Paweł Lisicki o polityce Joe Bidena: Postrzegam go jako forpocztę neomarksistowskiej tęczowej rewolucji

W najnowszym „Poranku WNET” gości redaktor naczelny tygodnika „Do Rzeczy”, Paweł Lisicki, który mówi m.in. o polityce prezydenta Joe Bidena i o spodziewanym kierunku relacji polsko-amerykańskich.


Paweł Lisicki porównuje stosunek do Polski w czasie prezydentury Donalda Trumpa z początkiem prezydentury Joe Bidena. Zdaniem dziennikarza obecna głowa amerykańskiego państwa jest niechętna do zacieśniania relacji polsko-amerykańskich:

Silne dążenie w czasie prezydentury Donalda Trumpa aby za wszelką cenę wzmocnić obecność amerykańską w Polsce i uczynienie z niej jeden z warunków polskiego bezpieczeństwa, kompletnie nie brało pod uwagę sytuacji kiedy Donalda Trumpa zastąpi na stanowisku ktoś niechętny wobec Polski – zaznacza Paweł Lisicki.

Rozmówca Krzysztofa Skowrońskiego mówi o polityce Joe Bidena. Stwierdza, że prezydent Stanów Zjednoczonych prowadzi politykę, która wpisuje się w światową neomarksistowską rewolucję:

To ktoś owładnięty ideologicznym szaleństwem, bo ja tak postrzegam Joe Bidena. Postrzegam go jako forpocztę neomarksistowskiej tęczowej rewolucji i człowieka, który jest wręcz owładnięty pasją, manią ideologiczną i  gotów jest z tego punktu widzenia zmieniać świat – komentuje Paweł Lisicki.

Redaktor naczelny komentuje również środową debatę w Parlamencie Europejskim nad rezolucją dotyczącą mechanizmu warunkowości. Chodzi o powiązanie funduszy unijnych z przestrzeganiem praworządności. Lisicki sądzi, że obecny polski rząd jest sprawcą błędów, którego wynikiem są takie głosowania. Niemniej jednak uważa, iż głosowanie polskich eurodeputowanych za tą rezolucją ociera się o zdradę:

Polski rząd zderza się nie tylko z presją brukselską, ale też czymś co można by nazwać formą zdrady, popełnianej przez dużą część polskich opozycyjnych elit politycznych – podkreśla Paweł Lisicki.

Zapraszamy do wysłuchania całej audycji w formie podcastu!

N.N.

Kto komuś imputuje ciemnotę, musiał sam poznać dobrze jej barwę / Zygmunt Zieliński, „Kurier WNET” 84/2021

Państwo jest po to, by każdemu obywatelowi zapewnić odpowiednie dla niego bytowanie, czego nie może naruszać wolność traktowana jako swawola jednostki uzurpującej sobie prawo szkodzenia innym.

Zygmunt Zieliński

Przywilej czy należność?

Od rewolucji francuskiej 1789 r. problem religii w strukturach społecznych, rozumianych zwłaszcza jako państwo, zasady jego funkcjonowania, jego stosunek do obywateli i ich z kolei wpływ na sprawowanie władzy, zajmuje nie tylko umysły teoretyków tych dziedzin, ale także zwykłego zjadacza chleba. Inna rzecz, że ten ostatni, którego problem sumienia dotyczy bezpośrednio, w tych sprawach nie ma nic do powiedzenia albo niewiele.

Rewolucja francuska stanowi granicę oddzielającą społeczeństwo średniowieczne od – nazwijmy to mniej ściśle, ale umownie – nowoczesnego. Władza z Bożej łaski ustępuje władzy z woli ludu. W obu przypadkach mamy do czynienia z mistyfikacją. Monarcha nie mógł sobie rościć pretensji do posiadania swej władzy z woli Stwórcy. Nadużywając jej, co w monarchiach absolutnych było wręcz regułą, i powołując się na mandat boski, podkopywał nie tylko swój autorytet, ale także powagę Boga i dyktowanych przez religię zasad życia.

Mistyfikacją było również twierdzenie, że źródłem władzy jest lud. Jedno się jako skutek rewolucji zgadzało. Tam, gdzie ona się umocniła, a także gdzie zasady rewolucyjne, przerobione przez Napoleona, zostały narzucone państwom i ludom, jednostka mogła nazwać siebie obywatelem. Na ile wolnym i uwłaszczonym, to inna sprawa. A jeszcze inna, na ile głos jego liczył się na forum politycznym.

W dziedzinie ideologicznej obserwujemy rozerwanie więzi tronu z ołtarzem. Tu także decydował pragmatyzm i oportunizm. Jeśli, nie licząc krótkiego czasu Restauracji, władca – Napoleon w pierwszym rzędzie – czynił w stosunku do religii gesty pojednawcze, to zawsze dawał do zrozumienia, iż to, co daje, jest przywilejem.

W miarę jak idee rewolucyjne stawały się uciążliwym dziedzictwem dla wybijającej się na widownię życia publicznego burżuazji, pojawiał się trend wprowadzania demokracji jako czynnika regulującego porządek w państwie i stwarzającej bardziej wiarygodny gest w kierunku tzw. stanu trzeciego.

W istocie demokracja była zasłoną dla władzy sprawowanej przez rozmaite korporacje i grupy interesów.

Kościół, który, mając ustrój monarchiczny, z natury rzeczy w monarchiach – nawet tych szafujących cezaropapizmem, jak np. monarchia habsburska, zwłaszcza w dobie józefińskiej – czuł się dobrze, a w dodatku korzystał z ważnych przywilejów w wielu państwach protestanckich, utrzymujących dłużej niż państwa katolickie charakter wyznaniowy, do czasu napotykał na wrogość jedynie ze strony demokratów. Wyjątek stanowiła Ameryka Północna, gdzie pod względem wyznaniowym panował parytet.

Zdecydowany zwrot na niekorzyść religii w systemie państwowym dokonał się wskutek rewolucji w Rosji po I wojnie światowej. Tutaj zjawił się ateizm wojujący, a rozdział państwa od Kościoła polegał na pełnej ingerencji państwa w sprawy kościelne przy całkowitym obezwładnieniu Kościoła i postępującej eksterminacji duchowieństwa, ewentualnie wprzęganiu jednostek w system państwa ateistycznego.

W wielu państwach oddzielonych od Sowietów tzw. kodonem sanitarnym społeczeństwa w swej masie były katolickie, nawet we Francji, gdzie w 1905 r. liberalna burżuazja doprowadziła do pełnej laicyzacji państwa i poddała Kościół niszczącej go materialnie kurateli rządu, w dodatku totalnie go wywłaszczając. W społecznościach większości państw religia cieszyła się swobodą wypracowaną przez liczne wówczas konkordaty. Jednak religijność często była sformalizowana. Zwłaszcza tzw. sfera akademicka – pojęcie dość szeroko rozumiane – i partie socjaldemokratyczne były albo Kościołowi wrogie, albo religijnie totalnie indyferentne. To była spuścizna Oświecenia, a jeszcze bardziej pozytywizmu. Walnie przyczyniała się do tego sformalizowana indoktrynacja kościelna. Oznaki pewnej poprawy w tym względzie dały o sobie znać po I wojnie światowej, podobnie zresztą jak po II wojnie światowej religijność, a konkretnie praktyki religijne, doznały znacznego ożywienia.

Zupełnie specyficzna sytuacja w dziedzinie religijności nastała w bloku sowieckim po II wojnie światowej. Większość państw tegoż bloku poszła śladem ZSRR w kierunku państwa ateistycznego, przy czym ateizm, względnie poniechanie praktyk religijnych, były wymogiem warunkującym karierę życiową obywateli. Można więc mówić o odejściu od Kościoła w wyniku stawianego przez państwo wymogu. Jednak na dłuższą metę religijność indywidualna zamierała lub pozostawała w głęboko ukrywanej prywatności. Ten proces utrwalał się i po upadku państw komunistycznych obojętność religijna nabrała tu i ówdzie cech stałości.

Polska była jedynym krajem, gdzie reżim nie zdołał narzucić ateizacji masowej, natomiast spowodował, że duża cześć społeczeństwa prowadziła albo podwójne życie, gdy chodzi o praktyki religijne, albo rezygnowała z nich w ogóle, nie zdradzając jednak wrogości wobec religii i Kościoła.

Jedynie aktyw partyjny, ten z wyższej półki, był w stosunku do Kościoła, a jeszcze bardziej ludzi Kościoła, autentycznie wrogi. Tutaj chodziło o to, jak głęboko sięgała ateizacja i o kojarzenie Kościoła – często nie bez racji – z rządem dusz, w pojęciu tych środowisk należnym wyłącznie warstwie rządzącej.

W komunizmie panowała jednak swoista pruderia. Znamy to z filmów sowieckich, gdzie pocałunek to już była prawie rozpusta. W życiu było tam wręcz odwrotnie. Używano sobie, tyle że bez szumu. Kościół zwalczano, przeciwstawiając mu tzw. światopogląd naukowy. Słabo to szło, bo często prelegenci nie bardzo wiedzieli, na czym on polega. Jednak, co trzeba przyznać, nie dopuszczano do profanacji, a jeśli chodzi o uczucia religijne – dość skrupulatnie dbano, by ich manifestacyjnie nie obrażać. Wszystko to nie z powodu szacunku dla religii, ale na potwierdzenie praworządności socjalistycznej. Ta wrażliwość wobec kultu i Kościoła nie sprawdzała się w ZSRR, gdzie dechrystianizacja miała także swą postać fizycznej anihilacji, a wiarę porzucano niejako z nakazu władzy.

Po roku 1989 w tej materii zmieniło się wiele i nadal się zmienia, W pewnych kołach wyczuwa się chęć powrotu do praktyki komunistów wobec Kościoła.

Tym razem atak idzie szerokim frontem, zwracając się także przeciw państwu sprzeciwiającemu się próbom anarchizacji polityki podejmowanym przez grupy lewacko-libertyńskie. Obecnie mamy zatem nowe pola walki: LGBT, strajk kobiet, różnego rodzaju ekscesy, charakteryzujące się wprost niewyobrażalnym rozpasaniem przy takim środku napędowym jak narkotyki, alkohol i porno wszelkiej maści.

W sumie nazywa się to wolnością, wyzwoleniem, odwrotem od średniowiecza, ciemnogrodu. Perwersje wiodące człowieka do zatracenia siebie samego są dziś tak przerażające, że wyznanie jednego z ocalonych musiano w internecie obwarować napisem: tylko dla dorosłych. Opowiadał o orgiach zwanych chemsex. Czym jest?

Cytuję: Chemsex (lub PNP od „party-and-play”, czyli w wolnym tłumaczeniu „imprezuj i baw się dobrze”), to termin, który oznacza uprawianie seksu najczęściej (choć nie zawsze) z co najmniej dwiema osobami – tym praktykom zawsze towarzyszy zażywanie narkotyków bądź picie alkoholu. Bardziej precyzyjna definicja chemsexu mówi o trzech konkretnych rodzajach narkotyków zażywanych przez osoby go uprawiające – te substancje to: GHB/GBL (nazywana potocznie pigułką gwałtu), mefedron i metaamfetamina. Chemsex przez jedną grupę ludzi jest też praktykowany szczególnie często – chodzi o homoseksualnych mężczyzn (MSM – mężczyzn uprawiających seks z mężczyznami).

W relacji „ocalonego” opis jest bardziej drastyczny, bo relacjonuje orgię wieloosobową i praktyki, dla których najbogatszej wyobraźni byłoby za mało.

Tak więc środkiem radykalnym i skutecznym, mającym na celu laicyzację państwa i wykorzenienie wiary w Boga z ludzi, zwłaszcza młodych, okazało się „wyzwolenie” człowieka z wrodzonych mu skłonności do zachowania własnej godności, tęsknoty za życiem rodzinnym, za miłością, która z nadużyciami seksualnymi nie tylko nie ma nic wspólnego, ale ginie w konsekwencji takich praktyk. Żeby osiągnąć „doskonałość” w pokonywaniu swego człowieczeństwa, trzeba jednak wykarczować wrodzoną człowiekowi skłonność do dobra.

Zasada obowiązująca ponad wierzeniami i nawet kulturami: „bonum faciendum, malum vitandum” – należy czynić dobrze, a unikać złego – to przecież w porządku ludzkiego bytowania najważniejsze przykazanie. Uznając jego wartość, potrafimy się porozumieć jako ludzie ponad wszelkimi podziałami. To ono, nawet nie Bóg, wywołuje wściekłość u wszystkich, którzy nie potrafią nawet dla siebie zdefiniować dobra i zła. Jest w nich tylko negacja.

Posłużę się wpisem na internecie, gdyż nie chcę, by mnie posądzono o fabrykowanie czegokolwiek:

„Adam »Nergal« Darski, znany bardziej z kontrowersyjnego podejścia do kwestii wiary i Kościoła Katolickiego, niż z muzyki, protestuje przeciwko karaniu za obrazę uczuć religijnych. Właśnie oplakatował Warszawę w ramach zorganizowanej akcji, domagając się zmian w prawie. Darski od lat znany jest z balansowania na krawędzi łamania zapisów artykułu 196 kk, nic więc dziwnego, że tak zależy mu na jego usunięciu. Profanował już wizerunki świętych chrześcijańskich, znak krzyża, darł i palił Biblię podczas koncertów.

Na jego profilu na Instagramie pojawiła się fotorelacja z wymyślonej przez niego akcji »Ordo Blasfemia« [»Porządek Bluźnierczy«, prawdopodobnie nazwa na wzór instytutu »Ordo Iuris« – przyp. red.]. Billboardy zawisły nieopodal hotelu Mariott i przynajmniej w trzech innych miejscach. Oprócz hasła »Wolna sztuka w świeckim państwie« znajduje się na nich kontur Polski z napisem »NIE« stylizowanym na krzyż w literze »I« oraz zapis paragrafu 196, w którym dwie ostatnie cyfry spięte są w kajdanki”.

W potocznym rozumieniu nazywa się to opętaniem. Ale jest tu także pewna niekonsekwencja, bo co to znaczy „świeckie państwo”? To jest slogan bez pokrycia. Państwo jest po to, by każdemu obywatelowi zapewnić odpowiednie dla niego bytowanie, czego nie może naruszać wolność traktowana jako swawola jednostki uzurpującej sobie prawo szkodzenia innym.

Państwo więc musi czuwać nad tym, by Nergala za jego występy nie zlinczowano, jak i nad tym, by on z kolei nie stwarzał powodów, by tak się stało. By to pojąć, nie potrzeba żadnych studiów, wystarczy zdrowy rozsądek i pozbycie się nienawiści jako motywu swego działania i myślenia.

Bez niej i bez wolności, jaką proponuje Nergal, nie można jednak zniszczyć chrześcijaństwa. Nergal chce, by mu w tym sekundowało państwo „świeckie”; oczywiście dla niego, a nie dla wszystkich. To jest obłęd.

Każda akcja wywołuje reakcję. Reakcja ze strony katolików jest dla świeckich „apostołów” wolności nie do przyjęcia: Oto przykład – przyznam – niecodziennej inicjatywy:

„Z punktu widzenia idei reewangelizacji Europy emigracja Polaków na masową skalę może być źródłem nadziei. (…) W związku z tym chciałbym przygotować podjęcie prac nad przygotowaniem swego rodzaju paszportu katolickiego”. Tyle na ten temat prof. Krzysztof Szczerski. Nie mniej ważny jest komentarz do tego:

„Katolicki paszport?” Olgierd Łukaszewicz komentuje pomysł ministra. Cytując kolejne fragmenty książki, Olgierd Łukaszewicz przyznał, że smuci go zapominanie przez część polityków, iż Konstytucja Polski w preambule dopuszcza „inne źródła dla wywiedzenia wartości, celu itd.”, a nie tylko wiarę chrześcijańską. „Dla mnie to już naprawdę śmieszne, bo ten duch ewangeliczny »czyń drugiemu dobrze«, »kochaj bliźniego swego jak siebie samego«, wyparował kompletnie” – zauważył Olgierd Łukaszewicz. Aktor zasmucił się też obecną sytuacją polityczną w Polsce. Stwierdził: „Jestem zrozpaczony tym, że najwyżsi nasi dostojnicy po prostu posługują się fake newsami, bezczelną nieprawdą, lekceważąc wszelkie dane. To my obserwujemy i żeśmy się w pewnym stopniu wyeksploatowali w tym sprzeciwie”.

Olgierd Łukaszewicz podkreślił, że dla niego wstąpienie Polski do Unii Europejskiej ma taką samą wagę, co chrzest Polski. W dalszej części rozmowy dodał, że także wewnątrz polskiego Kościoła pojawia się coraz więcej sporów, a głos chrześcijaństwa w Polsce nie jest już jednolity. „Przekonaliśmy się, że Kościół nie jest monolitem, że są wspaniali księża, rozumiejący człowieka i jego uwarunkowania, egzystencję, ciało. (…) Oczywiście ta większość jest bliższa Torunia, księdza Rydzyka. (…) Ciemnota kleru, o której kiedyś uczyłem się w socjalistycznej szkole, kiedy wydawało mi się, że to tylko szyderstwo, zaczęła pokazywać się w naszej epoce” – wyznał.

Ciekawe, o których tak skorumpowanych najwyższych dostojnikach państwa aktor mówi? Z pewnością nie o tych, którzy z Tuskiem na czele wprowadzili państwo w sytuację nieledwie kolonii ich europejskich sponsorów. Może po prostu razi go obecna prosperity Polski, jak wielu patriotów sui generis.

Trudno oceniać ewentualną skuteczność takiego paszportu katolickiego, bo trzeba by jeszcze umieć się nim posługiwać, ale nie to jest ważne. Tutaj uderza ciekawa proweniencja wypowiedzi aktora. Aż dusi zapach PRL-u i jeszcze bardziej jego epigonów, których na szkodę Polski przytuliła ekipa dziedziców tamtej Polski sowieckiej w 1989 roku. Każdy, kto chce Polski wolnej od ciemnoty tamtych „elit”, które jak Burboni niczego się nie nauczyły i niczego nie zapomniały, musi pilnie im patrzeć na ręce i śledzić, co mówią. Szkoda, że tak wielu ludzi, którzy mienią się reprezentantami kultury, tęskni za kosmopolityzmem, rabunkiem mienia społecznego i oświeconą siermiężnością, jakie nawiedziły III RP.

Dla Łukaszewicza jest to „śmieszne, bo ten duch ewangeliczny »czyń drugiemu dobrze«, »kochaj bliźniego swego jak siebie samego«, wyparował kompletnie”. Tylko zapomniał dodać, z jakiej perspektywy on to obserwuje. Może z perspektywy owych wspaniałych księży „rozumiejących człowieka i jego uwarunkowania, egzystencję, ciało”. Ale szydło z worka wychodzi dopiero, kiedy wjechał na Toruń i ks. Rydzyka, łopatologicznie skojarzonych z ciemnotą kleru.

Oczywiście nie negujemy, że Kościół przeżywa jeden z trudniejszych okresów w nowożytności. Nie negujemy, że przyczyniają się do tego także duchowni, ale nie ci w rodzaju o. Rydzyka, lecz wręcz przeciwnie – ci, których tak wysławia Łukaszewicz. Jego pochwała jest najgorszą cenzurką, jaką można dziś księdzu wystawić.

Jesteśmy też świadomi, że dziś koncertuje chór, jak zawsze różnymi śpiewający głosami, ale w jednej zgodnej harmonii wrogiej chrześcijaństwu. Powinniśmy sobie jednak zdać sprawę z tego, że nie jest to niczym nowym i że ten chór nie tylko bluźniercze wyśpiewuje pieśni, ale głosi też chwałę tych, którzy nasz kraj oddali w niewolę, a targowicką zdradą obłowili się dobrze z rąk zaborcy. Podobnych karmili później ludzie Stalina; dziś karmią ci, którzy nie mogą patrzeć na Polskę odzyskującą swą tożsamość. Dobro kraju zawsze denerwowało tych, którym psuło ich szemrane interesy. Kto był ciemniakiem, a kto patriotą? W wodzie mąconej przez te lumpenelity (Pawełczyńska) trudno było i jest odróżnić rybę od szczura. Wiadomo jedno: kto komuś imputuje ciemnotę, musiał sam poznać dobrze jej barwę.

Jedno jest pewne – chrześcijaństwo w granicach między Odrą i Bugiem to nie przywilej dla nikogo, ale niekwestionowana należność – ugruntowana wiekami i okupiona krwią. Zatem porównanie Chrztu Polski ze wstąpieniem do Unii Europejskiej – to też bluźnierstwo. Tym razem – panie Łukaszewicz – na szczęście laickie.

Artykuł Zygmunta Zielińskiego pt. „Przywilej czy należność?” znajduje się na s. 6 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 84/2021.

 


  • Czerwcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.

 

Artykuł Zygmunta Zielińskiego pt. „Przywilej czy należność?” na s. 6 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 84/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Jan K. Ardanowski: Żadne struktury gospodarczo-polityczne nie trwały w nieskończoność. Wyjście z UE to realny scenariusz

Były minister rolnictwa o tym, czemu potrzebujemy Funduszu Odbudowy oraz o złym kierunku, w jakim zmierza Unia Europejska, oraz o wadach Zielonego Ładu i cynizmie jego zwolenników.

Jan Krzysztof Ardanowski zaznacza, że w polityce liczy się siła. Z tego powodu nie możemy zrezygnować ze środków unijnych, które pozwolą nam ją zbudować.

[related id=130204side=right]Bez środków z unijnego Funduszu Odbudowy nie uda się odpowiednia stymulacja naszej gospodarki. Były minister rolnictwa wspomina, że namawiał rolników do głosowania za wejściem do Unii Europejskiej argumentując, że geopolitycznie musimy opowiedzieć się za blokiem zachodnim. Przyznaje, że może w przyszłości nadejść moment, w którym Polska będzie musiała Unię opuścić. Nie sądzi przy tym, żeby miało to miejsce za jego życia. Wskazuje przy tym, że obecnie

Choć twórcy podwalin pod późniejszą Unię Europejską, jak Robert Schuman byli wierzącymi chrześcijanami, to obecnie w UE szerzy się neomarksistowska ideologia szkoły frankfurckiej. Poseł PiS wskazuje na cyniczność postawy polityków unijnych zachwycających się Gretą Thunberg i mówiących o transformacji energetycznej.

Przewodniczący prezydenckiej Rady ds. Rolnictwa i Obszarów Wiejskich mówi również o wyzwaniach, jakie stoją przed rolnictwem w czasie transformacji ekologicznej UE. Przyznaje, że rolnictwo nie jest partykularnym interesem rolników. Musi być ono bardziej środowiskowo zrównoważone, m.in. stosować mniej pestycydów. Jednak Zielony Ład stawia większe wymagania, wypływające z ideologicznych założeń.

Polityk podkreśla, że małe gospodarstwa, którym ma rzekomo służyć Zielony Ład, pierwsze padną ofiarą unijnej transformacji, jeśli nie otrzymują odpowiedniego finansowania. Tego zaś na razie nie widać.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.P.

Chodzi o to, żeby „mądra” mniejszość żyła z pracy „głupiej” większości / Andrzej Jarczewski, „Kurier WNET” 83/2021

KTOŚ zbiera i kumuluje w chmurze informacje: prawdziwe! To działa jak bezpieka w komunie, jak wywiad na wojnie. Toczy się wojna nowej generacji: wojna światowych oligarchów przeciwko całej ludzkości.

Andrzej Jarczewski

Neosofiści

Starożytni sofiści – jak nawóz w kulturze rolnej – wywołali ferment, przyśpieszający pochód ku szczytom kultury ludzkiej. Gdyby nie banda intelektualnych oszustów, bo tak należałoby nazwać sofistów, Platon nie miałby powodu do badań nad prawdą.

Podobną rolę odgrywają neosofiści XXI wieku, którzy ponownie głoszą, że prawdy nie ma. Bo skoro prawdy nie ma – wszystko im wolno! Ale jawny fałsz inspiruje nas do nowych poszukiwań prawdy.

Soros nie jest Żydem

Neosofizm w obecnym wydaniu to wytwór II połowy XX wieku, choć w pewnych przejawach obecny jest już we wcześniejszych pismach szkoły frankfurckiej, następnie u Rorty’ego, Habermasa i innych. Prawdziwy rozkwit ten nurt zawdzięcza jednak dopiero George’owi Sorosowi, który do teorii marksistowskiej dodał liberalną myśl Karla Poppera. Dokładnie jedną myśl: koncepcję „społeczeństwa otwartego”, ale koncepcję odwróconą, opartą na destabilizacji, indoktrynacji i prowokacji (DIP). O sukcesie zadecydowały – jak zwykle – pieniądze i metoda. Nie treść, bo ta nie ma specjalnego znaczenia.

Dziś „mądrość etapu” jest taka, wczoraj była inna, jutro też będzie inna. Tylko metoda jest stała.

Treść rozpowszechnianej ideologii możemy odłożyć na bok. „Cel jest niczym, ruch jest wszystkim” – mawiał Eduard Bernstein, a przejął to Soros, który sam siebie nazywał ‘mistrzem destabilizacji’. Odkładam też kwestię pochodzenia pieniędzy Sorosa. Ważne jest tylko to, że te pieniądze zostały przeznaczone na finansowanie ogromnej, światowej struktury różnych organizacji, realizujących cele ideologiczne.

Przeciwnicy Sorosa występują niekiedy z pozycji antysemickich i podnoszą jego żydowskie pochodzenie. Tymczasem Soros wcale nie jest Żydem. I to nie dlatego, że jako 14-letni młodzieniec pomagał Niemcom grabić majątek węgierskich Żydów, ekspediowanych do Auschwitz przez Adolfa Eichmanna. I nie dlatego, że później stanowczo zapewniał, że nie miał z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia, że nie odczuwał empatii względem mordowanych kobiet i dzieci. I nie dlatego nie jest Żydem, że podejmuje działania wrogie względem państwa Izrael. O wyjściu z żydostwa zadecydowali jego rodzice.

Późniejszy George Soros jest native speakerem języka esperanto! Jego ojciec, Tivadar Schwartz – jak wielu Żydów, którzy utracili wiarę w powrót do Palestyny – powoli odchodził od swojej kultury i chciał być Niemcem, ew. Węgrem od następnego pokolenia.

Jeszcze uległ tradycji i pozwolił syna obrzezać, ale od razu pozbawił go kontaktu z językami naturalnymi i próbował zrobić z niego esperantczyka.

Esperanto i życie

Andreas von Rétyi w książce George Soros. Najniebezpieczniejszy człowiek świata tłumaczy wyraz ‘soros’ jako ‘dotrzeć do góry’, ‘wznieść się’. Być może ma rację, bo w esperanto znaczenia wyrazów mogą być różne, również takie, jakie nada słowu ten, który je pierwszy raz zdefiniuje. Wyrazu ‘soros’ nie ma w głównym korpusie słownikowym esperanta. Jest to jednak język samorozwijający się na mocy wewnętrznych reguł słowotwórczych. Sam skorzystałem z tej właściwości, nadając tytuł „Provokado” książce o prowokacji gliwickiej. Tam cząstka -ad- oznacza powtarzalność, wielokrotność, trwałość zjawiska; konkretnie to, że antypolska prowokacja nie zaistniała raz, ale jest stale w różnych formach powtarzana.

Niewykluczone więc, że pan Tivadar Schwartz, zmieniając nazwisko na Sorosz, a później na Soros, znając dobrze węgierski, niemiecki i esperanto, brał pod uwagę różne hybrydy lingwistyczne. W esperanto końcówką -os sygnalizuje się gramatyczny czas przyszły. Ten aspekt mógł być brany pod uwagę. Nie odtwarzam tu rzeczywistego procesu myślowego prowadzącego do zmiany nazwiska, bo nic na ten temat nie wiemy. Proponuję tylko przypomnieć sobie medytacje prowadzone w każdej rodzinie na temat imienia, jakie nadamy kolejnemu dziecku. Każdy coś proponuje, a w końcu urzędnik wpisuje imię do metryki i zwykle nikt nie potrafi sobie przypomnieć, dlaczego tam jest akurat Janek, a nie Franek.

Byłem na kilku kongresach esperanckich i nie słyszałem, by gdzieś Soros wspierał swój język jakimikolwiek datkami. Ale też nie widziałem tam młodych ludzi, a typowych esperantystów – starszych, wykształconych, o wysokiej kulturze osobistej – nie da się przekabacić na „otwartość”. Nie warto więc w nich inwestować. Esperanto wymiera wraz ze swoimi ostatnimi użytkownikami.

Hitler prześladował esperanto, bo w tym języku rasizm i nacjonalizm był niemożliwy. Z kolei Stalin, choć wszystko, co internacjonalistyczne, było mu bliskie, też początkowo tępił esperantystów z obawy o szpiegostwo. Za to po wojnie chętnie wspierał esperanto, właśnie ze względu na potencjał agenturalny. Od lat 1990. rządy stopniowo wycofywały poparcie, młodzież wybierała angielski, a podróż zagraniczna – atrakcja spotkań esperanckich – przestała być dobrem luksusowym. Dziś wystarczy mieć pieniądze. Esperanto pozostało językiem szczerych miłośników… esperanta.

Szlachetny totalitaryzm

Mamy bardzo pozytywny stosunek do esperanta, stworzonego przez Polaka, Ludwika Zamenhofa, choć ten Polak był również Żydem, a jednocześnie poddanym cara i znawcą kultury niemieckiej, którą bardzo cenił. Miał naprawdę szlachetne intencje. Wychował się w Białymstoku, gdzie – obok polskiej i żydowskiej – musiał poznać cywilizację rosyjską, litewską, chłopską i szlachecką. Widział, jak wiele konfliktów ma swoje źródła w braku wzajemnego zrozumienia, w niemożności dogadania się. Opracował więc naprawdę piękny język, który – gdyby zapanował na całym świecie – uwolniłby ludzkość od przyczyn wielu niesnasek, a narody musiałyby szukać sobie kłopotów gdzie indziej.

W drugiej połowie XIX wieku językoznawcy europejscy i amerykańscy prześcigali się w pomysłach na sztuczny język. Totalitarna idea wszechświatowego języka opanowała najszlachetniejsze umysły.

Wśród licznych propozycji za najciekawszą uznano koncepcję Zamenhofa i już w roku 1905 mógł się odbyć pierwszy Światowy Kongres Esperantystów. Historii nie omawiam. Odnotuję tylko, że Tivadar Schwartz – publikując esperanckie książki – wniósł wartościowy wkład w rozwój i popularyzację tego języka, a sam przez to powoli zatracał poczucie narodowe żydowskie i węgierskie. W takim środowisku wychował się młody George Soros.

Pandemia antyjęzyka

Każdy język naturalny jest najwyższym wytworem kultury w społeczności, która ten język przez wieki i tysiąclecia tworzyła. W języku zawarte są skarby cenne dla danego narodu, choć ludzie na ogół nie zdają sobie z tego sprawy. Dopiero jakaś gwałtowna ingerencja, jakiś atak zewnętrzny każe nam zauważać i bronić własnych wartości. Tak było np. w komunie, gdy zakazano rzeczowników ‘pan’, ‘pani’. Należało wtedy do obcych zwracać się per ‘obywatelu/elko’ a do swoich… ‘towarzyszu/yszko’. Przetrwaliśmy tę napaść językową ze Wschodu i już o niej zapominamy.

Przeżywamy za to pandemię ataków językowych z Zachodu, być może uzasadnionych w innych cywilizacjach. Ci, którzy mają na sumieniu zbrodnie kolonializmu, handlu ludźmi, niewolnictwa, holokaustu, pozbawiania kobiet praw wyborczych, przymusowej pracy dzieci, więzienia homoseksualistów, eksperymentów na ludziach itd., powinni jakoś czyścić swój język z dowodów hańby.

Kserowanie tych koncepcji w Polsce jest nie tylko śmieszne i nie tylko groźne. Jest niewykonalne, bo sprzeczne z kulturą narodu. Jest tworzeniem antyjęzyka. Musimy to przeczekać, broniąc się przed co głupszymi idiotyzmami, bo za kilka lat, gdy zmieni się koncepcja ideologicznych agresorów, również prymitywni kserokopiści obcych idei będą walczyć o co innego, a język polski szybko zapomni o kolejnej edycji ‘towarzyszy’ w postaci np. ‘rodzica A, B, C… ITD.’.

Język bez moralności

W językach sztucznych ideologiczne walki się nie odbywają, co najlepiej widzą programiści komputerowi. Ja zaczynałem od Algolu i Fortranu, później poznawałem kolejne języki i ich modyfikacje. Stale poszerzały się swoiste słowniki, zmieniały się składnie, a komputery coraz szybciej dawały sobie z tym radę. Języki maszynowe odzwierciedlają aktualny stan techniki. I tylko techniki. Znamy historię każdego języka sztucznego, ale to jest historia zewnętrzna. W samym języku nie ma śladów żadnej historii i żadnej moralności. Te języki nie wiedzą, co jest dobre, a co złe.

W pewnym sensie podobnie jest z esperanto. Można dziecko odizolować od społeczeństwa i nauczyć je tylko esperanckich wyrazów, można nauczyć rozumienia i wypowiadania zdań, ale nie można przenieść – zakodowanej w arcydziełach literatury i w całym dorobku kulturowym, choćby w legendach, baśniach czy dziecięcych zabawach – moralności danego narodu. Można więc wychować realizatora programu, można nawet wychować programistę, ale nie można wlać w ten twór pełni człowieczeństwa. A gdy już dziecko pozna inne języki, będzie za późno na przekazanie wielu wzorców, choćby empatii.

Dziecko chłonie różne rzeczy w różnym wieku. Pozbawione części kultury w młodszym dzieciństwie – już nigdy się na to nie otworzy i nie zrozumie swoich pobratymców. Nawet jeżeli będzie głosiło hasła braterstwa i otwartego społeczeństwa. To będą tylko czcze, pozbawione empatii hasła.

Próbowano odizolować esperanckie dzieci, trzymać je w grupie i badać, jak one rozwijają swój jedyny znany język. Były to zbrodnicze eksperymenty, bo ten język – owszem: piękny i komunikatywny – nie ma w sobie tradycji, kultury ani moralności. Ma w sobie wyłącznie… praworządność. Dopuszczalne są tylko zmiany przewidziane przez reguły języka. Szybko się okazało, że naturalne dziecięce modyfikacje językowe poszły w kierunku nieprzewidzianym, że dzieci pogwałciły wszelkie reguły i były dla siebie okrutne. To każe spodziewać się otwartych bezdroży, na które wejdą niebawem pozazwierzęce osobniki z macicami i bez macic, jeżeli będą wychowywane eksperymentalnie: poza historią i bez tradycji. Bo nie ukształtują się w nich żadne zasady moralne. Tylko przemoc pozostanie dla nich podstawą praworządności.

Sposób istnienia prawdy

Neosofiści opanowali branżę szkoleniową. Trenują korpoludków w oszukiwaniu klientów, trenują polityków i polityczki w oszukiwaniu wyborców, trenują dziennikarzy w oszukiwaniu kogo się da, a jak się nie da – też trenują, bo z tego żyją, gdy kończą się granty. Przekonują, że prawdy nie ma, że prawdy absolutnej nie ma.

To prowadzi nas do pytania o najwyższej doniosłości filozoficznej: skoro wiesz, że czegoś nie ma, to musisz wiedzieć, czym jest to, czego nie ma! Powiedz, co rozumiesz pod pojęciem ‘prawda absolutna’, skoro głosisz, że jej nie ma!

Najprostszy przykład: gdy odpowiadamy pytającym dzieciom, że niestety „krasnoludków nie ma na świecie”, to mówimy, że w rzeczywistości fizycznej nie istnieją – znane z bajek – małe ludziki w czerwonych kubraczkach z siwymi brodami. Ale nie możemy ogólnie twierdzić, że nie ma ZZZZ, bo nie wiemy, czym ZZZZ jest, czyli nie wiemy, czego nie ma i nie wiemy, gdzie nie ma tego, czego nie ma i jak nie ma tego, czego nie ma.

Nie drążąc już tego tematu (będącego przedmiotem moich książek1,2), zapytam z innej perspektywy:

Do czego potrzebna jest prawda? I od razu odpowiadam: prawda potrzebna jest do podejmowania decyzji. Jeżeli mam zamiar skoczyć do głębokiego basenu, to mogę to sensownie zrobić tylko wtedy, gdy zdobyłem prawdziwą informację, że w basenie jest woda.

Nie potrzebuję absolutnie dokładnej informacji o tym, ile litrów wody jest w basenie, nie muszę też wiedzieć, ile jest wody w wodzie.

Zadowalam się tym poziomem prawdziwości, który zapewnia mi bezpieczeństwo. Bo jak tam nie będzie wody wcale, to się zabiję lub połamię na betonowym dnie. Tę informację mogę zdobyć sam, sprawdzając najpierw, co tam mamy w basenie, ale w większości codziennych zdarzeń polegam na informacji zdobytej w inny sposób. Niemal cała nasza wiedza pochodzi ze źródeł pośrednich. Coraz więcej wiemy, ale coraz mniejszą część tej wiedzy możemy potwierdzić osobiście.

Międzymordzie

Jeżeli informacja mówi o stanie rzeczy tak, że rozumiem ów stan zgodnie z faktem – wtedy informacja (np. o wodzie w basenie) jest prawdziwa. Jeżeli niezgodnie – informacja jest fałszywa. Jako inżynier informatyk uzupełniłem definicje Platona, Arystotelesa i św. Tomasza pojęciem informacji odebranej, przyjętej i zrozumianej. To na wzór komunikacji między komputerami. Nie wystarczy, by nadawca poprawnie komunikat sformułował. Ktoś (coś) musi ten komunikat odebrać w sposób dla siebie zrozumiały. Zawsze też między nadawcą a odbiorcą funkcjonuje jakiś interfejs, czyli międzymordzie, które w świecie ludzkim nie zawsze działa sympatycznie.

Prawda istnieje, ale nie – jak krzesło czy burak – materialnie, lecz w przestrzeni informacyjnej. Dzięki temu możemy podzielić wszystkie istotne dla naszych decyzji informacje na takie, które pozwolą podjąć decyzję poprawnie uzasadnioną i takie, na podstawie których nasza decyzja może mieć co najwyżej wartość przypadkową.

Dopowiadam, że prawda i fałsz to atrybuty: aletyczne informacje o informacjach (‘aletyczny’ – mający związek z prawdą, z gr. ‘aletheja’).

Teraz już widzimy, dlaczego aletyczni negacjoniści rzucili się na prawdę, dlaczego wciskają swoje międzymordzie między wódkę a zakąskę i twierdzą, że wody nie ma w krasnoludkach. Neosofistom chodzi o to, żebyśmy ogłupieli i w różnych sprawach podejmowali decyzje nieoptymalne, a co najmniej – niestabilne. To mają być decyzje, które w tej czy innej sprawie mogą nawet być dla nas początkowo miłe i użyteczne, ale w ostatecznym rachunku mają realizować interesy cudze. Jeżeli w decyzjach nie polegamy na prawdziwych informacjach, lecz na rzucie monetą – liczmy się z kosztami. Poważnymi. Bo po kłamstwie przyjdą żądania. I będzie za późno, by się przed nimi obronić, wszak decyzję przeciw własnym interesom już sami dobrowolnie podjęliśmy.

Informacja dla decyzji

Wiedza naukowa, podobnie jak język, nie jest wytworem indywidualnym. Przez tysiąclecia tę wiedzę tworzyli wielcy uczeni, dziś często zastępowani przez wielkie zespoły ludzi lub komputerów, bo odpowiednio zaprogramowane komputery – na podstawie dużych zbiorów informacji prawdziwych – już same wytwarzają nowe składniki prawdziwej wiedzy.

Ta wiedza może dobrze służyć ludzkości, np. w walce z chorobami. Może też służyć źle, np. do inwigilacji naszych zachowań handlowych czy internetowych. Niebezpieczeństwo narasta, gdy o naszych działaniach KTOŚ wie więcej i prawdziwiej niż my sami.

Wszak nikt z nas nie pamięta, co najczęściej kupuje np. w piątki i jakiego rodzaju filmy ogląda na początku każdego miesiąca. To są dla nas informacje nieważne, ale dla kogoś, kto nas śledzi – ważne, bo wraz z innymi prawdziwymi o nas informacjami kreują pewien nasz obraz z wyraźnym określeniem punktów słabych, nadających się do zaatakowania.

KTOŚ zbiera o nas i kumuluje w chmurze informacje: prawdziwe! To działa jak bezpieka w komunie, jak wywiad na wojnie. Bo też na naszych oczach toczy się wojna nowej generacji: wojna światowych oligarchów przeciwko całej ludzkości. Na razie zbierane są informacje prawdziwe. Ale za informacjami zawsze idą decyzje! Pół biedy, gdyby jeszcze te informacje o nas zbierał nasz własny rząd. Jakieś tam nadużycia są nieuniknione, ale świadomość, że demokratyczne rządy są często zmieniane, chroni zbieraczy informacji przed poważniejszymi przestępstwami.

Ale to nie rządy rządzą chmurą. I tam nie ma demokratycznej rotacji. Jest piorunobicie! Jest oligarchiczna kontynuacja dostępu i kumulacja wiedzy prawdziwej o naszych siłach i słabościach (z zastrzeżeniem terminologicznym: ‘oligarchia’ – to nazwa pewnej grupy, wyodrębnionej ze społeczeństwa w starożytności. Dzisiejsza neooligarchia wymagałaby nowej nazwy, wydobywającej istotę nowej władzy).

Neosofiści są aletycznymi atletami, walczącymi o władzę dla neooligarchów. Solidne badanie i poprawne nazwanie tego procesu wymaga nowych metod i nowej terminologii. Jest prowadzone w innym miejscu.

Pole walki

Spójrzmy teraz na pole walki. Z jednej strony mamy gawiedź, która nic nie wie o przeciwniku i w swoim gronie snuje różne na ten temat opowieści. Z drugiej strony stoi karne wojsko, które wie wszystko, co potrzebne, o każdym składniku wspomnianej gawiedzi.

Gdy przyjdzie do konfrontacji… kto zwycięży? Oczywiście – nie wiemy nic o poszczególnych rozstrzygnięciach, ale w dużej masie zdarzeń na pewno zwycięży statystyka.

Należące do niewidzialnej sieci NGO-sy są zakładane i początkowo opłacane przez różne fundacje Sorosa, a następnie powoli wyrabiają sobie pozycję głównych beneficjentów programów rządowych i samorządowych. Gdy technologia pozyskiwania pieniędzy publicznych na cele ideologiczne zostanie w jakimś kraju czy mieście opanowana – np. poprzez obsadzenie swoimi ludźmi ośrodków formułowania programów i kanałów dystrybucji grantów – wielki „filantrop” otwiera swoje ideowe ekspozytury w kolejnym miejscu.

91-letni George Soros już powoli odchodzi z tego świata i nie zdąży podjąć żadnej decyzji o globalnym znaczeniu. Ale pozostaną po nim organizacje pozarządowe i programy z przymiotnikiem ‘otwarty’ w nazwie lub w metodzie, np. ‘open society’, ‘otwarty dialog’, ‘otwarty komunikat’, ‘katolicyzm otwarty’ itd. Celem całej sieci jest totalna indoktrynacja przy wykorzystaniu terroru psychologicznego i fizycznego, za pomocą kolejno zdobywanych przyczółków władzy medialnej, poprzez zdominowanie sądów, uniwersytetów, przekazu internetowego itd. Ogólnie chodzi o to, żeby „mądra” mniejszość żyła z pracy „głupiej” większości.

Neosofiści mają więc pilnować, by w ustrojach demokratycznych głupsi zawsze głosowali na mądrzejszych. I żeby głupsi zawsze byli głupsi. Takie przesłanie pozostawi po sobie wielki – za przeproszeniem – „filantrop”.

1 Jarczewski A., Prawda po epoce post-truth, Wydawnictwo Naukowe Śląsk, 2017.

2 Jarczewski A., The Verbal Philosophy of Real Time, Cambrigde Scholars Publishing, 2020.

Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Neosofiści” znajduje się na s. 4 majowego „Kuriera WNET” nr 83/2021.

 


  • Majowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Neosofiści” na s. 4 majowego „Kuriera WNET” nr 83/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

„Socjalizm z ludzką twarzą” – w 1968 r. hasło, dziś rzeczywistość? / Dariusz Brożyniak, „Śląski Kurier WNET” nr 82/2021

Trwają wyniszczające spory. W tej sytuacji „sprzedajemy” się Unii już całkowicie, bo czego jak czego, ale pieniędzy „dobrej zmianie” nie może zabraknąć. Więc jednak „socjalizm z ludzką twarzą”?

Dariusz Brożyniak

„Socjalizm z ludzką twarzą”

Marzec to znamienny miesiąc. Rozpoczynany jakże charakterystycznym świętem dla lewicowego nurtu – Międzynarodowym Dniem Kobiet. Pokwitowaniem przydziałowego goździka – czerwonego – obnażający feministyczną hipokryzję, pustkę haseł Międzynarodówki Socjalistycznej. Przed nową mądrością etapu, zwaną ‘globalizacja’, tenże goździk rozdawany bywał rankiem przy wejściu do firm także na kapitalistycznym tzw. Zachodzie, przynajmniej w Austrii.

Dla Polski marzec to także rozrzewniające do dzisiaj wspomnienia 1968 roku i studenckiej rewolty po zdjęciu z afisza kolejnej przecież adaptacji „Dziadów” Adama Mickiewicza w reżyserii jednak PZPR-owskiego genseka – Kazimierza Dejmka.

Powszechnie przecież znane – wówczas! – wręcz szkolne frazy o przysyłaniu z Moskwy kolejnych łotrów i inne równie mocne „antycarskie” słowa wieszcza, brawurowo recytowane przez Gustawa Holoubka, nabrały mocą „gromu z jasnego nieba” całkowicie innego znaczenia.

Autentyczny w tym wydarzeniu był jedynie ten antykomunistyczny bunt młodzieży studenckiej, z idealizmem będącym pięknym przywilejem wieku. Główni aktorzy tych wypadków jednak już niekoniecznie. W większości bowiem, jak pokazało kolejnych lat 50, sprowadzili na heglowskie manowce nie tylko siebie, ale i Polskę.

Pytaniem jest bowiem, czy sami szczerze wierzyli w tenże właśnie socjalizm „z ludzką twarzą”, czy też – pochodząc przede wszystkim z trockistowskich środowisk, wyrastając w marksistowsko-engelsowskim otoczeniu i przekonaniach – podsunęli sprytne hasło, ustawiające ideologicznie Polskę na dekady. Polskę z tradycyjnej natury rzeczy katolicką i antykomunistyczną. Cenę zapłaciła młodzież relegowana z uniwersytetów, często w ogóle z przetrąconymi życiowymi planami. No i społeczeństwo, w którym skonfliktowano, po bolszewicku i trwale, inteligenckiego „darmozjada” z pracującym w trudzie i znoju robotnikiem.

Najtrafniejszym opisem tamtego marca wydaje się być do dziś ujęcie przez Jedlickiego tzw. konfliktu pomiędzy „natolińczykami” i „puławianymi” w formę jego „chamów i żydów”.

Generał Moczar, funkcjonariusz sowiecki pod przybranym nazwiskiem, fałszywie zagrał na narodowej nucie, podbechtując nawet AK-owców, by uderzyć w skrzydło obsiadujące przede wszystkim Urząd Bezpieczeństwa Publicznego.

W rezultacie otworzono na chwilę bramę do Wolnego Świata, przez którą w pierwszej kolejności przeszli najwięksi mordercy niepodległościowego podziemia, mając jeszcze niemal świeżą krew na rękach. Do dziś ich ekstradycje są niemożliwe. Przez tę bramę przeszło jeszcze wielu, co ciekawe – najmniej chętnie w kierunku komunistycznych kibuców, będących organizacyjną podstawą młodego państwa w budowie, Izraela, zagłuszając wyrzuty sumienia antysemickim rejwachem. Antysemicka czystka miała, owszem, miejsce, i to często drastyczna, ale w szeregach PZPR i przede wszystkim w LWP, wykonywana rękami generała Jaruzelskiego. Moskiewski plan pewnego etapu został tym samym zrealizowany sumiennie i do końca. W stylu opisanym z kolei przez Szpotańskiego w Towarzyszu Szmaciaku i nazwanym przez Kisielewskiego „dyktaturą ciemniaków”.

Samo przejście przez „bramę” było za to jak najbardziej dobrowolne, wobec czego nie skorzystało z niej jakże przecież wielu przekonanych ideologów, zadaniowanych do długiego marszu wprowadzania „socjalizmu z ludzką twarzą”. I wprowadzali go gdzie się tylko dało – poprzez KOR, Solidarność, Okrągły Stół, by – korumpując wszystkie bez wyjątku polityczne formacje „Wolnej Polski”, a nawet Kościół – wprowadzać go uparcie nadal.

Rezultat to Wojskowe Powązki, gdzie obok siebie leżą uhonorowani kaci i ciągle jeszcze wiele bezimiennych ofiar. Rezultat to najdziwniejsze konstelacje kadrowe na szczytach władzy, siermiężna propaganda połączona z obcesową cenzurą, nieszczelny system wyborczy i najbardziej typowe dla socjalistyczno-komunistycznych systemów wyborcze kupowanie całych grup społecznych. Socjalizm, by w swej utopijnej formie przetrwać, musi iść na koncesje i w konstelacje patologizujące go nieuchronnie. Zyskuje w rezultacie twarz nie ludzką, a groteskowo wykrzywioną, szczególnie na demokrację, staczając się coraz bardziej w totalitarny komunizm.

Młodzieżówka SLD-owska Jerzego Millera pobierała, a może i nadal pobiera, systematyczne nauki w Austrii. Socjalizm wiedeński lat 20. ubiegłego wieku miał szczęśliwą twarz robotnika wychodzącego z wygódki czy łazienki Zespołu Budynków im. Marksa i Engelsa, jak do dziś można to jeszcze wyczytać na przykurzonych już pyłem dziejów elewacjach. Nie trzeba było jednak długo czekać, by przekształcił się, i to jakże chętnie, w narodowy socjalizm. Przez lat dziesięć pracowali nad nim także usilnie sowieci i choć „wyszli”, to jak historia i doświadczenie uczy, nigdy nie w pełni. Winy i zbrodnie II wojny światowej zostały jednak wybaczone. Socjalistyczny minister spraw wewnętrznych „sprzedawał” zeznania uchodźców politycznych z obozu w Traiskirchen w wiedeńskiej kawiarni, także Polsce Ludowej.

W tym socjalistycznym entourage’u dobrze się czuje na nartach Władimir Putin, tańczy na weselu byłej pani minister spraw zagranicznych Kneissl (desygnowanej przez FPO), a ta przed nim… klęka (sic!).

Później pani minister redaguje kolumnę w „Russia Today”, by w końcu, jako absolwentka wiedeńskiej akademii administracji międzynarodowej, zasiąść w radzie nadzorczej Rosnieftu. Austriacka firma Strabag buduje infrastrukturę olimpiady zimowej w Soczi, ale także, jakże wiele, w Polsce. Firma Porr buduje sztandarowy projekt PiS-u – tunel dla Świnoujścia, i tylko ze spółką Srebrna jakoś źle poszło. Bank Austria i Raiffeisen Bank były pierwszymi w Polsce po 1989 roku, robiąc kokosowe interesy na kilkunastoprocentowych kredytach. Pan Andrzej Kuna był onegdaj szefem sieci na Polskę austriackiej Billi i chyba nadal nie jest źle wspominany przez środowisko PO wyszłe spod ręki Donalda Tuska.

W Austrii każdego można przekupić albo zastraszyć, bo obowiązywała zasada tajemnicy urzędniczej (właśnie uchylono!), wobec czego decyzja państwa mogła być dla obywatela niezaskarżalna (sic!). Ścisłe reglamentowanie wolnego rynku i działalności gospodarczej daje władzy komfort kontroli i uległości obywateli.

W tym wszystkim Austria osiąga 11 miejsce w poziomie życia na świecie i dla skromnej dziewczyny siedzącej „na kasie” wyjazd na urlop na Malediwy (bez koronawirusa!) nie był niczym nadzwyczajnym. Gdzież byłoby to do pomyślenia za cesarza Franciszka Józefa!

Za to przyszły socjalistyczny kanclerz Gusenbauer (SPO), wraz z komunistyczną bojówką, „wita” polskiego papieża w St. Pölten czarnymi balonami, po czym jedzie do Fidela Castro i całuje kubańską ziemię. Jego następca Kern (SPO) obejmuje w Rosji lukratywną posadę w radzie nadzorczej Rosyjskich Kolei Państwowych po krytyce unijnych sankcji. Inny, Schussel (OVP), który pierwszy raz od zakończenia II wojny światowej wprowadził do władzy faszyzującą FPO, zarządza rosyjskim koncernem telekomunikacyjnym MTS, by ostatecznie osiąść w Łukoilu. Z nadania austriackiego koncernu naftowego i sieci stacji benzynowych OMV, jednego z głównych podwykonawców Nord Stream 2, pełni w Rosji rolę doradcy były minister finansów Schelling (OVP).

Tajemniczym wspólnym mianownikiem łączącym tych ludzi jest Partia Wolnościowa Austrii (FPO) o jednoznacznym neonazistowskim rodowodzie, której związki z Władimirem Putinem obserwowane są już od 2005 roku, a której legendarny szef Jorg Haider zginął tragicznie w wypadku samochodowym po nieformalnym spotkaniu z rosyjskimi oligarchami. Ostatnia głośna afera FPO na Ibizie świadczy o intensywnej kontynuacji tego „romansu”, a wspomniany wspólny mianownik dotyczy coraz wyraźniejszej skłonności, ostatnimi laty, austriackiego SPO i OVP do wszelkich aliansów z FPO właśnie. Szef rady nadzorczej Strabagu, Haselsteiner, były deputowany austriackiego parlamentu, wywodzi się politycznie także z ideologicznego odłamu FPO, zwanego Liberalnym Forum (LIF).

Zasadniczym regulatorem jest jednak ciągle strona niemiecka z socjalistą Schroederem w Moskwie, socjalistycznym prezydentem Steinmaierem i wywodzącą się z byłego NRD kanclerz Merkel.

Niemcy, podobnie jak Austria, nie zdobyły się przez 75 powojennych lat na prawodawstwo umożliwiające delegalizację ruchów praktycznie jednoznacznie neonazistowskich bądź faszystowskich, jak partia NPD. Dziś, po wejściu do parlamentu AfD, z zasadniczym jednak skrzydłem CSU, penetrowaną intensywnie i wręcz prowokacyjnie przez elementy skrajne, sięga się po metody inwigilacji.

To także niemieccy dziennikarze „Süddeutsche Zeitung” i „Spiegla” „odkrywają” taśmę video z próbą FPO cichej odsprzedaży na Ibizie austriackiego koncernu medialnego Rosji, w bezpośredniej rozmowie ówczesnego wicekanclerza Strachego z krewną rosyjskiego oligarchy. Polską pamięć w kompleksie Mauthausen-Gusen blokuje z całą premedytacją i nad wyraz arogancko socjalistyczny burmistrz miasteczka St. Georgen, przy cichym wsparciu i przyzwoleniu także „socjalistycznego” Komitetu Pamięci Mauthausen.

Czy to zatem „socjalizm z ludzką twarzą”? Być może; karty zostały już dawno rozdane, a demokracja pozostaje… w słowniku wyrazów obcych. Opozycję w każdej chwili można „wrobić” w Rosję lub w neonazistów, szczególnie narodowców, bo wszyscy są umoczeni. To także bardzo niebezpieczna pułapka dla Polski. Tym bardziej, że Polska wybrała uległość jako formę relacji zewnętrznych. Na to tylko czeka polakożercza wataha wilków i to zarówno tych rodzimych, jak i zagranicznych. W najlepszym przypadku reakcją będzie politowanie, a w rezultacie wymuszanie wszystkiego jak na proszalnym dziadzie. Taki rodzaj miłosiernej życzliwości okazują nam aktualnie Stany Zjednoczone.

Orientacja na wschód wyzwala w nas instynkt nowobogactwa i jesteśmy błyskawicznie i skutecznie leczeni z kompleksu „pańskiej Polski”. To jednak ta właśnie „pańska Polska” była przyjmowana 100 lat temu na wersalskich salonach i dzięki Paderewskiemu i Dmowskiemu po partnersku, podczas gdy szlachcic Piłsudski walczył w polu.

To głównie dzięki temu przyznano nam niepodległość. Teraz desperacko wchodzimy w projekty Karpat czy Trójmorza na każdych warunkach. Obecność tam Austrii nas nobilituje, wybaczamy wszystko, łącznie z karygodnymi zaniedbaniami pamięci o naszej ofierze w II wojnie światowej, nie zauważając nienaruszalnej zasady lojalności Austrii wobec Niemiec i Rosji, a więc wobec odwiecznych i nieprzejednanych wrogów tych geopolitycznych idei.

A wewnątrz? Trwają wyniszczające spory bez treści i sensu. Tymczasem sądy wydają wyroki w sprawach, które tylko demagogicznym łamańcem w paździerzowo-propagandowej TVP można „sprzedać” jako wygrane. Sprawiedliwości będzie się więc można spodziewać co najwyżej na Sądzie Ostatecznym, podobnie jak ostatnio kultury jedynie w muzeum, a i to nie jest już pewne. I co? Gdzie wyjaśnienie, gdzie propozycja rozwiązań, gdzie obietnica jakiejkolwiek ofensywy? Zamiast tego znowu było gremialne gibanie się u ojca Rydzyka. Jakbyśmy mieli na powrót do czynienia ze sporem pod dywanem „natolińczyków” i „puławian” z groteskową medialną nagonką. Od czasu do czasu poprawia się nastrój Martyniukiem, a jak i tego nie starcza, to „dosypuje” się emerytom. W tej sytuacji „sprzedajemy” się Unii już całkowicie, bo czego jak czego, ale pieniędzy „dobrej zmianie” nie może zabraknąć. Więc jednak „socjalizm z ludzką twarzą”?

Okazywanie słabości ma dla Polski zawsze wymiar tragiczny, tak jak traktat ryski pozostawiający na pastwę bolszewików, tj. poniewierkę i śmierć, dziesiątki tysięcy naszych rodaków, mimo wygranej wojny i obszaru pod pełną kontrolą polskiego wojska.

Nie zostawiliśmy dosłownie NIC potomnym w 100-lecie odzyskania niepodległości, i to pod tak „patriotyczną” opcją. Oby los nas nie ukarał kolejną narodową katastrofą.

Zbliża się czas Męki Pańskiej. Chrystus czynił powszechne dobro, przewracał kramy lichwiarzy i handlarzy w Świętym Przybytku. Nazywali Go nawet pierwszym socjalistą. Później lud wydał go na śmierć, żądając uwolnienia złoczyńcy Barabasza. To dla Polski i rządzących znamienne memento. Przekroczenie granicy moralnych praw naturalnych ma nieobliczalne konsekwencje. Także dla zmartwychwstania Ojczyzny.

Cały artykuł Dariusza Brożyniaka pt. „Socjalizm z ludzką twarzą” znajduje się na s. 1 i 2 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 82/2021.

 


  • Kwietniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Dariusza Brożyniaka pt. „Socjalizm z ludzką twarzą” na s. 1 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 82/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Polityczną poprawnością od początku jej istnienia rządzi absurd / Piotr Sutowicz, „Kurier WNET” nr 82/2021

Jak w szachach do pojęć nienormalnych należy już zwrot „biały bije czarnego”, a sytuacja odwrotna na razie jest dopuszczona – tak w życiu określenie czegoś jego normalnym mianem staje się niewłaściwe.

Piotr Sutowicz

Polityczna poprawność jako skrajna forma rasizmu

Ludziom i środowiskom dążącym do afirmacji odmienności seksualnej, walczącym, jak im się wydaje, z kulturowymi przejawami różnicowania ras, dostrzeganiem różnic płciowych czy podkreślaniem faktu istnienia konkretnych narodów – czyli wprowadzającym coś, co najogólniej mówiąc, nazywamy polityczną poprawnością – chyba przez myśl nie przejdzie, że w ten sposób sami wpuszczają do obiegu publicznego rasizm oraz mogą przyczyniać się do tworzenia nowych linii podziału społecznego.

Wszystko to jest dość skomplikowaną operacją na żywych organizmach społecznych, która z jednej strony może zakończyć się pełną pacyfikacją na obszarze języka i odczuć, ale z drugiej może prowadzić do nieoczekiwanych skutków także tu, gdzie na razie nikt o żadnym rasizmie, seksizmie, homofobii i im podobnych nie słyszał i nie ma pojęcia, że do zjawisk tych trzeba się jakoś ustosunkowywać, a do tego w określony sposób, bo inaczej popełnia się „zbrodnio-myśl”, która już jest albo za chwilkę będzie po prostu penalizowana. Bywa i tak, że nawet zwolennicy postępów postępu gubią się w owych zawiłościach językowych i, jak to zwykle w rewolucjach bywa, są przez nie po prostu „zjadani”, czego przykładów rzeczywistość dostarcza nam aż nadto.

„Antysemityzmu w Polsce nie ma, jest tylko w prasie polskiej”

Powyższe słowa odpowiedział Stefan Kardynał Wyszyński, wracając z podróży do Włoch w czerwcu 1957 roku, na stosowne zapytanie izraelskiego dziennikarza. Wydaje się, że znaczenie tej odpowiedzi znacznie wykracza poza czas i przestrzeń, w których padła.

Dziś również to media i kultura kreują społeczne nastroje – poprzez gazety i środki społecznego przekazu można wpływać na opinię społeczną, jak też sugerować zagranicy, co się w danym kraju myśli nawet wtedy, kiedy nie ma to nic wspólnego z rzeczywistością. Na tym polega wojna informacyjna – żeby pokonać przeciwnika, trzeba go zohydzić.

Historia od czasów starożytnych pełna jest dowodów na potwierdzenie tej tezy. Media, bez względu na czas i swoją formę, zawsze pełniły rolę ośrodka siły, niekiedy bardziej znaczącego niż siły zbrojne. Pod tym względem dziś jest to chyba jeszcze bardziej oczywiste.

Jeśli wobec świata mamy być antysemitami, to będziemy bez względu na to, co – jako zbiorowość – rzeczywiście o rasie semickiej myślimy. Inna sprawa, że skrajna, posunięta do granic absurdu afirmacja czegokolwiek, połączona z negatywną propagandą jakiegokolwiek innego punktu widzenia lub obojętności w danej sprawie, wywołuje odruch obronny, a wtedy te same media mogą z radością powiedzieć: „a nie mówiliśmy?!”.

Prymas Wyszyński wiedział, na co obliczone są artykuły w prasie polskiej. Wówczas cel był taki sam jak teraz: trzeba było światu pokazać, że Polacy to antysemici, którym antysemityzm z głów mogą wybić jedynie rządy silnej ręki, jaką miała władza komunistyczna. Był to oryginalny sposób na legitymizację komunizmu. Odnoszę wrażenie, że w tej kwestii, tak jak w wielu innych, historia zatoczyła koło. W kraju, gdzie mniejszość żydowska stanowi znikomy procent ogółu ludności, w mediach czyni się z wewnętrznych relacji polsko-żydowskich problem pierwszorzędny, ponieważ zatargów współczesnych między tymi nacjami nie ma, bo też i nie ma ich jak wywołać. Nie ma przecież dla kogo tworzyć gett ławkowych ani wzywać klientów sklepów spożywczych, by nie kupowali „u żyda”. Spór przenosi się na obszar historii, to tu wytwarza się określoną narrację, wymagając powszechnej co do niej zgody, nawet gdyby była niezgodna z obiektywną prawdą historyczną. Choć w relacjach polsko-żydowskich czy ogólnie polsko-izraelskich istnieje wiele problemów, w tym również finansowy, nie można zapominać o tym, że w tle czai się też narracja politycznej poprawności. Jak za wielu innymi zagadnieniami, tak i za tym stoi światowa lewica, która kwestię żydowską będzie wykorzystywać dopóty, dopóki jej to będzie na rękę.

W każdym razie od czasów wypowiedzianych przez Prymasa słów antysemityzm w polskiej prasie ma się dobrze, a nawet znacznie się rozprzestrzenił, a to dopiero początek swoistej góry lodowej, za którą czai się współczesna walka klas, której jedną z broni jest rasizm.

Bohaterowie seriali

Przedmiotem memów – prześmiewczych dla jednych, a obraźliwych dla innych – stały się grafiki przedstawiające osoby o ciemnej karnacji w roli postaci historycznych w serialach kręconych przez globalne koncerny filmowe mające kolosalny wpływ na kulturę i świadomość historyczną. Ogólnie mówiąc, jakąkolwiek bzdurę by one nakręciły, ta staje się „faktycznym faktem” w odniesieniu do historii. Oto – czy to w formie żartu, czy może całkiem poważnie – przedstawia się na owych memach czarnoskórą Elżbietę I, Annę Boleyn, Henryka VIII, a kiedyś widziałem też czarnoskórego aktora ubranego w mundur marszałka Mannerheima – nieświadomym wyjaśnię – antykomunistycznego i antysowieckiego przywódcy Finlandii z czasów przedwojennych oraz z okresu II wojny światowej.

Byli tacy, którzy stylizowali podobne obrazki z Hitlerem. W internecie chyba jest tego sporo i można sobie pooglądać. Ktoś powie, że w niektórych wypadkach przekroczono granicę dobrego smaku. Zgadzam się, tyle że winni są sobie sami twórcy takich koncepcji, według których rasowe i różne inne limity w produkcjach filmowych mają obowiązywać bez względu na obiektywną logikę. Jeżeli do tego dodamy operację językową, w wyniku której mamy porzucić używany do tej pory zasób słów określających np. człowieka czarnoskórego, to widzimy, jak bardzo stajemy się ofiarami nowej, skrajnej formy poprawności politycznej, która zjada własny ogon.

I tak na przykład człowiek czarnoskóry nie może być nazwany „Murzynem”, co w naszym języku i kulturze nie miało żadnej negatywnej konotacji. Zdaje się zresztą, że wielu moich rodaków mimo nie-czarnego ani nawet ciemnego koloru skóry nosi takie nazwisko. Nie wiem, czy reformatorzy języka nie będą musieli interweniować; w każdym razie to pokazuje, że mamy do czynienia z silnym zakorzenieniem rzeczonego słowa w naszej kulturze i używającym go nie przychodziło do głowy, że ma to coś wspólnego z rasizmem, dyskryminacją czy wykluczaniem kogoś właśnie za kolor skóry.

Przykładowo, nie można posądzić o rasizm Juliana Tuwima, który w wierszyku o Murzynku Bambo opisał wymyślone przygody wyimaginowanego głównego bohatera. Całe pokolenia czytających ów wierszyk dzieci cieszyły się i bawiły przy jego wesołych zwrotkach i jeżeli ktoś tu jest rasistą, to ci, którzy ów wierszyk piętnują właśnie za ową wesołość.

W ten oto sposób rasizm przestaje być domeną nacjonalistycznej prawicy, w końcu Tuwim to… nie wiem, czy wolno o tym pisać.

Wspomniałem o Polakach noszących nazwisko „Murzyn”. Nie wiem, jakie są plany lewicy względem nich, czy muszą zmienić je na „Afroamerykanin”? Ale co mają zrobić ci czarnoskórzy, którzy nie dają się do tej grupy zaliczyć? Co z Polakami mającymi ciemną, a nawet czarną karnację? W Europie kiedyś sprawa była jasna: ustawodawstwo np. III Rzeszy ustalało, kto może być Niemcem, chociaż akurat ciemnoskórzy nie byli objęci ustawami norymberskimi i niektórzy funkcjonariusze tego państwa nie bardzo wiedzieli, co robić z ludźmi o odmiennej karnacji, którzy urodzili się w Niemczech, mówili po niemiecku, a do tego przesiąknięci byli niemiecką kulturą. Wspomnienia niektórych z nich pokazują, że bywało różnie, ale to już didaskalia. W Polsce tak nie było i nie jest.

Polakiem jest się, bo się jest i żaden lewicowiec nie ma moralnego prawa określać kogoś mianem Afroamerykanina, jeśli do tej zbitki słownej ten ktoś się nie poczuwa i jej sobie nie życzy, gdy tenże ktoś nie jest ani Amerykaninem, ani nawet Afrykaninem, lecz Polakiem.

Choć z drugiej strony to, kto skąd pochodzi, nie ma nijakiego znaczenia w prawie do bycia Polakiem – po prostu na tym polega nasza tożsamość. Tak więc prowadzone w tym względzie dziwaczne prace polityczno-językowe, które nie są niczym innym, jak przedłużeniem tego, co dzieje się na Zachodzie, prowadzą jedynie do stygmatyzacji ludzi o różnym kolorze skóry czy reprezentujących rasę odmienną niż indoeuropejska. Są to działania całkowicie szkodliwe i zmierzające do zakłócenia pokoju społecznego. Tożsamości narodowej po prostu nie można zamknąć w ramach rasy; w ten sposób ewidentnie naruszamy prawa przyrodzone osoby ludzkiej.

Idąc tym tropem…

Do czego ma prowadzić wykorzystywanie kwestii rasowej i im pokrewnych w debacie publicznej? Najpierw oczywiście do przebudowy najpierw języka, a potem mentalności. Wszyscy mielibyśmy zmienić swoje podejście do przeszłości, by teraźniejszość oraz przyszłość budować na nowych podstawach. Jeżeli Sienkiewicz pisząc W pustyni i w puszczy był rasistą, choć być może o tym nawet nie wiedział, to oznacza, że takie łatki można teraz przypiąć każdemu, kto okaże się niewygodny dla współczesnych interpretatorów wpływu przeszłości na teraźniejszość. Wpływ tego pisarza na pokolenia Polaków był ogromny.

Jeżeli teraz Sienkiewicza się odpowiednio zbezcześci, to ten, kto przyzna, że „Quo vadis” to dobra książka i czytając ją coś zrozumiał i czegoś się nauczył, ściągnie na siebie odpowiednie konsekwencje. Tym bardziej spotka to tego, kto zapragnie lekturę Sienkiewicza uzupełnić np. o książki Teodora Jeske-Choińskiego, które, jeśli chodzi o antyk, były lepiej osadzone w realiach epoki niż naszego noblisty, choć ich autor to dopiero chodząca niepoprawność polityczna swoich czasów.

Każde dzieło kultury z przeszłości można zrzucić z piedestału, by na nim postawić cokolwiek lub nic. Kwestia rasowa, podobnie jak antysemityzm, jest tylko narzędziem przydatnym lewicy do dekonstruowania życia społecznego.

Jest więc polityczna poprawność niczym innym, jak rasizmem zwielokrotnionym, doprowadzonym do granic obłędu, który każe patrzeć na ludzi przez pryzmat okularów świata, w którym rządzi trybalizm, swoista mentalność plemienna.

Możemy się ponazywać wzajemnie jak najmniej pejoratywnie, jak najbardziej poprawnie i choćby daleko nieprawdziwie, a nienawiść, jaką się w ten sposób wywoła, będzie historycznym zwrotem o kilkaset lat w tył, odrzuceniem dorobku humanistycznego wielu pokoleń ludzi, którzy pchali ten świat do przodu. Wprowadzi nas to w świat zawiści bardzo podłego autoramentu.

Oczywiście świat współczesny dysponuje znacznie szerszym asortymentem zasobów, którymi się w celu dekonstrukcji posługuje. Oto stoimy przed wyzwaniem stawianym nam przez niektóre media czy polityków: jak mamy nazywać osobę rodzącą dziecko i będącą tym samym jego matką, skoro różnice między płciami są jedynie kwestią wytworów kultury, zresztą patriarchalnej. Nie jest więc matka kobietą, a tym samym może i bycie matką jest jedynie kwestią post-opresyjnej kultury mężczyzn, którzy poprzez słowa próbują zachować dominację nad światem?

Zresztą bycie mężczyzną też nie jest wcale takie oczywiste, przecież to nie narządy płciowe decydują o tym, kim się jest. W tym wypadku mamy do czynienia ze stanem dokładnie odwrotnym jak w kwestii przynależności do narodu: tam, gdzie powinna decydować wola, człowiek ma być determinowany przez rasę, a gdzie biologia zdaje się mieć znaczenie pierwszorzędne, ma decydować wybór.

Polityczną poprawnością rządzi absurd i zdaje się, że towarzyszy on temu kierunkowi działań cały czas. Dekonstrukcja i trybalizacja świata Zachodu zdaje się brnąć niepowstrzymanie do przodu, szkoda tylko, że tenże Zachód nie poprzestaje na sobie, lecz w swoje spory i interpretacje wpycha nas.

Parytety prawa i… znowu rasizm

Rasizm niby powinien być rozpatrywany jedynie w odniesieniu do kwestii rasowych, ale skoro jego pole oddziaływania jest ogólnospołeczne, to i rozpatrywać go trzeba w bardzo szerokim kontekście aberracji cywilizacyjnych. W popkulturze ważne jest, by zachowane były parytety czarnych w stosunku do białych, kobiet do mężczyzn, homoseksualistów do osób heteroseksualnych itd.

Co zrobić wszakże w sytuacji, w której osoba czarnoskóra oskarży transwestytę o rasizm, a ta z kolei odwdzięczy się podobnym zarzutem o seksizm albo o coś podobnego? Należałoby grupy, które mogą się choćby przypadkiem antagonizować, odseparować od siebie. Trzeba więc przeprowadzić bardzo szczegółową segregację rasowo-płciowo-mentalną, jednym słowem – rozbić społeczeństwo, a komunikację wewnętrzną ograniczyć jedynie do maksymalnie krótkich komunikatów niezbędnych we wzajemnym funkcjonowaniu. Pragnę jednocześnie zauważyć, że na możliwość zaistnienia wszystkich przedstawionych przez mnie sporów znajdę w tzw. sieci dowody, więc proszę nie mówić, że wyabstrahowałem sobie jakiś kosmos. A wracając do segregacji, ta z kolei może spotkać się z zarzutem, że prowadzi do gettyzacji poszczególnych grup, a więc też jest niedopuszczalna.

Najogólniej rzecz biorąc, wydaje się, że jedynym sposobem na rozwiązanie wszystkich tych kwestii byłby powrót do normalności. Ale do tego na razie droga wydaje się daleka. A więc witajmy w czasach post-demokratycznego rasizmu, wykluczenia jednych przez drugich i walki plemion, z której nie wiadomo, co się ostatecznie wyłoni.

Normalność

Gdybym kierował się polityczną poprawnością, to można powiedzieć, że zapętliłem się w swym pisaniu, a w rzeczywistości popełniłem kolejną zbrodnio-myśl. W świecie mającym się wyłonić samo pojęcie normalności jest bowiem nienormalne. Tak się składa, że ono też jest wykluczające w odniesieniu do nienormalności, czymkolwiek ona jest. Jak w grze w szachy do pojęć nienormalnych należy już zwrot „biały bije czarnego”, a sytuacja odwrotna na razie jest dopuszczona – tak w życiu określenie czegoś jego normalnym do dziś dnia mianem staje się co najmniej niewłaściwe.

Na razie gubią się w tym wszystkim zwykli ludzie i algorytmy, które rządzą rzekomo światem. Choć nie czarujmy się – zwrot ten jest o tyle nieprawdziwy, że za każdym programem i botem komputerowym stoją ludzie, za nimi kryją się kolejni i tak dalej.

Cały ten opłakany stan rzeczy, jaki się z owej wojny mentalno-językowej wyłania, jest wynikiem myśli i działań ludzi, których celem jest wykluczenie cyfrowe innych ludzi. To, że na razie dużo jest tu przypadkowości, jak w owym szachowym zwrocie, który gdzieś tam jakieś boty uznały za sformułowanie rasistowskie, to jedno. To, że mogliśmy dzięki temu zobaczyć, jak daleko sięga władza władców internetu, to drugie. Nie mam dobrego pomysłu na to, co w tej sytuacji robić. Na pewno nie poddawać się politycznej poprawności, dopóki się da, a po drugie mieć nadzieję, że świat nie jest jednobiegunowy.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Polityczna poprawność jako skrajna postać rasizmu” znajduje się na s. 9 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 82/2021.

 


  • Kwietniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Polityczna poprawność jako skrajna postać rasizmu” na s. 9 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 82/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Król demokracji jest obrzydliwie nagi / Krzysztof Skowroński, prof. Andrzej Nowak, „Kurier WNET” nr 82/2021

Co do tego, że pandemia jest wykorzystywana do ograniczenia wolności przez rządy światowe, nie mam wątpliwości. To trend antycywilizacyjny, w którym rządy są narzędziem gigantycznych korporacji.

Fatalizm jest nieroztropny

W Poranku WNET 24 marca Krzysztof Skowroński rozmawia profesorem Andrzejem Nowakiem o demokracji, pandemii i obronie przed demagogią. Wywiadu można posłuchać na portalu wnet.fm. 

Krzysztof Skowroński: Czego znakiem jest aresztowanie Andżeliki Borys?

Prof. Andrzej Nowak: Znakiem kłopotów osoby, która jest aresztowana, ale także w oczywisty sposób znakiem kłopotów osoby, a raczej sytemu politycznego, dokonującego tego aresztowania.

Szef organizacji, którą możemy nazwać państwem białoruskim, niewątpliwie przeżywa trudne chwile. Stara się zyskać kontrolę nad swoimi poddanymi, kontrolę nad tymi, którzy już poddanymi się nie czują, ale chcą czuć się obywatelami.

Z drugiej strony ten rosnący nacisk Rosji, a konkretnie Władimira Putina, na jednoznaczne podporządkowanie Łukaszenki Moskwie sprawia, że próbuje on pokazać metodami, które znamy z setek lub nawet tysięcy innych przypadków, że trzyma mocno cugle władzy w swoim kraju i nie da się zepchnąć ze sceny.

Nie po raz pierwszy wykorzystuje do tego retorykę antypolską. Sam fakt, że chce ustanowić 17 września świętem państwowym, pokazuje, że Łukaszenka wykorzystuje stary sowiecki sposób budowania ideologicznej pozycji w państwie. Widocznie jest on jeszcze skuteczny wobec jakiejś części społeczeństwa białoruskiego, choć już na pewno nie jest to większość, co pokazały ostatnie protesty. Łukaszenka nie odwołuje się do zasad demokratycznych, tylko do grupy, która będzie mogła poprzeć go w kolejnych trudnych dla jego władzy miesiącach.

Propaganda Aleksandra Łukaszenki mówi, że Polska to hiena Europy. To czarny PR, ale nasz kraj podlega także naciskom ze strony Unii Europejskiej, gdzie mamy do czynienia z podobnym zjawiskiem. Czemu to zawdzięczamy?

Polska pod obecnymi rządami stoi w poprzek planom ideologicznym grupy posiadającej władzę w Parlamencie Europejskim. Trzeba powiedzieć, że sposób trzymania tej władzy przez ową grupę, czyli działających ręka w rękę frakcji, które mają około ¾ głosów w PE, jest sprzeczny z zasadami, które jednocześnie głosi.

To grupa, w której główną rolę odgrywa frakcja nazywająca się chrześcijańsko-demokratyczną, na czele z byłym premierem Polski Donaldem Tuskiem. Są tam też socjaliści i liberałowie. Powołuje się ona na prawa mniejszości, na wysłuchiwanie głosu słabszych, a w istocie całkowicie pozbawia tego głosu mniejszości w PE. Odbywa się to hasłem pod znanym z bolszewickiej interpretacji Oświecenia, jaką nadał tamtej epoce Wolter: „Nie ma wolności dla wrogów wolności”. Jeżeli ktoś myśli inaczej, niż chce tego ta ideologiczna rewolucja w Brukseli, ten nie ma prawa głosu.

Unia Europejska przeżywa kłopoty w pewnym sensie podobne do kłopotów prezydenta Białorusi, czyli ma bardzo słabą legitymację demokratyczną dla tej rewolucji. Niewątpliwie sprawa walki o prawa dla 56, czy 57 płci nie plasuje się na szczycie listy potrzeb i zagadnień, którymi żyją społeczeństwa europejskie, a więc nie jest to program wynikający z woli tych społeczeństw. To próba odgórnej rewolucji ideologicznej wbrew fundamentalnym zasadom, które powołały UE do życia. Łamane jest prawo, łamana jest zasada demokracji, łamane są zasady zdrowego rozsądku, który jest potrzebny w ideologicznym szaleństwie wylewającym się z tego centrum rewolucji, jakim jest Parlament Europejski.

Wezwanie Komisji Europejskiej, by natychmiast wprowadzić sprzeczny z prawem element warunkowania wypłaty funduszy europejskich ideologiczną poprawnością, jest przejawem rewolucyjnej furii.

Powód tego posunięcia został nawet oficjalnie podany. Polska odwołała się do Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej, by orzekł, czy owo żądanie wiązania z ideologią pomocy gospodarczej w UE jest prawne czy bezprawne. To powoduje, że rewolucja przyspiesza, bo okazuje się, że król demokracji jest obrzydliwe nagi.

Kilka lat temu rozmawialiśmy na temat polskiej racji stanu. Wtedy powiedział Pan, że ważne jest reformowanie Unii Europejskiej w duchu Europy Ojczyzn i że Polska powinna się rozwijać w ramach UE. Czy podtrzymuje Pan swoje zdanie?

Położenie geopolityczne Polski się nie zmieniło w ciągu tych lat i w ciągu najbliższych lat też prawdopodobnie się nie zmieni, choć scena światowa jest tak dynamiczna, jak nie była od ponad stu lat. Nadal mamy na wschodzie sąsiada, którego polityczną twarzą jest Władimir Putin, a na zachodzie – sąsiada, którego twarzą od dawna jest bardzo wpływowe lobby przemysłowe, które chce traktować Polskę jak kraj zapasowy, w którym realizuje się pewne niemieckie interesy. Jest to niestety nadal fakt historyczny, że duża część elit niemieckich – zarówno gospodarczych, jak i politycznych – nie może sobie wyobrazić Polski suwerennej w swoich decyzjach gospodarczych, związanych z realizowaniem właśnie polskiej racji stanu.

Unia Europejska do pewnego stopnia daje jednak możliwości powściągania imperialnych ambicji krajów, które chcą traktować Europę jako swój folwark. Myślę, że trzeba przypominać te zasady, które nadal jeszcze są w UE i nie należy przyjmować założenia, że rewolucja ideologiczna, o jakiej mówiliśmy, jest nie do zatrzymania.

Taki fatalizm wydaje się nieroztropny, bo zakłada, że nie zatrzymamy tej rewolucji w Europie i będzie to możliwe jedynie, gdy z niej wystąpimy. To nierealistyczne, bo Polska nie może stanąć poza Europą, znajdując się między Niemcami i Rosją i będąc w tym miejscu rozwoju gospodarczego, kiedy jest połączona z Europą tyloma więziami. Wydaje mi się, że scenariusz Polski poza Europą jest więc nierealistyczny.

Scenariusz zmiany Europy ze stanowczym głosem Polski, wetującym i organizującym mniejszość blokującą, budującym sojusze, jest bardziej realistyczny, choć też niepewny i obarczony pewnym ryzykiem. Widzimy jednak, że trwają rozmowy na temat budowania silniejszej frakcji w PE z udziałem wyrzuconych przez Donalda Tuska z Europejskiej Partii Ludowej Węgrów i z udziałem stosunkowo silnej frakcji włoskich eurorealistów. Takie przesunięcia mogą się dokonywać i im bardziej szaleństwa rewolucji ideologicznej staną się jawne, tym większa szansa, że będą partnerzy do współpracy na rzecz ich zatrzymania.

Co Pan sądzi o lockdownie? Kto na tym zyskuje, a kto traci? W jakim miejscu znalazła się cywilizacja zachodnia?

Nadal spotyka się głosy, że pandemia jest fikcją, że jej nie ma. Brzmią one niewiarygodnie. Każdy ma w kręgu swoich znajomych, czasem przyjaciół czy rodziny, osoby, które stały się ofiarami pandemii, niestety także śmiertelnymi. To jest w kręgu naszego osobistego doświadczenia. Mówienie, że mamy do czynienia z sezonową grypą, która jest wykorzystywana przez rządy do zabrania nam wolności, w jednej części jest na pewno nieprawdziwe – nie jest to zwykła grypa.

Działania, które ograniczają skutki rozprzestrzeniania się tego wirusa, są konieczne. Można krytykować poszczególne rozwiązania czy kalendarz ich wprowadzania, ale wszystko się we mnie burzy, gdy widzę, ile jest demagogii w tych, którzy porównują Polskę ze Szwecją, wskazując, że tam ograniczenia nie są tak stanowcze, a liczba zmarłych jest mniejsza niż w Polsce.

Na czym polega ta demagogia? Na wyjmowaniu kawałka rzeczywistości z kontekstu i przedstawianiu go jako retorycznego cepa do uderzenia w tych, którzy tę rzeczywistość obserwują. Trzeba porównać Szwecję z Danią, Norwegią czy Finlandią i wtedy widzimy, jaka przepaść dzieli te kraje o podobnej dyscyplinie społecznej i podobnej gęstości zaludnienia. Wtedy widzimy, jak słabo Szwecja lokuje się w tym rankingu krajów skandynawskich, bo nie przyjęła dostatecznie silnych środków zapobiegawczych.

Nie odczuwam w takim stopniu skutków pandemii, jak prywatni przedsiębiorcy, dlatego nie mogę powiedzieć, że rozumiem w pełni ich irytację. Mogę tylko wyrazić przekonanie, że ta dolegliwość dla przedstawicieli poszczególnych branż, które cierpią najbardziej na ograniczeniach związanych z pandemią, to bardzo poważna sprawa i rząd powinien zrobić, ile może, by pomagać tym niszczonym przez pandemię sektorom. Wydaje mi się, że niemało już w tym zakresie zrobił.

Opozycja w Polsce bije rekordy w nieuczciwości, nierzetelności i histerii. Wykorzystuje z wyjątkową demagogią obecny stan pandemii, by niezależnie od tego co rząd robi, przedstawić to jako fundamentalny błąd. Ubolewam nad tym, że część moich współobywateli daje się temu uwieść.

Myślę, że proces szczepień, który Polska realizuje stosunkowo szybko na tle innych krajów europejskich, może pomóc wyjść z tego stanu częściowego paraliżu naszego życia i naszej gospodarki i w drugiej połowie tego roku będziemy mogli ocenić, gdzie Polska plasuje się wśród innych krajów w odniesieniu do szkód wywołanych przez pandemię.

A co do tego, że pandemia jest wykorzystywana do ograniczenia wolności przez rządy światowe – nie mam wątpliwości, że tak jest. To szerszy trend antycywilizacyjny, w którym już nie rządy odgrywają główną rolę, ale stają się one narzędziem gigantycznych korporacji, które pokazały swoją siłę, wyłączając wtedy urzędującego jeszcze prezydenta USA ze świata wirtualnego, nad który panują. Chcą one, by świat wirtualny zastąpił rzeczywisty. To chyba najważniejszy front współczesnej walki.

Musimy bronić rzeczywistości przed nierzeczywistością. Pandemia jest wykorzystywana do tego, żebyśmy pozostali w świecie nierzeczywistym. Częścią tego jest obraz, któremu ulegają antyszczepionkowcy.

Niezależnie od tego, że spiski są i tendencja walki z ludzką wolnością się nasila, musimy najpierw wyjść z pandemii, używając takich środków, jakie mamy, i zająć się odbudową gospodarki i demokracji, która na pewno nie w Polsce jest najbardziej zagrożona. Ten problem dzielimy z całym światem.

Wywiad Krzysztofa Skowrońskiego z prof. Andrzejem Nowakiem pt. „Fatalizm jest nieroztropny” znajduje się na s. 7 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 82/2021.

 


  • Kwietniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Wywiad Krzysztofa Skowrońskiego z prof. Andrzejem Nowakiem pt. „Fatalizm jest nieroztropny” na s. 7 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 82/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

O tym, czy Pan Jezus był osobą kulturalną i co znaczy słowo „wybaczam” / Felieton sobotni Jana Azji Kowalskiego

Nie uznaję akceptacji własnych i cudzych słabości i fałszywego tłumaczenia, że to słabości określają naszą osobowość i indywidualność. Że należy je pielęgnować, a nie tępić jak chwasty.

Nie tylko apostołowie nie rozumieli Jezusa z Nazaretu, o czym przypomina nam Nowy Testament. Nie rozumieli Go też ówcześni Żydzi. Nie tylko pospólstwo. Nie rozumiała Go również, a może przede wszystkim, kulturalna elita Izraela – kapłani, faryzeusze i saduceusze. Tym bardziej nie rozumiał Go kulturalny Rzymianin Poncjusz Piłat, któremu w końcu Jezus został przedstawiony. Za to wszyscy wykształceni i kulturalni Żydzi, również Rzymianin Piłat, doskonale wiedzieli, jak należy zwracać się do osób ważniejszych od siebie i tych mniej ważnych. Wiedzieli, z kim powinno się spotykać, siadać do stołu i rozmawiać.

Jezus nie wiedział. Rozmawiał z kobietami lekkich obyczajów. Ucztował z celnikami. Do rzymskiego namiestnika, nawet do samego najważniejszego żydowskiego arcykapłana, mówił jak do równego sobie. I to będąc w tak niekorzystnym dla siebie położeniu. A przecież powinien się uniżenie płaszczyć, na co zwrócił mu uwagę sługa arcykapłana.

Jezus Nazarejczyk nie wiedział nawet, kiedy powinno się umyć ręce. Żydzi doskonale wiedzieli. Nawet Poncjusz Piłat wiedział.

Zatem mamy pełną jasność – dla współczesnych Jezus Chrystus nie był osobą kulturalną i z tego powodu – co najmniej godną potępienia. Tym bardziej, że pomimo wielu cennych porad i napomnień kapłańsko-faryzejskich, swojego niekulturalnego sposobu życia nie porzucił. A jeszcze im napyskował od plemienia żmijowego, obłudników i te pe. Nic zatem dziwnego, że w końcu postanowili się Go dla dobra narodu pozbyć. Ale z pełną kulturą, nie brudząc sobie rąk, prawda?

A dla nas, dwa tysiące lat później, mieniących się chrześcijanami? Dla nas, którzy wiemy, jak się zwracać do innych osób, żeby ich nie urazić? Dla nas, którzy wiemy, jak inni powinni się zwracać do nas, żeby nas nie urazić? Myślę, że Jezus Chrystus miałby (ma) duży problem z naszym pokoleniem, prawie tak samo kulturalnym jak Jego własne. A mimo to za współczesnych sobie i za nas oddał życie.

To miłość, prawdziwa boża miłość do swoich dzieci, do nas, przywiodła go do tego czynu. I, zauważmy, Jezus oddał życie za nas wszystkich. Nie tylko za dobrych i świętych, i w pełni kulturalnych, ale również za złych, grzeszników i osoby wręcz prymitywne. Nie widzicie tu sprzeczności? Bo ja, jeszcze przed nawróceniem, widziałem. I to z pełną ostrością. Bo jak można kogoś kochać i mówić mu takie przykre rzeczy? Z jednej strony apelować o nadstawianie drugiego policzka i wybaczanie 77 razy, a z drugiej wywracać lady szanowanym kupcom?

No właśnie. Jest jedna i jedyna odpowiedź na ten dylemat.

Pan Jezus musiał odróżniać dziecko boże – dzieło boże w każdym z nas – od grzechu, który chce nas opanować. Grzechu, który chce nas zwieść na manowce

Grzechu, którego panem jest szatan. Szatan, który chce nas pozbawić życia wiecznego w obecności Boga. To dlatego krzyknął do Piotra, którego uczynił przecież głową swojego i naszego Kościoła: idź precz, szatanie! Kto z nas nie obraziłby się na takie słowa?

Tylko takie wyjaśnienie przychodzi mi do głowy. Może dlatego, że w wyniku nawrócenia zyskałem właśnie taką wiedzę. Umiejętność dwuwarstwowego spojrzenia na drugiego człowieka (i na samego siebie). Kocham każdego człowieka, bo jest dzieckiem bożym, i zarazem nienawidzę jego grzechów, które już się w nim rozsiadły lub próbują go opanować. Nie uznaję też akceptacji własnych i cudzych słabości i fałszywego tłumaczenia, że to słabości określają naszą osobowość i indywidualność. Że należy je pielęgnować, a nie tępić jak chwasty.

Dwa tysiące lat po Chrystusie, który znowu za nas umiera i zmartwychwstaje, żyjemy w czasach ogromnego zamętu pojęciowego.

Uniwersytety opanował nie tylko marksizm kulturowy i gender. Od wielu lat wydziały psychologii opanowała pseudonaukowa teoria Junga, który wiadomo czyim był uczniem. I każdy student, nie tylko psychologii, dowiaduje się, że człowiek ma swoją ciemną stronę. A co więcej, powinien ją zaakceptować dla wzmocnienia własnego człowieczeństwa. W ten sposób mnóstwo młodych ludzi, dzieci bożych, adoptuje w swoim umyśle i sumieniu antychrześcijańską gnozę. Wzmacniając ją potem lekturą durnych podręczników, jak poznać i pokochać siebie. Przeczytajcie lepiej książkę księdza profesora Aleksandra Posackiego Psychologia i New Age. Przeprowadza w niej doskonałą krytykę psychologii Junga. I pozbądźcie się tego zwodzenia z Waszych umysłów i dusz.

Na koniec, dla spokoju sumienia, muszę się wytłumaczyć. Jak się pewnie domyślacie, zostałem słusznie oskarżony o brak kultury. Stąd tekst i wyjaśnienie, z czego ten brak wynika. Trudno, do mojego stałego zestawu dołączę jeszcze jeden epitet. Jestem słaby, głupi, grzeszny i … niekulturalny.

Zdrowych i wesołych świąt Wielkiej Nocy. Alleluja! Pamiętajcie, Alleluja dopiero w niedzielę rano 😊

Jan Azja Kowalski

PS Rozpisałem się i nie zdążyłem. O wybaczaniu, a to poważna sprawa, napiszę wkrótce.

Daniel Echaust: W warszawskich skłotach odbywa się podziemne życie. Miasto daje preferencyjne warunki tym organizacjom

Daniel Echaust o warszawskich skłotach, działalności lewackich anarchistów i preferencyjnych warunkach oferowanych im przez władze miasta.

Daniel Echaust odnosi się do krytyki jednego ze słuchaczy pod swoim adresem. Zaprzecza jakoby kogokolwiek szkalował. Podkreśla, że swoją krytykę opiera się na informacjach.

Nie ja uważam się za wszystko wiedzącego człowieka od inżynierii dróg itd. Nie ja  wysyłam maile z pogróżkami i nie ja tworzę i nie ja, że tak powiem kryminalizuję budżet obywatelski.

Zachęca aktywistów do większego samokrytycyzmu i pokory. Podejmuje temat warszawskich skłotów.

W tych skłotach odbywa się podziemne życie.

Niedawno anarchiści ze skłotu Syrena pochwalili się wywieszeniem wulgarnego transparentu na elewacji kościoła Zbawiciela i zapaleniem przed nim racy. Varsavianista stwierdza, że z pieniędzy podatników finansowane jest funkcjonowanie czerwonych anarchistów.

To są wszystko skutki utrzymywania praktycznie za darmo tak naprawdę, bo to są koszty tak w przypadku tutaj, chociażby składki przy ulicy Puławskiej na poziomie jednej złotówki za metr przestrzeni, potężnej wielkiej przestrzeni, w przedwojennej kamienicy Karola Luniaka.

Sądzi, że skłotersi powinni wykonywać prace społeczne, gdyż nie powinno być tak, że nie dają nic w zamian za korzystanie z lokali. Zauważa, iż w skłocie przy ulicy Puławskiej jest drukarnia, która legalnie

Zdradza, że był w warszawskich skłotach. Przyznaje, iż nie są one w jakimś strasznym stanie. Nie są to przy tym mieszkania takie, jak inne, z typowymi, oddzielonymi przestrzeniami. Jest to

Normalna prawdziwa żywa taka komuna z 68 roku, gdzie jest wspólne życie i oczywiście osoby o raczej określonych poglądach.

Nieprawdą jest to jakoby było tam bardzo brudno. Dzięki preferencyjnym warunkom wynajmu mają pieniądze na różnorodną działalność.

W skłocie przy Puławskiej odbywały się przed epidemią treningi fizyczne. Tymczasem skłoty są wylęgarnią wszelkiej maści marksistów i antyfaszystów.  Powołują się oni przy tym na AK.

Miasto daje preferencyjne warunki tym wszystkim organizacjom.

Posłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.P.

Waldemar Krysiak: Lewicy nie obchodzi to, że ich idolem jest ktoś, kto promował gwałt, jakim jest seks z dzieckiem

Waldemar Krysiak komentuje informacje, według których Michel Foucalt dopuszczał się aktów pedofiliskich w czasie pobytu w Tunezji, a także mówi o tym, jak Stop Bzdurom zastraszyło partię Razem.

Waldemar Krysiak komentuje oskarżenia wysunięte pod adresem Michela Foucalt. Dziennikarz Guy Sorman w 35 lat po śmierci francuskiego filozofa stwierdził, że w latach 60. gwałcił on małych chłopców w Tunezji.

Bloger przypomina, że Michel Foucalt przez lata angażował się w ruchy na rzecz zniesienia wieku zgody nad Sekwaną. Historyk znany jest m.in. ze swojego dzieła a temat dziejów systemu penitencjarnego „Nadzorować i karać”. Jak komentuje gość Popołudnia WNET

O pedofilskich czynach Foucalt lewica milczy. Tymczasem ludzie na lewicy są skreślani za stwierdzenia, że są tylko dwie płcie. Homoseksualny Foucault zarażał AIDS swych kochanków, nie rezygnując ze współżycia po tym, jak dowiedział się, że jest zarażony.

[related id=98935 side=right] Autor bloga „Gej przeciwko światu” zauważa, że Stop Bzdurom zebrało w zeszłym roku milion złotych. Z pieniędzy tych „rozliczyli się” w formie opublikowanej przez siebie grafiki na Facebooku. Dużo pieniędzy wydali na jedzenie, czyli „wegańską pickę”. Krysiak przypomina, że Lu z kolektywu twierdziła, że została wepchnięta pod tramwaj, co nie zostało potwierdzone. Cierpi ona, jak zauważa Krysiak, na choroby psychiczne. Gość Popołudnia WNET stwierdza, że

Partia Razem ugięła się przed gówniarzami z internetu, którzy kazali im zwolnić feministkę.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.P.