowo powstawać na wzór rewolucji rosyjskiej, ale pod kontrolą nacjonalistycznej SPD, rady robotnicze i żołnierskie, które mimo swej rewolucyjnej nazwy zajmowały się głównie najpilniejszym zaopatrzeniem ludzi w żywność, przeciwdziałaniem bezrobociu, brakowi mieszkań i pieniądza, a faktycznie były samoistnie powstającymi organami górnośląskiej administracji, w skład których wchodzili rodowici Górnoślązacy.

Na czele Rady Robotniczej i Żołnierskiej w Raciborzu stanął, nie będący bynajmniej komunistą, brat księdza T. Reginka – dr Jan Reginek. W ten sposób, poprzez związki rodzinne, które dla Ślązaków zawsze były najważniejsze, pod koniec wojny ksiądz zaangażował się w ruch na rzecz autonomii społeczno-gospodarczej Górnego Śląska.

Gdy po ogłoszeniu przez socjaldemokratyczny rząd „rewolucyjnych” Niemiec 13 listopada orędzia zapowiadającego rozdział Kościoła od państwa i laicyzację szkolnictwa katolicka Centrum-Partei podjęła na Śląsku akcję antyrządową, dążąc do skupienia wokół siebie wszystkich katolików bez względu na narodowość – ks. Reginek wraz z bratem oraz przewodniczącym Rady Robotniczej w Wodzisławiu Śląskim, adwokatem, notariuszem, burmistrzem i landratem komisarycznym Rybnika, dr. Ewaldem Lataczem, przystąpił w drugiej dekadzie listopada 1918 r. do realizacji planu usamodzielnienia Górnego Śląska. (…)

Przyszłe Państwo Górnośląskie, według wydanej przez Komitet Górnośląski anonimowej niemieckojęzycznej broszury zatytułowanej Górny Śląsk – niezależne wolne państwo, której autorstwo przypisuje się T. Reginkowi – miało pokojowo rozwiązać konflikt polsko-niemiecki o te ziemie.

Na wzór wielojęzycznej Szwajcarii czy też Belgii, miało równo traktować wszystkie grupy językowe właśnie w dziedzinie języka, kultury i spraw socjalnych. Eksploatowane przez Górnoślązaków bogactwa naturalne kraju miały być wykorzystane na wyraźną poprawę bytu mieszkańców, przy nienaruszalności własności prywatnej. Miał też nastąpić swobodny rozwój Kościoła katolickiego.

Jego utworzenie – jak pisał Piotr Dobrowolski – „miało przyczynić się do lepszego rozwoju krajów Europy środkowo-południowej i rozwiązania wielu problemów społeczno-ekonomicznych na Górnym Śląsku”. Broszura nie określiła ustroju przyszłego państwa. Ewald Latacz oraz bracia Reginkowie utrzymywali wówczas ścisłe kontakty z Józefem Kożdoniem, chcąc, by niepodległe Państwo Górnośląskie objęło również Śląsk Austriacki. (…)

W 1920 r. ksiądz Reginek jako wikary parafii pw. św. Jadwigi w Królewskiej Hucie napisał jeszcze broszurę Die oberschlesische Frage (Kwestia górnośląska), w której wyłożył swoje poglądy na problem autonomii górnośląskiej. Jednak nauczony doświadczeniem emigracyjnym nieufności do Niemców, podczas kampanii plebiscytowej związał się z PKPleb. w Bytomiu.

Oprócz wspomnianej broszury opublikował też Moralność a dobroczynność ludu górnośląskiego. Po plebiscycie podjęto w Związku Górnoślązaków próbę powrotu do haseł neutralizacji Górnego Śląska, ale podczas III powstania jego działalność zamarła. Jeszcze w latach 1922–1923 na czele Związku stał J. Musioł, ale później zaprzestał działalności, a organizacja zanikła.

22 lipca 1923 r. ks. T. Reginek przejął administrację parafialną kościoła pw. św. Antoniego Padewskiego w Rybniku. Do wybuchu II wojny światowej był proboszczem parafii Matki Boskiej Bolesnej w tym mieście, gdzie dał się poznać jako sprawny reformator i organizator życia parafialnego i społecznego (był członkiem rady miasta i rady powiatu). Od 24 lutego 1931 r. ks. Reginek objął funkcję dziekana dekanatu rybnickiego.

W czasie II wojny światowej został wikariuszem generalnym biskupa polowego ks. Józefa Gawliny dla Polskich Sił Zbrojnych na Bliskim Wschodzie i Afryce. Po wojnie nie wrócił na Śląsk. Zaangażował się w opiekę nad polskimi uchodźcami poza Europą. Zamieszkał w USA. Do kraju powrócił w 1973 r. i zamieszkał w Oleśnie, gdzie zmarł 21 stycznia 1974 r. Pochowany został na cmentarzu w Dobrzeniu Wielkim.

Cały artykuł Stanisława Orła pt. „Wspomnienie o ks. Tomaszu Reginku” znajduje się na s. 9 i 11 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 77/2020.

 


  • Z przykrością zawiadamiamy, że z powodu ograniczeń związanych z pandemią ten numer „Kuriera WNET” można nabyć wyłącznie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
Artykuł Stanisława Orła pt. „Wspomnienie o ks. Tomaszu Reginku” na s. 9 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 77/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Odpowiedź K. Tatarowskiemu ws. wpływów politycznych w Radiu Wolna Europa / Andrzej Świdlicki, „Kurier WNET” nr 77/2020

Czy RP RWE była antykomunistyczna, gdy kibicowała eurokomunistom, liberałom z PZPR i KPZR, nurtowi lewicowo-liberalnemu w polskiej opozycji, podpisywała się pod ustaleniami okrągłego stołu?

Andrzej Świdlicki

Homo deificatus, czyli mity nie są darmowe

Polemikę Konrada Tatarowskiego z moimi Pięknoduchami, radiowcami i szpiegami odbieram jako próbę obrony hagiograficznego podejścia do dyrektora Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa, Jana Nowaka-Jeziorańskiego. Jego „aksjologię” KT obrał sobie za temat pracy habilitacyjnej, będącej twórczym zastosowaniem greckich dytyrambów ku czci Dionizosa w kontekście polskiej transformacji ustrojowej. Kilka myśli z tej pracy dla naświetlenia kontekstu polemiki.

Tatarowski przyznał, że „Nowak nie był pozbawiony wad”, ale jego pisarstwo i działalność polityczna odznacza się „współczynnikiem aksjologicznym”. Wielu współczesnych Nowaka miało o tym „współczynniku” niskie wyobrażenie, a dla niektórych, np. Mariana Hemara, był tromtadracją. Jego reputacja męża stanu, polityka i człowieka czynu oparta jest głównie na autoreklamie, hołdach składanych przez ludzi materialnie od niego zależnych i – last but not least – posłuszeństwie wobec Amerykanów, zwłaszcza CIA i Z. Brzezińskiego. Był człowiekiem uraźliwym, wyczulonym na punkcie swego ego, ustawiał jednych przeciw drugim, miał swoich węszycieli, obsesyjną niemal potrzebę zwalczania kogoś i demonizowania wrogów, przez politykę rozumiał personalne nagonki, zagrywki i kampanie. „Dawniej groził Kwaśniewskiemu Ameryką, a teraz już – Ukraińcom Kwaśniewskim” – pisał J. Giedroyciowi B. Osadczuk w lipcu 1996 r.

W swojej apologii Tatarowski opisuje Nowaka jako „rzecznika polskich spraw”. Trzeba dodać: samozwańczego. Był doradcą Departamentu Stanu i NED, i im doradzał. Członkowie Kongresu Polonii Amerykańskiej rozczarowali się do niego i musiał z organizacji wystąpić. Od żadnej polskiej instytucji publicznego zaufania mandatu nie miał i nie był przez nią rozliczany. Po 1989 r. dał się poznać jako „wujek [nieproszona] dobra rada”, agitujący za podporządkowaniem Polski hegemonii USA i interesom żydowskiego lobby.

„Fakty dotyczące oskarżeń Jana Nowaka o kolaborację z Niemcami wydają się oczywiste” – pisze Tatarowski. Może oczywiste wydają się jemu jako twórcy pionierskiej w naukach społecznych koncepcji „współczynnika aksjologicznego”, ale nie były oczywiste dla Tadeusza Żenczykowskiego, któremu Nowak wypowiedział wieloletnią przyjaźń, gdy w te oskarżenia zaczął się wgłębiać.

Przeciwstawiając linię rozgłośni węgierskiej linii rozgłośni polskiej w październiku 1956 r., by pochwalić swego idola za polityczny umiar, Tatarowski pisze: „Głos Wolnych Węgier RWE, który przyjął puste hasła polityki wyzwolenia za dobrą monetę, wybrał w owych dniach zupełnie inną strategię; wzywał do czynnej walki z komunistycznym reżimem, atakował Imrego Nagya…”. Istotnie Głos Wolnych Węgier, jak rozgłośnia węgierska nazywała się do 1958 r., podżegał Węgrów do oporu, sugerując, że pomoc Zachodu jest bliska, ale polityka wyzwolenia (KT powinien był napisać: doktryny wyzwalania) była czymś więcej niż „pustym hasłem”, była oficjalną polityką Departamentu Stanu z czasów Johna F. Dullesa. I nie jest prawdą, że Głos Wolnych Węgier z własnej inicjatywy „przyjął” te hasła za dobrą monetę; zostały mu narzucone przez Amerykanów dążących do przetestowania doktryny wyzwalania na węgierskich doświadczalnych królikach.

Tatarowski wymienia pisarzy będących podporą rozgłośni w Monachium, ale pomija twórców, którzy odmówili z nią współpracy lub się do niej rozczarowali. Do pierwszej grupy należą m.in. Czesław Miłosz i Andrzej Bobkowski. Do drugiej Gustaw Herling-Grudziński, który po trzech latach odszedł, zniechęcony pracą „wyrobniczą”. Potem freelansował, by pod koniec lat 60., rozczarowany stosunkiem RP RWE do inwazji na Czechosłowację, zerwać relacje na dobre.

Trzeba też wspomnieć o literatach, którzy chcieli współpracować z RP RWE, ale w oczach dyrektora Nowaka ich twórczość bądź polityczne afiliacje nie znalazły uznania. Oprócz J. Mackiewicza ten los spotkał m.in. Sergiusza Piaseckiego.

Tatarowski uważa Nowaka za pierwszego dyrektora RP RWE (był trzecim) i twórcę koncepcji programowej, która w rzeczywistości powstała w okresie nadawania z Nowego Jorku, a jej autorem był pierwszy dyrektor Lesław Bodeński, choć inspiracja zapewne wyszła od amerykańskiego wywiadu i dyplomacji. KT zamieszcza listę pisarzy i dziennikarzy RP RWE, twierdząc, że nie mieli „niczego wspólnego z NiD-em” (ugrupowanie Niepodległość i Demokracja, którego deklaracja ideowa ma wolnomularskie naleciałości) i „żaden z nich oprócz Trościanki – nie angażował się w działalność emigracyjnych partii”.

Tymczasem figurujący na jego liście Tadeusz Nowakowski był członkiem NiD-u (po co mu to było potrzebne – dla chleba, panie, dla chleba, czy dla bułki z szynką – niech zostanie jego słodką tajemnicą), a wśród publicystów rzekomo niezaangażowanych w działalność polityczną wymienia Aleksandrę Stypułkowską – działaczkę Stronnictwa Narodowego. Jakby nie wiedział, że redaktorzy do pracy w Monachium pochodzili z partyjnego, emigracyjnego klucza, co było wyrazem polsko-amerykańskiego partnerstwa, które przeżyło się z końcem lat 60., gdy zaczęto zatrudniać dziennikarzy z Polski.

Na twierdzenie Tatarowskiego: „imputowanie mu [Nowakowi] udziału w przygotowywaniu wywiadowczych akcji na Polskę i współuczestnictwa w niesławnej i żałośnie nieudolnej akcji Berg jest niczym nie popartą insynuacją”, pozostaje tylko rozłożyć ręce i zacytować Jacka Kleyffa: „O święta naiwności, staraj się przy mnie zawsze stać, daj jeszcze trochę pożyć…”. Nowak nie zostałby dyrektorem rozgłośni w Monachium, gdyby nie poparcie czołowych osób zaangażowanych w operację Bergu, o czym piszę na s. 31–32 i 47–49 t. 1. O samej operacji wiedział i ją aprobował, był we władzach NiD-u, jednego z trzech politycznych stronnictw skompromitowanych przez tę akcję.

KT zarzuca mi, że powołuję się na oświadczenie „Johannesa Kassnera, volksdeutscha, oskarżonego w Polsce o zbrodnie wojenne”, przedrukowane w książce A. Czechowicza. Nie da się napisać historii RP RWE, nie powołując się na nie, bo to jakby napisać, że Służba Bezpieczeństwa rozgłośni nie infiltrowała. Po drugie nie Johannesa, tylko Johanna lub Jana, po trzecie Kassner tylko firmował oświadczenie, którego autorem był Bazyli Koczubej – dyrektor personalny w okupacyjnym, komisarycznym zarządzie skonfiskowanych żydowskich nieruchomości.

Po czwarte Kassner podpisał volkslistę z polecenia polskiej Dwójki w Budapeszcie i miał zasługi dla wywiadu AK. Nie był też oskarżony w Polsce o zbrodnie wojenne, bo gdyby był, to by w 1958 r. stamtąd nie wyjechał, gdy odwiedzał rodzinę. Nowak zdemonizował Kassnera, a KT wdycha te demoniczne opary in odore sanctitatis.

Polemika między autorem a czytelnikiem, który jego książki nie przeczytał, a ma z góry ukształtowane wyobrażenia o jej temacie, nie ma większego sensu, jest jak przekonywanie zakochanego, że obiekt jego amorów nie jest tym, czym mu się wydaje. KT pisze: „Ja zatrudniłem się w emigracyjnej rozgłośni radiowej, finansowanej przez Amerykanów, ale zachowującej autonomię programową pod kierownictwem kolejnych dyrektorów (…) Rozgłośni, która przełamuje monopol informacyjny komunistycznego państwa i przyczynia się do budowanie nowego, demokratycznego ładu w Polsce, przeciwdziała sowietyzacji umysłów, broni wartości i narodowych tradycji”.

To zupełnie jak cytat z foldera reklamującego egzotyczne wakacje albo napis na pudełku z czekoladkami. Nie odmawiam rozgłośni zasług. Była rakiem na bezrybiu, miała smak owocu zakazanego, mit wykreowany przez zagłuszanie, dobre pióra, praca w niej była pasjonująca – ale przecież nie była z łaski bożej ani polska w tym sensie, że podlegała kontroli polskiego ośrodka politycznego, lecz służyła politycznym celom USA. Najwięcej do powiedzenia zawsze miał w niej Departament Stanu, i to nawet w okresie do 1958 r., gdy w Monachium działał obsadzony przez CIA dział doradcy politycznego.

Nie wiem, skąd KT wie – bo o brak spostrzegawczości go nie posądzam – że RP RWE była rozgłośnią antykomunistyczną, gdy kibicowała eurokomunistom, liberałom z PZPR i KPZR, nurtowi lewicowo-liberalnemu w polskiej opozycji, podpisywała się pod ustaleniami okrągłego stołu, a niektórzy opozycjoniści, jak np. Jacek Trznadel, zarzucali jej lustracyjną powściągliwość.

Tatarowskiego dziwi, że zatrudniłem się w Monachium. Otóż byłem tam chińskim agentem wykradającym plany nadajników dla Huawei, a dzięki mnie koncern ten zdobył przewagę w technologii 5G.

Kilka słów o Józefie Mackiewiczu, który – jak pisze Tatarowski – mieszkał w pobliżu rozgłośni, ale jej progu nigdy nie przekroczył. Niechby spróbował – radiowe security ogłosiłoby alarm przeciwlotniczy. Dalej KT pisze, że mimo, iż progu nie przekroczył, to jego karierze pisarskiej to nie przeszkodziło. Tu pozostaje westchnąć za poetą: „Ach, dokądże wciągnąłeś mnie, amorze zdradliwy, nie zdołam tego wyrazić słowami”. Jan Nowak nie tylko odciął Mackiewicza od słuchaczy w Polsce; także od przekładów jego książek na niemiecki i angielski, także od polskiej prasy emigracyjnej. Skutkiem było to, że jego książki stały się szerzej dostępne w Polsce dopiero w latach 80. dzięki podziemnym wydawcom. No i co ma oznaczać stwierdzenie: „Konflikt Józefa Mackiewicza z Janem Nowakiem wydobyty został na światło dzienne dopiero w 1969 roku”. Może KT nie wie o jego antecedencjach sięgających 20 lat wstecz.

W sprawie sowieckiej i niemieckiej okupacji Wilna i postawy Mackiewicza w tym okresie odsyłam Tatarowskiego do artykułu Tomasza Balbusa Obsada i uposażenie pracowników wileńskiego „Gońca Codziennego” (uzupełnienie do sprawy Czesława Ancerewicza, w Wywiad i kontrwywiad wojskowy II RP, pod redakcją Tadeusza Dubickiego, t. VIII, Wydawnictwo LTW, Łomianki 2017. Balbus pisze też o „wyroku” na pisarza w książce „Fakir” Sergiusz Kościałkowski, t. 1, Życie i wojna na Wileńszczyźnie, IPN, Warszawa 2018, powołując się m.in. na protokoły przesłuchań Adama Boryczki (1954). Sam J. Mackiewicz ustosunkował się do tzw. sprawy w artykule „Redaktor” Bohdan Mackiewicz w napisanej wspólnie z Barbarą Toporską książce Droga Pani, opublikowanej w 1994, 1998 i 2012 przez Kontrę. No i jest książka S. Piaseckiego Dla honoru organizacji, PFK, Londyn 1964 (LTW 2000).

Kto krzyczy: „Niech żyje!” – musi płacić za pogrzeb (Stanisław Jerzy Lec). Ten przykry wymóg dotyczy także mierniczych „współczynnika aksjologicznego”.

Artykuł Andrzeja Świdlickiego pt. „Homo deificatus, czyli mity nie są darmowe” znajduje się na s. 9 listopadowego „Kuriera WNET” nr 77/2020.

 


  • Z przykrością zawiadamiamy, że z powodu ograniczeń związanych z pandemią ten numer „Kuriera WNET” można nabyć wyłącznie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
Artykuł Andrzeja Świdlickiego pt. „Homo deificatus, czyli mity nie są darmowe” na s. 9 listopadowego „Kuriera WNET” nr 77/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Polemika w sprawie konfliktu Józef Mackiewicz – Jan Nowak Jeziorański/ Konrad Tatarowski, „Kurier WNET” nr 77/2020

Spór Nowaka z Mackiewiczem zdecydowanie wykraczał poza ramy humanistycznego dyskursu. Czytelnikowi, który śledzi obecną sytuację polityczną w Polsce, wszystko to wyda się znajome i dobrze znane.

Konrad Tatarowski

Do Andrzeja Świdlickiego polemicznie

(w odpowiedzi na jego tekst „Józef Mackiewicz, Radio Wolna Europa i SB”)

Drogi Andrzeju,

Pracowaliśmy przez wiele lat w tym samym gmachu przy Ogrodzie Angielskim w Monachium, ale czytając Twoje ostatnie publikacje – z ostatnim tekstem Józef Mackiewicz, Radio Wola Europa i SB („Kurier WNET” 75 / 2020), który w skróconej postaci powtarza tezy zawarte w książce Pięknoduchy, radiowcy, szpiedzy… – odnoszę wrażenie, że pracowaliśmy w zupełnie różnych instytucjach.

Ja zatrudniłem się w emigracyjnej rozgłośni radiowej, finansowanej przez Amerykanów, ale zachowującej autonomię programową pod kierownictwem kolejnych dyrektorów, od Jana Nowaka-Jeziorańskiego poczynając. Radia, w którym „Polacy mówią do Polaków” i za pośrednictwem zróżnicowanych form komunikacyjnych, od informacji do wysublimowanych artystycznych środków wypowiedzi – jak znakomite i nowatorskie słuchowiska radiowe – dostarczają słuchaczom w Polsce prawdziwych informacji o Polsce i świecie otaczającym, a także pokarmu duchowego i godziwej rozrywki.

Rozgłośni, która przełamuje monopol informacyjny komunistycznego państwa i przyczynia się do budowanie nowego, demokratycznego ładu w Polsce, przeciwdziała sowietyzacji umysłów, broni wartości i narodowych tradycji.

Pierwszym dyrektorem i twórcą koncepcji programowej tej rozgłośni był Jan Nowak-Jeziorański, a czołowymi postaciami, które ów program w pierwszych latach realizowały, byli między innymi Wojciech Trojanowski, Wiktor Trościanko, Aleksandra Stypułowska, Gustaw Herling-Grudziński, Tadeusz Nowakowski, a także Kazimierz Wierzyński, Jan Lechoń, Tadeusz Wittlin, Marian Hemar czy Stanisław Baliński. Żaden z wymienionych wybitnych pisarzy i dziennikarzy nie miał nic wspólnego z NiD-em, który, jak piszesz, był w sekcji polskiej „najsilniejszą partią zrzeszającą liczną grupę redaktorów i pracowników pomocniczych, łącznie z woźnym”. Żaden też z nich – oprócz Trościanki – nie angażował się w działalność emigracyjnych partii (dość zresztą hermetycznych), na względzie głównie mając dobro słuchaczy w kraju i satysfakcję czerpiąc z możliwości (prawie) bezpośredniego z nimi kontaktu. O standardach dziennikarskich i misji kulturowej RWE pięknie i mądrze pisała badaczka młodszej generacji, Violetta Wejs-Milewska, między innymi w rozdziale Zamiast podsumowania w książce Buenos Aires – Gwatemala – Montevideo – Nowy Jork – Paryż. Listy do Jana Nowaka-Jeziorańskiego i innych, Białystok 2018. Polecam, tak samo zresztą jak jej inne, oparte na rzetelnej dokumentacji źródłowej, książki i artykuły.

Ty zatrudniłeś się w Rozgłośni, która – cytuję Twój artykuł: „W okresie dyrektorowania Jana Nowaka (1952–1975) kierownictwo monachijskiej rozgłośni wyróżniały trzy elementy: wojenna współpraca z Biurem Informacji i Propagandy Komendy Głównej Armii Krajowej, działalność w emigracyjnym ugrupowaniu PRW NiD (Polski Ruch Wyzwoleńczy Niepodległość i Demokracja) oraz związki z CIA w wywiadowczej operacji na Polskę z początku lat 50., stawiającej sobie za cel utworzenie w Polsce zakonspirowanego zaplecza na wypadek zbrojnego konfliktu USA z ZSRS, znanej jako Berg”.

Mając taką wiedzę i wyobrażenie o genezie i długoletniej działalności Rozgłośni Polskiej RWE, kierowanej do 1976 roku przez Jan Nowaka, a kontynuowanej przez jego następców, Kazimierza Michałowskiego i innych – dziwię się, że podjąłeś w niej pracę. A przechodząc do meritum: rzeczywiście, Zdzisław Jeziorański (okupacyjny pseudonim Jan Nowak) i jego najbliżsi współpracownicy brali udział w konspiracyjnej walce z hitlerowskim okupantem w strukturach Armii Krajowej. No bo we współpracy z kim, jak nie ze zorganizowanym ruchem oporu, mieliby tę walkę toczyć?

Nowak-Jeziorański rzeczywiście był członkiem NiD-u, ale imputowanie mu udziału w przygotowywaniu wywiadowczych akcji na Polskę i współuczestnictwa w niesławnej i żałośnie nieudolnej akcji Berg jest niczym nie popartą insynuacją. Od przemówienia inaugurującego działalność Głosu Wolnej Polski 3 maja 1952 roku – mając w pamięci tragedię powstania warszawskiego – konsekwentnie przestrzegał przed podejmowaniem przez „gorące głowy” w społeczeństwie polskim zbrojnej walki z sowieckim okupantem. Z tego też się wywodzi przyjęta przez niego strategia ewolucyjnej, czy graduacyjnej walki z komunizmem. Omawiam to i analizuję w mojej książce Aksjologia i polityka w pisarstwie i działalności Jana Nowaka-Jeziorańskiego, Łódź 2010.

Na próby przemycania zaszyfrowanych informacji wywiadowczych w programie RWE – były takie w początkowej fazie działalności – reagował ostro i skutecznie, o czym sam pisze w Polsce z oddali, pierwszym tomie swoich radiowych wspomnień (w wydaniu krajowym opublikowanym łącznie z Wojną w eterze). Tam też wiele miejsca poświęca walce z Amerykanami o utrzymanie i poszerzenie autonomii programowej Rozgłośni Polskiej RWE. Najwięcej miejsca zajmuje jednak charakterystyka specyfiki programowej RWE i ludzi, którzy ją tworzyli, i to już zdecydowanie wykracza poza ramy politycznych, a z pewnością partyjniackich uprzedzeń.

Józef Mackiewicz, który wymieniony jest jako główny bohater Twojego artykułu, rzeczywiście progów monachijskiej Rozgłośni nigdy nie przekroczył, choć mieszkał w jej pobliżu. Ani w okresie, kiedy dyrektorem Rozgłośni Polskiej był Jan Nowak, ani później. Nie przeszkodziło mu to jednak w karierze pisarskiej, należał przecież do najbardziej poczytnych autorów londyńskich „Wiadomości”, jego książki były wydawane i cieszyły się powodzeniem wśród czytelników. Twój artykuł nie wnosi żadnych nowych informacji o jego życiu i twórczości – oprócz tego, że już na początku autorytatywnie stwierdzasz, że stawiane mu zarzuty o współpracę z wydawaną w Wilnie hitlerowską gadzinówką „Goniec Codzienny” były nieprawdziwe. Czyżby zatem nie opublikował tam kilku tekstów o charakterze literackim i publicystycznym?

O „sprawie Mackiewicza” w skrócie

„Sprawa Mackiewicza” jest złożona, wielowątkowa i z biegiem lat wydaje się coraz bardziej, a nie mniej skomplikowana. Różne jej aspekty i konteksty wydobył i skomentował Włodzimierz Bolecki w książce Ptasznik z Wilna. O Józefie Mackiewiczu, Kraków 1991. I do jego ustaleń tutaj się odwołam.

Tak zwaną „sprawę Mackiewicza” tworzą – jego zdaniem – cztery tematy. Pierwszy z nich to ocena publikacji autora „Kontry” w okresie II wojny światowej. Drugi – to wyjaśnienie okoliczności i zasadności wydania przez Sąd Specjalny Armii Krajowej wyroku śmierci na Józefa Mackiewicza; po trzecie obiektywne zbadanie zasadności oskarżeń wysuwanych wobec pisarza; po czwarte wreszcie, stawia Bolecki pytanie, jaki sens wynika ze „sprawy Mackiewicza” dla dzisiejszego myślenia o sprawach polskich.

Skupię się tutaj na rzeczowym aspekcie oskarżeń wysuwanych przeciwko pisarzowi. Jak pisze Bolecki: „Chodzi o ocenę publikacji Józefa Mackiewicza w okresie, którego umowne granice stanowią daty: październik 1939–3 czerwca 1943. Jak wiadomo, po pierwszym zajęciu Wilna przez bolszewików, jesienią 1939 r. Józef Mackiewicz publikował w prasie litewskiej – daty artykułów, ich liczba i treść nie są dokładnie znane (…). A wreszcie, po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej, Józef Mackiewicz opublikował w hitlerowskiej gadzinówce »Goniec Codzienny« pięć artykułów. Były to w roku 1941 cztery pozycje – trzy materiały literackie (szkice i fragmenty późniejszej powieści Droga donikąd) oraz jeden felieton poświęcony politycznym konsekwencjom ataku III Rzeszy na ZSRR. Natomiast w roku 1943 Mackiewicz opublikował wywiad na temat swego pobytu w Katyniu (3.VI.1943 r.)”.

Oskarżenia przeciwko Mackiewiczowi formułowała grupa wileńskich działaczy związanych z Biurem Informacji i Propagandy Armii Krajowej w Wilnie; zapewne pod koniec 1942 lub na początku 1943 roku został na pisarza wydany wyrok śmierci – niedługo potem (prawdopodobnie) formalnie odwołany. W kwietniu 1943 r. – po odkryciu przez Niemców masowych mogił w Katyniu – Mackiewicz otrzymał propozycję wyjazdu wraz z grupą niezależnych obserwatorów, aby ich odkrycie zweryfikować, potwierdzić i uwiarygodnić przed światową opinią publiczną. Pisarz uzależnił swój udział w tym przedsięwzięciu od zgody Komendy Okręgu Armii Krajowej w Wilnie. Zgoda ta została udzielona i pod koniec maja Mackiewicz znalazł się w Katyniu.

Rozwikłanie okoliczności, w jakich skazano Mackiewicza, dodatkowo komplikuje fakt, że nie zachowały się dokumenty, na podstawie których Sąd Specjalny AK wydał wyrok, ani też dlaczego go odwołał. Nie jest też jasna rola, jaką pisarz pełnił w „Gońcu Codziennym”: czy uczestniczył w pracach redakcyjnych, czy też jedynie opublikował w niej kilka tekstów o charakterze literackim. W każdym razie Sąd Koleżeński Związku Dziennikarzy RP, który zebrał się w Rzymie, 12 listopada 1945 r. wydał orzeczenie, w którym uniewinnił Mackiewicza od zarzutu pracy w niemieckiej gadzinówce, równocześnie stwierdzając: „fakt bezsporny, że w październiku 1939 r., gdy Wilno znajdowało się pod okupacją sowiecką, a władze polskie na tym terenie nie były czynne, pan Józef Mackiewicz zamieścił w dzienniku litewskim »Lietuvos Żinios«, popierającym jak cała prasa litewska dążenia litewskie do zagarnięcia części terytorium polskiego, artykuł o charakterze politycznym, ostro krytykującym wewnętrzne stosunki w państwie polskim. Tym postępowaniem pan Józef Mackiewicz, jako członek Związku Dziennikarzy RP, przekroczył granicę dyscypliny obywatelskiej, która jest podstawową częścią składową etyki dziennikarskiej”.

W ten oto sposób otwiera się przed nami nowy wymiar „sprawy Mackiewicza” i znowu pojawia się pytanie: o co się go właściwie oskarża? Osoby zainteresowane dalszym rozplątywaniem tego kłębu, z którego ciągle wystaje jakaś nowa nić – odsyłam do cytowanej książki Włodzimierza Boleckiego.

W oparciu o przytoczone tu fakty wydaje się jednak, że trudno byłoby zbudować jednoznaczny, czarno-biały wizerunek kolaboranta i zdrajcy, choć oczywiście sam fakt wydrukowania kilku tekstów na łamach „Gońca Codziennego” w 1941 roku był naganny, a jego publicystyka na łamach litewskiej prasy mogła wzbudzać kontrowersje.

Z drugiej strony, „sprawa Mackiewicza” wzbudzała wiele emocji, których sam zainteresowany studzić się nie starał. Wręcz przeciwnie – w swojej publicystyce bywał zaczepny i agresywny, często mało przywiązując wagi do formy i merytorycznej strony swojej argumentacji. Przykładem tego może być jego replika na atak Nowaka-Jeziorańskiego, do której jeszcze powrócę.

Atak Jana Nowaka-Jeziorańskiego

Konflikt Józefa Mackiewicza z Janem Nowakiem wydobyty został na światło dzienne dopiero w 1969 roku, po opublikowaniu przez dyrektora Rozgłośni Polskiej RWE w piśmie „Na Antenie” – w pierwszym numerze dołączonym do londyńskiego „Orła Białego” – Listu otwartego, adresowanego do Juliusza Sakowskiego, redaktora londyńskich „Wiadomości”, w którym Nowak wyjaśniał, że: „nasza Rozgłośnia i redakcja nie ponosi żadnej współodpowiedzialności za artykuł p. Józefa Mackiewicza »List pasterski«, umieszczony na pierwszej stronie »Wiadomości« z dnia 23 marca. Nie wdając się w polemikę z treścią artykułu, daliśmy wyraz naszemu przekonaniu, że p. Józef Mackiewicz nie jest właściwym autorem do wydawania sądów o postawie patriotycznej i obywatelskiej kogokolwiek, a zwłaszcza Kardynała Wyszyńskiego, z uwagi na własną działalność w czasie ostatniej wojny i poglądy wypowiadane na łamach prasy wydawanej przez okupantów”. W dalszej części cytowanego tekstu uderzał jeszcze mocniej:

„Emil Skiwski, Feliks Burdecki i Józef Mackiewicz byli dla nas tym, czym dla Anglików lord How-how, powieszony przez nich po wojnie. Jak pisał Korboński, pod okupacją rodak-kolaborant był gorszy od Niemca-gestapowca” – i tutaj już wyraźnie widać, że niechęć do osoby autora „Drogi donikąd” przesłoniła racjonalną argumentację.

Juliusz Sakowski, który redagował w tym czasie „Wiadomości” w zastępstwie chorego Mieczysława Grydzewskiego, oświadczenia Nowaka, stanowiącego atak personalny na Józefa Mackiewicza – a zarazem, dodajmy, ingerującego w politykę programową i personalną londyńskiego tygodnika – nie opublikował.

Konsekwencją tego było zerwanie przez Nowaka-Jeziorańskiego współpracy z „Wiadomościami”. Pisał o tym w Wojnie w eterze: „Jeśli Sakowski liczył na to, że skapituluję albo »Na Antenie« przestanie wychodzić – spotkał go zawód. Przygarnął nas miesięcznik »Orzeł Biały«, organ Stowarzyszenia Polskich Kombatantów. Niestety, pismo miało nakład dziesięć razy mniejszy od »Wiadomości«. Straciliśmy wielu czytelników, a »Wiadomości« – atrakcyjny materiał. Stratne były obie strony”. To, że stratne były obie strony, nie ulega wątpliwości, bo redagowane przez Zygmunta Jabłońskiego w latach 1963–1969 „Na Antenie” było wielotematyczną i wielogatunkową swoistą drukowaną wizytówką RWE, a z perspektywy półwiecza patrząc – nieocenionym źródłem dla badaczy programu i historii Rozgłośni. Później pismo zmieniło charakter, publikując prawie wyłącznie teksty o profilu informacyjnym i społeczno-politycznym, dla dzisiejszego czytelnika dość hermetycznym i nudnym.

Jan Nowak-Jeziorański przywołał też postać Mackiewicza w rozdziale Akcja specjalna, łącząc go z przygotowywanymi przeciwko niemu (Nowakowi) przez służbę bezpieczeństwa PRL na początku lat 70. oszczerczymi pomówieniami. Już na pierwszy rzut oka wiązanie ideowego wroga komunizmu z akcją specjalną przygotowywaną przez służby PRL-u brzmi dziwnie i mało wiarygodnie. Na dodatek Jeziorański sam obrócił wniwecz swoje oskarżenie, kończąc fragmenty poświęcone „fałszywkom” przypomnieniem wizyty, którą złożył mu inspektor niemieckiej policji kryminalnej: „Wręczyłem mu siedemnaście oryginalnych listów anonimowych, otrzymanych między listopadem 1974 roku a marcem 1975, oraz wycinek prasy niemieckiej z ręcznym dopiskiem i podpisem Józefa Mackiewicza.

Wezwany na policję Mackiewicz stwierdził kategorycznie, że jego podpis został sfałszowany. Ekspertyza grafologiczna potwierdziła jego oświadczenie”. Mimo to – dodajmy – Nowak nigdy swoich oskarżeń nie wycofał ani nie podał w wątpliwość.

Replika Józefa Mackiewicza

Mackiewicz odpowiedział na personalny atak Jana Nowaka w broszurze „…mówi Rozgłośnia Polska Radia Wolna Europa”, wydanej w Monachium w 1969 roku. Rozpoczął od przypomnienia okoliczności „chuligańskiego ataku” na jego osobę, po czym zaznaczył, że nie będzie polemizować z Nowakiem – tu warto zacytować: „bo ten może mówić o mnie (…) chyba z czapką w ręku”.

Przedmiotem głównym swoich uwag uczynił rozgłośnię, którą jego adwersarz kierował. Pisząc o niej, określa ją w całym tekście mianem „radio Free Europe”, podkreślając tym jej amerykański, niepolski charakter i rodowód. Dużo w tekście Mackiewicza – który należałoby określić mianem politycznego paszkwilu – dość łatwych uogólnień i efekciarskich porównań („Sprzedani w Jałcie – kupieni przez CIA”), mało rzetelnej oceny i analizy programu radiowego, jego roli i znaczenia dla słuchaczy w kraju. A jeżeli już jakieś konkretne zarzuty się pojawiają, to trudno dociec ich źródła i zweryfikować ich prawdziwość.

Nie wiadomo zatem, skąd zaczerpnął Mackiewicz informacje, jakoby Komitet Wolnej Europy zalecał zastępowanie w audycjach RWE słowa „sowiecki” określeniem „radziecki”, aby… „dostosować się do życzeń komunistycznej Warszawy”, gdzie widział tajne instrukcje, aby przestawiać radiowe audycje na tory „bardziej socjalistyczne”. Kiedy i w jakiej audycji RWE mówiono o propagandzie PRL jako o „naszej propagandzie”, na jakiej podstawie wysuwa twierdzenie, że w Wolnej Europie stawia się na stworzenie w Polsce „narodowego komunizmu”, a równocześnie nieco wyżej pisze, iż program RWE zakłada: „pogodzenie się z ustrojem i wyrzeczenie się autentycznych haseł niepodległościowych za normę stałą”? Podobnych pytań pod adresem niezbyt obszernej broszury Mackiewicza można by postawić znacznie więcej.

Czytelnik tego tekstu obcuje wyłącznie z opiniami jego autora, formułowanymi w sposób autorytatywny, uzasadnionymi jedynie przekonaniem Mackiewicza o własnej, niepodważalnej racji. Nie cofa się przy tym przed insynuacją: „Free Europe nie reprezentuje żadnego wolnego poglądu politycznego, lecz wyłącznie obcą instrukcję odgórną. I tu przebiega granica pomiędzy polityką i agenturą”. Używa też obraźliwych określeń („kanalia Nowak”). I nawet kiedy porusza Mackiewicz problemy, które mogłyby stać się punktem wyjścia do merytorycznej dyskusji, na przykład na temat założeń politycznych doktryny gradualizmu albo stosunku Rozgłośni Polskiej do rewizjonistów – to autorytatywny ton, który przyjmuje, sprawia, że dyskusja staje się niemożliwa.

Oceniając publicystyczną działalność Józefa Mackiewicza, wielki zwolennik i znawca jego pisarstwa, Czesław Miłosz, w książce Rok myśliwego pisał: „Nie sposób traktować poważnie wszystkiego, co pisał Mackiewicz-antykomunista. Niektóre jego artykuły są wręcz obsesyjne i graniczące z paranoją, według wzoru wietrzenia wszędzie agentur. Toteż układając wybór jego pism publicystycznych, należałoby pamiętać, że płacił fantazjowaniem, czy nawet wariactwem za stałość swoich poglądów. Odsiew oczywistych błędów spotyka po śmierci wszystkich chyba piszących i myśl o tym powinna nas ustrzec od występowania w todze surowych sędziów”.

Podsumowanie

Spór Nowaka z Mackiewiczem zdecydowanie wykraczał poza ramy humanistycznego dyskursu, który zakłada obecność zainteresowanych podmiotów w ramach określonego modelu komunikacji, z możliwością udzielenia im głosu lub przynajmniej prawa do repliki. A właściwie nie tyle wykraczał, co w ogóle się w nich nie mieścił. Trudno mówić o sporze w sytuacji, kiedy między jego stronami nie ma żadnego kontaktu i żadna z nich nie wykazuje nawet cienia chęci do kompromisu. W tej sytuacji, zamiast mówić o sporze czy kontrowersji, trzeba mówić o wojnie. I to takiej, którą prowadzi się aż do całkowitego zwycięstwa – albo klęski.

Dzisiejszemu czytelnikowi, który śledzi obecną sytuację polityczną w Polsce, wszystko to wyda się znajome i dobrze znane.

Na szczęście z przypomnianego tu sporu sprzed ponad półwiecza obaj adwersarze wyszli cało – bo ich niepodważalne zasługi dla kultury polskiej są niepomiernie ważniejsze niż incydentalne kłótnie i charakterologiczne niedoskonałości. Z pewnością obaj nie byli spiżowymi bohaterami, ulepionymi wyłącznie ze szlachetnych kruszców. Nie byli, jak wszystkie wybitne jednostki, pozbawieni wad. To oczywiste.

Tym bardziej dziwi mnie – wracając do początku tej rozpoczętej w osobistym tonie polemiki z Andrzejem Świdlickim – jednoznaczne, czarno-białe usytuowanie bohaterów owego konfliktu, w którym jeden jest ucieleśnieniem wszelkich cnót, drugi zaś godnym potępienia prześladowcą. A na dodatek, jak pisze Świdlicki – od sierpnia 1940 roku zarządcą w Komisarycznym Zarządzie pożydowskich nieruchomości w Warszawie. Powołuje się przy tym na oświadczenie Johannesa Kassnera – volksdeutscha oskarżanego w Polsce o zbrodnie wojenne. Jego oświadczenie zostało opublikowane w książce agenta wywiadu PRL, Czechowicza, i służyło za podstawę przygotowanej przez SB akcji mającej zdyskredytować postać Jana Nowaka-Jeziorańskiego. Świdlicki z godną lepszej sprawy dobrą wiarą relacjonuje przebieg owej krucjaty, mającej na celu zniszczenie dobrego imienia autora Kuriera z Warszawy i kierowanej przez niego monachijskiej rozgłośni.

No cóż, każdy ma prawo wybierać sobie sojuszników według własnych upodobań. Propagandyści PRL imputowali również Jeziorańskiemu homoseksualizm, za który rzekomo został wyrzucony z wojska, a nawet to, że w podchorążówce zgwałcił własną klacz. Oni działali w myśl odgórnych instrukcji, bo dla władz PRL Jan Nowak-Jeziorański był groźnym przeciwnikiem. Ale jakie motywy kierują młodszym o pokolenie publicystą, były redaktorem RWE, z przekonań antykomunistą?

Konrad Tatarowski w latach 1984–1994 był redaktorem w Rozgłośni Polskiej RWE, dokąd trafił po wyjeździe z kraju po 10-miesięcznym okresie internowania. W 1995 roku powrócił do pracy na Uniwersytecie Łódzkim, w ostatnich latach na stanowisku profesora w Katedrze Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej. Jest autorem kilku książek i wielu publikacji o Wolnej Europie i życiu literackim emigracji.

Artykuł Konrada Tatarowskiego pt. „Do Andrzeja Świdlickiego polemicznie” znajduje się na s. 8–9 listopadowego „Kuriera WNET” nr 77/2020.

 


  • Z przykrością zawiadamiamy, że z powodu ograniczeń związanych z pandemią ten numer „Kuriera WNET” można nabyć wyłącznie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
Artykuł Konrada Tatarowskiego pt. „Do Andrzeja Świdlickiego polemicznie” na s. 8 listopadowego „Kuriera WNET” nr 77/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

„Sybiracy”. Żyją jeszcze nieliczni, którzy zostali wywiezieni w głąb ZSRR, jako dzieci lub na zesłaniu się urodzili

W okresie od 1940 do 1941 r., czyli tzw. pierwszej okupacji sowieckiej, na Syberię zostało zesłanych kilkakrotnie więcej Polaków niż w okresie 200 lat rosyjskiej dominacji na ziemiach polskich.

Tadeusz Loster

15 sierpnia 2020 r. prezydent III RP Andrzej Duda podpisał ustawę z 14 sierpnia 2020 r. o świadczeniu pieniężnym przysługującym osobom zesłanym lub deportowanym przez władze Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich w latach 1936–1956. Data podpisania ustawy jest szczególna: 15 sierpnia oprócz święta kościelnego obchodzimy – my, Polacy – święto Wojska Polskiego na pamiątkę zwycięskiej Bitwy Warszawskiej w 1920 r. podczas wojny polsko-bolszewickiej.

Obecnie, po 30 latach wolnej Polski, osób, które obejmuje ta ustawa, a zrzeszonych w Związku Sybiraków, żyje około 39 tys. Mimo, że wydaje się, iż to duża liczba, faktycznie pozostała ich tyko garstka, patrząc na to, że osób zesłanych lub deportowanych w głąb bolszewickiej Rosji w latach 1936–1956 było 1,35 mln. A w momencie reaktywowania Związku Sybiraków w 1988 r. zostało zarejestrowanych ponad 400 tys. żyjących.

Na Grobie Nieznanego Żołnierza w Warszawie napis na jednej z tablic o treści „SYBERIA OD 1768” upamiętnia sybiraków. Co to za data informująca o początku wywozu Polaków na Sybir przez władze Rosji? (…)

5 sierpnia 1864 r. na stokach Cytadeli Warszawskiej Rosjanie powiesili ostatniego dyktatora powstania styczniowego, Romualda Traugutta, wraz z czterema towarzyszami. Kończyło się najtragiczniejsze i najdłuższe, bo trwające od 22 stycznia 1863 r. polskie powstanie, zwane styczniowym. W okresie tym w sumie około 200 tysięcy powstańców stoczyło 1228 bitew i potyczek, w których poległo blisko 25 tys. insurgentów. Znajdujące się na terenie Królestwa Polskiego majątki uczestników powstania zostały skonfiskowane i rozdane tym, którzy przyczynili się do „usmirenia polskowo mjatieża” (stłumienia polskiego buntu). Konfiskatę zastosowano do 1660 majątków ziemskich. Ogólną liczbę emigrantów zesłanych w głąb Rosji i na Syberię z samego Królestwa Polskiego oblicza się na 31573 osoby. Wiadomo, że od 1 września 1863 r. do 1 maja 1865 komisje śledcze i wojenno-sądowe z samego Królestwa zesłały do Rosji 7447 osób: do rot aresztanckich 2617, na osiedlenie w Syberii 1979, a na katorgę 3399.

Najcięższym wyrokiem była katorga, czyli ciężka praca w zakładach lub kopalniach. Większość zesłańców, aby znaleźć się na Sybirze, w miejscu oznaczonym carskim wyrokiem, musiała przekroczyć granicę między Europą i Azją. Najcięższe chwile przeżywali skazańcy podczas długiej drogi etapowej. Z każdej partii podążającej na Sybir prawie codziennie ubywało kilka osób umierających z wycieńczenia i chorób.

Skazani na katorgę kierowani byli do Okręgu Nerczyńskiego. Tutaj powstańcy styczniowi – katorżnicy byli kolejnym pokoleniem zesłańców. W kopalniach rudy żelaza i ołowiu Akatuja przebywał Piotr Wysocki (1797–1875). Inicjator powstania listopadowego, przywódca sprzysiężenia podchorążych, pułkownik, za udział w powstaniu został odznaczony Krzyżem Złotym Orderu Virtuti Militari. Dostał się do niewoli rosyjskiej w 1831 r. podczas walk w obronie Warszawy. Był więziony i trzykrotnie skazany na śmierć. Karę śmierci zamieniono mu ukazem carskim na 20 lat ciężkich robót na Syberii. Przebywał w Aleksandrowsku. Po próbie ucieczki i karze półtora tysiąca batów, którą przeżył, został karnie przeniesiony do kopalni miedzi w Akatui w kolonii katorżniczej w Nerczyńsku, gdzie pracował przykuty do taczki. Powrócił do kraju w 1857 r. po amnestii carskiej. Miał zakaz przebywania w Warszawie. Ci, których nie objęła amnestia w 1856 r., pozostali na Syberii. Spotkały się dwa pokolenia powstańców oraz politycznych, tych z listopadowej insurekcji i styczniowej.

Słowo ‘Syberia’ pochodzi od tunguskiego słowa „sidur” i oznacza błoto, bagno, trzęsawisko; w języku buriackim ‘sybjer’ oznacza groźnego psa – wilka.

Sybir – to kraina geograficzna o powierzchni 12,7 mln km2 w północnej Azji, wchodząca w skład państwa rosyjskiego. Jest ona położona między Uralem na zachodzie, Oceanem Arktycznym na północy, a na wschodzie między działem wód zlewisk Oceanu Arktycznego i Spokojnego oraz stepami Kazachstanu i Mongolii na południu.

Klimat południowej, a nawet środkowej Syberii jest znośny i zdrowy. Zimą temperatura waha się od -30 do -40°C, a niekiedy dochodzi do -45, -50°C. Jednak brak wiatru i suchość klimatu powoduje, że mróz ten nie jest tak odczuwalny. Dla przebywającego tu zesłańca odczuwalna była długość zimy, która trwa od 7 do 8 miesięcy, a na północy nawet do 9 miesięcy. W południowej i środkowej Syberii najkrótszy dzień zimowy trwa 7 do 6 godzin. Wiosny i jesieni nie ma. Wiosną można nazwać kilka dni, kiedy taje śnieg i puszczają lody na rzekach. A temperatura powietrza sięga od 20 do 30°C ciepła. Deszcz pada tylko na wiosnę i w ciągu kilkudniowej jesieni. Na początku lata następuje szybka i nadzwyczaj bujna wegetacja roślin. Sybirska noc letnia trwa kilka godzin. Środek lata to skwar, który potrafi schłodzić w mgnieniu oka północny wiatr. Między wrześniem a październikiem następuje nagłe ochłodzenie i po kilku chłodnych dniach i obfitych śnieżnych opadach następuje sroga syberyjska zima. (…)

17 września 1939 r. armia bolszewicka wkroczyła na ziemie polskie. NKWD natychmiast rozpoczęło aresztowania Polaków. Według danych NKWD w rejonie Lwowa i Drohobycza w latach 1939–1941, czyli za „pierwszych Rusków”, zostało aresztowanych 5822 obywateli polskich. Każde aresztowanie i dalsze losy uwięzionych, przesłuchiwanych i skazanych to osobna historia. Dziadek mój Władysław Wróbel, drugi mąż babki Zofii, został aresztowany już 12 października 1939 r. Aresztowało go kolejowe NKWD, a faktycznie jego dwóch pracowników z czerwonymi opaskami na rękawach i z karabinami. Ten „wróg ludu” był starszym majstrem w warsztatach Polskich Kolei Państwowych we Lwowie, a do tego kapelmistrzem orkiestry kolejowej. Został osadzony w Brygidkach a następnie wywieziony w niewiadomym kierunku w głąb ZSRR. Tyle wiedziała moja rodzina. (…)

Do pierwszej masowej deportacji 220 tys. obywateli polskich doszło 10 lutego 1940 r. (wg danych NKWD 140 tys.). Przygotowywana przez NKWD od grudnia 1939 r. wywózka objęła osadników wojskowych, średnich i niższych urzędników państwowych, pracowników służby leśnej oraz PKP. Polacy stanowili 70% deportowanych, pozostałe 30% to była ludność białoruska i ukraińska. Na spakowanie się dawano wywożonym kilkadziesiąt do kilku minut. Transport na miejsce zsyłki odbywał się w wagonach towarowych, do których wsadzano po 50 osób. Podróż trwała niekiedy kilka tygodni w nieludzkich warunkach, w temperaturze dochodzącej do -40°C. Wiele osób zmarło podczas transportu, a przybyłych na miejsce zsyłki czekała niewolnicza praca, nędza, choroby i głód.

Kolejną deportację przeprowadzili bolszewicy 13–14 kwietnia 1940 r. Wywózką zostały objęte rodziny poprzednio wywiezionych wrogów ustroju, urzędnicy państwowi, wojskowi, policjanci, pracownicy służb więziennych, nauczyciele, działacze społeczni, kupcy, przemysłowcy i bankierzy. Zesłano 320 tys. osób (wg danych NKWD 61 tys.), w tym 80% kobiet i dzieci.

Trzecia deportacja nastąpiła w maju i lipcu 1940 r. Objęła uchodźców przybyłych w czasie działań wojennych na tereny zajęte przez Sowietów. Większość deportowanych – 80% – stanowili Żydzi, Białorusini i Ukraińcy. Liczba zesłańców wyniosła 240 tys. (wg danych NKWD ponad 80 tys.). Zostali oni przesiedleni do Autonomicznych Republik Radzieckich, gdzie umieszczono ich w specjalnych osadach pod kontrolą NKWD.

Ostatnia, czwarta deportacja, miała miejsce pod koniec maja i w czerwcu 1941 r., w przededniu wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej. Objęła ona ludność ze środowisk inteligenckich, rodziny kolejarzy, rodziny osób aresztowanych przez NKWD w czasie drugiego roku okupacji, robotników oraz rzemieślników; razem 220 tys. osób (wg danych NKWD ponad 85 tys.). Wywózka ta dotknęła szczególnie tereny Białostocczyzny, Grodzieńszczyzny i Wileńszczyzny. Według danych NKWD ujawnionych przez Rosję w 1990 r., w czterech deportacjach zesłano około 330–340 tys. obywateli polskich. Zdaniem niektórych polskich historyków była to liczba o wiele wyższa, bo przekraczająca milion zesłańców. Jedno jest pewne, że w okresie od 1940 do 1941 r., czyli tzw. pierwszej okupacji sowieckiej, na Syberię zostało zesłanych kilkakrotnie więcej Polaków niż w okresie 200 lat rosyjskiej dominacji na ziemiach polskich. Deportacje ludności polskiej w głąb ZSRR z lat 1940–41 nie były ostatnimi.

Po wkroczeniu wojsk Armii Czerwonej na tereny polskie okupowane przez Niemców, do syberyjskich łagrów trafili żołnierze polskich formacji podziemnych oraz „wrogowie ludu”, czyli ludność cywilna nieprzychylnie nastawiona do sowieckiej dominacji. Przykładem takich działań może być Lwów. Bezpośrednio po zajęciu miasta przez Armię Czerwoną w lipcu 1944 r., czyli za „drugich Rusków”, NKWD i Smiersz rozpoczęły aresztowania żołnierzy Armii Krajowej, polskich działaczy podziemia niepodległościowego oraz uczonych.

W dniach 2–4 stycznia 1945 r. władze sowieckie rozpoczęły masowe aresztowania Polaków zamieszkałych we Lwowie. Objęły one 17 tys. osób, w tym 31 pracowników lwowskich uczelni. Część aresztowanych została zwolniona, jednak większość deportowano w głąb ZSRR. Skazani na 5 do 15 lat zsyłki, zostali skierowani do ciężkiej fizycznej pracy w kopalniach lub przy wyrębie lasów. Po 6 miesiącach wywiezionych 7 profesorów zostało zwolnionych; 2 z nich nie przeżyło łagru.

Części wysiedlonych w głąb Rosji udało się opuścić łagry dzięki organizowanej na terenie ZSRR w 1942 r. armii gen. Władysława Andersa. Nie wszyscy zgłaszający się ochotnicy dotarli w miejsca tworzących się jednostek Wojska Polskiego, gdyż podejmowane przez nich próby były blokowane. Kolejną szansą na wyrwanie się z sowieckiego piekła było wstąpienie do tworzonej przez sowiecką Rosję Dywizji im. Tadeusza Kościuszki, będącej zalążkiem „Ludowego” Wojska Polskiego. Niestety na terenie ówczesnej Rosji pozostało około 800 tys. obywateli polskich. (…)

Z akt osobowych żyjących sybiraków wynika, że ci obecnie żyjący w czasie deportacji byli niemowlętami lub mieli po kilka lat. To „dzieci Sybiru”, deportowane na Sybir wraz z rodzicami; dla nich wywózka i jej przyczyny nie były zrozumiałe. Dla nich był to głód, mróz, udręka i cierpienie, a wielu ich rówieśników nie przeżyło deportacji (zamarznięte ciała wyrzucano z wagonów pociągu). Niektóre nie przeżyły ciężkich warunków na zesłaniu, inne zostały przymusowo rozdzielone od rodziców, a jeszcze innym rodzice zmarli. Zostały osadzone w domach dziecka i przytułkach. Te, które przeżyły i powróciły, miały szczęście, a w pamięci „dzieci Sybiru” do końca życia pozostanie wspomnienie Sybiru jako „polskiej Golgoty Wschodu”.

Cały artykuł Tadeusza Lostera pt. „Sybiracy” znajduje się na s. 10-11 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 77/2020.

 


  • Z przykrością zawiadamiamy, że z powodu ograniczeń związanych z pandemią ten numer „Kuriera WNET” można nabyć wyłącznie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
Artykuł Tadeusza Lostera pt. „Sybiracy” na s. 10-11 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 77/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego