Nie jesteśmy zainteresowani, aby kapitał (zwłaszcza obcy) kształtował według swojego widzimisię nasz porządek kulturowy

Możemy stać się liderem w skali globalnej wielkiego ruchu na rzecz restauracji europejskiego ładu cywilizacyjnego. Pod względem integralności naszego kodu kulturowego jesteśmy bowiem krajem unikalnym.

Bogdan Miedziński

Zaledwie 30 lat temu Polska z trudem zaczęła odbudowywać swoją utraconą przed półwieczem suwerenność, a już dziś grozi nam jej ponowna utrata. Tym razem zagrożenie pochodzi z zachodniej strony barykady. (…) Obraz w pełni zintegrowanej Unii Europejskiej – można by ją nazwać Europą Federalną – pozwala bez trudu stwierdzić, że skutki obudzenia się Polaków pewnego dnia w takim państwie byłyby niewesołe. Wykraczałyby one daleko poza materialną sferę życia. Czekałoby nas bowiem nie tylko nieuchronne unieważnienie zdobyczy socjalnych Dobrej Zmiany – dokonywane pod hasłem dekarbonizacji, harmonizowania podatków i walki z rzekomo prowadzonym przez nasz kraj dumpingiem socjalnym (przy pomocy podstępnego wykorzystywania niskich kosztów pracy – sic!) o czym szerzej pisałem w marcowym „Kurierze WNET”).

Włączenie Polski w plan sfederalizowania Europy naruszałoby także fundamenty tożsamościowe, na których polska wspólnota narodowa została ukształtowana.

Status półkolonii, przypisany naszemu krajowi w wyniku transformacji przebiegającej pod dyktando Międzynarodowego Funduszu Walutowego, utrwalony przyjętymi niefrasobliwie bezlitosnymi warunkami akcesji do UE i przypieczętowany nowelizacją traktatu w Lizbonie, po zakończeniu kolejnej, planowanej fazy integracji, stałby się nieodwołalny.

Nawet Polexit, ostatnią deskę ratunku, musielibyśmy wybić sobie z głowy. Wystarczy zauważyć, jak trudno jest potężnej Wielkiej Brytanii wyzwolić się z uwikłań unijnych obecnie. (…)

Główną siłę po stronie prowadzących agresję imperialną przeciwko Polsce stanowi potężny sojusz wielkiego kapitału, najbardziej wpływowych państw członkowskich Unii Europejskiej oraz neomarksistowskiej lewicy. (Imperiami są dziś nie tylko państwa. Należą do nich także transnarodowe korporacje. Roczne przychody największych z nich zbliżają się do wartości rocznego PKB Polski, a ich sprawność operacyjna o niebo przekracza sprawność operacyjną państwa średniej wielkości, takiego np. jak nasze). Egzekutywą, prowadzącą zarazem koordynację operacyjną działań tych sił, jest Komisja Europejska, natomiast ich zaplecze ideowo-polityczne stanowi Parlament Europejski.

Na arenie krajowej siły imperialne wspierane są mniej lub bardziej otwarcie, czasem nie do końca świadomie, przez pokaźną warstwę euroentuzjastów, rzec można, patriotów kochających Polskę inaczej.

Wśród nich grupę wiodącą stanowi bez wątpienia AntyPiS, czyli ci, dla których euroentuzjazm jest wehikułem, mającym dowieźć ich do przejęcia w Polsce władzy. Bezkrytyczne przyjmują oni wszelkie płynące ze strony Brukseli dyrektywy i uznają, że wszystko to, co dobre według Komisji Europejskiej, jest dobre dla Polaków. Są oni zagorzałymi zwolennikami hasła: „Im więcej integracji europejskiej, tym lepiej”. Zarazem z lubością przypisują państwom narodowym (w szczególności państwu polskiemu) wszelkie zło tego świata – faszyzm, nacjonalizm i ksenofobię. W ten sposób legitymizują oni w istocie prowadzoną przez instytucje unijne ofensywę imperialną, tworząc w debacie publicznej wolną przestrzeń dla percepcji tych działań. Oprócz opozycji politycznej, ważną rolę opiniotwórczą w środowisku euroentuzjastów odgrywają przedstawiciele środowisk artystycznych, wolnych zawodów, środowisk naukowych i biznesu. W warstwie tej odnaleźć można także kompradorów z czasów pozostawania Polski w sowieckiej strefie wpływów.

Motywacje euroentuzjastów są różne. Część tego środowiska działa z pobudek lewicowo-liberalnych, część jest profitentami ładu biznesowego i administracyjnego panującego w III Rzeczpospolitej, będącego właśnie w znaczącej części produktem akcesji Polski do UE. Dla niemałej grupy euroentuzjastów magnesem jest uzależnienie ich działalności zawodowej od dotacji unijnych.

Euroentuzjaści nie wspierają działań imperialnych bezpośrednio. Robią to w sposób zniuansowany. Często wsparcie to ma postać demonstrowania zachowań indyferentnych w stosunku do standardów właściwych dla postaw charakteryzujących się wrażliwością na wartości narodowe. Przykładem takiej demonstracji może być publiczna deklaracja znanego polskiego aktora, że za granicą wstydzi się na ulicy rozmawiać po polsku, albo oświadczenie popularnej pisarki lub byłego prominentnego polityka, że wyjeżdża z kraju, bo nie może znieść panującego w nim reżimu.

Oczywiście w debacie krajowej euroentuzjaści jak ognia unikają popierania wprost koncepcji federalizacji UE. Wiedzą bowiem doskonale, że w taki sposób władzy w Polsce nie zdobędą. Dlatego mówią jedynie na okrągło to samo – że integracja, że łatwiej analizować i koordynować, że szybsze decyzje…

Po co koordynować i w jakich sprawach decyzje podejmować – nieważne, zostawmy to na później. Stosują oni tę samą przebiegłą taktykę, która przyświeca wytrawnym lewicowym progresistom hamującym zapędy radykałów domagających się legalizacji od zaraz prawa adopcji dzieci przez pary homoseksualne. Perswadują oni: cierpliwości, jeszcze nie pora, na razie mówmy o ułatwieniu życia związkom partnerskim.

Po przeciwnej stronie barykady stoją siły patriotyczne zogniskowane wokół Zjednoczonej Prawicy. Przez kontrast w stosunku do euroentuzjastów można środowisko to określić jako zwolenników Europy ojczyzn. Ich wizja integracji europejskiej to Unia silna potencjałem państw członkowskich, wzmocnionym synergią płynącą z unijnej współpracy. Zbiorowość ta, podobnie jak zbiorowość euroentuzjastów zróżnicowana co do składu, bez wątpienia liczbowo jest od niej znacznie większa.

Zwolenników Europy Ojczyzn różni od euroentuzjastów także to, że wśród nich dominują tzw. zwykli ludzie, tak zwane zaś elity reprezentowane są stosunkowo skromnie.

Zarysowany powyżej podział na zwolenników Europy Ojczyzn i na euroentuzjastów pokrywa się w pewnym stopniu z podziałem politycznym na zwolenników obozu rządzącego i zwolenników opozycji. Wśród tych ostatnich zdystansowaniem od koncepcji pogłębienia integracji UE wyróżniają się zwolennicy Konfederacji, zajmujący pozycje zdecydowanie eurosceptyczne. W pozostałych środowiskach opozycyjnych zwolennicy Europy Ojczyzn stanowią stosunkowo niewielką i mało wyrazistą ich część. Wsparcie krajowego obozu zwolenników Europy Ojczyzn ze strony zagranicy jest rozproszone i umiarkowane, oględnie mówiąc. Wyraźnie jest ono artykułowane ze strony Węgier. W ramach UE Polska może liczyć na dyskretne i delikatne wsparcie w szczegółowych sprawach części członków Rady Europejskiej, składającej się z szefów rządów krajów członkowskich.

Obóz dzisiaj sprawujący władzę w Polsce problem suwerenności traktuje z powagą. Ale nie zawsze tak było. Wystarczy wspomnieć tempo rozszerzania władztwa unijnego nad krajami członkowskimi w latach 2007–2015, kiedy to proces ten postępował bez żadnych oporów (przykładem są decyzje w sprawie relokacji imigrantów). Wówczas wystarczało wręczenie szefowi rządu dyplomu uznania i poklepanie członków jego świty po ramieniu (róbta, róbta, nie bójta sie).

Jako zwieńczenie procesu integracji z Unią planowano przystąpienie Polski do strefy euro, które miało zaklinować nasz kraj w UE na wieki. Plany te zostały pokrzyżowane najpierw przez kryzys finansowy 2008 roku, a potem przez dojście do władzy Zjednoczonej Prawicy w 2015 roku. Oddaliło to na jakiś czas groźbę pełnego zwasalizowania kraju.

W nowej sytuacji politycznej metoda przejmowania władzy imperialnej nad Polską zmieniła się zasadniczo. Podstawowym narzędziem do tego służącym stał się szeroko rozumiany imperatyw praworządności. Dlatego właśnie otwierane są przez Parlament Europejski lub Komisję Europejską coraz to nowe pola konfliktów – o sądy, o LGBT, aborcję, rodzinę, rasizm, imigrantów. W ostatecznym rozrachunku w działaniach tych chodzi zawsze – niezależnie od poruszanych szczegółowych kwestii będących punktem zaczepienia – o realizację celu długofalowego, jakim jest pozbawianie Polski suwerenności w kolejnych sferach życia publicznego. Do tego właśnie potrzebny jest wielkiemu kapitałowi sojusz z lewicą neomarksistowską wyspecjalizowaną w podsycaniu konfliktów i sianiu zamętu. Nie oznacza to oczywiście, że odgrywa ona w tym sojuszu rolę drugorzędną – posiadany przez nią przez potencjał niszczenia ładu publicznego jest tak znaczący, że należy traktować ją jako autonomiczny składnik sił prowadzących ofensywę imperialną przeciwko Polsce. (…)

Dotkliwą słabością potencjału niematerialnego polskiej wspólnoty narodowej jest niedostatek zaplecza intelektualnego uwrażliwionego na wartości patriotyczne i narodowe, obejmującego w pierwszym rzędzie szczebel elit, ale także szerokie kręgi inteligencji.

Ujawniają się tutaj skutki pedagogiki wstydu, aplikowanej czwartemu już pokoleniu Polaków na opanowanych przez progresistów uczelniach. Zjawisko to, narastające powolnie, w ostatnim okresie eksplodowało w sposób równie spektakularny, co bolesny, w postaci głębokiego rozziewu między sformowanymi na tych uczelniach pod względem ideowym i mentalnym „elitami” a „ludem” hic et nunc żyjącym i czującym. Nie ulega jednak wątpliwości, że poczucie tożsamości narodowej, ukształtowane w toku dramatycznego przebiegu dziejów naszego narodu, który odzyskanie utraconej niepodległości okupił morzem krwi, silnie rozwinięte i zakotwiczone w Polakach – pomimo powyżej wzmiankowanych objawów erozji – jest kluczową i nadal silną częścią potencjału służącego obronie suwerenności polskiej wspólnoty narodowej.

Cały artykuł Bogdana Miedzińskiego pt. „Co zrobimy z suwerennością Polski?” znajduje się na s. 10–11 listopadowego „Kuriera WNET” nr 77/2020.

 


  • Z przykrością zawiadamiamy, że z powodu ograniczeń związanych z pandemią ten numer „Kuriera WNET” można nabyć wyłącznie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
Artykuł Bogdana Miedzińskiego pt. „Co zrobimy z suwerennością Polski?” na s. 10–11 listopadowego „Kuriera WNET” nr 77/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Ewa Jackowska o Marku Jackowskim: Był po prostu jak anioł. Jedyne kłótnie, jeśli można tak to nazwać, były o dzieci

Pierwsze spotkanie, początek związku, płyta No. 1, przeprowadzka do Włoch, wychowanie dzieci, duma z córki i problemy finansowe. Ewa Jackowska wspomina ś.p. męża w oktawę 74. rocznicy jego narodzin.

Tutaj do wysłuchania cały program „Muzyczny Wtorek” z udziałem Ewy Jackowskiej:

Ewa i Marek Jackowscy. Fot. arch. rodzinne.

 

3 maja 1992 r. Manaam zagrał koncert w Polkowicach. Właśnie wtedy Marek Jackowski, lider grupy Maanam, poznał swoją późniejszą żonę.

Ewa Jackowska zdradziła Tomaszowi Wybranowskiemu, jak trafiła wówczas na próbę zespołu. Maanam powracał wtedy znakomitą płytą „Anioł i derwisz”

Szósty album Maanamu „Derwisz i anioł” to wzorcowy wręcz przykład „albumu za powrót” . Wydany zaledwie dwa lata po „Sie ściemnia” jest tą płytą Maanamu, która dołącza do gigantów płytowych zespołu z lat 80.

Jednym z hitów z albumu było nagranie „Wyjątkowo Zimny Maj”. W Polkowicach publiczność też usłyszała ten song. I jak na ironię

Ten maj był rzeczywiście bardzo zimno i bardzo lało w ten dzień. Poprosiłam kogoś ze znajomych, który stał tam na bramce, żebym po prostu mogła wejść i nie musiała już czekać i marznąć w oczekiwaniu na koncert.

Marek Jackowski poprosił wówczas o numer jej telefonu, ale zadzwonił dopiero po dwóch, może trzech miesiącach. Ewa nie spodziewała się wówczas jego telefonu. A potem zaczęli się ze sobą spotykać i wybuchła wspaniała miłość.

Muzyki nigdy nie słuchaliśmy wspólnie, jeśli chodzi o twórczość Manaamu.

Ewa Jackowska opowiada o płycie „No. 1”, na której jest pięć piosenek poświęconych właśnie jej. Utwór „Nic nie poradzę, że zakochałem się”, który w wersji Marka Jackowskiego jest swobodnym tłumaczeniem piosenki Elvisa Presley z albumu „Blue Hawaii”.

Płyta „No 1” była dedykowana dla mnie. Tak więc tekstów też jestem adresatką. Marek pisał je z myślą o mnie.

Ewa, wdowa po Marku Jackowskim, opowiadała w „Muzycznym Wtorku WNET” o przeprowadzce z Zakopanego do Włoch. W końcu stwierdzili, że czas poszukać wspólnie cieplejszych klimatów niż okolice powiatu tatrzańskiego.

Zakopane nie jest takie piękne i ma swój urok. Jest może fajne na chwilę, ale mieszkanie tam na dłużej jest naprawdę uciążliwe.

Szczęśliwi, zakochani i spełnieni – Ewa i Marek Jackowski. Fot. Bianka Jackowska.

 

Zamieszkali na południu Włoch, niedaleko Neapolu wmiejcowości San Marco. Ewa Jackowska zdradziła, że Marek po powrotach z tras koncertowych i pracy w studiach nagraniowych, starał się trzem pięknym córkom zrekompensować swoją nieobecność.

W rezultacie – jak twierdzi Ewa Jackowska, ojciec Marek zbytnio „popuszczał” dzieciom tym samym „sabotując” jej wysiłki wychowawcze jako matki.

Jedyne kłótnie do których dochodziło z Markiem, jeśli można w ogóle je tak nazywać, były o dzieci. Marek był cudownym, spokojnym i bardzo ciepłym człowiekiem. Był oazą spokoju i dobra. Przy czym zastrzegam, że nie byłam, i nie jestem surową matką. Wręcz przeciwnie. – powiedziała Ewa Jackowska.

Rozmówczyni Tomasza Wybranowskiego opowiada także o dumie ze swojej i Marka córki Bianki. Słyszała wielokrotnie jej wykonania zarówno utworów Manaamu, jak i innych. Dodaje, iż

Marek był bardzo z niej dumny.

Obecnie Bianka Jackowska robi doktorat w Belfaście z zakresu medycyny i chemii. Obok zainteresowań naukowych córka lidera Manaam wciąż kultywuje w sobie pasję muzyczną. Jej ojciec wielokrotnie próbował bez powodzenia nauczyć ją gry na gitarze, jednak bez powodzenia. Okazało się jednak, że samej Biance udało się jej z czasem nauczyć się gry na własną rękę.

Wdowa po Marku Jackowskim opowiada o trudnej sytuacji w jakiej się znalazła po śmierci męża. Umierając nagle w maju 2013 r., zostawił jąi córki z obciążonym kredytem domem w Italii.

Zostałam z potężnym kredytem, bez środków do życia. Zaoblokowane zostały konta a ja na obczyźnie z trójką nieletnich dzieci. Ale pomogli prawdziwi przyjaciele.

Ewa Jackowska podkreśla, że kwestie spadkowe i testamentowe nie mogą być kwestiami tabu między ludźmi, którzy się kochają i tworzą rodzinę.

O pewnych rzeczach powinno się po prostu rozmawiać.

Posłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.P.

Instalacja „postępu” trwa. Ile trzeba czasu, zanim – jeśli w ogóle – nasza cywilizacja zachodnia znowu stanie na nogach?

Implantowany z Zachodu dyktat perfekcyjnej politycznej poprawności się rozrasta, upokarza rozum, niszczy język, degraduje maniery, oswaja i banalizuje kłamstwo. Słowem: dewastuje normalny świat.

Herbert Kopiec

Warto i trzeba czytać gazety. Dlaczego? Ano, gdybym nie zajrzał do „Gazety Warszawskiej” (nr 42/2020), mógłbym nie wiedzieć, że w Katowicach dyrektor Teatru Śląskiego im. Stanisława Wyspiańskiego zaproponował, aby zmienić patrona tej placówki na Kazimierza Kutza.

Okazją do złożenia tej szokującej (dla tradycyjnego hanysa – sic!) propozycji była debata, jaka odbyła się 5 października br. w katowickim kinie Rialto, zatytułowana Kazimierz Kutz a Śląsk – co dalej?. „Może należałoby spojrzeć na Teatr Śląski i zmienić jego patrona? Zamienić Wyspiańskiego na Kutza? CZEMU NIE?” – powiedział dyrektor Teatru, Robert Talarczyk. Myślę sobie, że taki pomysł mógł się zrodzić tylko w głowie tęgiego liberała. Choć – póki co – nadzieje na jego realizację są niewielkie. W pełni podzielam pogląd, że mamy tu raczej do czynienia z sondowaniem, jak daleko można się posunąć w promowaniu ludzi, którzy pluli na Polskę. (…)

Przyjrzyjmy się zatem dziś bliżej owym dewastatorom. Zwłaszcza że z pychą obiecują (i rzekomo wiedzą), jak stworzyć raj na ziemi. Pod tym względem liberałowie jako żywo przypominają wykładowców marksizmu polskich uniwersytetów, o losach których ślad jakoś zaginął. Dziwne to – wszak nie jest tajemnicą, że na wszystkich uniwersytetach w PRL-u były katedry marksizmu. A jeśli tak, to gdzie się podziali marksiści? Ani chybi znajdziemy ich pośród współczesnych liberałów. Niczego dobrego to nie wróży, jeśli zważyć, że zawołaniem bojowym liberałów – jak słusznie zauważa francuski filozof Alain Finkielkraut – jest nonszalancko przecież brzmiące: czemu nie?!

„Pogardzać bogactwem przeszłości w imię tego, co dopiero nastąpi, w imię nowych tradycji i konwencji? Czemu nie? Wszyscy jak jeden mąż wychwalamy bezgraniczne i ciągłe zmiany, idąc za przykładem techniki i nauk społecznych. Nikogo i niczego nie mamy już zamiaru bronić. A jeżeli rodzina monogamiczna przy okazji przepadnie? Spróbujmy, co nam szkodzi… Czemu nie!”

(Wartość wspólnej pamięci, rozmowa z A. Finkielkrautem, „Życie”, 20.12.1999).

Z tego właśnie powodu Patrick J. Buchanan, autor światowego bestsellera Śmierć Zachodu (Wektory, Wrocław 2005) twierdzi, że Zachód umiera i ma na myśli cywilizację ukształtowaną przez chrześcijaństwo – tak prawosławne, jak katolickie oraz protestanckie – i kulturowe dziedzictwo greckie i łacińskie. Umiera dlatego, że milcząca większość Europejczyków w imię dobrobytu i spokoju socjalnego dała sobie narzucić światopogląd nie pasujący do tradycji kulturalnej, religijnej i obyczajowej kontynentu. Książka, reklamowana jako prekursorska i odkrywcza, wcale taka nie jest. Prawie sto lat temu Oswald Spengler opublikował Upadek Zachodu, treściowo analogiczny. Podobnie Samuel P. Huntington, w Zderzeniu cywilizacji rozpatrujący nieuchronność napięć między cywilizacjami, ma swego prekursora w Polaku Feliksie Konecznym, którego kilka prac (zwłaszcza O wielości cywilizacyj z roku 1935) głosiło podobną tezę.

Autor Śmierci Zachodu pisze o tym, co dzieje się, kiedy człowiek, a nie Bóg stał się miarą wszechrzeczy i kiedy nie warto o nic walczyć, niczego zdobywać i niczego bronić, bo można narazić się na nieprzyjemności, miast pławić się w luksusie, na co przecież z definicji rzekomo zasługuje. Stąd moda na „pluszowe chrześcijaństwo”, w ramach którego Ewangelia pozbawiona jest wymagań sprzecznych z tym, czego chce od człowieka współczesny, coraz bardziej zsekularyzowany i antykatolicki świat. Rozmaitej maści dziennikarze, artyści, eksperci od religii przekonują, że gdyby zrezygnować z nauczania biblijnej moralności, przestać nękać innych opiniami na temat zbrodniczości aborcji, straszyć piekłem czy potępiać akty homoseksualne, to od razu nasze świątynie napełniłyby się wiernymi.

Na taką drogę „upluszowienia chrześcijaństwa” weszło już wiele wyznań. I wbrew opiniom ekspertów od „koniecznych zmian w Kościele, bez których straci on wiernych”, w niczym nie polepszyło to ich sytuacji. Wszystkie one tracą bowiem wiernych, i to w tempie zastraszającym.

Póki co wielką karierę zaczyna robić powiedzenie, że „nikt nie musi być heroiczny”. W praktyce oznacza to, że nikt nie musi być przyzwoity, a nawet normalny w sensie tradycyjnym. I właśnie – pamiętamy – że w czasach kultu łatwości, przyjemności, użycia i „pluszowego chrześcijaństwa” Ojciec Święty Jan Paweł II zwracał uwagę, jak istotną rolę w rozwoju człowieka jako osoby ludzkiej ma do spełnienia trud, poświęcenie i cierpienie. Ludzie poważni nie uciekają przed cierpieniem, jeśli widzą, że jest ono ceną, jaką trzeba zapłacić za ocalenie zasad moralnych i religijnych. Wolą cierpieć, niż złamać zasady, które odsłaniają przed nimi sens życia i cel godnego życia. Okazuje się, że człowiek potrzebuje cierpienia, trudu, aby dojrzeć.

To nie przypadek, że do młodzieży (Westerplatte, 12.06.1987) Jan Paweł II mówił: „Musicie od siebie wymagać, nawet gdyby inni od was nie wymagali. Wbrew wszystkim mirażom ułatwionego życia. Musicie od siebie wymagać”.

W podobnym duchu wypowiadał się o młodzieży kardynał J. Ratzinger: „Człowiek może dojrzeć i wydawać owoce właśnie dzięki temu, że podporządkuje się jakimś wymaganiom i pozwala przyciąć swe roszczenia. Młodzi ludzie mają poczucie, że zbyt mało się od nich żąda (…) Człowiek wie, gdzieś to w nim tkwi: Muszę się zmierzyć z wymaganiami, muszę formować swą osobowość wedle jakiejś wyższej miary, muszę się nauczyć dawać” („Gość Niedzielny”, 14.05.2006).

Właśnie z tego powodu, że chrześcijaństwo/katolicyzm jest wymagający i uciążliwy, bywa odrzucany jako nie do pogodzenia z wygodą życiową.

Cały artykuł Herberta Kopca pt. W kręgu zawołania bojowego liberałów: Czemu nie?!” znajduje się na s. 5 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 77/2020.

 


  • Z przykrością zawiadamiamy, że z powodu ograniczeń związanych z pandemią ten numer „Kuriera WNET” można nabyć wyłącznie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.

 

Artykuł Herberta Kopca pt. W kręgu zawołania bojowego liberałów: Czemu nie?!” na s. 5 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 77/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wciągająca historia „czterech jeźdźców amerykańskiego konserwatyzmu”. Recenzja książki Lee Edwardsa

1 grudnia na polskim rynku wydawniczym ukazała się książka ” Rewolucja konserwatywna. Rzecz o ruchu, który odmienił Amerykę”. Radio WNET objęło publikację patronatem medialnym.

Lee Edwards / Fot. Wikimedia Commons

Wydana niedawno w polskim tłumaczeniu książka amerykańskiego Lee Edwardsa ( ur. 1932 ) „Rewolucja konserwatywna, rzecz o ruchu, który zmienił Amerykę” opowiada dzieje konserwatyzmu w USA po drugiej wojnie światowej i drodze, jaką przeszło  w tym czasie to środowisko ideowe: od funkcjonowania w cieniu Partii Demokratycznej w okresie postrooseveltowskim, aż do triumfalnego powrotu na szczyty władzy w  latach 80.

Książka zawiera rys biografii czterech liderów, którzy odcisnęli największe piętno na amerykańskim, powojennym konserwatyzmie, oraz najmocniej przyczynili się do jego triumfu. Chodzi o Roberta Tafta, Barry’ego Goldwatera, Ronalda Reagana i Newta Gingricha.

Sylwetki tych wybitnych polityków zostały umieszczone w kontekście przemian społeczno-politycznych, jakie zaszły w USA przez pół wieku od zakończenia wojny. Kraj ten przeszedł drogę od opiekuńczego państwa opartego na spuściźnie Rooseveltowskiego Nowego Ładu,  do ustroju społeczno-gospodarczego kładącego nacisk na niskie podatki i doceniającego wolność i prywatną inicjatywę obywateli. Jak czytamy na stronie internetowej książki:

Triumf ruchu konserwatywnego w przekształcaniu polityki amerykańskiej to jedna z największych nieopowiedzianych historii ostatniego wieku. Pod koniec II wojny światowej mało kto w życiu publicznym przyznawał się do bycia konserwatystą.

Fot. commons.wikimedia.org/White House Photographic Office

Lee Edwards ze swadą i pewną dozą humoru opowiada o tym, jak konserwatyści zdobywali kolejne przyczółki dla przyświecającej im idei. Historię tego ruchu opowiada się mu tym łatwiej, że przez wiele lat był aktywnym członkiem tego środowiska. Już w latach 60. założył organizację Young Americans for Freedom, a następnie redagował związany z nią magazyn New Guard.  Publikował  w pismach takich jak: The Boston Globe, The Wall Street Journal czy The Washington Times.

Ponadto, założył Instytut Dziennikarstwa Politycznego na Uniwersytecie Georgetown, wykładał w Instytucie Politologii w John F. Kennedy School of Government na Harvardzie oraz w Centrum Studiów Amerykanistycznych im. B. Kennetha Simona w Heritage Foundation. Obecnie, piastuje stanowisko adiunkta, wykładając nauki polityczne w Katolickim Uniwersytecie Ameryki oraz w Instytucie Polityki Światowej. Ponadto Edwards przewodniczy Fundacji Pamięci Ofiar Komunizmu, której nadrzędną misją jest edukacja młodych pokoleń na temat ideologii, historii i spuścizny komunizmu. Dzięki Fundacji, w Waszyngtonie powstało międzynarodowe miejsce pamięci poświęcone ofiarom komunizmu, stworzono również Globalne Muzeum Komunizmu.

Ronald Reagan mówił o nim następująco:

Edwards od zawsze stoi na czele wysiłków o to, aby odbudować Amerykę, aby przywrócić ją do wartości, w jakich była od początku zakotwiczona… Lee walczy zdecydowanie, wykazując się nieprzeciętną inteligencją i inwencją. To człowiek, który okazał się szlachetny w czasie pomyślności i w czasie trudu.

Barry Goldwater / Fot. Wikimedia Commons

Jak wspomniałem, 40. prezydent USA jest jednym z głównych bohaterów książki Edwardsa. Jako że oryginalne wydanie ukazało się 18 lat temu, publikacja nie wnosi wiele nowego do wiedzy polskiego czytelnika o Reaganie. Po jego śmierci w 2004 r. na naszym rynku wydawniczym pojawiło się wiele książek wszechstronnie analizujących jego osobowość i drogę polityczną.

Za to postacie Roberta Tafta, Barry’ego Goldwatera i Newta Gingricha nie są tak dobrze znane Polakom. Lee Edwards odsłania je nie unikając anegdot, co czyni jego przekaz atrakcyjnym.

Co istotne, narracja Edwardsa jest bardzo dobrze osadzona w powojennej historii USA.

Warsztat historyczny autora nie budzi zastrzeżeń, jednak książka ma charakter popularnonaukowy. Przypisy ograniczono do absolutnego minimum. Choćby podstawowa bibliografia na końcu książki ułatwiłaby czytelnikowi dalsze poszukiwania monograficzne.

Socha: Zmuszanie do szczepień jest łamaniem podstawowych praw człowieka

Prezes Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Wiedzy o Szczepieniach STOP NOP mówi, że szczepienie noworodków przeciw gruźlicy niesie ryzyko dużych powikłań. Sceptycznie odnosi się do szczepień na SARS-Cov-2

Justyna Socha mówi o pozwie rodziców 5-letniego dziecka przeciwko producentowi szczepionki w związku z wystąpieniem u niego ciężkiej postaci gruźlicy poszczepiennej:

Państwo zmusza do szczepienia noworodków, a teraz rodzice muszą ponosić ogromne koszty leczenia chłopca.

Zdaniem prezes Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Wiedzy o Szczepieniach STOP NOP zmuszanie do szczepień stanowi rażące naruszenie praw człowieka. Jak mówi, szczepionka przeciwko koronawirusowi SARS-Cov-2 również budzi ogromne wątpliwości:

Szczepienie nieprzebadanym preparatem wiąże się z ogromnym ryzykiem.

Rozmówczyni Magdaleny Uchaniuk ubolewa nad tym, że poglądy kwestionujące bezpieczeństwo dostępnych na rynku szczepionek są cenzurowane, a lekarze głoszący takie opinie są szykanowani.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.W.K.

Tworzenie własnych elit nie jest łatwe; warto się uczyć od bolszewików/ Jan Martini, „Wielkopolski Kurier WNET” 77/2020

To pewne – nie można rządzić wbrew nadbudowie. Jeśli szybko nie wytworzy się własnych elit artystycznych, literackich, naukowych czy prawniczych, nie można liczyć na zwycięstwo w następnych wyborach.

Jan Martini

Nadbudowa, głupcze!

Dlaczego wyborcy głosują przeciw swojemu interesowi?

Młodzi ludzie mogą nie pamiętać, że obecna opozycja, gdy rządziła, miała tylko jedną propozycję dla młodych – pracę na zmywaku w Anglii. Bardzo konkretne działanie rządu PiS – zniesienie podatku dla wyborców do 26 roku życia – pod względem skuteczności wyborczej okazało się daremne, bo młodzież generalnie zagłosowała przeciw PiS.

Za „pierwszego PiS-u” Kaczyński ogłosił zamiar przekopania tunelu do Świnoujścia. Po objęciu władzy przez PO od pomysłu odstąpiono (miasto nie jest „odcięte od świata”, bo ma piękne połączenie do Berlina…). Mimo to mieszkańcy Świnoujścia gremialnie głosowali „na Rafała”.

Artyści za rządów PO mieli nielekko – zlikwidowano im ulgę na tzw. koszty uzysku. Nie zmieniło to entuzjastycznego poparcia środowiska dla tej partii. PiS, pragnąc „odbić kulturę”, przywrócił tę ulgę. Jednak umizgi te nie zmieniły wrogości artystów do Prawa i Sprawiedliwości.

Teraz istnieje zamiar zajęcia się losem ludzi najbardziej pokrzywdzonych przez transformację – pracowników rolnych byłych PGR-ów, którzy z maniackim uporem głosują na kontynuatorów Balcerowicza – sprawcy ich nędzy. Prawdopodobnie efekt wyborczy będzie taki sam…

Przygotowując swoją reformę szkolnictwa wyższego, premier Gowin odbył ogromną ilość konsultacji ze środowiskiem akademickim, w wyniku których uwzględniono postulaty tego środowiska – zwłaszcza „autonomię uczelni”. To brzmi pięknie, ale w praktyce oznacza „zabetonowanie” starych, postkomunistycznych układów.

Smutny stan polskiej nauki i poziom naszych uczelni wynika m.in. z braku jakiejkolwiek lustracji i dekomunizacji. W Niemczech mogli przeprowadzić weryfikację stopni naukowych i oczyścić uczelnie dawnego NRD ze złogów komunizmu. Niestety w Polsce, ze względu na „prawa człowieka”, takie działania nie były możliwe, a przyczynił się do tego miłośnik wartości europejskich i praworządności – prof. Geremek.

W 2007 roku, będąc europarlamentarzystą, Geremek odmówił złożenia obowiązującego go oświadczenia lustracyjnego informując: „Powiedziano, że ustawa lustracyjna ma cel moralny. Nie podzielam tego poglądu. Uważam, że ustawa ta w obecnym kształcie narusza zasady moralne, stwarza zagrożenie dla wolności słowa, dla niezależności mediów, dla autonomii instytucji akademickich”.

W efekcie mamy sytuację, że w rankingach jeden z uniwersytetów w Ho Chi Minh (dawny Sajgon) notowany jest o 200 „oczek” wyżej niż najlepsza polska uczelnia, a ogromna większość naszej kadry akademickiej, pomimo reformy Gowina, zamiast cieszyć się z autonomii, głosowała na „opozycję demokratyczną”. Prawdopodobnie ci, którzy oddali głos na Trzaskowskiego (a było ich wielu), są zwolennikami pozatraktatowych i niepraworządnych sankcji finansowych, które zamierza zastosować brukselskie kierownictwo wobec „rządu PiS” za „autorytaryzm, antysemityzm, prześladowanie homoseksualistów i łamanie praworządności”. Sankcje takie uderzyłyby zarówno w elektorat „pisowski”, jak i w ten „postępowy” – proeuropejski. Jak widać, interes wyborców wcale nie jest najistotniejszym czynnikiem wpływającym na decyzje przy głosowaniu, co przy okazji udowadnia ograniczony efekt tzw. kiełbasy wyborczej.

Reakcje wyborców są trudno przewidywalne, bo pozbawione racjonalności. Dlatego prognozy wyborcze dla PiS – partii starającej się myśleć o interesie Polaków – nie wyglądają dobrze. Zwłaszcza, że w przyszłych wyborach głosować będą dzisiejsi 15-latkowie, z których nikt nie wie, kim był Kiszczak czy Urban, a PRL jawi się jako śmieszne dziwactwo.

Takie irracjonalne zachowanie elektoratu nie wynika z masochizmu czy „syndromu sztokholmskiego”, lecz z chęci naśladowania elit i aspiracji, by do nich należeć. Zjawisko to ilustruje wagę marksistowskiej nadbudowy w procesach społecznych.

Po 1945 roku Sowieci, podporządkowując sobie Polskę, przystąpili bardzo metodycznie do tworzenia swojej nadbudowy. W tym celu trzeba było wyniszczyć do końca resztki polskich elit, które zdołały przetrwać wojnę, i szybko wygenerować nowe. Takie dwutorowe, równoczesne działania najlepiej ilustruje aktywność braci Józefa i Benjamina Goldbergów. Jeden, jako płk Różański – szef Departamentu Śledczego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego – zajmował się fizyczną „neutralizacją” polskich elit, drugi – pod nazwiskiem Jerzy Borejsza – został organizatorem wielkiego wydawnictwa „Czytelnik” i animatorem nowej literatury. Równocześnie jeden z nielicznych intelektualistów etnicznie polskich – Stefan Żółkiewski – przeprowadzał stalinizację polskiej kultury. Jako kierownik wydziału oświaty i kultury KC PPR (później także wydziału nauki) wyszukiwał talenty wśród ideowej, komunistycznej młodzieży, umożliwiając im błyskawiczną karierę. W ten sposób wylansowana została np. Maria Janion, która będąc jeszcze studentką, została pracownikiem uniwersytetu. Przedwojenni profesorowie o bogatym dorobku naukowym, którym udało się przeżyć wojnę, zostali odsunięci od dydaktyki i wpływu na młodzież. W tym celu powołano w 1951 roku Polską Akademię Nauk – rodzaj kwarantanny, w której przechowywano np. resztki słynnej w Europie filozoficznej Szkoły Lwowsko-Warszawskiej. Ci profesorowie usuwani byli z uniwersytetu na żądanie różnych Hollandów, Kołakowskich czy Kuroniów – młodzieżowego aktywu, domagającego się wyczyszczenia uczelni z „burżuazyjnej” nauki.

Trzeba przyznać, że Sowieci, doceniając rolę nadbudowy, bardzo dbali o kulturę, np. budując sieć szkół artystycznych, bibliotek, tworząc zawodowe teatry i filharmonie, gdzie artyści mieli spokojną pracę na państwowych etatach.

Pisarze, mając do dyspozycji rozmaite Domy Pracy Twórczej, pozbawieni trosk i kosztów związanych z drukiem i dystrybucją (tym zajmował się Borejsza), mogli koncentrować się na twórczości. Jeśli ich „produkt” spełniał oczekiwania, mogli liczyć na nakład, o jakim pisarze „kapitalistyczni” nawet nie marzyli. Równocześnie prestiż i ranga literatów i artystów w społeczeństwie wzrosła niepomiernie. Można powiedzieć, że byli oni „pieszczochami” komuny, wiodąc stosunkowo wygodne, beztroskie życie w ówczesnej ponurej rzeczywistości. W zamian musieli tylko realizować wytyczne wydziału kultury KC PZPR.

Trudno uwierzyć, że w przeciągu kilku lat garstka komunistów (wspomagana kilkoma dywizjami wojsk NKWD) zdołała nie tylko opanować wrogo nastawiony kraj, ale także wytworzyć nowe, zdolne do samopowielania się elity, które spokojnie przetrwały transformację 1989 roku i do dziś dzierżą władzę nad mózgami Polaków.

Irracjonalna wrogość

Niechętne władzy (mówiąc oględnie) środowisko artystyczne wyraża swoje opinie nie tyle szemrząc po kątach, lecz wręcz krzycząc w przestrzeni publicznej. Czy spotyka ich jakaś krzywda ze strony władzy? Czy czują się „niedopieszczeni? Przecież nie powinni kąsać ręki, która ich karmi. Takiego nastawienia racjonalnie wytłumaczyć się nie da. Ale da się je wykorzystać.

Nie ulega wątpliwości, że idea polskiej podmiotowości ma potężnych wrogów, którzy wewnątrz kraju dysponują wielkimi zasobami. Wrogie środowisko artystyczne to dla obcych służb dar niebios. „Siła rażenia” tego środowiska jest przeogromna. Artyści udzielają wywiadów, używają różnych fejsbuków czy instagramów, a każdy ma wielu „followerów” i tysiące „polubień”. Całe środowisko działa jak potężna agentura wpływu, której nawet nie trzeba werbować. A wobec agentury wpływu demokratyczne państwo jest kompletnie bezradne. Agenta wpływu nie da się złapać, ponieważ nie robi on mikrofilmów, nie zostawia materiałów w wydrążonym kamieniu, nie spotyka się z oficerem prowadzącym i nie otrzymuje wynagrodzenia w gotówce.

Historia zna tylko jeden przypadek skazania agenta wpływu. Pierre Ch. Pathé ze znanej rodziny wynalazcy patefonu i wydawców kronik filmowych, po 20-letniej bezkarnej działalności wpadł przypadkowo podczas rutynowej inwigilacji nowego pracownika ambasady ZSRR. Wydawany przez niego dwutygodnik „Synthesis” z materiałami inspirowanymi przez KGB trafiał do 70 procent składu francuskiej Izby Deputowanych i połowy składu Senatu, a także wielu ambasadorów i dziennikarzy. Pathé działał świadomie i brał za to pieniądze, ale wielu agentów wpływu nawet nie wie, że są narzędziami, których ktoś używa do realizacji swoich celów.

Stosunek aktorów do obecnej władzy, do Polski i „polskości – nienormalności” jest powszechnie znany.

Wstydliwy Stuhr senior nie wstydzi się swojego ojca (a powinien), lecz wstydzi się za granicą mówić po polsku, więc musi korzystać z jakiegoś innego języka (jidisz? rosyjski?). Artyści o bogatym dorobku wypowiadają się publicznie w szokujący sposób.

„Myślę sobie czasem, czy rozbiory nie były najlepszym rozwiązaniem wobec tego kraju i mówię to z całą odpowiedzialnością” – oznajmił w wywiadzie jazzman Michał Urbaniak. „Z całą odpowiedzialnością” można go nazwać renegatem. Ta wypowiedź jest nie do przebicia, ale inni muzycy z górnej półki, o nazwiskach znanych także poza Polską, również „koncertują”.

Zbigniew Preisner poczuł się dotknięty faktem rzekomego wykorzystania jego utworu podczas „miesięcznicy” smoleńskiej: „Oświadczam publicznie: nie jestem żadnym wyznawcą religii smoleńskiej. Nic mnie z tą grupą ludzi nie łączy. Nie jestem żadnym oszołomem, który wierzy w jakiś zamach. Mam tylko jedną prośbę do państwa z PiS, żeby naprawdę dali mi święty spokój i przestali używać mojej twórczości do własnych, politycznych celów”. Preisner był członkiem komitetu poparcia prezydenta Komorowskiego, który odznaczył go później Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.

Kompozytor jest chyba jedynym człowiekiem, który zmienił sobie swojskie nazwisko Kowalski na „internacjonalne” (sądził, że ułatwi mu to karierę?). W Polsce z reguły zmieniano nazwiska w drugą stronę – ze „światowych” na rozmaitych Dobrowolskich, Wróblewskich, Romkowskich. Każdy profesjonalny muzyk wie, że Preisner jest dyletantem przyuczonym do zawodu. Jego nieporadności warsztatowe są łatwo zauważalne, ale jest na tyle zdolny, że ludzie nie będący wyrafinowanymi melomanami odbierają jego muzykę jako „wielką sztukę”. Piękne wokalizy Elżbiety Towarnickiej w wysokim rejestrze, z pogłosem, na tle dość banalnych akordów smyczków, czasem z kilkoma nutami oboju – brzmią wzniośle i szlachetnie.

Preisner miał szczęście i znalazł się w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie – filmy Kieślowskiego przyniosły mu sławę. Ale jeszcze w latach 90. miał dystans do swojej twórczości – zwierzał się mojemu znajomemu muzykowi z Krakowa, że nie wie, co się dzieje, dlaczego ma tyle zamówień, telefony z Japonii, wielkie zlecenia itp.

W znakomitym przedstawieniu Teatru Telewizji pt. Norymberga (dostępne na YT) jest ukazany mechanizm, za pomocą którego komunistyczne służby dyskretnie wpływały na losy ludzi. Mogły spowodować, że ktoś miał „pod górkę” i spadały na niego przeciwności niczym na Hioba, lub na odwrót – wszystko się wspaniale układało. Delikwent nawet nie wiedział, że korzystne zrządzenie losu to coś więcej niż łut szczęścia.

W internecie można przeczytać, że „obsypany licznymi nagrodami kompozytorskimi, jazzowymi i dyrygenckimi Krzesimir Dębski jest jednym z najwybitniejszych polskich artystów”. Dębskiego właściwie nie znam (lata temu ograliśmy wspólnie chałturniczą trasę po Festiwalu Opolskim), ale wiem, że pochodzi on ze szlachty kresowej naznaczonej traumą wołyńską. Tacy ludzie przeważnie pielęgnują tradycje patriotyczne, jednak kompozytor jest „postępowy” – propaguje antypisowski i antyklerykalny hejt: „Koronawirus to mały pikuś, 3 mln Polaków cierpi na kaczyzm”. Mimo swej wrogości do „reżimu”, Dębski regularnie dostaje wielkie zlecenia od instytucji państwowych – MKiS i TVP. Jako wzięty kompozytor, Dębski ma bardzo dużo pracy. Być może z braku czasu niekiedy ucieka się do plagiatu. Np. jeden z głównych wątków melodycznych filmu Niepodległość jest bezwstydnie inspirowany (?) muzyką Nina Roty z filmu Romeo i Julia. Przed laty, na zaproszenie polsko-australijskiego milionera Ryszarda Opary (powszechnie kojarzonego z WSI), Dębski odbył rejs po Morzu Śródziemnym. Państwo Oparowie – przemili ludzie – wspominali mi, że podobną wycieczkę zasponsorowali też pewnemu aktorowi, którego nazwiska nie pamiętam. Zjawisko wspomagania artystów przez bogatych ludzi – mecenasów sztuki – znane jest od stuleci, a Dębski z pewnością nie musi wykonywać żadnych zadań w ramach wdzięczności.

Pozyskać czy kreować?

Widać, że próba pozyskania wrogich środowisk przez intratne zlecenia najwyraźniej nie przynosi rezultatów, czy warto zatem „dokarmiać” artystów – „tłustych misiów”, energicznie zwalczających „reżim Pis-u”? Mając narzędzia (np. w postaci ministerialnych zamówień), chyba lepiej kreować własne elity. Jest co najmniej kilku kompozytorów, którzy są w stanie napisać muzykę nie gorszą niż Dębski.

Chociażby Bartosz Kowalski (nie zmienił nazwiska) – młody, lecz mający spory dorobek kompozytor, swobodnie czujący się w jazzie i w muzyce poważnej – wysoko ceniony przez K. Pendereckiego.

Przy zwalczaniu zarazy pomaga wykształcenie tzw. odporności stadnej. Może gdyby w środowiskach artystycznych, naukowych czy prawniczych udało się wytworzyć 20-procentową grupę „nowych” elit, homogeniczna zwartość tych środowisk wraz z grupową solidarnością, owczym pędem, obawą przed ostracyzmem, mogłaby zostać przełamana. Nie chodzi wcale o to, by „nowi” byli przekonanymi „pisowcami”, lecz by nie wykazywali gorliwości w zwalczaniu rządu, paląc świeczki czy skacząc z Giertychem na demonstracji KOD-u. A także powstrzymywali się od szkalowania własnego kraju wobec gremiów międzynarodowych.

Zdolnych ludzi nie brakuje, ale zdolności niestymulowane i nierozwijane zanikają, potrzebny jest więc rodzaj mecenatu (niekoniecznie rejsy po ciepłych morzach) i w miarę regularne zlecenia. Tylko lewica wykształciła mechanizmy generowania swoich elit, które następnie propagują miłe jej treści. Nawet gdyby dziś rządzący powołali różne odpowiedniki „paszportów Polityki”, czy nagród Nike, to nie zdołają wylansować „swoich” artystów, bo do tego są potrzebne recenzje w opiniotwórczych pismach i laury międzynarodowe.

Prawica nigdy nie będzie miała dojść do Festiwalu w Edynburgu czy Biennale w Wenecji. To dlatego, jak pisze Dębski, „w świecie PiS nie ma sztuki, kultury, książek, artystów, aktorów, twórców, ludzi wybitnie uzdolnionych, ludzi cenionych i nagradzanych prestiżowymi nagrodami, ludzi pogodnych, pięknych duchem”.

Proces tworzenia elit nie jest łatwy i wymaga czasu, warto się jednak uczyć skuteczności i determinacji od bolszewików – mistrzów kreacji.

Mechanizmy sterowania karierą ukazuje kompletnie przemilczana, jedyna niehagiograficzna książka o A. Wajdzie – Pan Andrzej Piotra Włodarskiego. Nie ulega wątpliwości, że Wajdzie stworzono wręcz cieplarniane warunki rozwoju artystycznego – co roku dostawał zlecenia na nowe filmy i był intensywnie promowany w kraju i za granicą. Od pierwszych swoich filmów jak Lotna, w której zawarł kłamliwe tezy niemieckiej propagandy (szarża kawalerii na czołgi, gdzie głupkowaci Polacy okładają szablami pancerze czołgów), poprzez filmy szkalujące AK, aż po najbardziej zakłamany film Człowiek nadziei, będący odpowiedzią na dekonspirację Wałęsy – reżyser był narzędziem. Ci, którzy się nim posługiwali, wiedzieli, że im zdolniejszy i głośniejszy artysta, tym skuteczniejsze narzędzie. Dlatego troskliwie pielęgnowali jego karierę, a przy okazji powstało kilka wybitnych filmów.

Wkrótce po tym, jak Jelcyn przyznał się do sowieckiego sprawstwa zbrodni katyńskiej, reżyser Robert Gliński (brat premiera) przygotował scenariusz i chciał kręcić film o tym dramatycznym wydarzeniu. Jednak władze instytucji filmowych ciągle pozostawały w dobrych, sprawdzonych rękach, a ten temat był przeznaczony dla Wajdy i czekał na odpowiedni moment historii. Dopiero kilkanaście lat po „upadku” komunizmu taki moment nadszedł. Po dojściu do władzy Tuska – „naszego człowieka w Warszawie”, nastąpił gwałtowny wybuch przyjaźni polsko-rosyjskiej, zacieśnienie współpracy, „pojednanie Kościołów” i wówczas powstał film Wajdy Katyń. Aby złagodzić antyrosyjską wymowę filmu, Wajda wprowadził postać „dobrego” oficera radzieckiego. Być może tacy ludzie istnieli, ale się „nie wychylali” i nikt ich nie widział.

Wajda wraz ze swoimi znakomitymi aktorami (Olbrychski, Janda, Seweryn, Gajos, Pszoniak) „walczył z komuną” i popierał Solidarność. Dziś wszyscy oni stoją „murem za Wałęsą”, wyznają kiszczakową wersję historii i pozostają na pierwszej linii walki z „kaczyzmem”… Ci wybitni artyści byli (i są!) bardzo użyteczni – oddali nieocenione usługi organizatorom „demokratyzmu oligarchicznego” Kulczyka, Krauzego, Czarneckiego.

Tylko ok. 25 procent Polaków z wyższym wykształceniem głosowało na PiS. Można ich uznać za kontynuatorów tradycji I Rzeczypospolitej, powstańców, inteligencji międzywojennej, AK i Żołnierzy Wyklętych. Inteligencja o tym rodowodzie została fizycznie zniszczona, zmarginalizowana i rozproszona, a w III RP wciąż nie ma dobrych warunków do odtwarzania się środowisk nawiązujących do tradycyjnej polskiej inteligencji – patriotycznej i mającej silne poczucie misji.

Jedno jest pewne – nie można rządzić wbrew nadbudowie. Jeśli szybko nie wytworzy się własnych elit artystycznych, literackich, naukowych czy prawniczych, nie można liczyć na zwycięstwo w następnych wyborach.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Nadbudowa, głupcze!” znajduje się na s. 5 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 77/2020.

 


  • Z przykrością zawiadamiamy, że z powodu ograniczeń związanych z pandemią ten numer „Kuriera WNET” można nabyć wyłącznie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
Artykuł Jana Martiniego pt. „Nadbudowa, głupcze!” na s. 5 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 77/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

„Mały Oświęcim” – książka o mało znanym fragmencie II wojny światowej – obozie koncentracyjnym dla dzieci w Łodzi

Gdy nadchodził zmierzch, wtedy te umęczone, biedne dzieci siadały na swoich zawszonych, piętrowych pryczach i wszystkie płakały. Te chwile mamę bolały najbardziej. Te łzy, co kapią do pustego kubka.

Jolanta Sowińska-Gogacz

W połowie września, nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka, wydana została pierwsza po roku 1975 obszerna publikacja poświęcona polskim dzieciom więzionym w hitlerowskim lagrze utworzonym na terenie Litzmannstadt Getto, zwanym obozem na Przemysłowej (1942–1945). Książka składa się z kilku części, a w każdej z nich odnajdziemy zwierzenia i wypowiedzi Ocalałych, które zebrała i opracowała Jolanta Sowińska-Gogacz. Oto fragmenty „Małego Oświęcimia”.

Jerzy Jeżewicz (rocznik 1940)

Przyjechaliśmy do Łodzi z o rok starszym bratem w transporcie z Mosiny we wrześniu roku 1943 jako dzieci politycznych. Ja miałem niecałe trzy latka, Edward jest o rok starszy.

Najmłodsze dzieci, do lat ośmiu, czyli także my, zamknięte były w murowanym budynku na terenie obozu dziewcząt, za siatką. Spaliśmy na równolegle ustawionych piętrowych pryczach. Na szczęście spałem z bratem, na dolnej kondygnacji, pod jednym kocem. Cośmy mieli pod głowami, nie pamiętam. Może nic.

Po wojnie cały czas odczuwało się brak mamy i ojca, wie pani, trudno było słuchać tego wołania z dworu, jak matki wołały kolegów. To był najgorszy moment, gdy zacząłem sobie zdawać sprawę z tego, że coś jest nie tak. Myśmy po wyjściu z obozów nie potrafili kontaktować się ze światem jak normalni ludzie, nie byliśmy w stanie myśleć, tylko wykonywać polecenia. Dopiero potem, jak już człowiek podrastał, jak inni zaczęli w szkole i w domu na ten rozmawiać, człowiek sobie uzmysławiał, co się stało.

Proszę nie wierzyć, że najmłodsze dzieci nic nie pamiętają. Ja przez całe życie miałem w głowie i mam do dziś jak na dłoni dokładne, gotowe obrazy. Nie wierząc samemu sobie, że są zwierciadłem rzeczywistości. Dopiero w latach 70., gdy zacząłem rozmawiać ze starszymi kolegami i koleżankami z obozu, okazało się, że ich opisy są identyczne z moimi.

Krystyna Wieczorkowska (rocznik 1930)

Uwięziono nas w getcie, żeby nikt o tym miejscu nie wiedział i żeby rodziny miały utrudniony dostęp do własnych dzieci. Po przyjeździe robiono nam zdjęcia z kilku stron, brano odciski palców, zabierano wszystkie osobiste rzeczy, dawano szare uniformy z drelichu, trepy (ja miałam oba w różnych rozmiarach) i nadawano numery. Prawie jak w Oświęcimiu, tylko bez tatuaży.

Potem kwarantanna, selekcja, przydział baraku. O szóstej była pobudka, po niej apel i przydział pracy. Kilka latryn – dół i drąg, bez ścian i dachu. Żeby pójść załatwić potrzebę w trakcie pracy, trzeba było się odmeldować wachmanowi. W nocy w barakach służyły nam wiadra. Pompa jedna – do mycia i do picia. Na śniadanie i kolację pajda kwaśnego chleba, a na obiad miska zupy z obierkami i robactwem. Wszystkie meldunki po niemiecku, bo inaczej baty, a każde uderzenie pejczem musieliśmy odliczać – eins, zwei, drei… W bykowce wyposażony był cały personel obozu. Byliśmy traktowani jak dorośli więźniowie, tyle że bez podania przyczyn osadzenia i daty zwolnienia.

Od świtu do wieczora pracowaliśmy na chwałę III Rzeszy. Dzieci pracowały w warsztatach szewskim, krawieckim, rymarskim, prostowania igieł przemysłowych, wikliniarskim, w pralni, równały teren tonowym walcem… Najmłodsze, nie mające jeszcze zręczności, siły i praktycznej wiedzy, skazane były na zagładę, bo nie wyrabiały narzuconych norm. Bito je za to i głodzono. Bicie nas, gdzie popadnie, i głodzenie to były kary podstawowe.

Ewa Gauss (rocznik 1938)

Kiedy trafiłam do obozu na Przemysłowej, miałam pięć lat, brat miał sześć.

Ojciec był właścicielem fabryki okuć metalowych, a mama była tam księgową. Współpracowali z Cegielskim. Mama w roku 1942 zaangażowała się w konspirację i była ważną osobą w grupie doktora Franciszka Witaszka. Tata zginął z rąk Sowietów. Gdy Niemcy wszystkich już wyłapali i zabili, zajęła się nami babcia. Strach o nas był ciągły, ale była też nadzieja, że dzieci Niemcy nie ruszą, że wystarczy im odebranie dorosłych. Któregoś dnia jednak, gdy wróciliśmy z babcią z parku, w domu czekało gestapo. Chcieli nas zabrać od razu, ale babcia ubłagała, żeby pozwolili nam zostać z nią jeszcze jedną noc. Przyrzekła, że następnego dnia doprowadzi nas sama do Domu Żołnierza. Tak się stało. Tam na miejscu rano widzieliśmy bardzo dużo innych dzieci. Wszystkie płakały. Mój brat także. Tylko ja nie płakałam, bo widocznie czas tęsknoty za rodzicami już mi się przez prawie rok czasu rozpłynął, a poza tym nie zdawałam sobie sprawy, jak trudna droga nas czeka. Mierzono nas i ważono. Dzieci, które z pewnych względów nie były kierowane do adopcji rodzinom niemieckim, wsadzono w pociąg i posłano do obozu koncentracyjnego w Łodzi. Nas również.

Pamiętam, jak wprowadzono nas do takiego dużego baraku i powtórzył się schemat z Poznania – znowu sala pełna płaczących dzieci, w tym mój lamentujący brat, i cicha ja, która jeszcze nie myślałam, że to nie wycieczka, tylko więzienie.

Aleksandra Kasińska, córka Gabrieli Jeżewicz:

Każde wspomnienie mamy o obozie łódzkim oznaczało płacz. W jej wielkiej sile, przejawianej w codziennych sprawach, tkwiła do końca niezakopana, nie uzupełniona niczym luka, dziecięca słabość. Zobaczyła Jurka – płacz, zobaczyła Edwarda – płacz, zobaczyła ich dzieci – od razu płacz. Płakała też zawsze, gdy raz w tygodniu odwiedzała nas ciocia Aniela, starsza siostra mamy, która przeżyła Oświęcim i Ravensbrück. Od łez zaczynało się każde przywitanie cioci na progu domu. Kogokolwiek jakkolwiek kojarzyła z obozami, momentalnie płakała.

Co było ciekawe, mama nie ubolewała nad tym zgniłym, podłym jedzeniem, nad bólem i zimnem, lecz nad czymś zupełnie innym. Gdy nadchodził zmierzch, gdy słońca już nie było na świecie, wtedy te umęczone, biedne dzieci siadały na swoich zawszonych, piętrowych pryczach i wszystkie płakały. Te chwile mamę bolały najbardziej. Te łzy, co kapią do pustego kubka.

Alicja Kwaśniewska (1929–2019)

To był czwartek, gdy Niemcy uciekli i obóz stał się wolny. Wie pani, ile się idzie z Łodzi do Kalisza? Tydzień. Szłam od czwartku do czwartku. Styczeń, śnieg, minus dwadzieścia cztery stopnie. Okropna droga, śnieżna. Zewsząd rosyjskie ostrzały, armaty. Huk, dym i strach. Nie wiedziałam kogo w domu zastanę, i czy kogokolwiek. Umarłabym po drodze, ale ktoś, nie wiem kto, śpiącą w rowie okrył mnie kocem. W tym kocu szłam do końca – brat, jak mnie zobaczył, to bardzo się rozpłakał. Strasznie płakali, cała rodzina. Wróciłam z odmrożonymi nogami. Miałam dziury w stopach, na palcach. Moja babunia brała piórko, maczała je w ciepłej nafcie, smarowała te rany i je wyleczyła.

Wybór i redakcja: Jolanta Sowińska-Gogacz

Cały artykuł Jolanty Sowińskiej-Gogacz pt. „»Mały Oświęcim«. Książka o obozie dla polskich dzieci” znajduje się na s. 7 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 77/2020.

 


  • Z przykrością zawiadamiamy, że z powodu ograniczeń związanych z pandemią ten numer „Kuriera WNET” można nabyć wyłącznie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
Artykuł Jolanty Sowińskiej-Gogacz pt. „»Mały Oświęcim«. Książka o obozie dla polskich dzieci” na s. 7 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 77/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wolność, odpowiedzialność, sumienie – pojęcia, które dziś trzeba przypomnieć / Teresa Grabińska, „Kurier WNET” 77/2020

Wolność OD wszelkich ograniczeń wyboru czy wolność DO urzeczywistniania wartości (dobra)? W jakim wzajemnym splocie oba rodzaje wolności występują i jaką u podstaw przyjmuje się hierarchię wartości?

Teresa Grabińska

Wolność a odpowiedzialność. Sumienie prawe według Jana Pawła II

Wspomniany w październikowym eseju w „Kurierze WNET” angielski filozof utylitarysta John Stuart Mill w traktacie O wolności od razu odżegnał się od scholastycznej tradycji zajmowania się wolną wolą człowieka, przejawiającą się – jak pisał św. Tomasz z Akwinu w traktacie Człowiek (tom 6 londyńskiego wydania Sumy teologicznej) – swobodą „wyboru między dobrem a złem”. Skupił się zaś na tzw. wolności obywatelskiej lub społecznej, rozumianej jako „charakter i granice władzy, której społeczeństwo ma prawo podporządkować jednostkę”. We współcześnie zapominanym zwyczaju języka polskiego, bardziej odpowiednie byłoby tu wyrażenie: ‘swobody obywatelskie lub społeczne’.

O ile wolność odniesiona do samostanowienia (przybliżonej w eseju lipcowym „Kuriera WNET” koncepcji Karola Wojtyły) jest władzą człowieka nad samym sobą w czynieniu dobra i doskonaleniu siebie, to swobody obywatelskie lub społeczne są osłabieniem przymusu władzy zewnętrznej – państwa lub obyczaju – wywieranego na jednostkę.

Mill jako teoretyk liberalizmu sformułował wiodącą zasadę, która głosi, „że jedynym celem usprawiedliwiającym przez ludzkość, indywidualnie lub zbiorowo, ograniczenie swobody działania jakiegokolwiek człowieka, jest samoobrona, że jedynym celem, dla osiągnięcia którego ma się prawo sprawować władzę nad członkiem cywilizowanej społeczności wbrew jego woli, jest zapobieżenie krzywdzie innych. Jego własne dobro, fizyczne lub moralne, nie jest wystarczającym usprawiedliwieniem”.

Na pierwszy rzut oka Millowska zasada mogłaby się wydać swoistym przeskalowaniem (z poziomu osoby na społeczność) Wojtyłowej normy personalistycznej (przedstawionej w październikowym „Kurierze WNET”). Zgodnie z nią

„Osoba jest takim dobrem, (…) które nie może być traktowane jako przedmiot użycia i w tej formie jako środek do celu. (…) osoba jest takim dobrem, że właściwe i pełnowartościowe odniesieniu do niej stanowi tylko miłość”.

Niewątpliwie zasada Milla słusznie staje w obronie każdego indywiduum, które ma prawo do swobody działania, akcentuje w ten sposób jego podmiotowość, broni przed naruszeniem jego dobrostanu. Co prawda jest pewien kłopot z ową Wojtyłową miłością, ale pewnie dałoby się jej realizację przełożyć na unikanie krzywdzenia drugiego człowieka? Okazuje się jednak, że uspójnienie obu zasad jest niewykonalne w bezpośrednim przekładzie znaczeń językowych, lecz dopiero na poziomie współuzupełniających się koncepcji wolności.

Po pierwsze, jednak postawa miłości, a nawet Arystotelesowskiej przyjaźni wobec drugiego człowieka to nie to samo, co niewyrządzanie mu krzywdy. Ponadto postulowana przez Milla możliwość nieuwzględniania dobra moralnego poszczególnego człowieka nie wpisuje się w relację miłości, a wraz z możliwością nieuwzględnienia dobra fizycznego zapowiada legalność nie tylko miękkiego, ale i twardego przymusu. Mimo zastrzeżenia szczególnych okoliczności użycia przymusu, jego cele i metody mogą być różne.

Po drugie, jeszcze trudniejszą do rozwiązania kwestią, wywołaną zestawieniem obu zasad, jest odpowiedzialność za czyn. Według Milla: „Każdy jest odpowiedzialny przed społeczeństwem jedynie za tę część swego postępowania, która dotyczy innych. W tej części, która dotyczy jego samego, jest absolutnie niezależny; ma suwerenną władzę nad sobą, nad swoim ciałem i umysłem”. Dziedzina wolności bowiem obejmuje „po pierwsze, wewnętrzną sferę świadomości: żądanie wolności sumienia w najszerszym znaczeniu tego słowa; wolności myśli i uczucia; absolutnej swobody opinii i osądu we wszystkich przedmiotach praktycznych lub filozoficznych, naukowych, moralnych lub teologicznych”.

W dziele personalisty Karola Wojtyły „Osoba i czyn” odpowiedzialność także ma wymiar społeczny, lecz zaczyna się w sprawcy czynu, przede wszystkim względem siebie samego, a względem zewnętrznych regulacji lub opinii społecznej w takim stopniu, w jakim są spójne z imperatywem wewnętrznym.

„Stosunek między sprawczością osoby a jej odpowiedzialnością daje podstawę do tych elementarnych ustaleń, na których opiera się cały porządek moralny i prawny w swym wymiarze międzyludzkim i społecznym. Tym niemniej stosunek ten, podobnie jak powinność, jest przede wszystkim pewną rzeczywistością w osobie, wewnątrz osoby. Tylko też dzięki tej rzeczywistości wewnątrzosobowej możemy z kolei mówić o społecznym znaczeniu odpowiedzialności i ustalać w życiu społecznym pewne jej zasady”.

Warto się zatem przyjrzeć tym jednak dwóm różnym rozumieniom odpowiedzialności za sprawstwo czynu oraz odpowiedzieć na pytanie: skąd ta różnica się bierze?

Porównanie w pierwszym już momencie ujawnia przeciwny zwrot relacji w zależności między indywiduum a grupą indywiduów (społecznością). W personalizmie (ale częściowo też w arystotelizmie) wszystko zaczyna się w osobie i to kondycja poszczególnych osób w swoistej wypadkowej wyznacza kondycję wspólnoty. Zależność ukierunkowana jest od dołu (od osoby) ku górze (ku wspólnocie). Natomiast w Millowskim podejściu to kondycja ogółu (społeczności, tj. od góry) wymaga niejako dopasowania stanu poszczególnych indywiduów (tj. ku dołowi). Jedno i drugie podejście jest istotne w odpowiednim uzupełnianiu się podczas wypracowywania właściwych relacji wewnątrz wspólnoty. Jednak od XIX w. zaczyna przeważać to drugie. Niebezpiecznie deprecjonuje status osoby i w istocie ignoruje etykę, aż po współczesny nurt transhumanizmu, który unieważnia w ogóle biologiczną (naturalnie psychofizyczną) strukturę organizmu ludzkiego na rzecz struktury stechnologizowanej.

J.S. Mill próbował uwzględnić oba te podejścia w swoich rozważaniach o wolności. Nie przypadkiem jednak uważa się go za równoległego twórcę filozofii pozytywistycznej (pozytywnej), obok francuskiego filozofa Auguste’a Comte’a. Pozytywizm za wiedzę prawdziwą uznaje jedynie wiedzę o faktach. Comte zapostulował wprost „unaukowienie” poznania ludzkiego postępowania w zaproponowanej przez siebie nowej dyscyplinie wiedzy – socjologii, która za przedmiot badań empirycznych przyjmuje fakty (zjawiska, fenomeny) społeczne. Badanie w ten sposób faktów społecznych rzeczywiście dostarcza wiele cennej wiedzy o ludzkim działaniu, determinowanym uwarunkowaniami społecznymi. Ma więc pozytywne znaczenie dla teorii moralnej w poszerzeniu jej zakresu przedmiotowego o tzw. moralność zsocjologizowaną.

Jednak dziewiętnastowieczni filozofowie nie poprzestali na socjologii w jej funkcji wzbogacania wiedzy o ludzkim działaniu w określonych warunkach kulturowych, bytowych, społecznych itp. Część z nich przyjęła stanowisko zrywające z moralną kwalifikacją ludzkiego czynu, nieuwzględniające innego rodzaju moralności niż ta zsocjologizowna.

Odrzuca ono zatem tzw. sądy wartościujące czyn, tzn. stwierdzenia tego, czy jest dobry, czy zły. A skoro tak, to człowiek nie jest moralnie odpowiedzialny za swój czyn, lecz wyłącznie wobec ustanowionych w społeczności reguł (prawnych) i wobec własnego zindywidualizowanego sumienia. W ten sposób powstał żywotny do dziś nurt zwany socjologizmem.

W definicji francuskiego personalisty Jacquesa Maritaina (z jego Dziewięciu wykładów o podstawowych pojęciach filozofii moralnej) socjologizm jest nurtem będącym „ekstrapolacją socjologii, utożsamiającym ją z filozofią życia moralnego i zastępującym nią etykę”. Nie tylko ze względu na własne odmienne stanowisko filozoficzne Maritain uznał socjologizm „za pozbawiony sensu”, lecz wykazywał jego wewnętrzne sprzeczności, niespójności i konsekwencje, które ostatecznie unieważniają jego przedmiot. M.in. poruszył problem sumienia, który wiąże się z wolnością podejmowania czynu i równocześnie z odpowiedzialnością zań. Pisał o tym tak:

„Zawsze gdy w życiu codziennym ze względu na sumienie – aby mieć czyste sumienie – rezygnujemy z czegoś, co rzeczywiście sprawia nam przyjemność, zawsze gdy wznosimy się ponad to, co się robi i myśli, aby podjąć decyzję, którą uważamy za naprawdę dobrą, doświadczenie moralne stawia nas wobec rzeczywistości, która jest autentycznie nasza, zakorzeniona w mojej wolności osobowej, tak że wszelka presja zewnętrzna ma władzę nade mną tylko o tyle, o ile tego chcę”.

W przytoczonym wcześniej fragmencie autorstwa Milla i ostatnim cytacie autorstwa Maritaina występuje sumienie jako instancja, do której się człowiek odwołuje w ocenie moralnej podejmowanego czynu. Już po pobieżnym porównaniu obu tekstów widoczna się staje zasadnicza różnica w rozumieniu, czym sumienie jest dla każdego z autorów. W podejściu Milla do wolności jest to instancja zindywidualizowana, stając się u różnych ludzi w różny sposób podstawą moralnej oceny własnego czynu. U Maritaina, jak i u innych personalistów, sumienie jest uniwersalnym, niejako gatunkowym miernikiem przystawalności czynu osoby do dobra.

W świetle podjętych rozważań bardziej jasne staje się osłabienie (a nawet wykluczenie) jednostkowej odpowiedzialności za moralne zło czynu, gdy sumienie ma wymiar indywidualny. Natomiast ujednorodniony stopień odpowiedzialności za czyn względem sumienia uniwersalnego prowadzi do samoregulacji poszczególnych osób w ich postępowaniu, ze względu na tę samą ocenę czynu w sumieniu. Jednostki o zindywidualizowanym sumieniu bardziej wymagają regulacji zewnętrznych (prawnych, konwencjonalnych) niż jednostki o sumieniu uniwersalnym (prawym), które wedle tego samego wzorca moralnego niejako same się względem siebie dopasowują, harmonizują we wspólnotę.

Powstaje jednak pytanie, czy w tym drugim przypadku nie ma miejsca krępowanie indywidualnej wolności, hamowanie twórczości i przekraczania rozmaitego typu barier, służącego rozwojowi? Tak lub nie; wszystko bowiem zależy od tego, jak się rozumie wolność w relacji do systemu wartości, a więc od tego, od czego zaczął się niniejszy esej:

Czy wolność OD wszelkich ograniczeń wyboru, czy wolność DO urzeczywistniania wartości (dobra)? W jakim wzajemnym splocie oba rodzaje wolności występują i jaką u podstaw przyjmuje się hierarchię wartości?

Piękną wykładnię funkcji sumienia prawego dał Jan Paweł II w encyklice Veritatis splendor (Blask prawdy). Są to złożone i trudne rozważania teologiczne, adresowane do biskupów, nie zaś bezpośrednio do wiernych, którym to biskupi mają przybliżać ich tok i wyniki. Pisząca nie jest teologiem, a więc może tylko sygnalizować niektóre ważne punkty powiązania wolności i koncepcji sumienia.

Sumienie jest pojęciem teologicznym. Jedna z jego definicji pochodzi z Listu do Rzymian św. Pawła. Powołuje się na nią Jan Paweł Ii, gdy pisze, że „sumienie w pewnym sensie stawia człowieka wobec prawa, samo stając się «świadkiem» w jego sprawie: świadkiem jego wierności lub niewierności prawu, tzn. jego istotnej prawości lub niegodziwości moralnej. (…) Sumienie składa swoje świadectwo wyłącznie wobec samej osoby. Z kolei tylko ona sama zna własną odpowiedź na głos sumienia”.

W cytacie tym termin ‘prawo’ to prawo naturalne. „[O]dnosi się ono do pierwotnej natury właściwej człowiekowi, do «natury osoby ludzkiej», którą jest sama osoba jako jedność duszy i ciała, jako jedność wszystkich jej skłonności zarówno duchowych, jak i biologicznych, oraz wszelkich innych właściwości, które są niezbędne, by mogła dążyć do swego celu”. W chrześcijaństwie prawo naturalne jest utożsamiane z prawem Bożym. Jest w swoim ogólnym zarysie powszechne (uniwersalne) i niezmienne.

W 1987 r. Jana Paweł II w lubelskiej homilii, skierowanej do kapłanów, powiedział, że „człowiek (…) rośnie przez osąd sumienia”. Jednak sama zgodność osądu moralnego czynu z wyrokiem sumienia nie oznacza, że jest ów osąd prawdziwy.

Jak to już było wskazane w eseju lipcowym „Kuriera WNET”, współcześnie zanika „nieodzowny wymóg prawdy, ustępując miejsca szczerości, autentyczności, «zgodności z samym sobą», co doprowadziło do skrajnie subiektywistycznej interpretacji osądu moralnego”. W języku codziennym wyraża się to frazą, że każdy ma swoją własną prawdę, w jednakowym stopniu godną uznania. Owszem, godną zastanowienia, pochylenia się nad nią, zrozumienia, ale nie można zgodzić się na to, aby przyznawać „sumieniu jednostki wyłączny przywilej autonomicznego określania kryteriów dobra i zła oraz zgodnego z tym działania”. Te kryteria są bowiem obiektywne i uniwersalne, gdy wynikają z prawa naturalnego.

Rozmycie klasycznego rozumienia prawdy jako zgodności sądu z rzeczywistością albo zgodności bytu z poznaniem jest przyczyną błędnego osądu sumienia. Błąd sumienia może mieć jednak dwojakie pochodzenie. Po pierwsze, przy zachowaniu dążenia do prawdy obiektywnej, człowiek oceniający czyn może nie mieć dostatecznej wiedzy i nie być tego świadom. Mimo błędu, człowiek dalej legitymuje się prawym sumieniem, choć swoim czynem powoduje niezawinione zło.

Natomiast po drugie, gdy człowiek legitymuje się błędnym sumieniem, pracującym w matrycy subiektywnie (indywidualnie) oraz dowolnie dobieranych norm i zasad, wyroki tak ukształtowanego sumienia, prowadzące do czynów złych, obarczają sprawcę winą.

Jan Paweł II podkreślał kardynalną sprzeczność w liberalistycznym pojmowaniu wolności. Z jednej oto strony wolność OD wszelkich ograniczeń jest celem samym w sobie; „czyni się z niej absolut, który ma być źródłem wartości”. Z drugiej zaś strony, w tym ujęciu wolności płynność wartości i norm nie może być powstrzymana, aby nie deabsolutyzować wolności, nie tamować procesu samoprojektowania się wolności. W ludzkiej egzystencji prowadzi to do – jak to kiedyś nazwała pisząca – zniewolenia doraźnością, tym, co tu i teraz. Stan ten rodzi zarówno patologie społeczne, jak i patologie osobowościowe – znane współczesnym socjologom i psychologom. Oba rodzaje patologii są wynikiem fałszywie rozumianej wolności tak grupowej, jak jednostkowej, wynikającej z błędnie uformowanego sumienia.

Artykuł Teresy Grabińskiej pt. „Wolność a odpowiedzialność. Sumienie prawe wg Jana Pawła II” znajduje się na s. 13 listopadowego „Kuriera WNET” nr 77/2020.

 


  • Z przykrością zawiadamiamy, że z powodu ograniczeń związanych z pandemią ten numer „Kuriera WNET” można nabyć wyłącznie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
Artykuł Teresy Grabińskiej pt. „Wolność a odpowiedzialność. Sumienie prawe wg Jana Pawła II” na s. 15 listopadowego „Kuriera WNET” nr 77/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Chaos w naszych chrześcijańskich głowach. Odwaga – jej prawdziwe źródło (7)/Felieton sobotni Jana A. Kowalskiego

Teoretycznie wszyscy powinniśmy być napełnieni Duchem Świętym. Wszyscy, którzy zostaliśmy bierzmowani, na których spoczęły ręce biskupa. Zatem dlaczego tak się boimy życia zgodnego z nauką Jezusa?

Zanim opowiem Wam o odwadze, czwartym i ostatnim kamieniu węgłowym naszego wymarzonego porządku społecznego, przytoczę wiersz księdza Janusza Pasierba:

jak

jak ty chcesz dotrzeć do nieba
i coś zrozumieć
skoro nigdy nie byłeś skazany
ani odrzucony
nie paliło się przed Tobą powietrze
nie rozstępowała woda
nie rozpadała ziemia
nie zostałeś wygnany
nie zabijano ci dzieci i owiec
nie doświadczyłeś czym jest
ucisk Boga żywego
czy kiedyś zmiażdżyło cię niebo
sądzisz że kołysanka z Betlejem
to cała ewangelia
czy usłyszałeś tamten krzyk
czy sam krzyczałeś

Bez Odwagi na nic zdadzą się Miłość, Prawo i Wolność. Bez Odwagi pozostaną tylko w naszych głowach. W urojeniach. Nie zaistnieją w życiu indywidualnym i społecznym. A przecież chcemy na tych węgłach budować nasz polski dom.

Gdy w marcu i kwietniu tego roku, który przywrócił nam oczywistość śmierci doczesnej, zobaczyłem wylęknionych księży i biskupów, przypomnieli mi się apostołowie w dniach Męki i Zmartwychwstania Pana Jezusa. I w następnych dniach, gdy siedzieli w ukryciu i bali się o swoje życie.

To wspomnienie było jak najbardziej na czasie, bo przecież był to czas Postu, drogi krzyżowej i Wielkiej Nocy. Dwa tysiące lat minęło, a my znowu mogliśmy oglądać Jego wylęknionych uczniów. Myślących tylko o tym, jak nie utracić życia doczesnego i gdzie się schować. Pouczające doświadczenie. Tym bardziej, że wiemy, jak wylęknieni uczniowie Jezusa zmienili się w nieustraszonych głosicieli Ewangelii – prawdy o życiu, śmierci i Zmartwychwstaniu Jezusa. Stało się to w jednej chwili i jest opisane w Dziejach Apostolskich.

Ta chwila to napełnienie Apostołów Duchem Świętym. W jednej chwili zniknął ich lęk i ignorancja. Od tego momentu już nie bali się głosić Prawdę. Wiedzieli, co i jak mają mówić. I zaczęli nawracać narody. Oprócz Jana, który jedyny stanął pod krzyżem i zaopiekował się Maryją, wszyscy ponieśli śmierć męczeńską. Oddali życie doczesne za życie wieczne. Bez lęku, bo mieli w sobie Ducha Świętego.

Wymieniamy siedem darów Ducha Świętego, ale w moim prostym rozumku redukuję je do trzech. Do mądrości, bojaźni bożej i męstwa – odwagi. Ale największym darem dla nas od samego Boga jest sam Duch Święty. To Jego działanie w nas powoduje, że jesteśmy odważni w życiu, mamy rozum i wiemy, jak po bożemu żyć. Jak żyć w życiu doczesnym w perspektywie życia wiecznego. W szkole, w pracy, wśród znajomych, w społeczeństwie, w państwie.

Teoretycznie wszyscy powinniśmy być napełnieni Duchem Świętym. Wszyscy, którzy zostaliśmy bierzmowani. Wszyscy, na których spoczęły ręce biskupa. Zatem dlaczego tak się boimy życia zgodnego z nauką Jezusa? Pandemii i zagrożenia dla naszego zdrowia i życia w wieku 90 lat?

Dlaczego bez lęku nie walczymy o boże zasady w naszym życiu codziennym, prywatnym i społecznym? Dlaczego nie domagamy się przestrzegania Prawa Bożego przez władze naszego (!) państwa?

Odpowiedzi mogą być tylko dwie:

  1. Biskup, pomimo sprawowania formalnej funkcji, nie miał w sobie Ducha Świętego. W związku z czym nie miał go jak przekazać.
  2. To my przystąpiliśmy do sakramentu nieprzygotowani. Ale nie oczekujmy gotowości do przyjęcia Ducha Świętego od 11-letniego chłopca (to o mnie).

Niezależnie od tego, która odpowiedź jest prawidłowa (może obie), zamiast przyjąć Ducha Świętego, dokonaliśmy aktu świętokradztwa. Nie pora jednak by ulegać czarnej rozpaczy. Zamiast tego zacznijmy się modlić. Najpierw szczerze i bez żadnych kalkulacji przeprośmy Pana Boga za wszystkie nasze grzechy – zwłaszcza te, których nie jesteśmy jeszcze świadomi. Potem pokornie prośmy Go o łaskę nawrócenia. Jeżeli się uda i zostaniemy nawróceni, to otrzymamy Ducha Świętego. Staniemy się mądrzy, bogobojni i odważni – jak Apostołowie, choć nie ukończyli wyższych studiów, nawet seminariów duchownych, i nie byli żołnierzami sił specjalnych. I żaden nie walczył mieczem ani szablą.

Takiej chrześcijańskiej cywilnej odwagi bardzo teraz potrzebujemy w miejsce wyrachowania, liczenia korzyści i strachu o swój mały, poukładany światek.

Zbliża się do Polski II bolszewicka fala, która może liczyć na swoją V kolumnę wśród nas. Fala, która może zatopić naszą Miłość, Wolność i znieść całkowicie Boże Prawo, zmieniając nasze państwo w piekło na ziemi. W piekło dla nas i dla naszych dzieci.

Pomódlmy się o odwagę i o mądrość (jak to się stało, że nie napisałem jeszcze o mądrości? 😊).

Jan Azja Kowalski

PS W felietonie skorzystałem z wiersza i paru wskazówek przesłanych przez mojego przyjaciela. Tomku, dziękuję 😊