Dr Jabłonka: Bez ofiary krwi odzyskanie niepodległości byłoby niemożliwe. Każde powstanie było potrzebne

Historyk opowiada o dziejach polskiego czynu niepodległościowego od powstań XIX w. po działalność Piłsudskiego, Dmowskiego, Paderewskiego i Daszyńskiego.

Dr Krzysztof Jabłonka opowiada, że kluczem do odzyskania niepodległości było uformowanie w XIX wieku „Rzeczpospolitej powstańczej”. Oprócz walki zbrojnej wpisywały się w nią takie działania, jak odmowa przez kobiety brania za mężów Rosjan. Ogólnie, działania tego zaborcy na rzecz wytępienia polskiej tożsamości okazały się całkowicie nieskuteczne:

Słowiańskość łącząca nas z tym narodem okazała się ulotna.

Najlepiej pod koniec zaborów Polakom egzystowało się w państwie austro-węgierskim.

Dr Jabłonka kreśli panteon Polaków najmocniej zasłużonych w walce o niepodległość. Jak mówi, nie należy weń włączać Ignacego Jana Paderewskiego, gdyż nie stworzył on zwartej struktury politycznej w kraju:

Paderewski sformował czwarty zabór, jakim była emigracja.

Jednym z ojców niepodległości był Ignacy Daszyński. Jak mówi dr Jabłonka:

Nie należy go identyfikować z socjalizmem. Socjaldemokracja, którą stworzył, była zupełnie czym innym.

Zdaniem rozmówcy Łukasza Jankowskiego próba rozstrzygania „kto był lepszy: Piłsudski, Dmowski czy Daszyński”, jest bezprzedmiotowa. Jak podsumowuje dr Jabłonka:

Bez ofiary krwi odzyskanie niepodległości było niemożliwe. Każde powstanie było potrzebne.

Historyk mówi o procesie unifikacji narodu polskiego, zrożnicowanego ze względu na ponad stuletnie funkcjonowanie w trzech różnych organizmach państwowych. Przypominając próby współpracy krajów położonych między Morzem Bałtyckim a Morzem Carnym wskazuje, że dzisiaj ta idea jest kontynuowana niemal w niezmienionej formie.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.W.K.

Prof. Wysocki: Dzisiejsza Polska nie jest kontynuacją II Rzeczpospolitej. Żyjemy w państwie postkomunistycznym

Dyrektor Instytutu Józefa Piłsudskiego mówi o zerwaniu ciągłości historycznej naszego kraju po 1939 r. i zadaniach współczesnego systemu edukacji.

Profesor Wiesław Wysocki ocenia, że nie 2 lata temu nie powinniśmy świętować stulecia niepodległości Polski:

Wolna Polska skończyła się w 1939 r. Dzisiaj nie kontynuujemy II Rzeczpospolitej. Jesteśmy postkomunistami, dzisiaj trzeba to mocno wyartykułować.

Historyk ubolewa nad brakiem wydania podstawowych źródeł do historii Polski a zamiast tego:

Buduje się instytuty, które są potrzebne psu na budę. Zamiast tego musimy zbudować w narodzie poczucie, że Ojczyzna jest wartością.

Gość Radia WNET uwypukla znaczenie właściwej edukacji:

Szkoła musi kształtować człowieka, który potrafi sprawnie posługiwać się własnym rozumem.

Prof. Wysocki wskazuje, że odzyskanie niepodległości było dziełem całego pokolenia:

Jego liderem był oczywiście Józef Piłsudski, ale wkładu w walkę nie można odmówić nikomu.

Rozmówca Łukasza Jankowskiego ocenia, że w ostatnich latach dużą część winy za zaniedbania w kultywowaniu polskości ponosi były minister szkolnictwa wyższego Jarosław Gowin.

Prof. Jan Żaryn: Polski patriotyzm jest oparty na zobowiązaniu wynikającym z przelanej tu na przestrzeni wieków krwi

Musimy na nowo zdefiniować polskość, by uczynić ją zrozumiałą dla młodego pokolenia – mówi historyk.


Profesor Jan Żaryn zapewnia, że historycy wiedzą już bardzo dużo o okolicznościach odzyskania przez Polskę niepodległości:

Pozostaje pytanie, czy za nauką idzie edukacja.

Historyk stawia pytanie, czy młodzież jest chętna do poznawania historii naszego kraju. Osobiście ma co do tego wątpliwości. Jak wyraźnie stwierdza prof. Żaryn:

To naród odzyskał niepodległość, nie tylko politycy.

W opinii gościa Radia WNET godne uwagi jest to, że niepodległość w 1918 r. „wybuchła”  na wszystkich ziemiach polskich.  Jak dodaje:

Polski patriotyzm jest oparty na zobowiązaniu wynikającym z przelanej tu na przestrzeni wieków krwi. Polega na rozumieniu dziedzictwa właśnie jako zobowiązania.

Rozmówca Łukasza Jankowskiego wskazuje na konieczność zbudowania nowej definicji polskości, zrozumiałej i atrakcyjnej dla młodego pokolenia Polaków.

Mamy do czynienia z niepokojącym zjawiskiem, że istotna część Polaków nie identyfikuje się z państwem, utożsamiając je z nielubianą partią rządzącą.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.W.K.

Rola Niemiec w planach bolszewików podczas ataku na Polskę w 1920 r. / Stanisław Florian, „Śląski Kurier WNET” 76/2020

Polska racja stanu wymaga, aby obnażać światowej opinii publicznej owe historyczne, zakulisowe gry niemiecko-rosyjskich interesów. Warunkiem istnienia Rzeczpospolitej jest ich torpedowanie.

Stanisław Florian

Niemcy a wojna polsko-bolszewicka 1920 roku

W sierpniu br. Deutsche Welle na swoich stronach internetowych promowała niemieckiego historyka, prof. dr. Stephana Lehnstaedta, który w prywatnym Touro Institut w Berlinie zajmuje się Holokaustem, a w 2019 r. opublikował w wydawnictwie C.H. Beck książkę Der vergessene Sieg. Der Polnisch-Sowjetische Krieg 1919–1921 und die Entstehung des modernen Osteuropa. 15 sierpnia, w 100 rocznicę Bitwy Warszawskiej, w wywiadzie dla „Frankfurter Allgemeine Zeitung” Lehnstaedt przedstawił główne tezy swojej książki. Wynika z nich, że w wygranej z wielkim trudem bitwie o Warszawę Polacy walczyli tylko dla siebie.

„Co prawda, jak brzmiał rozkaz Tuchaczewskiego »po trupie białej Polski prowadzi droga do światowego pożaru«, jednak były to tylko mrzonki Moskwy. Chociaż Lenin i jego towarzysze w lecie 1920 roku jeszcze nie pożegnali się na dobre z rewolucją światową, to perspektywa militarnego sukcesu w walce z Niemcami wydaje się być całkowicie utopijna. Nawet osłabiona Reichswehra dałaby sobie łatwo radę z Armią Czerwoną” – uzasadnia swoje stanowisko niemiecki historyk.

W wywiadzie dla Deutsche Welle Lehnstaedt powiedział: „Napisałem książkę dla czytelnika w Niemczech, gdzie wojna z bolszewikami jest niemal zupełnie nieznana. Tak samo jest w innych krajach zachodnioeuropejskich. Ten temat jest nieobecny w świadomości społeczeństw zachodnich”. Na pytanie-sugestię DW, że narodowo-konserwatywny rząd w Polsce obchodzi z wielką pompą setną rocznicę Bitwy Warszawskiej. Czy celebrowanie takich rocznic ma sens? – historyk odpowiedział: „Polska ma pełne prawo do przypominania Europie o tej wojnie, ponieważ wydarzenia z lat 1919–1921 (…) są całkowicie nieznane. Zachód zapomniał o polskim zwycięstwie. W dodatku Europa Zachodnia nie ma takich doświadczeń z Rosją, jakie były udziałem Polski. Dlatego Polska powinna wnieść do europejskiej polityki zagranicznej swoją perspektywę relacji z Rosją. Polityka zagraniczna UE nie może opierać się tylko i wyłącznie na doświadczeniach Paryża i Berlina. Polska musi o tym Zachodowi stale przypominać”.

W związku z tym enuncjacjami mediów niemieckich warto przypomnieć znaczenie Niemiec w planach bolszewików podczas ataku na Polskę.

Wprawdzie propagandowo Tuchaczewski rozkazem nr 1423 z 2 lipca 1920 r., skierowanym ze Smoleńska do oddziałów Frontu Zachodniego, ogłosił, że „przez trupa Białej Polski prowadzi droga ku ogólnoświatowej pożodze. Na naszych bagnetach przyniesiemy szczęście i pokój masom pracującym. Na zachód!” i mogło się wydawać, że owo „Na zachód!” oznacza wsparcie dla rewolucji w Niemczech – jednak niejawne kontakty bolszewików z socjaldemokratycznymi władzami niemieckiej Republiki Weimarskiej wskazywały na coś innego.

Pierwsze kontakty bolszewicko-niemieckie nawiązał przybyły w grudniu 1918 r. do Berlina Karol Radek vel Sobelsohn, który kontaktował się nie tylko z niemieckimi komunistami, ale i przedstawicielami niemieckich kół gospodarczych i rządu niemieckiego oraz gen. Hansem von Seecktem.

Po stronie polskiej dość wcześnie zdawano sobie sprawę ze współpracy niemiecko-bolszewickiej. Już 14 marca Związek Ludowo-Narodowy i Polskie Zjednoczenie Ludowe złożyły w Sejmie wniosek, przedstawiony 21 marca 1919 r. na 14 posiedzeniu Sejmu przez księdza K. Lutosławskiego, a przyjęty jako wniosek nagły, który stwierdzał, że „wojnę polsko-sowiecką planuje się w Berlinie i wzywał rząd do uniemożliwienia przemycania broni i pieniędzy z Niemiec do Rosji oraz wskazywał na groźbę połączenia się bolszewików i Niemców w przypadku pokonania Polski przez Sowietów” (Sprawozdanie Stenograficzne Sejmu Ustawodawczego, 17,21 III 1919; SU, druk nr 167). Podobna w tonie rezolucja z 3 kwietnia 1919 r., zgłoszona przez Mieczysława Niedziałkowskiego ze Związku Polskich Posłów Socjalistycznych, stwierdzająca, że „walka obronna na Wschodzie ma charakter obronny przed Rosyjską Republiką Sowietów i Niemiec” – nie została jednak przez Sejm przyjęta.

Na początku 1920 r. bolszewicy składali MSZ Niemiec i gen. H. von Seecktowi propozycje wspólnej wojny przeciw Polsce.

Zostały one odrzucone 16 kwietnia 1920 r. przez Agona von Maltzana w rozmowie z Wiktorem Koppem – radzieckim przedstawicielem ds. repatriacji jeńców rosyjskich z Niemiec, któremu powierzono również sprawy kontaktów gospodarczych i politycznych. Jednocześnie jednak Niemcy zobowiązały się do nieprzepuszczenia oddziałów francuskich i niewysłania własnych oddziałów na pomoc Polsce. Wzmocnieniem dla Armii Czerwonej była natomiast umowa, którą W. Kopp zawarł z rządem niemieckim 19 kwietnia 1920 r. o repatriacji jeńców wojennych. W tym czasie w Niemczech przebywało ok. 300 tys. jeńców rosyjskich, z których organizowano armię rosyjską pod dowództwem Guczkowa. Jej oddziały były stopniowo transportowane do Rosji bolszewickiej przez Czechosłowację, a sformowane w Prusach Wschodnich – przez Litwę i Łotwę.

W ślad za tymi kontaktami już w lutym 1920 r. gen. Hans von Seeckt, jako nieformalny szef sztabu generalnego zredukowanej traktatem wersalskim armii niemieckiej, zwołał „tajne zebranie około setki wyższych oficerów (…) pod pretekstem przeciwstawienia się presji Sprzymierzonych [czyli zwycięskiej entencie – S.F.], wymierzonej w Reichswehrę. (…) Wątpiono, czy Ententa zdecyduje się (…) na akcję militarną (…)  »Ponieważ – podkreślił von Seeckt – rozpoczniemy ofensywę przeciw Polsce, aby wyciągnąć dłoń do Rosji Sowieckiej. Bolszewicy w istocie bardzo się ustatkowali. Są oni teraz prawie tak na prawo, jak większość niemieckich socjalistów, jeżeli nie bardziej jeszcze«…” (P. de Villemarest, Źródła finansowe komunizmu i nazizmu, Fulmen Poland, Warszawa 1997, s. 205).

Potwierdzeniem tego nieformalnego jeszcze sojuszu był fakt, że podczas puczu Kappa-Lűtwitza w marcu/kwietniu 1920 r., gdy w Niemczech strajkowało 9 milionów członków związków zawodowych, a niektórzy działacze komunistyczni rozdawali robotnikom broń – bolszewiccy emisariusze z Moskwy przywieźli dyrektywę, z której wynikało, że „rewolucyjny proletariat nie ruszy nawet małym palcem”… Latem 1920 r. von Seeckt zakazał przejazdu przez Niemcy transportom broni i amunicji z Francji dla walczącej z bolszewikami armii polskiej, a w memorandum do podwładnych napisał:

„Polska jest naszym śmiertelnym wrogiem. Rosja Sowiecka uderza nie tylko w nią, ale jednocześnie i przede wszystkim we Francję i Wielką Brytanię. Jeżeli Polska się załamie, cała budowla Wersalu runie. Możemy się uwolnić z kajdan ententy przy pomocy Rosji Sowieckiej, nie stając się zresztą ofiarami bolszewizmu”.

Gdy trwał już atak bolszewicki na Polskę, 5 lipca 1920 r. rząd Republiki Weimarskiej przyjął stanowisko, że wsparcie Polaków nie wchodzi w grę, nie ustalono natomiast postępowania na wypadek dotarcia bolszewików do granic państwa niemieckiego. Neutralność w wojnie polsko-radzieckiej Niemcy ogłosiły 20 lipca 1920 r., a minister spraw zagranicznych Niemiec Walter Simons drogą radiową poinformował o tym Gieorgija Cziczerina, komisarza do spraw zagranicznych Rady Komisarzy Ludowych RSFRR. Dwa dni później Simons w liście do G. Cziczerina zaproponował nawiązanie stosunków dyplomatycznych i nienaruszalność granicy z 1914 r.

Od 22 lipca 1920 r. W. Kopp jako przedstawiciel Rosji Sowieckiej w Berlinie posiadał pełnomocnictwa do zawarcia sojuszu wojenno-politycznego z Niemcami. Na początku sierpnia, podczas rozmowy z pracownikiem niemieckiego MSZ, zaproponował współpracę i zawarcie tajnej umowy przeciw Polsce i zapewnił władze niemieckie, że po rozgromieniu Polski Armia Czerwona nie przekroczy granicy Niemiec z 1914 r. W rozporządzeniu z 25 lipca 1920 r. rząd Niemiec zabronił eksportu i tranzytu broni, amunicji, prochu i materiałów wybuchowych na terytorium Rosji Radzieckiej i Polski. Ogłoszenie neutralności i zarządzenie to były wymierzone przeciwko Polsce. Władze polskie wiedziały o współpracy bolszewicko-niemieckiej, ale nie potrafiły się jej przeciwstawić…

W trakcie działań wojennych wzdłuż granic Prus Wschodnich, 31 lipca 1920 r. między godz. 16 a 17 na przejściu granicznym w Prostkach pojawili się dwaj oficerowie bolszewiccy, z którymi rozmawiał oficer straży granicznej Büchler.

Wywodzący się z armii carskiej bolszewiccy oficerowie deklarowali respektowanie granicy Niemiec z 1914 r. i obiecywali oddanie Niemcom terytoriów włączonych w skład Polski traktatem wersalskim – konkretnie Pomorza Gdańskiego – oraz wspólną akcję przeciw Francji. Niemcy zaś chcieli przekonać Rosjan, że nie popierają Polski ani ententy.

W tym czasie, mimo ogłoszonej neutralności, na terenie Niemiec prowadzony był werbunek do Armii Czerwonej, a bolszewicy otrzymywali z Niemiec amunicję i odzież. Niemcy wysyłały również instruktorów i oficerów do Armii Czerwonej. Niemiecki oficer sztabowy przy Komisarzu Rzeszy, kpt. Thomas, 29 lipca 1920 r. udał się do Prostek, a następnie poinformował przełożonych o internowaniu Polaków oraz o rozmowach z Rosjanami z posterunku granicznego, którzy deklarowali chęć oddania korytarza Niemcom. Kpt. Thomas przekroczył granicę i rozmawiał z komisarzem ludowym Wynogradowem, który poinformował go o radzieckich planach ustanowienia rządu sowieckiego w Warszawie, likwidacji traktatu wersalskiego oraz o chęci Rosji powrotu do granic z 1914 r.

W wyniku rozmów w Berlinie, 2 sierpnia uzgodniono przydzielenie do radzieckiej IV Armii pod dowództwem Jewgienija Siergiejewa reprezentanta rządu niemieckiego, który miał monitorować rozwój wypadków podczas posuwania się bolszewików w głąb Polski. 13 sierpnia bolszewicki dowódca IV Armii przekazał Reichswerze Działdowo, zdobyte przez kawalerię Gaj-chana, a dzień później gazeta „Prawda” zapowiedziała zwrot Rzeszy niemieckiej utraconych w wyniku I wojny światowej ziem. Wasilij Tomaschow, oficer polityczny 4 Armii Radzieckiej zeznał, że w początkach sierpnia 1920 r. rozmawiał w Łomży z Helmutem Belckem, podającym się za wysłannika Auswärtiges Amt i oferującym Rosjanom broń. Podczas drugiego spotkania zawarto umowę na dostarczenie Rosjanom pod Prostkami w ciągu ośmiu dni: 200 tys. par butów, 20 tys. rowerów – na kwotę 30 mln marek – a w późniejszym terminie Niemcy zobowiązali się do dostarczenie samolotów, aut ciężarowych, amunicji i karabinów. Rosjanin podczas rozmów zapewniał o powrocie granic z 1914 r. i o tym, że Polska stanie się sowiecką republiką.

W sierpniu 1920 r. dokerzy niemieccy w porcie gdańskim – jedynym w powstałej sytuacji połączeniu Rzeczypospolitej ze światem – odmówili rozładunku statków z pomocą dla Polski.

W tej sytuacji port został zmilitaryzowany na rozkaz dowódcy wojsk ententy w Gdańsku, gen. Richarda Hakinga, wbrew sprzyjającemu Niemcom Komisarzowi Ligi Narodów w Wolnym Mieście Gdańsku, Reginaldowi Towerowi. W rozładunku uczestniczyli żołnierze brytyjscy stacjonujący w Gdańsku. Tymczasem, mimo deklaratywnej neutralności, z niemieckich portów wypłynęły okręty załadowane karabinami, ciężkimi karabinami maszynowymi, amunicją, wyposażeniem dla piechoty i kawalerii bolszewickiej. Przewożono nimi rozebrane części samolotów. 30 aeroplanów sprzedała Rosji firma Steffer i Neumann z Berlina. Część sprzętu, broni i amunicji była sprzedawana Rosji bolszewickiej za pośrednictwem Litwy oraz rosyjskich i żydowskich kupców.

W Armii Czerwonej na froncie zachodnim utworzono nawet z niemieckich robotników ochotniczą brygadę strzelców. Po stronie bolszewików walczyły całe oddziały niemieckie. W ataku Armii Czerwonej na Sierpc uczestniczył oddział kawalerii niemieckiej liczący około 1 tys. szabel, wyposażony w karabiny maszynowe, działa polowe i tabory. Wojsko Polskie broniące Sierpca zetknęło się z 3 baonami piechoty, liczącymi ok. 2400 żołnierzy, ubranymi w niemieckie mundury wojskowe.

Według danych polskiego wywiadu wojskowego, w sierpniu 1920 r. w Armii Czerwonej przeciwko Polakom walczyło 20 tys. żołnierzy niemieckich i 80 tys. Spartakusowców, czyli niemieckich komunistów, którym władze niemieckie umożliwiły przedostanie się do Armii Czerwonej, mimo masakr, jakich dokonywały na nich w Saksonii, Zagłębiu Ruhry czy Hanowerze te same Freikorpsy, które mordowały polskich Ślązaków walczących o powrót Śląska do Macierzy.

Kiedy losy wojny w bitwie warszawskiej się odwróciły, turecki minister Enver Pasza, który był zaufanym von Seeckta od I wojny światowej, przekazał mu list od Trockiego, datowany 20 sierpnia 1920 r., zawierający prośbę o dostawy dla Armii Czerwonej broni precyzyjnej, zmagazynowanej w Niemczech, która miała być zniszczona już w 1919 r. na żądanie Sprzymierzonych…

Takie są fakty o konszachtach niemiecko-sowieckich od chwili przejęcia w Rosji władzy przez bolszewików. Świadczą one, że od czasów rozbiorów nic się w polityce Niemiec i Rosji wobec Polski i Polaków nie zmieniło. Pakt Ribbentrop-Mołotow był tylko zastosowaniem jej założeń w sprzyjających okolicznościach.

Polska racja stanu wymaga, aby – w kontekście zbliżenia niemiecko-rosyjskiego za pośrednictwem rur Nord Streamu – obnażać europejskiej i światowej opinii publicznej owe historyczne, zakulisowe gry niemiecko-rosyjskich interesów. Co więcej – warunkiem istnienia Rzeczpospolitej jest ich torpedowanie i utrudnianie współpracy tych państw, wymierzonej w Polskę i Polaków.

Oprócz wymienionych w treści artykułu publikacji i innych lektur, autor korzystał obficie z pracy K. Jońcy pt. Wojna polsko-sowiecka 1920 roku w dokumentach niemieckiej dyplomacji, Wrocław 2002.

Artykuł Stanisława Floriana pt. „Niemcy a wojna polsko-bolszewicka 1920 roku” znajduje się na s. 9 październikowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 76/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Stanisława Floriana pt. „Niemcy a wojna polsko-bolszewicka 1920 roku” na s. 9 październikowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 76/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Gdyby współcześni Polacy znali historię swych przodków – powstańców śląskich – może byłoby teraz w Polsce inaczej!

Niemieckim generałom i pułkownikom przyszło przegrywać ze śląskimi podpułkownikami, a nawet kapralami. Podłość i buta przemawia przez tych, co twierdzą, że Ślązak to głupi robol, niezdolny do buntu.

Jadwiga Chmielowska

Już w trzecim dniu powstania widać było znaczną różnicę w zachowaniu się żołnierzy włoskich i francuskich. Francuzi siedzieli w koszarach i nie dopuszczali tylko do zajęcia dużych miast. „Natomiast Włosi wystosowali do powstańców ultimatum, żądając rozbrojenia powstańców w powiatach rybnickim, kozielskim, strzeleckim i pszczyńskim, grożąc w przeciwnym razie atakiem oddziału wojska włoskiego. Do tej ostateczności nie doszło, gdyż masowe demonstracje ludności cywilnej na rzecz powstania były zbyt żywiołowe, by można je było lekceważyć” – wspomina Jan Ludyga-Laskowski w swojej książce Zarys historii trzech powstań śląskich (s. 254). (…)

5 maja linia powstańczego frontu przebiegała: Gorzów Śl. – Olesno – Zębowice – Myślina – Sławęcice – Stare Koźle i dalej Odrą, aż do granicy czechosłowackiej. Właśnie 5 maja, gdy powstańcy osiągnęli tak wielki sukces, Korfanty skontaktował się z Warszawą. „Tego dnia, na skutek rozmowy premiera Wincentego Witosa z Wojciechem Korfantym, rząd RP stwierdził, że powstanie na Śląsku powinno zostać wkrótce zakończone, ponieważ osiągnęło swoje cele” – napisał Michał Cieślak w cytowanej już książce Trzecie powstanie śląskie (s. 27). Rozważano również sprawę niechęci Anglii i Włoch do powstania.

Nazajutrz, 6 maja, podgrupa GO „Wschód” pod dowództwem W. Fojkisa wyruszyła z Łabęd do ataku na Kędzierzyn. (…) W tym samym dniu Wojciech Korfanty, nie uzgadniając tego z nikim, wydał odezwę do robotników, wzywając ich do przerwania strajku i podjęcia pracy.

Miało to dotyczyć wprawdzie tylko tych, którzy nie brali udziału w powstaniu. Jednakże wtedy pracodawcy-Niemcy mieliby dokładny spis powstańców, czyli osób, które nie pojawią się w pracy.

Odezwa ta zrobiła wiele złego. Część powstańców, nawet z oddziałów liniowych, wróciła do pracy. Myśleli, że Korfanty ogłasza zwycięstwo i wzywa do powrotu. Część po wyjaśnieniu nieporozumienia powróciła z domów do oddziałów. Wróg by nie wpadł na taki pomysł dezorganizacji.

– To co, zwyciężyliśmy, walk już nie będzie? – pytali powstańcy. – Trzymamy pozycje, więc niektórzy mogą wrócić do pracy?

Najwięcej bałaganu i rozterek było wśród powstańców oblegających miasta. Nie wszyscy mieli świeże informacje z frontu. Wierzyli natomiast Korfantemu, że ten wie, co robi. „Na odprawie w kwaterze głównej dowódcy Naczelnej Komendy Wojsk Powstańczych, płk M. Mielżyńskiego – Michał Grażyński i M. Chmielewski – przedstawili swe obawy przed ugodowym stanowiskiem cywilnego kierownictwa. Podjęcie pracy mogło, ich zdaniem, przyczynić się do podcięcia powstania poprzez uszczuplenie liczebności szeregów walczących, co uniemożliwiłoby prowadzenie dalszych działań ofensywnych. Zdaniem »Borelowskiego« wstrzymanie akcji zbrojnej byłoby katastrofalne dla polskiej sprawy na Górnym Śląsku. Opinie te podzielili uczestnicy odprawy, postanawiając o kontynuowaniu, mimo wszystko, ofensywnych działań” (W. Musialik, jw., s. 51).

Jakże akcja Korfantego przypomina gaszenie strajków przez Wałęsę w sierpniu 1980 r.! Jeszcze władza nie podpisała zgody na 21 postulatów, a rzuciła jedynie ochłap – kilkaset zł podwyżki – a ten podkulił ogon i zakończył strajk w stoczni.

W sierpniu 1988 r. w Jastrzębiu Ślązacy strajkowali. Jeszcze niczego Solidarność podziemna nie wywalczyła, a Wałęsa kazał kończyć strajk. Na jednej z kopalń podjechała po niego symboliczna taczka. Wtedy się jeszcze udało, a później ludzie dali sobie wmówić, że Wałęsa, Geremki wszelakie załatwią wszystko za nich. I załatwili Polskę całą. O, gdybyż współcześni Polacy znali historię swych przodków – powstańców śląskich – może byłoby teraz w Polsce inaczej! (…)

Warto zwrócić uwagę na fakt, że istniał od początku olbrzymi rozdźwięk pomiędzy władzami politycznymi – cywilnymi – a wojskowymi. Rząd Wincentego Witosa, w którym kluczowe stanowiska zajmowali członkowie Narodowej Demokracji, przeciwny był powstaniu. Nie chciał jego wybuchu, a później pragnął jak najszybciej je zakończyć. W sprawach Śląska dla sfer rządowych w tym czasie autorytetem absolutnie niepodważalnym był Korfanty, również endek. On z kolei uważał, że jeśli był Komisarzem Plebiscytowym, to w jego rękach jest cała władza cywilna – polityczna. Dlatego powołał przedstawicielstwo, a nawet sam mianował się dyktatorem powstania. Doprowadził do tego, że podlegały mu władze wojskowe na czele z dowódcą powstania, płk. hr. M. Mielżyńskim, choć on sam nie miał nawet bladego pojęcia o strategii.

W odróżnieniu od sfer rządowych, władze wojskowe RP związane z Piłsudskim cały czas pomagały powstańcom. Robiono to w największej konspiracji. Zauważyli to RAŚ-owcy, powołując się na Kazimierz Kutza i na wybranych historyków, że „III powstanie, które poprzedziło utworzenie autonomicznego województwa śląskiego, było majstersztykiem służb specjalnych i Józefa Piłsudskiego” (A. Pustułka, Rduch: Powstańcy Śląscy nie są godni czczenia, „Dziennik Zachodni”, 17.02. 2012 r.). Mylą się jednak, wyciągając wniosek, że to Piłsudski i jego ludzie dowodzili powstaniem.

Ślązacy parli do powstań już od końca 1918 r. Zwracali się wielokrotnie o pomoc w Poznaniu do NRL, która chłodziła zapały. Ślązacy prosili też Piłsudskiego o pomoc jeszcze w 1918 r. Obiecał im, że dopiero jak zaczną walczyć, to da im „to, co ma najlepszego”.

Dał bojowców PPS. Pomógł w ten sposób, że starzy, doświadczeni konspiratorzy uczyli śląskie POW konspiracji.

Cały artykuł Jadwigi Chmielowskiej pt. „Do walki cały Śląsk!” z cyklu „Historia powstań śląskich”, cz. XXIV znajduje się na s. 8 październikowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 76/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Jadwigi Chmielowskiej pt. „Do walki cały Śląsk!” z cyklu „Historia powstań śląskich”, cz. XXIV na s. 8 październikowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 76/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

„Często czekamy na lepszy czas, podczas gdy jest on tu i teraz”. Natalia Świerczyńska w Radiu WNET

Pisząc teksty piosenek do tej płyty, czułam, że jestem do babci bardzo podobna – mówi wokalistka.

Jak często powtarza Natalia Świerczyńska, muzyka i dźwięki wypełniają jej cały świat. Po udanym muzycznym romansie z ikoną piosenki i jazzującej synkopy – Frankiem Sinatrą, teraz NARESZCIE Natalia doczekała się premiery jej solowego albumu „O północy”. Przyznam się, że z utęsknieniem czekałem na zestaw tych piosenek. 

Tomasz Wybranowski

Tutaj do wysłuchania cała audycja z udziałem Natalii Świerczyńskiej:

Klisze rozmów z jej babcią, trwoga, strach i afirmacja życia ponad wszystko , gdzieś na naszych Kresach Wschodnich II Rzeczpospolitej podczas zawieruchy II Wojny Światowej – przeniknęły do jej najgłębszych i najbardziej osobistych załomów serca i duszy. I jeszcze opowieść niezwykła o Hannie Krall i wielkiej i dzielnej babci Natalii.

6 sierpnia 2020 roku  na antenie Radia WNET miała miejsce premiera jej drugiego singla „O północy”. A tuż po premierze albumu Natalia Świerczyńska była moim wspaniałym gościem w Muzycznej Polskiej Tygodniówce. Opowiadała z pasją, barwnie, czasami z przejęciem o sześciu nagraniach z albumu.

Te piosenki opowiadają nie tylko o marzeniach, czy tęsknotach, ale przede wszystkim o pragnieniu wolności i chęci życia młodej dziewczyny, której przyszło żyć na Kresach Wschodnich w czasach II Wojny Światowej. To absolutnie przewartościowało w tamtych tragicznych czasach jej świat – zapowiadała swój album latem Natalia Świerczyńska.

Dzisiaj mówi, że:

Po premierze czuję ulgę, że to się udało.

Natalia Świerczyńska opowiada o swojej świeżo wydanej płycie „O północy”:

„Na  świętego Jana” to piękne wspomnienie nocy świętojańskiej. Moja babcia przekazała mi wiele takich wspomnień. Niestety, spokojne czasy, w których żyła, zostały przerwane przez wojnę.

Z tego wynika, że:

Często czekamy na lepszy czas, podczas gdy jest on tu i teraz.

 

Natalia Świerczyńska mówi o zadziwiającej zbieżności tematyki jej najnowszej płyty z sytuacją społeczną, na którą cień rzuca pandemia koronawirusa:

Sama nie przypuszczałabym, że te utwory będą tak bardzo aktualne.

Piosenkarka wspomina swoje spotkanie z Hanną Krall, która przed laty spisała opowieści jej babci:

Czekałam bardzo długo w kolejce do spotkania z pisarką. Okazało się, że Hanna Krall doskonale pamiętała babcię. Obie bardzo się wzruszyliśmy.

Natalia Świerczyńska opowiada słuchaczom o najważniejszych piosenkach niedawno wydanego albumu:

„Przepaść” to najcięższy utwór z całej płyty „O północy”. Jako jedyna wprost opowiada o wojnie, dokładnie o tym, jak NKWD ścigało moją babcię. Ona wielokrotnie myślała podczas ucieczki, że to już koniec.

Pisząc  teksty piosenek do tej płyty, czułam, że jestem do babci bardzo podobna – wyznaje Natalia Świerzyńska.

Kolejnym zapowiedzianym przez Natalię Świerzyńską piosenką jest „Kołysanka”:

„Kołysanka” to scena, w której mama usypia swoje dziecka i przed snem stworzyć mu najpiękniejszy świat.

Natalia Świerczyńska szerszej publiczności zaprezentował się w szóstej edycji programu „The Voice of Poland”. Wcześniej studiowała m.in. wokalistykę jazzową na Akademii Muzycznej w Poznaniu.

Tutaj do wysłuchania rozmowa Tomasza Wybranowskiego z Natalią Świerczyńską:

 

 

Hitler i Stalin zrobili swoje. Przyczyny zbrodni katyńskiej – cz. 7, ostatnia/ Wojciech Pokora, „Kurier WNET” nr 76/2020

Podczas formowania armii brakowało jeńców z Kozielska, Ostaszkowa i Starobielska. Tajemnica po części się wyjaśniła, gdy 13 kwietnia 1934 r. Niemcy ogłosili odkrycie masowych grobów polskich oficerów.

Przyczyny zbrodni katyńskiej (VII – ostatni)

Hitler i Stalin zrobili swoje

Wojciech Pokora

„Niepodobna przypuścić, by państwo tej potęgi i o takich tradycjach jak Rosja zniosło w łonie własnego imperium uprzywilejowaną grupę narodową, niejednorodną z Rosją. Historia wykazuje, że tego rodzaju kombinacje, choćby chronione najbardziej uroczystymi umowami i oświadczeniami, nie mogą być trwałe. W tym szczególnym wypadku koniec musiałby być tragiczny. O wchłonięciu polskości przez Rosję niepodobna myśleć. Ostatnich sto lat historii europejskiej dowiodło tego niezbicie. Pozostaje wytracenie do szczętu, drogą krwi i żelaza; i oto ostatni akt polskiego dramatu rozegrałby się wówczas przed oczyma Europy, zbyt zmęczonej aby mu zapobiec – przy poklasku Niemiec.

Niesłusznym byłoby również twierdzenie, że zniknięcie Polski przyda sił słowiańskiej ekspansji. Sił by to nie przydało, natomiast zniknęłaby w ten sposób skuteczna zapora przeciw niespodziankom, jakie przyszłość może nieść w swym zanadrzu dla mocarstw Zachodu”.

Słowa te, niestety niezwykle prorocze, napisał w 1916 r. Józef Conrad Korzeniowski w Uwagach o sprawie polskiej. Korzeniowski naturalnie pisał je w zupełnie innych warunkach, Rosja nie była jeszcze sowiecka, Niemcy były cesarstwem, a Polska dopiero miała się odrodzić. W poprzednich artykułach cyklu starałem się szczegółowo opisać wydarzenia i koncepcje polityczne, które wdrażane były przez II Rzeczpospolitą w polityce wschodniej od momentu, gdy wywalczyła swoją niepodległość, do dnia jej ponownego upadku, czyli tytułowego Katynia, będącego symbolem końca pewnej epoki. To właśnie w cieniu Katynia snułem rozważania, mające pomóc zrozumieć, dlaczego po 20 latach wolności Polska znów znalazła się pod rozbiorami sąsiadujących z nią krajów.

Kulisy zbrodni

Polska odrodziła się w nowym ładzie europejskim. Po zakończeniu I wojny światowej mapa polityczna Europy nie wyglądała tak samo, jak przed jej rozpoczęciem. Rozpadły się wielkie mocarstwa, kierujące dotychczas światową polityką, w ich miejsce pojawiły się nowe, z których część od początku aspirowała do roli nowych hegemonów, a inne próbowały znaleźć swoje miejsce w odrodzonym świecie. Były także narody, które liczyły na swoją państwowość w wyniku tych zawirowań, a które się jej nie doczekały. Polska, ze względu na swoje położenie, od początku swojej niepodległości musiała mierzyć się z konsekwencjami tych wszystkich wydarzeń.

Od chwili odzyskania państwowości towarzyszył jej na wschodzie rak, który wyrósł na chorym już ciele carskiej Rosji, a który, jak się szybko okazało, był nowotworem złośliwym, chcącym atakować wszystkie przylegające do zakażenia tkanki. Dlatego w 1920 r. należało przeprowadzić operację, która by rozwój tej choroby powstrzymała. Każdy chirurg wie, że takie chore tkanki wycina się z marginesem. My ten margines zostawiliśmy i przez kolejne lata zmagaliśmy się z odradzającą się chorobą. Tą chorobą jest komunizm.

Równocześnie przyszło nam zmierzyć się z jeszcze innym wyzwaniem. W okresie budzenia się nowych narodów nie każdy miał to szczęście, żeby wywalczyć swoją niezależną państwowość. Jednym z nich, wspieranym przez Józefa Piłsudskiego, był naród ukraiński. W poprzednich artykułach dosyć szeroko opisane były kulisy wspólnej walki o zachowanie dopiero co narodzonej państwowości polskiej i o powołanie do życia Ukraińskiej Republiki Ludowej. Niestety zadanie wykonane zostało połowicznie. Polska zwyciężyła prących na zachód bolszewików, jednak nie było międzynarodowej woli do tego, by wygospodarować dla Ukrainy przestrzeń na własne, niepodległe państwo. Zadowolono się powołaniem parapaństwa w postaci Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, która także odegrała pewną rolę w krótkim okresie międzywojennej niezależności Polski.

Rozważania zakończyliśmy w przededniu wybuchu II wojny światowej. Za naszą wschodnią granicą trwała kolektywizacja rolnictwa, Wielki Głód i Wielki Terror zdążyły już pochłonąć miliony ofiar, także narodowości polskiej. Tymczasem w Polsce zdaje się, że sytuacja ta była niezauważona. Są tego różne przyczyny. Jedną z nich był sparaliżowany polski wywiad, który na kierunku wschodnim całkowicie nie spełniał już swojej roli. Drugą była agresywna sowiecka propaganda. Komunizujący chłopi na zachodzie Ukrainy i Białorusi nie wiedzieli w większości, co działo się tuż za granicą. Żyli mitami, które przyniosły plon obfity w pierwszych godzinach wojny. Dla nich komunizm miał obliczę anarchii lat 1917–1921, co wyrażały hasła, by przeganiać polskich panów i przejmować ich ziemię na własność. Komunizm wyobrażano sobie jako wyzwolenie. W takim przekonaniu utwierdzała ich wszechobecna bolszewicka propaganda.

W chwili, gdy na sowieckiej Ukrainie trwała kolektywizacja i odbierano chłopom ziemię, wprowadzając „nowoczesną” pańszczyznę, w Polsce komuniści agitowali za tym, by rozdawać chłopom ziemię bez odszkodowania dla właścicieli. Gdy mordowano komunistów za tzw. odchylenie nacjonalistyczne, na terenach II RP wmawiano członkom partii, że projekt zwany ZSRR jest projektem federacyjnym, w którym każdy zrzeszony naród ma równe prawa.

Ocieplenie na linii Moskwa – Warszawa

Do elementów wpływających na bagatelizowanie sytuacji międzynarodowej należały zawierane przez Polskę sojusze i umowy międzynarodowe. Jednym z nich był pakt o nieagresji, podpisany w 1932 r. między Polską a ZSRR, potwierdzany następnie w roku 1938 i w czerwcu 1939 r. (przez nowo mianowanego ambasadora ZSRR w Polsce Nikołaja Szaronowa). Ten pakt dawał Polsce pozory bezpieczeństwa, a o podtrzymywanie tych pozorów dbał doskonale Józef Stalin. Dochodziło do okresowych ociepleń wzajemnych relacji, które przekładały się na konkretne działania, takie jak np. poparcie polskiego stanowiska w sprawie „Korytarza Pomorskiego” czy wystąpienie Polski i Związku Sowieckiego przeciwko tzw. paktowi czterech, który został potępiony jako próba powrotu do XIX-wiecznej koncepcji koncertu mocarstw. Dochodziło także do ochładzania relacji, szczególnie w okresie, gdy Stalin miał pewność, że ze strony Polski nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo. Dlatego dało się ten chłód odczuć w latach 1936–38, m.in. przy kryzysie polsko-litewskimi czy podczas zajęcia przez Polskę Zaolzia.

Polityka Związku Sowieckiego była w latach 30. polityką aktywnego wyczekiwania. Stalin do końca ważył, który sojusz i kierunek działań będzie dla niego politycznie najwłaściwszy. Gdy dzisiaj rozważane są, szczególnie w publicystyce, przyczyny upadku II RP, niektórzy wskazują na niewywiązanie się naszych sojuszników ze zobowiązań. Zazwyczaj przy tej okazji wskazuje się na Francję i Wielką Brytanię, które miały zareagować w chwili napaści na Polskę.

Bardzo rzadko wspomina się, że ZSRR też był naszym sojusznikiem, który nie tylko nie wywiązał się ze zobowiązań, ale z premedytacją je złamał. A zrobił to w chwili, gdy podpisano tajny protokół do paktu Ribbentrop-Mołotow, podpisanego 23 sierpnia 1939 r. w Moskwie. W tym protokole zawarty został zapis o czwartym rozbiorze Polski. I podpisał go nasz formalny sojusznik.

Zanim jednak do tego doszło, Stalin obserwował dokładnie sytuację w Europie i to działania krajów Zachodu pchnęły go w objęcia Hitlera. Paradoksalnie obaj byli sobie potrzebni do realizacji swoich zbrodniczych koncepcji i nie można dziś oddzielać jednego od drugiego, szukając powodów wybuchu II wojny światowej. Naturalnie takie stawianie sprawy nie podoba się współczesnym władzom Rosji, które starają się bagatelizować odpowiedzialność Stalina za II wojnę, eksponując w swojej polityce historycznej jedynie moment tzw. wyzwolenia narodów z faszyzmu. Jednak przyglądając się wydarzeniom z miesięcy poprzedzających agresję Niemiec i ZSRR na Polskę, łatwo zauważyć, że w pojedynkę żaden z tych krajów nie odważyłby się rozpętać światowego konfliktu. Jaka była sekwencja zdarzeń?

Stalin zdecydował o wojnie

Zanim doszło do podpisania paktu Ribbentrop-Mołotow, który przypieczętował los Polski, w marcu 1936 r. Niemcy zajęły Nadrenię. Był to moment, gdy Stalin zdecydował o kierunku swojej polityki, dążąc do zacieśnienia współpracy z Hitlerem. Jednak nic nie było jeszcze przesądzone. Stalin wyraźnie potępiał przecież politykę appeasementu wobec Hitlera, nie godząc się na ustępstwa wobec niego. Szybko jednak wyczuł słabość zachodnich mocarstw, w czym utwierdził go układ w Monachium, który naturalnie potępił. Jednak widział, że kraje Zachodu nigdy nie wystąpią w obronie interesów innych państw, a już na pewno w takim układzie sił w Europie nie będą się liczyć z opinią Związku Sowieckiego. A Stalin jednak przywykł, że z jego opinią liczyć się raczej należy. Wiedział też, co należy zrobić, by liczono się z nim w świecie, tak jak liczono się w ZSRR. Mechanizm terroru znał doskonale. I wdrożył go w plan w wymiarze międzynarodowym. Na początek zaczął sondować, na ile politykę appeasementu da się rozciągnąć z Hitlera także na niego. W październiku 1938 r. zastępca I Komisarza ZSRR Wiaczesława Mołotowa, Władimir Potiomkin, w rozmowie z ambasadorem Francji, Robertem Coulondre’em stwierdził, że nie widzi dla ZSRR innego wyjścia, aniżeli czwarty rozbiór Polski. Bez reakcji. Równocześnie potwierdzono pakt o nieagresji z Polską (listopad 1938 r.) i zaczęto rozszerzać kontakty gospodarcze. Jednak los Polski był przypieczętowany

Zachód nie kwapił się, by wystąpić z inicjatywą zagospodarowania Stalina i odciągnięcia go od zbliżenia z Hitlerem. Stalin to widział i zadecydował: idziemy z Niemcami.

W sierpniu 1939 r., podczas posiedzenia Politbiura KC WKP(b), wygłosił przemówienie, w którym przesądził o dalszym losie Europy. Mówił o wojnie, której wybuch zależał już tylko od niego:

Sprawa wojny czy pokoju weszła w stadium krytyczne. Jej rozwiązanie zależy wyłącznie od nas. Jeśli zawrzemy traktat z Anglią i Francją, Niemcy będą zmuszone odstąpić od planów agresji i ustąpić wobec stanowiska Polski. Będą też szukać ułożenia stosunków z mocarstwami zachodnimi. W ten sposób będziemy mogli uniknąć wybuchu wojny, lecz dalszy rozwój wydarzeń poszedłby wówczas w niewygodnym dla nas kierunku. Natomiast jeśli przyjmiemy niemiecką propozycję zawarcia z nimi paktu o nieagresji, to umożliwi Niemcom atak na Polskę i tym samym interwencja Anglii i Francji stanie się faktem dokonanym. Gdy to nastąpi, będziemy mieli szansę pozostania na uboczu wojny. Będziemy mogli z pożytkiem dla nas czekać na odpowiedni dla nas moment dołączenia do konfliktu lub osiągnięcia celu w inny sposób. Wybór jest więc dla nas jasny: powinniśmy przyjąć propozycję niemiecką, a misję wojskową francuską i angielską odesłać grzecznie do domu.

Czy w obliczu tej wypowiedzi można uznać, że Związek Sowiecki 17 września 1939 r. przekroczył granice II Rzeczypospolitej w celu ochrony ludności narodowości ukraińskiej i białoruskiej? Czy można wierzyć współczesnej propagandzie Putina, że Związek Radziecki nigdy nie był w sojuszu z Hitlerem, a naród radziecki zawsze walczył z faszyzmem? Można, ale jest się wówczas takim samym kłamcą, jak Władimir Putin.

W nocy z 16 na 17 września plan Józefa Stalina wszedł w życie. Wspominany już Władimir Potiomkin o godz. 3.00 przekazał ambasadorowi Polski w Moskwie, Wacławowi Grzybowskiemu, notę dyplomatyczną o treści:

Wojna polsko-niemiecka ujawniła wewnętrzne bankructwo państwa polskiego. W ciągu dziesięciu dni operacji wojennych Polska utraciła wszystkie swoje regiony przemysłowe i ośrodki kulturalne. Warszawa przestała istnieć jako stolica Polski. Rząd polski rozpadł się i nie przejawia żadnych oznak życia. Oznacza to, iż państwo polskie i jego rząd faktycznie przestały istnieć. Wskutek tego traktaty zawarte między ZSRR a Polską utraciły swą moc. Pozostawiona sobie samej i pozbawiona kierownictwa, Polska stała się wygodnym polem działania dla wszelkich poczynań i prób zaskoczenia, mogących zagrozić ZSRR. Dlatego też rząd sowiecki, który zachowywał dotąd neutralność, nie może pozostać dłużej neutralnym w obliczu tych faktów.

Rząd sowiecki nie może również pozostać obojętnym w chwili, gdy bracia tej samej krwi, Ukraińcy i Białorusini, zamieszkujący na terytorium Polski i pozostawieni swemu losowi, znajdują się bez żadnej obrony.

Biorąc pod uwagę tę sytuację, rząd sowiecki wydał rozkazy naczelnemu dowództwu Armii Czerwonej, aby jej oddziały przekroczyły granicę i wzięły pod obronę życie i mienie ludności zachodniej Ukrainy i zachodniej Białorusi.

Rząd sowiecki zamierza jednocześnie podjąć wszelkie wysiłki, aby uwolnić lud polski od nieszczęsnej wojny, w którą wpędzili go nierozsądni przywódcy, i dać mu możliwość egzystencji w warunkach pokojowych.

Podpisano: komisarz ludowy spraw zagranicznych WIACZESŁAW MOŁOTOW.

Ambasador Grzybowski odpowiedział, że żaden z argumentów użytych dla usprawiedliwienia uczynienia z układów polsko-sowieckich świstków papieru nie wytrzymuje krytyki:

„Według moich wiadomości głowa państwa i rząd przebywają na terytorium polskim (…). Suwerenność państwa istnieje, dopóki żołnierze armii regularnej biją się (…). To, co nota mówi o sytuacji mniejszości, jest nonsensem. Wszystkie mniejszości (…) dowodzą czynami swej całkowitej solidarności z Polską w walce z germanizmem. W czasie pierwszej wojny światowej terytoria Serbii i Belgii były okupowane, ale nikomu nie przyszło na myśl uważać z tego powodu zobowiązań wobec nich za nieważne. Napoleon wszedł do Moskwy, ale dopóki istniały armie Kutuzowa, uważano, że Rosja również istnieje (…)”.

Potiomkin szybko odegrał się na Grzybowskim. Rankiem 17 września oświadczył mu, że w związku z tym, że nie istnieje już rząd polski, nie istnieją także polscy dyplomaci. I okradł go, i majątek skarbu państwa, uzasadniając to tym, że nie przysługuje mu już tytuł dyplomaty, a co za tym idzie, majątek ambasad i konsulatów staje się własnością ZSRR. Cudem udało się przy tym ocalić życie dyplomatów. Pomógł w tym, paradoksalnie, ambasador III Rzeszy– hrabia von der Schulenburg, który był dziekanem korpusu dyplomatycznego i wystarał się o zgodę na wyjazd do Finlandii polskich dyplomatów. Udało się uciec wszystkim, poza polskim konsulem w Kijowie, Jerzym Matusińskim, którego tuż przed planowanym wyjazdem do Moskwy wezwano do placówki sowieckiego MSZ, skąd nigdy nie wrócił.

Nóż w plecy

W związku z agresją Związku Sowieckiego na Polskę, rząd podjął decyzję o opuszczeniu kraju. Dopiero wówczas. Do 17 września wojna z Niemcami nie była jeszcze przegrana, stała się taka, gdy Polska otrzymała cios w plecy. Obrazem podniesionym już do rangi symbolu jest wspólne odebranie defilady oddziałów niemieckich i sowieckich w Brześciu nad Bugiem przez generała Heinza Guderiana i generała Siemiona Kriwoszeina. Sojusznicy spotkali się i podali sobie dłonie, po czym podzielili się łupem. A dla Sowietów łupem stało się nie tylko mienie, ale i ludzie. 28 września w Moskwie podpisano II pakt Ribbentrop-Mołotow, który uregulował strefy podziału Polski. W wyniku podpisania traktatu część województwa warszawskiego i województwo lubelskie przechodziły w ręce niemieckie, za co Związek Radziecki miał otrzymać Litwę, znajdującą się w strefie wpływów Niemiec.

Stwierdzono także, że: „Obie strony nie będą tolerować na swych terytoriach jakiejkolwiek polskiej propagandy, która dotyczy terytoriów drugiej strony. Będą one tłumić na swych terytoriach wszelkie zaczątki takiej propagandy i informować się wzajemnie w odniesieniu do odpowiednich środków w tym celu”.

Sporna jest do dzisiaj liczba jeńców, którzy dostali się do sowieckiej niewoli. Przyjmuje się, że mogło to być ok 250 tys. żołnierzy, z czego dużą część zwolniono. Jednak do obozów kierowanych przez NKWD trafiło ponad 100 tys. Jeńców podzielono na równe kategorie, w zależności od pochodzenia i miejsca zamieszkania. Oddzielono od nich także oficerów. Część żołnierzy skierowano do budowy dróg, np. drogi Nowogród Wołyński-Lwów, czy umocnień Linii Mołotowa. Dużą część skierowano do prac przymusowych we wschodnich obwodach, np. w kopalniach żelaza i wapienia. Byłych mieszkańców Kresów Wschodnich zwolniono (jeśli nie byli oficerami), uznając, że jako ludność miejscowa należą do mniejszości narodowych, które szybko zagospodaruje system sowiecki. Jeńców pochodzących z terenów zajętych przez III Rzeszę przekazano Niemcom.

Oficerów rozmieszczono w obozach: w Kozielsku – 4594 osoby, w tym czterej generałowie: Bronisław Bohatyrewicz, Henryk Minkiewicz, Mieczysław Smorawiński oraz Jerzy Wołkowicki; w Starobielsku – 3894 osoby, w tym ośmiu generałów: Leon Billewicz, Stanisław Haller, Czesław Jarnuszkiewicz, Aleksander Kowalewski, Kazimierz Orlik-Łukoski, Konstanty Plisowski, Leonard Skierski i Franciszek Sikorski; w Ostaszkowie – 6364 osoby. Jeńców traktowano poprawnie, zgodnie z konwencją genewską. Nie musieli przymusowo pracować, mogli korespondować z rodzinami, posiadali przedmioty osobiste, karmiono ich. Prowadzono przy tym działalność propagandowo-werbunkową, starając się oszacować ich przydatność do ewentualnej walki z Niemcami lub do pracy wywiadowczej. Przesłuchania odbywały się przy herbacie, w przyjaznej atmosferze.

Enkawudziści każdemu zakładali osobne teczki osobowe i szczegółowo określali ich profile. Po czym w marcu 1940 r. przedstawiono listy tych, których nie należy likwidować. W sumie ocalono w ten sposób 395 osób, z czego 47 ze wskazania NKWD, 47 ze wskazania ambasady niemieckiej, 19 ze wskazania ambasady litewskiej, 24 jako Niemców, 91 ze wskazania przez Mierkułowa oraz 167 pozostałych, w tym obozowych współpracowników. Reszta jeńców określona została jako element niebezpieczny i nakazano ich zlikwidować.

5 marca 1940 r. Stalin podpisał dekret zlecający NKWD rozstrzelanie 26 tys. polskich obywateli zgromadzonych w trzech obozach. Egzekucje ruszyły na przełomie marca i kwietnia. Wyroki wykonywano dwojako. W Katyniu odbywało się to po wywiezieniu więźniów z obozów pociągami, następnie ciężarówkami do lasu. Więźniom krępowano ręce za plecami, zmuszano do klęknięcia i każdemu strzelono w potylicę z niemieckich waltherów PP kal. 7,65 mm. Rozstrzelanych zrzucano do dołów, twarzą do ziemi, układając ich warstwami. Tych, którzy dawali oznaki życia, przebijano bagnetami. W Kalininie i Charkowie mordowano w pomieszczeniach zamkniętych, także strzałem w potylicę. Następnie wywożono zwłoki w inne miejsca i chowano w masowych grobach.

Nie wszyscy oficerowie, którzy przeżyli obozy, byli zdrajcami, jak ppłk Berling. Jednak większość typowanych do współpracy opuściła Sowiety z generałem Andersem, na mocy układu Sikorski-Majski i ogłoszonej w sierpniu 1941 r. amnestii. Podczas formowania armii zwrócono natychmiast uwagę na jeden fakt. Wśród grupujących się żołnierzy brakowało jeńców z Kozielska, Ostaszkowa i Starobielska. Tajemnica po części się wyjaśniła, gdy 13 kwietnia 1934 r. Niemcy ogłosili odkrycie masowych grobów polskich oficerów. Na pełną prawdę o Katyniu trzeba było jednak poczekać kilkadziesiąt lat.

Artykuł Wojciecha Pokory pt. „Hitler i Stalin zrobili swoje. Przyczyny zbrodni katyńskiej” cz. VII znajduje się na s. 4 październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Wojciecha Pokory pt. „Hitler i Stalin zrobili swoje. Przyczyny zbrodni katyńskiej” cz. VII na s. 4 październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wspomnienie o śp. ks. kard. Marianie Jaworskim/ Krzysztof Skowroński, kard. Kazimierz Nycz, „Kurier WNET” 76/2020

Nie chwalił się, nie opowiadał nie wiadomo gdzie i jak obszernie, ale to było widać: ten był z nim bardzo blisko związany, ten był prowadzony, ten wiele skorzystał na jego kierownictwie duchowym.

Odszedł dobry pasterz. Wspomnienie o śp. ks. kardynale Marianie Jaworskim

W Pałacu Arcybiskupów Warszawskich przy ulicy Miodowej z gospodarzem tego miejsca, kardynałem Kazimierzem Nyczem, metropolitą warszawskim, o śp. kardynale Marianie Jaworskim rozmawia Krzysztof Skowroński.

W sobotę 5 września o godzinie 22:02 odszedł do Domu Pana ksiądz kardynał Marian Jaworski. Od czego Ksiądz Kardynał by zaczął opowieść na temat świętej pamięci księdza kardynała Jaworskiego?

Odszedł człowiek, który przez ostatnie trzydzieści kilka był moim bliskim, serdecznym znajomym przez czas mojego bycia biskupem, a bardzo zbliżyliśmy się do siebie już w czasie jego emerytury. Ksiądz Kardynał Marian Jaworski i ks. kard. Franciszek Macharski byli bliskimi przyjaciółmi, a ja z kolei byłem blisko kardynała Macharskiego jako współpracownik. Nasze drogi się splatały. Nie tak dawno, parę lat temu, obaj byli tutaj u mnie; ksiądz kardynał Jaworski, dziś świętej pamięci, mieszkał tu kilka dni. Z Domu Arcybiskupów, gdzie teraz rozmawiamy, robiliśmy wycieczki, że tak powiem – pod jego dyktando, w tym znaczeniu, że wspólnie jechaliśmy tam, gdzie on chciał być. Oczywiście na pierwszym miejscu, jak się łatwo domyślić, były Laski.

Dlaczego Laski?

Przede wszystkim dlatego, że Laski to miejsce związane z ks. Tadeuszem Fedorowiczem. To był ksiądz lwowski, z jego pokolenia, który był dla niego kimś ważnym i bliskim, nie tylko wtedy, kiedy był rektorem w Laskach, ale także wcześniej, już we Lwowie, kiedy obaj byli księżmi tej diecezji i zawsze to sobie bardzo cenili. Laski stały się dla niego miejscem bardzo bliskim, i to nie tylko ze względu na siostry franciszkanki czy Zakład dla Ociemniałych, ale również z uwagi na skupiające się tam środowisko intelektualistów okresu przedwojennego i powojennego. Chętnie tam przyjeżdżał, wracał i przez te moje kilkanaście lat w Warszawie, kiedy był młodszy i zdrowszy, wiele razy był w Laskach, nawet czasem zatrzymał się tam na dwa–trzy dni. Z Laskami miał kontakt do samego końca.

Ksiądz kardynał Marian Jaworski rzeczywiście urodził się we Lwowie w sierpniu 1926 roku i tam wstąpił do seminarium. Po II wojnie światowej, kiedy okazało się, że zawsze wierny Lwów znalazł się na terenie Związku Radzieckiego, arcybiskup Baziak przeniósł seminarium do Kalwarii Zebrzydowskiej. Ksiądz kardynał Marian Jaworski związany był ze Lwowem i z Kalwarią, i z Krakowem, a potem ponownie ze Lwowem.

Tak, takie etapy życia w jakimś sensie wyznaczyła mu historia tych 94 lat, które przeżył. Jego wstąpienie do seminarium – to mogę sobie tylko wyobrazić, bo daty to podpowiadają – nastąpiło w szczególnym momencie. Z jednej strony już było po Jałcie, więc wszyscy ludzie, do których dochodziły wiadomości, wiedzieli że Lwów nie będzie należał do Polski po wojnie. Jesień 1944 roku to był czas, kiedy część ludzi już stamtąd wyjeżdżała. Niektórzy uciekali z obawy przed bolszewikami. Jego wstąpienie do seminarium nastąpiło na zakręcie historii w tym sensie, on dopiero zdał maturę, zdążył zostać przyjęty do seminarium jeszcze we Lwowie, a potem arcybiskup lwowski Eugeniusz Baziak, który był następcą Bolesława Twardowskiego, zabrał księży, seminarium – wszystko, co było do zabrania – i przyjechał z tym do Polski. Zatrzymał się w Krakowie u swojego protektora i przyjaciela kardynała Adama Stefana Sapiehy, jeszcze wtedy nie kardynała.

Ja pamiętam z początków mojego kapłaństwa jeszcze dziesiątki księży lwowskich w Krakowie. To byli bardzo często wybitni kapłani, wybitni duszpasterze. Duża część tych lwowskich księży pojechała dalej pociągami w kierunku zachodnim, a więc do Opola, do Wrocławia i tam dożyli swojego życia – właściwie wśród swoich, Lwowiaków. Myślę, że kardynał Jaworski był jednym z ostatnich, jeżeli nie ostatnim spośród tych księży.

Stanowili oni także zalążek Wydziału Teologicznego, o którym trzeba by więcej powiedzieć, bo po wyrzuceniu Wydziału Teologicznego z Uniwersytetu Jagiellońskiego ogromny wkład w powstanie tego wydziału miał kardynał Jaworski razem z Wojtyłą, czy przy Wojtyle, jako młody profesor, młody filozof i teolog.

Natomiast sprawa seminarium zawsze była dla mnie znakiem zapytania. Nieraz z księdzem kardynałem rozmawialiśmy na ten temat, nawet mieliśmy pewne różnice poglądów. Nieraz go pytałem: dlaczego, skoro na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie była teologia, a częścią tego wydziału było afiliowane przy nim seminarium krakowskie – dlaczego ksiądz arcybiskup Baziak nie włączył po prostu seminarium lwowskiego do krakowskiego? Mówiłem: może myśleliście, że to wszystko jest czasowe, że jeszcze tam wrócicie, że ta nowa okupacja nie będzie trwała? On nigdy mi tego nie potwierdził, ale tak wyczuwałem, choć może się domyślam za dużo, że była taka intencja, żeby zachować odrębność lwowskiego seminarium i przy najbliższej okazji wrócić do Lwowa. Ale, jak mówię, nie mam na to żadnych dowodów historycznych ani empirycznych. Tym niemniej to seminarium było w Kalwarii Zebrzydowskiej przez równe dziesięć lat. A moje przypuszczenie wzięło się stąd, że właściwie ostatnim krajem, który się wyrwał ze szponów komunizmu, była Austria – w 1955 roku – a potem nadzieje zgasły. Potem był mur berliński i wszystko inne.

On w tym seminarium odbył całe 5 lat formacji seminaryjnej, intelektualnej. Tam byli lwowscy profesorowie, którzy go uczyli, byli przełożeni ze Lwowa. I tam został wyświęcony w czerwcu 1950 roku. Tam też zaczęła się jego kapłańska droga życiowa. Zaczęła się w parafiach archidiecezji krakowskiej, m.in. w Poroninie.

Ale tam też zaczęła się jego droga naukowa w zakresie teologii, z której zrobił najpierw magisterium, potem w dziedzinie filozofii, z której zrobił doktorat. Zrobił doktorat także z teologii i wreszcie – zwrócił się ku profesurze przez habilitację.

To było już w oparciu o kilka uczelni. Początek był na UJ, a potem był KUL, a zwłaszcza ATK. I tak się rozwinął ksiądz profesor Marian Jaworski, z którym ja miałem się okazję spotkać dokładnie w październiku 1967 roku w seminarium w Krakowie.

Był wykładowcą Księdza Kardynała?

Tak, był wykładowcą dwóch przedmiotów. Na II roku drugim wykładał nam metafizykę. Powiem – dzisiaj, w niebie, jak patrzy na nas, to się nie obrazi: to był trudny kawałek dla dziewiętnastolatka po pierwszym roku studiów – słuchać o substancji, o bycie… Wtedy nie potrafiłem tego nazwać. Nie kreuję się na jakiegoś wielkiego filozofa, bo nim nie jestem, ale dzisiaj wiem, że ten całoroczny dwugodzinny wykład z metafizyki był oparty na filozofii tomistycznej i wierny tej filozofii. Natomiast na III roku miał z nami filozofię religii.

Wówczas myśmy w tej dziedzinie raczkowali, ale dziś potrafię ocenić, że w filozofii religii było widać, jak on ma ogromną wiedzę także z innych kierunków filozoficznych, jak potrafił mówić o tych wszystkich filozofach religii; począwszy od młodego Rickena itd. To był człowiek, który wtedy już, że tak powiem, dawał oznaki tego, że jego zainteresowania filozoficzne są bardzo szerokie.

Romano Guardini był „ulubionym” filozofem religii księdza kardynała Mariana Jaworskiego.

Tak, on się do tego przyznawał, mówił o tym na wykładach, zachęcał nas do czytania Guardiniego, a trzeba pamiętać, że w tamtych czasach niewiele rzeczy jeszcze było tłumaczone, bo to był koniec lat 60. i początek 70. Kiedy kard. Jaworski jeszcze żył, nasuwało mi się porównanie, że w pewnym sensie miał w sobie podobieństwo do papieża Franciszka – w znaczeniu zauroczenia filozofią Guardiniego. Papież Franciszek z tego powodu pojechał do Niemiec i tam miał robić doktorat. Dla kardynała Jaworskiego Guardini też był osobą bardzo ważną. On często do tego filozofa nawiązywał i myślę, że gdyby w ostatnich latach życia kardynała mieli okazję ze sobą rozmawiać, to by się z papieżem na wielu płaszczyznach z Guardinim spotkali. Bo cała doktryna papieża Franciszka, zasadzająca się na czterech zasadach, czterech pierwszeństwach: czasu nad przestrzenią, jedności nad konfliktem, rzeczywistości nad ideą i całości nad częścią – jest wzięta z Guardiniego, który już w roku 1925 widział w tym sposób na pojednanie świata po I wojnie światowej. To są znamienite i znakomite postaci, które podejmują ten sam problem: w jaki sposób, jak zbudować intersubiektywny system filozoficzny, na którym można by „osadzić” Objawienie, Ewangelię. Ten temat podejmował także jeden z najbliższych przyjaciół kardynała Jaworskiego – Ojciec święty, przedtem Karol Wojtyła – kiedy się zastanawiał, czy można zbudować system filozoficzno-etyczny w oparciu o Maxa Schelera; i tak dalej, i tak dalej.

Padło imię i nazwisko świętego Jana Pawła II. W 1951 roku ksiądz kardynał Marian Jaworski trafił do parafii świętego Floriana i tam rozpoczęła się jego wielka przyjaźń z Karolem Wojtyłą.

Mądrzy Sapieha i Baziak, mimo że widzieli ogromne zasługi Wojtyły w duszpasterstwie akademickim, które właściwie wtedy raczkowało, posłali go na studia do Rzymu zaraz po święceniach. Potem Sapieha zrobił go wikarym w dwóch parafiach. To też było bardzo, że tak powiem, edukacyjne: jeśli masz być wielkim profesorem, dydaktykiem, to zacznij najpierw poznawać ludzi i problemy Niegowici, Floriana…To już pamiętam z moich własnych doświadczeń. Tam się to wszystko zaczęło. U św. Floriana w 1951 roku był także Jaworski. A kiedy Sapieha zobaczył, że jest potrzebne, żeby Wojtyła zrobił jak najszybciej habilitację – dla dobra nauki, dla dobra Wydziału (wtedy jeszcze na UJ) – to go po prostu troszkę przymknął na Kanoniczej i on mieszkał w tym domu pod numerem 19/21 przez wiele lat. I tam się już całkiem blisko zaprzyjaźnili z kardynałem Jaworskim.

Bo kardynał Marian Jaworski był sekretarzem arcybiskupa Baziaka?

Był sekretarzem Baziaka, ale także miał swoją drogę naukową i w związku z tym ta bliskość rzeczywiście była naturalna. Myślę, że ich przyjaźń miała przede wszystkim podłoże czy wspólny mianownik poszukiwań naukowych. Jeśli chodzi o przyjaźń z młodym Wojtyłą, to ta bliskość mieszkania wtedy, kiedy już nie był sekretarzem, też była niezwykle ważna.

Pamiętam, jak w listopadzie 1968 roku (byłem już na drugim roku studiów), kiedy Wojtyła został kardynałem, to po jego kolejnym wyjeździe do Rzymu myśmy bez jego wiedzy, na polecenie księdza Kuczkowskiego, ówczesnego kanclerza kurii, przenieśli jego rzeczy z Kanoniczej już na Franciszkańską i kierowca z lotniska zawiózł go tam, a on był bardzo zdziwiony, co się stało. Myśmy jego rzeczy tydzień przedtem przenieśli jako klerycy na własnych plecach, że tak powiem, a on już był nie tylko biskupem pomocniczym, ale od 5 lat ordynariuszem. Tak że ich przyjaźń od Floriana do roku 1968 umocniła się również dzięki miejscu zamieszkania. Potem widzieliśmy, jak oni się nawzajem cenili, jak się szanowali, przede wszystkim wspólnie troszczyli się o Wydział Teologiczny. W 1974 roku ks. Jaworski został dziekanem Papieskiego Wydziału Teologicznego w Krakowie, ale już na długo wcześniej obaj myśleli, co robić. Nie chcę tutaj przypominać sporu o ATK, która miała być pewną komunistyczną rekompensatą za wydziały teologiczne wyrzucone z uniwersytetów. Ale dobrze pamiętam, jak dyskutowano, czy zaakceptować sytuację i posyłać profesorów na ATK. Potem zaczęła kiełkować myśl, żeby zachować niezależność, która polegała na afiliacji do wydziałów papieskich w Rzymie, czyli konkretnie do Lateranu. I tak nastąpiło pod koniec lat 50. i 60. odnowienie czy stworzenie Wydziału Papieskiego, którego właśnie Marian Jaworski po habilitacji był jednym z ważnych dziekanów; nie tylko dlatego, że doczekał wyboru papieża.

Ponoć nie przez przypadek, kiedy papież został wybrany, nastąpiło podniesienie wydziału – już w styczniu w 1981 roku – do trzywydziałowej Akademii Teologicznej. I pierwszym jej rektorem został ten, o którym dziś rozmawiamy, czyli ksiądz kardynał Jaworski.

A potem został administratorem apostolskim w Lubaczowie, jeszcze później – metropolitą lwowskim, ale to już jest inna historia. Jakie jest znaczenie księdza kardynała Mariana Jaworskiego dla Kościoła w Polsce i dla Kościoła w ogóle?

Tak się zastanawiam, bo śmierć zawsze wyzwala szukanie pewnych pojęć porządkujących. Myślę, że po pierwsze – o czym już trochę mówiliśmy – był filozofem, profesorem, naukowcem – znanym, wybitnym, ważnym. Ten wymiar się trochę skończył w 1984 roku z wiadomych powodów. Po drugie: ksiądz i pasterz. Do tego wymiaru należy jego kapłaństwo, szerokie – dopiero z czasem wychodziło, ilu świeckich było z nim bardzo blisko związanych. On był dość powściągliwy w wypowiedziach. Nie chwalił się, nie opowiadał nie wiadomo gdzie i jak obszernie, ale to było widać: ten był z nim bardzo blisko związany, ten był prowadzony, ten wiele skorzystał na jego kierownictwie duchowym.

I trzeci wymiar, który trzeba by wyodrębnić z jego pasterzowania, moim zdaniem – to jego zasługi dla diecezji lwowskiej. Tu należy wyróżnić dwa etapy: pierwszy to lata 1984–91, kiedy był strażnikiem tego troszkę kadłubowego tworu, który został zachowany po stronie Polski z diecezji lwowskiej: Lubaczów, gdzie została administratura, która „res clama ad Dominum”, czyli „rzecz woła, krzyczy do Pana”. Ten skrawek krzyczał, że tu był kiedyś Kościół łaciński, katolicki… Pamiętam jak dziś, bo studiowałem wtedy KUL-u. Wtedy Rechowicz – był taki profesor KUL-u – też Lwowiak zresztą, był administratorem w Lubaczowie w randze biskupa. Po nim nastąpił kardynał Jaworski, wtedy arcybiskup, a po roku 1990 ta diecezja została reaktywowana po stronie ukraińskiej. Abp Jaworski przeniósł się do Lwowa i tam organizował praktycznie od zera przedwojenną diecezję lwowską. Później część lubaczowska przeszła do diecezji zamojskiej utworzonej w 1992 roku, a on trwał na posterunku lwowskim.

Miałem szczęście dwukrotnie go odwiedzić. W 1994 roku z grupą mojego rocznika księży pojechaliśmy na Ukrainę, żeby poodwiedzać dwunastu księży krakowskich, których kardynał Macharski dał tam na początek do pracy jako proboszczów, jeszcze wtedy bez wikarych. Abp. Jaworski nas gościł i mieszkaliśmy trzy dni we Lwowie i trzy w Kijowie.

Mieliśmy okazję wieczorami rozmawiać z nim, ale nie tylko z nim, także z Polakami, z katolikami że Lwowa. Wtedy sobie uświadomiłem, jaką mądrość, roztropność i delikatność musi mieć biskup, żeby pewnie, bezpiecznie poruszać się po tym grząskim terenie problemów ukraińsko-polskich, łacińskich, greckokatolickich i prawosławnych.

A ksiądz kardynał Marian Jaworski potrafił to robić bardzo dobrze, bo ten Kościół powszechny, katolicki na Ukrainie został zrekonstruowany.

Przypomnę jednak, że to nie była dla niego łatwa sytuacja. Przecież pamiętamy rozmaite dyskusje z lat 90., a zwłaszcza już po roku 2000, chociażby wokół sprawy języka w katedrze świętego Jakuba we Lwowie: czy odprawiać też po ukraińsku – dla małżeństw mieszanych albo dla Ukraińców, którzy chcą być w rycie łacińskim. Więc on pewne rzeczy delikatnie ustawiał na tym trudnym terenie. Pamiętam, że w tym 1994 roku rozmawialiśmy ze trzy godziny wieczorem z grupą tamtejszych Polaków na tematy obecności tam Polaków i Kościoła łacińskiego. No i oczywiście generalnie dominantą było to, co mówili ci Polacy, że musimy tu trwać, bronić polskości. I mieli rację oczywiście.

Z drugiej strony strasznie ubolewali, że młodzi – a nasi rozmówcy byli przedstawicielami średniego pokolenia – wyjeżdżają do Polski na studia i nie wracają. Znajdują pracę, żenią się i tak dalej. I że to jest zdrada polskości.

My przyjechaliśmy autokarem i w drodze powrotnej wzięliśmy studentów z dwóch rodzin, którzy studiowali w Krakowie na Politechnice i na Akademii Medycznej. Rozmawialiśmy z nimi przez te kilkanaście godzin podróży i ta rozmowa miała się nijak do tego, co mówili ich rodzice. Młodzi byli przekonani, że tu się już nic nie wróci i muszą szukać swojego życia i to życie organizować, chociaż oczywiście kochali Polskę i polskość.

I pamiętam także, jak jeden z ojców podczas tej dyskusji u kardynała powiedział, że nigdy by nie pozwolił na to, żeby jego dzieci zostały na stałe w Polsce. One między innymi były w tym naszym autokarze. Pewnego razu przyjmowałem w kurii w Krakowie ludzi i widzę znajomą twarz, ale nie skojarzyłem od razu. Przypomniał mi, że jest jednym z tych, z którymi dyskutowaliśmy u kardynała. To był lekarz wraz z żoną, którego dzieci studiowały w Krakowie, a po studiach wszystkie zostały w Polsce. I ten ojciec nieśmiało poprosił, żeby mu pomóc załatwić nostryfikację dyplomu, bo przyjechali do Polski za dziećmi. Zapytałem go, jak to się ma do tej naszej wieczornej dyskusji. A on mówi: tak to w życiu bywa.

Poprosiłem Księdza Kardynała na początku rozmowy o pierwsze zdanie związane z księdzem kardynałem Marianem Jaworskim. A co by można powiedzieć o nim na zakończenie?

Patrząc na całokształt życia kardynała i to wszystko, co zrobił dla Wydziału, dla nauki, dla filozofii, dla archidiecezji krakowskiej i lwowskiej przede wszystkim – to takim zdaniem ostatnim byłoby, że będzie bardzo brakowało tego refleksyjnego, mądrego, zdystansowanego człowieka, który nigdy nie wypowiadał nieprzemyślanych sądów, choć nie znaczy to, że nie potrafił czasem podnieść głosu.

Potrafił. Jak coś go zabolało w rozmowie, z czymś się nie godził, to wprost wypowiadał swoje zdanie. To jest bardzo potrzebne i ważne zawsze, a myślę, że ważne było szczególnie, kiedy był we Lwowie i potem, kiedy wrócił do Krakowa. Mam na myśli to, że będzie brakowało takiego rozważnego głosu.

Tam, gdzie się pojawiał, gdzie miał bliższy kontakt, było widać jego ciepło. W Wilamowicach, niedaleko mojego domu rodzinnego, urodził się święty arcybiskup Bilczewski. Kardynał Jaworski był z Wilamowicami bardzo związany przez to, że miał wielkie nabożeństwo do tego swojego poprzednika. Bywał w Wilamowicach, do dzisiaj go parafianie wspominają. Drugą parafią, z którą był bardzo związany, bo tam miał swojego przyjaciela księdza Bieńkowskiego i przyjeżdżał prawie co roku, jest parafia Brzeszcze, też niedaleko… Całe pokolenia ludzi go pamiętają.

Oni mu też na różne sposoby pomagali, jeździli do niego, byli z nim w kontakcie. Jestem przekonany, że w obu tych parafiach się teraz odprawiają msze święte. A mówię to po to, że takich miejsc jak Poronin, Brzeszcze, Wilamowice, gdzie on bywał, i to także w czasie, kiedy był profesorem, i gdzie pomagał, odprawiał, mówił kazania, spotykał się z ludźmi, dawał się zaprosić – jest wiele. Kiedy był we Lwowie, może mniej, ale teraz, na emeryturze, przez te swoje ostatnie 12 lat, dopóki miał siły, dopóki mógł chodzić – udzielał się. I na pewno można powiedzieć, że odszedł dobry pasterz, dobry kardynał.

Ja znam jeszcze takie dwa małe miejsca: w Bolechowicach i w Kleszczowie, w których też bywał ksiądz kardynał Marian Jaworski. Bardzo serdecznie dziękuję, Księże Kardynale, za czas poświęcony na wspomnienie księdza kardynała Mariana Jaworskiego.

Ja też bardzo dziękuję.

Rozmowa Krzysztofa Skowrońskiego z kardynałem Kazimierzem Nyczem pt. „Odszedł dobry pasterz” o śp. kard. Marianie Jaworskim znajduje się na s. 1 i 5 październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Rozmowa Krzysztofa Skowrońskiego z kardynałem Kazimierzem Nyczem pt. „Odszedł dobry pasterz” o śp. kard. Marianie Jaworskim” na s. 5 październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Gdyby nie żołnierze z Wielkopolski, którzy stanęli do boju nad Wkrą i pod Ciechanowem – nie byłoby Cudu nad Wisłą…

203 Ochotniczy Pułk Ułanów z Wielkopolski przyczynił się do klęski bolszewickiej 4 armii, pozbawiając jej dowództwo łączności na kilka dni, w których rozstrzygnęły się losy Bitwy Warszawskiej.

Stanisław Orzeł

Przed laty, w jesienny wieczór, słuchałem w rodzinie opowieści o tym, że gdyby nie żołnierze z Wielkopolski, którzy stanęli do boju nad Wkrą i pod Ciechanowem w 1920 r. – nie byłoby „cudu nad Wisłą”… Od ojca słyszałem opowieści o moim starziku, który od Hallera – zanim wrócił na Śląsk do plebiscytu i III powstania – walczył pod Warszawą i o tym, jak Ślązacy powstrzymali atak na Warszawę…

Trochę te opowieści między bajki wkładałem, bo przecież wiadomo: zadecydował genialny manewr Piłsudskiego znad Buga… Jednak „bajki” zaczęły się sprawdzać, gdy jako plutonowy podchorąży, przygotowując lekcje dla kadetów, trafiłem w wojskowych konspektach do Bitwy Warszawskiej na informację o tajnym rozkazie nr 10 000 szefa Sztabu Generalnego, gen. Tadeusza Rozwadowskiego… Wówczas zaczął mi się składać inny obraz teatru działań w tamtych przełomowych dniach 1920 r. A z nim – losy starzika, Ślązaków i Wielkopolan w tych przełomowych dla losów Polski i Europy wydarzeniach. (…)

Rozkaz nr 10 000 gen. Rozwadowskiego

W tych dniach, po odnalezieniu przez bolszewików w mapniku poległego polskiego oficera pierwotnego rozkazu operacyjnego 8358/III z 6 sierpnia, w którym przewidziano w pierwszej kolejności kontruderzenie pod kierunkiem Piłsudskiego znad Wieprza – Tuchaczewski zaczął przesuwać swoje wojska z południa i koncentrować je jak najdalej od pozycji wyjściowych znad Wieprza.

Dzięki złamaniu szyfrów bolszewickich przez zespół wybitnych matematyków i kryptologów Wydziału II Radiowywiadu Biura Szyfrów Oddziału II Sztabu Generalnego pod kierunkiem porucznika Jana Kowalewskiego – jak to określił 10 sierpnia gen. Rozwadowski: „Rozkaz (…) z dnia 8 sierpnia, ustalający zamiary nasze na czas najbliższy, jest mimo wszelkich nakazów najściślejszej poufności już dziś ogólnie znanym. Pierwsze dane wskazują, że i nieprzyjaciel już zna te nasze zamiary i przygotowuje się dlatego bardziej ku północy, dążąc do obronienia swych głównych sił od tak niebezpiecznego dlań uderzenia flankowego z południa.(…) chce przeto osłonić południową flankę swych sił głównych przed naszem uderzeniem, które zamierza sparaliżować jednocześnie naporem owych grup XII tej armji nacierających na Lublin (…) oraz przesuwanymi i bardziej ku północnemu zachodowi (…) armyi XIV i Budionnego. Fakty te zniewalają do pewnych zmian operacyjnych, które tym razem już tylko i wyłącznie zainteresowanym dowódcom przez wgląd w ten rozkaz zakomunikowani zostają (…)”.

Tak zaczynał się odręcznie napisany przez gen. Rozwadowskiego rozkaz o fikcyjnym numerze 10 000.

Podpisali go w kolejności: 1) Naczelny Wódz – Józef Piłsudski, 2) gen. Weygand, 3) gen. Haller i szef jego sztabu pułkownik Zagórski, 4) gen. Latinnik, 5) gen. Rydz-Śmigły i szef jego sztabu płk. Kutrzeba, 6) gen. Nowotny jako łącznikowy frontu południowego, 7) gen. Sikorski jako dowódca północnej grupy, 8) gen. Krajowski i inni.

Stwierdzał on, że: „1) o ile wzmiankowane już przegrupowanie nieprzyjaciela stwierdzonem zostanie i nadal podczas posuwania się bolszewickich głównych sił na Zegrze–Modlin, z tendencją do obchodzenia nas na północ od tej twierdzy, wczas zaraz znaczniejsze nasze siły skoncentrowane zostaną w tym północnym kierunku.

2) 5 armja gen. Sikorskiego: składająca się z: a) dyw. Syberyjskiej w Zegrzu, b) 17. dyw. skierowanej na Nasielsk, c) 18. bryg. 9 dyw. skierowanej na Serock, d) grupy gen. Baranowskiego (jako części dyw. pomorskiej) w okolicach Ciechanowa, e) i chwilowo podporządkowanej mu 18 dyw. p. gen. Krajowskiego w Modlinie, wraz z całą kawalerią gen. Karnickiego,

mają na razie zadanie:

przeszkodzić wciskaniu się dalszemu nieprzyjaciela między Modlin a granicę, zakryć możliwie linję kolejową Modlin–Mława i nie dopuścić do przedostania się bolszew. na Pomorze. W dalszym ciągu zadaniem tej armji będzie uderzenie na północną flankę nieprzyjaciela, częściowe obejście go od północy i zepchnięcie od Narwi ku południowi.

3) Ofensywna Grupa gen. Krajowskiego, która utworzona zostanie z wzmocnionej 18-tej dyw. i całej kawalerii z chwilą, gdy gen. Sikorski całą 9-tą dyw. będzie zjednoczyć u siebie, otrzyma w dalszym ciągu zadanie działania w ścisłej łączności z 5-tą armją, a potem przez Ostrołękę na flankę i tyły nieprzyjaciela (…)”.

Do historii ów rozkaz przeszedł jako zwrot zaczepno-obronny i zadecydował o przebiegu Bitwy Warszawskiej.

Równocześnie 10 sierpnia Tuchaczewski wydał dyrektywę nr 236/op./taj. w sprawie forsowania Wisły. Zakładała ona m.in. głębokie obejście Warszawy od zachodu. Bolszewicki dowódca nie zamierzał wdawać się w bitwę o Warszawę, atakowana miała być jedynie Praga, aby wiązać polskie siły od wschodu. Chodziło mu o obejście stolicy od północy przez dokonanie głębokiego manewru okrążającego, znanego w rosyjskiej sztuce wojennej jako wariant feldmarszałka Iwana Paskiewicza, który w 1831 r. sforsował Wisłę na północ od Warszawy i uderzył na miasto od zachodu. Jednak dowódca Frontu Zachodniego zamierzał go powtórzyć tylko w tej części, która prowadziła do sforsowania Wisły na dużej szerokości na północ od stolicy. Jego celem nie było zdobycie stolicy, ale odcięcie Polski od Bałtyku i zmuszenie jej do całkowitej kapitulacji poprzez odcięcie wojska polskiego od pomocy materiałowej z zachodu. (…)

Realizacja rozkazu 10 000

Jak w takiej sytuacji wyglądała realizacja rozkazu nr 10 000?

Polski wywiad radiowy 13 sierpnia przechwycił depeszę dowództwa Frontu Zachodniego, nakazującą 16 armii bolszewickiej decydujące natarcie na Warszawę. Na tej podstawie gen. Rozwadowski, Haller i Weygand uznali, że konieczne jest natychmiastowe podjęcie działań odciążających, zmniejszających napór wojsk bolszewickich na Przedmoście Warszawskie.

W błędnym przekonaniu, że na Warszawę nacierają główne siły Tuchaczewskiego, rozkazali 5 armii Sikorskiego przejście do kontrofensywy. Tymczasem to właśnie na północnym Mazowszu nacierały ponad dwukrotnie silniejsze siły bolszewików. Zgodnie z tym planem główne siły 5 armii miały uderzyć na Borkowo–Sochocin, a grupa gen. Franciszka Krajowskiego, z 8 Brygadą Jazdy pod dowództwem gen. Karnickiego oraz pięcioma batalionami i czterema bateriami wydzielonymi z 18 DP, miała manewrem zaczepnym osłaniać lewe skrzydło 5 armii, w pierwszej kolejności odrzucając przeciwnika na Płońsk, a następnie – uderzając na Ciechanów.

Kiedy 13 sierpnia 2 pułk ułanów rozgromił pod wsią Milewo bolszewicki 29 pułk strzelców, zabijając lub biorąc do niewoli blisko 270 żołnierzy nieprzyjaciela, dowództwo 8 Brygady Jazdy, zachęcone tym sukcesem, podjęło decyzję o kontynuowaniu marszu w głąb terytorium opanowanego przez bolszewików. W ten sposób, podczas gdy w walkach z nacierającymi bolszewikami o brody na Wkrze wykrwawiała się 5 armia, po południu 14 sierpnia za kawalerią Karnickiego, ugrupowana w dwie kolumny 18 DP z Grupy gen. Krajowskiego ruszyła z Płońska na Raciąż i nie napotykając przeciwnika, weszła w blisko trzydziestokilometrową lukę między nacierającą nad Wkrą 15 armią bolszewicką Kroka a prącą ku Wiśle 4 armią Szuwajewa.

Gen. Krajowski, zorientowawszy się w niezwykle sprzyjającej sytuacji taktycznej, przerwał działania w kierunku północnym, zawrócił 18 DP i skierował ją na Sochocin–Ojrzeń do natarcia na odsłoniętą flankę 15 Armii, a 8 Brygadzie Jazdy rozkazał ubezpieczyć natarcie piechoty 115 p.uł., jednocześnie przeprowadzając rajd na położony na bolszewickich tyłach Ciechanów.

Siły pod osobistym dowództwem gen. Karnickiego, które gen. Krajowski skierował na Ciechanów, liczyły łącznie 770 żołnierzy (w tym 700 kawalerzystów) oraz osiem dział i 14 ckm-ów, a składały się z 2 p.uł., dwóch szwadronów 203 Ochotniczego Pułku Ułanów (wielkopolskiego), dwóch szwadronów 108 p.uł., szwadronu kombinowanego, kompanii szturmowej piechoty i dwóch baterii 8 dywizjonu artylerii konnej. Już pod Glinojeckiem ułani rozbili tabory bolszewików, w tym oddziały sztabowe 18 i 54 bolszewickich dywizji strzelców jarosławskich, biorąc 513 jeńców. W tym czasie „młody” 115 pułk ułanów szarżował na batalion piechoty okopany pod Małużynem, wziął 200 jeńców i 8 karabinów maszynowych.

14 sierpnia był szczęśliwym dniem 8 brygady, która wzięła wówczas do niewoli 713 jeńców, zdobyła 48 karabinów maszynowych, 250 wozów z amunicją, materiałami technicznymi, żywnością oraz 200 sztuk bydła… W nocy z 14 na 15 sierpnia brygada przez Chotum, Lekowo, Przążewo i Gostków obeszła Ciechanów, tak, że o świcie 15 sierpnia jej oddziały czołowe znalazły się cztery kilometry na północ od miasta w rejonie Przedwojewo–Opinogóra. „W Modle, Borkach, Goryszach, Pawłowie i Grzybowie ułani natrafili na kolumny taborowe 4 armii, które zagarnęli do niewoli.

Rosjanie, czując się bardzo pewnie na zajętym terenie, nie wystawili nawet ubezpieczeń, które mogły ich ostrzec. Zabawne było nasze zajmowanie o brzasku wiosek, gdzie bolszewicy najspokojniej zakładali ogniska, by przygotować śniadanie. Śmieszni byli, nie wierząc własnym oczom i przyglądając się lachom, którzy niby śnieg na głowę, zwalili się nie wiadomo skąd.

(…) Dużo trupów kładliśmy po drodze. Żołnierze nie chcieli brać do niewoli” – pisał por. Bohdan de Rosset na łamach „Placówki” (z. XVII, 1920, s. 403).

Około 8 rano brygada Karnickiego „skoncentrowała się w okolicach Niestunia. Po zajęciu dominującej pozycji, około godziny 12 obie baterie rozpoczęły ostrzał wylotów dróg z Ciechanowa w kierunku: Pułtuska, Przasnysza i Mławy. Po krótkim przygotowaniu artyleryjskim atak na północno-wschodni skraj miasta w pierwszym rzucie wykonał 203 p.uł., uzyskując całkowite zaskoczenie. Por. B. de Rosset pisał: „Po ostrej walce z załogą, wojska nasze wkroczyły o godzinie 14-ej, zabijając 400–500 bolszewików, biorąc około 600 do niewoli i szerząc wśród bolszewików niebywałą panikę”.

„Gazeta Poranna” informowała, że kompletnie zaskoczeni bolszewicy chcieli się wycofać z miasta, ale na wszystkich drogach wjazdowych natrafiali na powstańców. „Wobec tego załoga poddała się ludności, która rozbrajała czerwonoarmiejców do spółki z ustanowioną przez bolszewików milicją” („Gazeta Poranna” 1920/216). Zajmowanie poszczególnych części miasta trwało od 3 do 6 godzin, mimo że ułani szybko zajęli koszary w Ciechanowie, dworzec i cukrownię. Było to tym bardziej istotne, że w mieście kwaterował sztab nacierającej ku Wiśle bolszewickiej 4 armii. Jej komandarm Szuwajew w ostatniej chwili uciekł samochodem do Mławy, a jego sztabowcy – do Ostrołęki. W trakcie panicznej ucieczki zniszczeniu uległy jednak dokumenty sztabowe oraz armijna radiostacja. Straty w polskich oddziałach były minimalne.

Bolszewicy, aby zlikwidować ów – jak im się wówczas wydawało – nieprzyjemny incydent, „wysłali na Ciechanów odwody 15 armii, elitarną 33 Dywizję Strzelców Kubańskich Oskara Stiggi, złożoną z ideowych komunistów. Wywołany tym chaos zahamował natarcie Korka i dał przewagę Krajowskiemu, który zajął Wkrę na całej wchodzącej w rachubę przestrzeni”. Wprawdzie atak 33 dywizji zmusił kawalerię Karnickiego do wycofania się pod osłoną nocy do lasów w rejonie Gumowo–Ościsłowo–Rumoka, jednak ów udany rajd polskiej kawalerii miał decydujące znaczenie dla późniejszych wydarzeń w Bitwie Warszawskiej. Gen. Sikorski napisał o nim: „Sukces, odniesiony przez nas 15 sierpnia, posiadał podwójne znaczenie. W pierwszym rzędzie podniósł on ducha żołnierzy, wzbudzając powszechny w szeregach 5 armii entuzjazm oraz gruntując zaufanie podwładnych do dowództwa” (W. Sikorski, Nad Wisłą i Wkrą, Lwów 1928, s. 143).

Znaczenie zagonu na Ciechanów

Zniszczenie jedynej wówczas radiostacji, jaką dysponowało dowództwo 4 armii, spowodowało utratę jej łączności ze sztabem frontu i dezorganizację systemu jej dowodzenia, a także, w pewnym stopniu, całego frontu zachodniego.

Kilkudniowa przerwa w łączności armii Tuchaczewskiego w wyniku utraty tej radiostacji spowodowała, że jej oddziały, nic nie wiedząc o jego rozkazach, nakazujących w związku z zaciekłymi walkami pod Warszawą kierowanie się w jej stronę, parły dalej do wyznaczonych wcześniej celów, tj. do przepraw na Wiśle w Płocku, Włocławku i Toruniu.

W ten sposób ów – zdawałoby się drobny w skali całej operacji Armii Czerwonej – „incydent” okazał się być jednym z kluczowych wydarzeń, którego skutkiem była przegrana bolszewików w całej Bitwie Warszawskiej.

M. Tuchaczewski zauważył, iż „ten wypadek nieznaczny w założeniu, odegrał rozstrzygającą rolę w biegu naszego działania i dał początek jego katastrofalnemu wynikowi. (…) [4 armia – S.O.] Nie otrzymując rozkazów frontu, wystawiła w rejonie Raciąż–Drobin jakieś nieokreślone półubezpieczenie i rozrzuciła swoje oddziały na odcinku Włocławek – Płock. 5 armia przeciwnika była uratowana i zupełnie bezkarnie, mając na flance i tyłach naszą potężną armię z czterech dywizji strzelców i dwóch dywizji jazdy, nacierała dalej na nasze armie 3 i 15. Takie położenie, wprost potworne i nie do pomyślenia, pomogło Polakom nie tylko zatrzymać ofensywę armii 3 i 15, ale jeszcze krok za krokiem wypierać ich oddziały w kierunku wschodnim”.

Co ciekawe – ani bolszewicy, ani Polacy nie od razu zdali sobie sprawę ze znaczenia tego zagonu polskiej kawalerii. Piłsudski w ogóle pominął ów „epizod” w swoim Roku 1920, a po latach również gen. Władysław Sikorski przyznał, że obie walczące strony nie od razu zdały sobie sprawę ze znaczenia tego zagonu 203 Pułku Ułanów.

Według Tuchaczewskiego efekt zagonu na Ciechanów był tak wielki, „że nie tylko generał Sikorski świadczy, iż posiadał decydujące znaczenie dla nierozegranego jeszcze boju o Nasielsk, ale nawet generał Żeligowski stwierdza, że odczuł ulgę aż pod Radzyminem, gdy nieprzyjacielska 21 dywizja strzelców została odwołana na północny brzeg Bugu–Narwi, do odwodu 3 armii broniącej Nasielska” (M. Tuchaczewski, Pochód za Wisłę, Łódź 1989, s. 194).

O wadze utraty tej radiostacji wiedzieli od początku polscy łącznościowcy i kryptolodzy, którzy znali już bolszewickie szyfry i odczytywali naglące rozkazy gen. Tuchaczewskiego. Odbierali też głuchą ciszę po stronie ich adresatów, a sami zagłuszali pozostałe radiostacje wroga, nadając na ich częstotliwościach teksty z Ewangelii św. Jana…

W ten sposób 203 Ochotniczy Pułk Ułanów z Wielkopolski, dowodzony przez mjr. Z. Podhorskiego, przyczynił się do klęski bolszewickiej 4 armii, pozbawiając jej dowództwo łączności na przeciąg kilku dni, w których rozstrzygnęły się losy Bitwy Warszawskiej.

Cały artykuł Stanisława Orła pt. „Nie byłoby Cudu nad Wisłą, gdyby nie wydarzył się „cud w Ciechanowie”…” znajduje się na s. 4 i 5 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 76/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Stanisława Orła pt. „Nie byłoby Cudu nad Wisłą, gdyby nie wydarzył się „cud w Ciechanowie”…” na s. 4 i 5 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 76/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Stanica Aleksandra Kamińskiego w ruinie. Hermanowski ( Stowarzyszenie „Szaniec”): To ostatni moment, żeby ją uratować

To skandal,  że pozwoliliśmy, jako naród, na doprowadzenie takiego obiektu do ruiny – mówi Małgorzata Żaryn z Muzeum Historii Polski.

Małgorzata ŻarynPaweł Hermanowski mówią o działaniach na rzecz zachowania stanicy Aleksandra Kamińskiego. Obiekt znajduje się w Górkach Wielkich w gminie Brenna. Od 21 lat stoi pusty po tym, jak zamknięto funkcjonujące tam sanatorium dziecięce.

Impulsem do rozpoczęcia batalii w tej sprawie była zapowiedź sprzedaży stanicy przez gminę Brenna. Jak mówi Małgorzata Żaryn :

To skandal,  że pozwoliliśmy, jako naród, na doprowadzenie takiego obiektu do ruiny. Aleksander Kamiński i jego harcerze to postaci tworzące zrąb polskiej tożsamości.

Rozmówczyni Magdaleny Uchaniuk mówi, że Ministerstwo Kultury powinno zaangażować się w ratowanie stanicy.

Liczę, że w tej sprawie zjednoczą się polskie organizacje harcerskie.

Paweł Hermanowski dodaje, że:

To ostatni moment, aby uratować stanicę. Budynki stanicy powoli zaczynają grozić zawaleniem.

Przybliżona zostaje postać Aleksandra Kamińskiego, twórcy metody wychowania harcerskiego. Fundamentem tego wychowania były cnoty: odpowiedzialności, samodzielności i inicjatywy. Aleksander Kamiński współpracował z inicjatorami polskiego skautingu, Andrzejem i Olgą Małkowskimi.

Aleksander Kamiński pisał, że dzielność polega na walce z własnymi słabościami i nie jest cnotą, z którą ktokolwiek by się rodził.

Małgorzata Żaryn podkreśla, że Aleksander Kamiński miał wielki wpływ na wychowanie pokolenia Kolumbów, młodych bohaterów II wojny światowej, walczących w wywodzących się z harcerstwa Szarych Szeregach. Paweł Hermanowski podsumowuje, że:

Chcielibyśmy, żeby idea Aleksandra Kamińskiego wróciła i odżyła.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.W.K.