Władysław Waza tytułował się obranym carem Moskwy i w 1617 r. wyruszył z wyprawą zbrojną, aby upomnieć się o swoje prawa

Tak jak dwudziestoletni Warneńczyk walczył niegdyś z muzułmańską Turcją, teraz dwudziestodwuletni Waza wyruszał przeciw schizmatyckiej Moskwie z wyprawą, „na którą wszystkie chrześcijaństwo patrzy”.

Aleksander Popielarz

Był 11 lipca 1617 roku, czas kampanii wojennej przeciwko Moskwie. Obóz pod Jampolem. Królewicz Władysław Waza wypadł ze swojego namiotu bez pasa i czapki. Z przerażeniem patrzył, jak powierzeni mu żołnierze zaczynają walczyć między sobą. Władysław chciał jedynie, aby regimentem dowodził jego faworyt Marcin Kazanowski, a nie wyznaczony przez króla Konstanty Plichta. Skończyło się buntem wojska i starciem dwóch przeciwnych obozów. Rozlewowi krwi zapobiegła interwencja ks. Fabiana Birkowskiego, kaznodziei królewicza, który z krucyfiksem w dłoni rozdzielił ścierające się chorągwie. Plichta, przełożony dworu królewicza, zapowiedział Władysławowi, że o wszystkim dowie się król i Rzeczpospolita. Można zrozumieć, czemu Władysław IV nie lubił dworskiego życia. (…)

W sierpniu 1610 roku w obozie pod Moskwą hetman Stanisław Żółkiewski zaprzysiągł warunki elekcji najstarszego syna króla Polski Zygmunta III Wazy na cara Moskwy. Król nie zaakceptował jednak tego pomysłu, dwa lata później zaś polska załoga musiała opuścić stolicę Rosji. Dopiero latem 1616 r. sejm uchwalił konstytucję „O Moskwie”, ogłaszającą zaciąg pod wyprawę mającą odzyskać tron dla Władysława. „Cieszemy się w tych trudnościach naszych strony przedsięwziętej expedity do Moskwy they Rptej która tesz sprawę tę na nas włożyła” – pisał w swym liście do hetmana wielkiego litewskiego królewicz.  Pierwsza samodzielna wyprawa była okazją dla młodego Władysława do wyrwania się spod czujnego oka ojca (…)

Zamierzano pokonać przeciwnika przez uderzenie z zaskoczenia wybranych chorągwi z hetmanem na czele. Królewicz miał pozostać na czas ataku w Wiaźmie. Zygmunt Kazanowski namówił wówczas Władysława, by zgłosił się do udziału w planowanym ataku.

Hetman opierał się, mówiąc, że „czata nie jest dzieło wielkiego pana”, nie chcąc narażać na niebezpieczeństwo pierworodnego syna króla. Zamiar młodego Wazy poparł jednak biskup łucki Andrzej Lipski. Pozostali komisarze, podobnie jak hetman, obawiali się o bezpieczeństwo królewicza, ale nie chcieli hamować wspomnianego w tytule „godnego księcia zapału”. Życzeniu królewicza stało się zadość. Do oddziałów „dla bezpieczeństwa panięcego” dodano piechotę, a także armaty. Przygotowania do tak zwiększonej wyprawy nie uszły uwagi nieprzyjaciela. Wychodzące 8 grudnia wojsko szło „nie jako na czatę, ale jako do szturmu”. Po dniu drogi od pojmanych przez straż przednią Rosjan dowiedziano się, że wojewoda Łykow jest gotów do ataku na polskie oddziały. Hetman nakazał nocleg w polu, w oczekiwaniu na ruch nieprzyjaciela. Władysława i idących z nim żołnierzy czekała grudniowa rosyjska noc „bez ognia, bez jedzenia, bez strawy koniom, [w] pogotowiu, bez pościeli”. Do ataku ze strony Moskwian nie doszło i Polacy wrócili do Wiaźmy po trzech dniach marszu, wynosząc z czaty odmrożenia i straty koni. (…)

Władysław nie mógł swobodnie decydować o składzie swojego dworu, z którym wyruszył w kwietniu 1617 r. na podbój Moskwy. Biskup łucki Andrzej Lipski był zaufanym królowej Konstancji. Wodza wyprawy hetmana wielkiego litewskiego Jana Karola Chodkiewicza wskazał król. O zaprzysiężeniu wybranych komisarzy decydowali zaś panowie senatorowie. Poza reprezentującymi starsze pokolenie komisarzami królewiczowi towarzyszyli również jego rówieśnicy. Wśród nich byli Jerzy Ossoliński, autor Pamiętnika, z którego znamy przebieg wyprawy, oraz faworyt królewicza, Stanisław Kazanowski. Jemu, jego ojcu Zygmuntowi i kuzynowi Zygmunta, Marcinowi Kazanowskiemu, poświęca Ossoliński dużo uwagi. Widział w nich i w ich ambicjach powody niepowodzenia wyprawy i niechęci Władysława do swojej osoby. Ze strony Władysława wyglądało to jednak inaczej. To młody wojewodzic sandomierski, zdaniem królewicza, był tym, który nad jego łaskę przedkładał przyjaźń panów komisarzy. Jemu to Władysław przypisywał swoje spory z komisarzami.

Królewicz nie znosił swojego marszałka dworu, którego nazwał w liście „nadętym balonem”. Jako już wkrótce władca państwa, chciał mieć wpływ na kształtowanie własnego zaplecza.

Zanim doszło do nieszczęsnych wypadków przytoczonych na początku, Władysław liczył, że kasztelan sochaczewski Konstanty Plichta dobrowolnie zgodzi się na przekazanie dowództwa Marcinowi Kazanowskiemu. Jednak „twardy Mazur” okazał się nieustępliwy. „Od króla pana mego mam ten regiment zlecony, jemu samemu albo hetmanowi jego gotowym go oddać” – odpowiadał. Wiadomość o tym, że Plichta nie cieszy się łaską królewicza, rozniosła się jednak w wojsku, które zaczęło lekceważyć swojego dowódcę. Przykładem tego było puszczenie przez żołnierzy koni samopas w obozie. Konie weszły w szkodę miejscowym, niszcząc wzrastające na polu zboże. Zygmunt Kazanowski kazał strzelać na postrach do koni. Taki sam rozkaz kazał wytrąbić swoim podwładnym Konstanty Plichta. W rezultacie powstał zamęt i chorągwie obydwu dowódców przemieszały się. Piechota chwyciła za muszkiety, a do chaosu dołączały kolejne chorągwie. Najgorszemu zapobiegł ksiądz dominikanin.

Kiedy król, zgodnie z zapowiedzią marszałka dworu, dowiedział się o wszystkim, kazał Marcinowi Kazanowskiemu wyjechać do obozu Żółkiewskiego pod Buszą, a Zygmuntowi i jego synom opuścić dwór Władysława. Dla królewicza był to cios podwójny. Nie tylko usuwano z jego otoczenia bliskich mu ludzi, ale podważano w ten sposób również jego autorytet. (…)

Wobec nacisków na zakończenie wojny do końca roku, wojsko wyruszyło 16 września 1618 r. pod Moskwę, zostawiając niezdobyty Możajsk za sobą.

Na początku października, stojąc z wojskiem w Tuszynie niedaleko stolicy, Władysław dowiedział się od poselstwa rosyjskiego, że jego panowanie jako cara „minuwsze jest to dzieło”.

Szturm w nocy z 10 na 11 października nie pozwolił na zdobycie Moskwy, ale skłonił bojarów do negocjacji. Te, prowadzone przez komisarzy, nie przebiegały zgodnie z oczekiwaniami Władysława. Obawiając się, że jego prawa jako cara moskiewskiego zostaną naruszone, królewicz komisarzom „począł czynić inwektywy, żeśmy oń jak o charta traktowali”. Ostatecznie kończący wojnę pokój w Dywilinie pozostawiał Rzeczypospolitej nabytki terytorialne, a Władysławowi formalnie nienaruszone prawa do carskiego tronu.

Cały artykuł Aleksandra Popielarza pt. „Z dworu królewicza Władysława Wazy” znajduje się na s. 18 „Kuriera WNET” nr 68/2020, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 12 marca 2020 roku!

Artykuł Aleksandra Popielarza. „Z dworu królewicza Władysława Wazy” na s. 18 „Kuriera WNET”, nr 68/2020, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Rozwiązanie Polskiej Organizacji Wojskowej Górnego Śląska przez Wojciecha Korfantego w trakcie II powstania śląskiego

Rozkaz Wojciecha Korfantego natychmiastowego zakończenia II powstania i rozwiązania POW G.Śl., gdy powstańcy zwyciężali, a kolejne powiaty chciały rozpocząć walkę, był dla Ślązaków niezrozumiały.

Jadwiga Chmielowska

Niemcy ponosili klęskę. To oni właściwie zaczęli powstanie, atakując Francuzów w Katowicach. Chcieli stworzyć fakty dokonane – aneksję Śląska, wyprzeć wojska Ententy, korzystając z podejścia bolszewików pod Warszawę. Liczyli na to, że Polska niedługo zostanie zagarnięta przez Sowietów, a wojska międzysojusznicze nie będą się bić za przegraną sprawę. Polacy poszli w bój dopiero w odpowiedzi na bestialski mord polskiego lekarza – Andrzeja Mielęckiego, który usiłował pomagać rannym od francuskich kul Niemcom.

Drugie powstanie, tak zresztą jak i pierwsze, wybuchło spontanicznie – bez wydanych rozkazów z dowództwa. Taki rozkaz padł później. Wiadomo było, że Anglicy i Włosi nie sprzyjają Polsce. Jak Polacy mogą wierzyć Entencie, widać było na Śląsku Cieszyńskim. Liczyły się tylko fakty dokonane.

„Już w czasie samej akcji II powstania zarysowały się dwa obozy, a po zakończeniu walk ujawniły się dwie organizacje bojowe. Jedną była POW, której komendantem głównym był Alfons Zgrzebniok. Druga powołana została do życia przez komisarza plebiscytowego W. Korfantego – stanowić miała przeciwwagę nienawidzonej przez tegoż POW – z kpt. Mieczysławem Paluchem, dotychczasowym kierownikiem Wydziału Aprowizacyjnego Polskiego Komisariatu Plebiscytowego na czele” – napisał w swojej książce Zarys Historii trzech powstań Śląskich były szef sztabu POW, Jan Ludyga-Laskowski (s. 214).

Rozmowę z tym samym Mieczysławem Paluchem, który „pełen irytacji” przyjął informację o wydaniu broni powstańcom przez komendanta A. Zgrzebnioka, relacjonował zaskoczony por. Michał Grażyński. Z wyrażenia zgody na powstanie i podpisania tekstu zredagowanego przez Tadeusza Puszczyńskiego musiał się Korfantemu tłumaczyć dr Franciszek Matuszczyk – szef Biura Prezydialnego Polskiego Komisariatu Plebiscytowego na Górnym Śląsku. Wysłał on 25 sierpnia 1920 r., czyli w tym samym dniu, w którym Korfanty przekazał przez wysłanników żądanie likwidacji POW i zakończenia powstania, taki list: „Po zamachu Niemców w Katowicach na wojsko francuskie i ludność polską udałem się do Pana Zgrzebnioka, by mu przedstawić położenie polityczne na G. Śląsku i omówić z nim kroki, które powinny być natychmiast poczynione, by uratować Śląsk przed zamachem niemieckim. Pan Zgrzebniok, w zupełnym zrozumieniu sprawy, postanowił uczynić wszystko, co możliwe. Zebrał natychmiast swych współpracowników i po naradzie z nimi postanowił przystąpić do działania jeszcze tego samego dnia, gdyż położenie było niesłychanie groźne. Zgromadzono wszelką broń, którą można było dostać i rozdano odpowiednim czynnikom. Jeszcze tego samego wieczora rozpoczęto pod kierownictwem POW G.Śl. walkę o pograniczne miejscowości Górnego Śląska. Walki doprowadziły w dalszym ciągu do opanowania całego terenu pogranicznego i zajęcia dalszych powiatów Górnego Śląska.

Byłem świadkiem niestrudzonej czynności POW. Widziałem, jak kierownicy pracowali z wytężeniem wszelkich sił i mogę zaznaczyć, że oprócz działalności poszczególnych wojowników – Górnoślązaków, nasze dzisiejsze sukcesy zawdzięczamy działalności Dowództwa Głównego POW G.Śl.

Jestem przekonany, że Niemcy, po ich pierwszych wystąpieniach, byliby się rzucili na ludność polską Górnego Śląska i że byliby ją wytępili, gdyby Dowództwo POW G.Śl. nie było się szybko zorientowało i natychmiast przystąpiło do energicznego działania. Muszę zaznaczyć, że na Górnym Śląsku innej organizacji samoobrony, która by mogła rozpocząć działalność, nie było”.

List ten został skierowany do Dowództwa Głównego POW G.Śl. i jest tłumaczeniem się, dlaczego on, Matuszczyk, pod nieobecność Korfantego podjął decyzję zgody na rozpoczęcie walk i skontaktował się ze Zgrzebniokiem, którego Korfanty wraz z całym sztabem usunął z Bytomia.

Warto tutaj przypomnieć walkę Korfantego z POW od samego początku. Było to szczegółowo opisane w poprzednich artykułach.

Korfanty nawet posunął się do zabrania dotacji na funkcjonowanie struktury przed pierwszym powstaniem. Wszędzie, gdzie mógł, deprecjonował siłę bojową Ślązaków.

Tymczasem okazało się, że zarówno pierwsze, jak i drugie powstanie coś dało. Po pierwszym Komisja Międzysojusznicza przejęła władzę na Śląsku i opinia publiczna państw Ententy zdała sobie sprawę z tego, że Ślązacy są Polakami i chcą żyć w odradzającej się z niewoli Polsce. Na Śląsk wkroczyły też wojskowe siły międzysojusznicze, które w pewnym stopniu chroniły ludność polską przed eksterminacją. Po drugim, zwycięskim powstaniu zlikwidowano Sicherheitspolizei (policję bezpieczeństwa) i ustąpiły ogromne prześladowania przez nią ludności polskiej. Nie ulega wątpliwości, że skrytobójczymi mordami i zastraszeniem zmuszano by ludność polską do posłuszeństwa. Po pierwszym powstaniu wymordowano przeszło 2 500 ludności cywilnej. Najlepszy dowód na postępowanie niemieckie to nieutworzenie autonomii Śląskiej na terenach pozostałych w granicach Rzeszy, do czego Niemcy były zobowiązane! (…)

Korfanty wyrażał wielkie pretensje do Zgrzebnioka o wydanie broni. Komendant POW nie spełnił bowiem jego nadziei na hamowanie walk – uległ Fojkisowi i Stankowi. Zdradą stanu można nazwać to, że w czasie, gdy Ślązacy przelewali krew, walcząc z bronią w ręku, człowiek mieniący się ich przywódcą walczył o polityczne wpływy, ustawiając na stanowiskach swoich najwierniejszych totumfackich.

Decyzja likwidacyjna POW skierowana była przede wszystkim przeciwko dowództwu głównemu, a także współpracującym z nim oficerom WP. Było to po prostu całkowite rozformowanie kierownictwa POW G.Śl. Z działalności konspiracyjnej nie było łatwo rezygnować i nie zamierzano tego robić, gdyż było to i tak niewykonalne.

Cały artykuł Jadwigi Chmielowskiej pt. „Rozwiązanie Polskiej Organizacji Wojskowej Górnego Śląska. Historia powstań śląskich cz. XV” znajduje się na s. 4 i 12 „Śląskiego Kuriera WNET” nr 68/2020, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 12 marca 2020 roku!

Artykuł Jadwigi Chmielowskiej pt. „Rozwiązanie Polskiej Organizacji Wojskowej Górnego Śląska. Historia powstań śląskich cz. XV” na s. 4 „Śląskiego Kuriera WNET” nr 68/2020, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Z archiwów IPN. Jak sowiecki komendant tajnego obozu zmusił Polkę do małżeństwa/ Wojciech Pokora, „Kurier WNET” 68/2020

Miejscowi twierdzili, że Konowałow zagroził rodzinie Wrębiaków, że jeśli Marianna nie zostanie jego żoną, wystrzela całą rodzinę, „łącznie z ciotkami i wujkami”, oraz spali dom i budynki gospodarcze.

Tajemnice tajnego obozu w Błudku-Nowinach cz. 2

Wojciech Pokora

Przechodniu! To jest Błotko –miejsce zbrodni. I choć na chwilę zatrzymaj się w nim i wspomnij sobie o obrońcach Twych z Armii Krajowej rozstrzelanych w obozie tym, przez morderców z NKWD i im podobnym służalcom Moskwy z PPR, a imię ich to PKWN.

Jadąc szosą od Tomaszowa Lubelskiego w stronę Hamerni, można dotrzeć do niewielkiego kamieniołomu. To w nim pracowali więźniowie pobliskiego obozu, który znajdował się po przeciwnej stronie drogi, w odległości około kilometra.

Oficjalnie – obóz nie istniał. Mniej oficjalnie – przetrzymywano w nim volksdeutschów. Nieoficjalnie – był to obóz NKWD dla żołnierzy Armii Krajowej, założony w październiku 1944 roku i zlikwidowany dzięki akcji AK w marcu 1945 roku.

Nie ma dziś po nim śladu. Nie ma też śladu po budynkach mieszkalnych, w których w 1944 roku zamieszkali oficerowie nadzorujący obóz. Przed wojną mieszkali w nich pracownicy kamieniołomu. W trakcie wojny zostali oni wywiezieni podczas akcji kolonizacyjnej na Zamojszczyźnie. Do sierpnia 1943 roku Niemcy wysiedlili z tych terenów ponad 100 tys. mieszkańców, przygotowując miejsce niemieckim osadnikom.

Dziś nie ma tu śladu ani po rdzennych mieszkańcach, ani po osadnikach, zniknął także obóz. Został jednak cmentarz pomordowanych żołnierzy. I postawiony w 1993 roku staraniem żołnierzy III i IV kompanii AK V Rejonu Susiec Obwodu Tomaszów Lubelski z oddziału kpt. „Polakowskiego” pomnik, na którym widnieje cytowany powyżej napis: „Przechodniu! To jest Błotko – miejsce zbrodni…”. Zanim powstał pomnik, w 1989 roku Naczelna Prokuratura Wojskowa na podstawie materiałów prasowych ukazujących się w „Tygodniku Zamojskim” wszczęła śledztwo w sprawie „rzekomych zbrodni zabójstw żołnierzy w »obozie« na terenie m. Błudek /zamojskie/, jakoby popełnianych w okresie od m-ca października 1944 r. do m-ca marca 1945 r.”. W poprzednim numerze „Kuriera WNET” opisałem jego przebieg od czerwca do września 1989 roku, stawiając na końcu szereg pytań. W kolejnych numerach postaram się na nie odpowiedzieć.

Polska żona sowieckiego oficera

W piśmie z dnia 26 września 1989 roku Naczelna Prokuratura Wojskowa prosi Wojskowego Prokuratora Garnizonowego w Opolu o pomoc w ustaleniu faktów dotyczących komendanta obozu w Błudku-Nowinach Włodzimierza/Wołodii Konowałowa. Prokurator streszcza w nim dotychczasowe ustalenia:

„Oddział V Naczelnej Prokuratury Wojskowej prowadzi postępowanie wyjaśniające w sprawie »obozu karnego w Błudku woj. zamojskie« mającego jakoby istnieć na przełomie 1944/45 roku. Komendantem obozu miał być kpt. Włodzimierz/Wołodia/Konowałow, skierowany do Wojska Polskiego z Armii Radzieckiej.

Wymieniony wedle relacji niektórych osób z tego terenu /Majdan Sopocki, Kamieniołomy Nowiny i inne/ miał pod groźbą dokonania zemsty zmusić do zawarcia związku małżeńskiego Mariannę Wrębiak c. Andrzeja i Józefy z d. Bąk (…). Związek taki został zawarty w kościele katolickim w Majdanie Sopockim gm. Susiec w dniu 19 marca 1945 r.”.

Akt małżeństwa Marianny Wrębiak i Władysława/Wołodii Konowałowa | Fot. W. Pokora

W toku śledztwa prokuraturze udało się ustalić, że Marianna Wrębiak w 1953 roku zawarła powtórny związek małżeński z Zenonem Jankunem, a następnie (w 1976 roku) rozwiodła się z nim i po raz kolejny wyszła za mąż – za Józefa Kocana. Z uzyskanych informacji wynikało, że zamieszkuje wraz z mężem na terenie gminy Głuchołazy, jednak adres nie był prokuraturze znany. W związku z powyższym należało ustalić jej miejsce pobytu i szczegółowo rozpytać: w jakich okolicznościach poznała kpt. Konowałowa, jak doszło do zawarcia związku małżeńskiego, kto był świadkiem na ich ślubie (wg ewidencji byli to tylko przedstawiciele narzeczonego, porucznicy Wojska Polskiego – Stanisław Muzyka i Hipolit Zieliński, co kłóciło się z miejscowymi zwyczajami), czy prawdą jest, że do zawarcia małżeństwa została zmuszona, a jeśli tak, to przez kogo i w jaki sposób. Prokurator polecił również ustalenie, jaką funkcję pełnił kpt. Konowałow, jakiej jednostce był podporządkowany – czy Wojsku Polskiemu, czy Armii Radzieckiej i jakie zadania wykonywali żołnierze w Błudku. Poproszono także o potwierdzenie informacji, czy wśród żołnierzy znajdował się oficer w stopniu majora, który wg ustaleń miał być prokuratorem, Żydem. Ponadto pytania miały dotyczyć osób przetrzymywanych w obozie – jakiej byli narodowości, czy zamiast ubrań nosili na sobie worki i czy prawdą jest, że na terenie obozu dochodziło do zabójstw.

Istnieją dwie wersje dotyczące związku Marianny Wrębiak z Wołodią Konowałowem. Nie różnią się one w zasadniczych sprawach. W obu zgadza się czas i miejsce zawarcia związku, w obu mowa jest o świadkach – oficerach Wojska Polskiego, obie potwierdzają fakt, że do ślubu doszło na kilkadziesiąt godzin przed śmiercią Konowałowa. Różni je jednak postawa Marianny. Pierwsza wersja – opisana także przez prof. Jerzego Markiewicza, który badał temat zbrodni w Błudku w latach 80. – jest historią młodej dziewczyny ze wsi Oseredek, wplątanej w wir historii przez to, że wpadła w oko komendantowi pobliskiego obozu karnego.

Jak już pisałem, Wołodia Konowałow pojawił się w tej okolicy najwcześniej pod koniec września 1944 roku, najpóźniej w drugiej połowie października tego samego roku. Wtedy właśnie w Błudku powstał obóz, którego był komendantem. Biorąc pod uwagę, że do ślubu doszło 19 marca 1945 roku, od „zakochania” do oświadczyn, zapowiedzi i ślubu minęło bardzo mało czasu. To musiało wzbudzić podejrzenia. I wzbudziło. Z zachowanych relacji mieszkańców, które zebrał prof. Markiewicz, wiemy, że rodzina sprzeciwiała się temu związkowi. Marianna Wrębiak zapisała się w pamięci miejscowych jako nadzwyczaj urodziwa kobieta. Według relacji, zarówno ona, jak i jej rodzina byli rzymskimi katolikami, przestrzegającymi „obowiązujących norm moralnych i zasad”. Szybki ślub nie wchodził w grę. Konowałow doskonale o tym wiedział, tym bardziej, że od momentu, gdy upatrzył sobie Mariannę na przyszłą żonę, gościł w jej domu niemal każdego dnia. Przyjeżdżał parokonną bryczką powożoną przez żołnierza, przywoził prezenty jej i rodzicom. Mimo tego nie był tam mile widziany, a dziewczyna traktowała go z dużą rezerwą.

Wołodii jednak bardzo spieszyło się do ożenku. Miał plan, który musiał zostać zrealizowany – za wszelką cenę do końca wojny musiał uwiarygodnić się jako Polak.

Później, gdy na tych terenach pojawi się normalna administracja, zadanie będzie to o wiele trudniejsze. Postanowił więc zmusić dziewczynę i jej rodzinę szantażem. Jak napisał prof. Markiewicz, mieszkańcy Oseredka z którymi rozmawiał na ten temat, jednoznacznie twierdzili, że Konowałow zagroził rodzinie Wrębiaków, że jeśli Marianna nie zostanie jego żoną, wystrzela całą rodzinę, „łącznie z ciotkami i wujkami”, oraz spali cały dom i budynki gospodarcze.

Jedna z relacji podaje, że dziewczyna uciekła przed oficerem do Lublina, gdzie została przez niego odnaleziona i siłą sprowadzona z powrotem. Ogłoszono trzy przedślubne zapowiedzi – 4, 11 i 18 marca, po czym 19 marca miejscowy proboszcz – ks. Józef Gonkowski – udzielił młodym ślubu. Zdaniem ówczesnego wikariusza, z którym udało się porozmawiać Markiewiczowi (proboszcz w latach 80. już nie żył), gdyby wówczas istniały jakiekolwiek przeszkody uniemożliwiające udzielenie ślubu, ślub by się na pewno nie odbył. Skoro się odbył, wszystko musiało być w porządku. Ksiądz zapamiętał nawet, że Konowałow był prawosławny, z czego wynikały pewne trudności formalno-prawne. Poza tym, zdaniem księdza, ślub odbył się w asyście wojskowej, był głośny, a po nim odbyło się huczne wesele. Jedna rzecz budzi jednak wątpliwość. Dlaczego świadkami na ślubie byli dwaj podlegli Konowałowi oficerowie – Hipolit Zieliński i Stanisław Muzyka, obaj w stopniu porucznika? Zakochana dziewczyna, wychowana w tradycyjnej rodzinie, nie chciała, by jej druhną była najbliższa przyjaciółka bądź kuzynka? Przede wszystkim – kobieta? Dwóch mężczyzn świadkujących na ślubie jest rzadkością nawet dziś, a w 1944 roku?

Po ślubie młodzi nie zamieszkali razem. Marianna została przy rodzicach, a Konowałow wrócił do obozu. Zamieszkał w domu Makary, ubogiego mieszkańca Błudka, który przed wojną utrzymywał się z pracy w kamieniołomie, a podczas wojny został wraz z rodziną wysiedlony przez Niemców.

Marianna odmówiła przeprowadzki do tego domu. Z zachowanych relacji wynika, że została tam przewieziona na dwa dni przed śmiercią Konowałowa, i jak miała sama opowiadać, widziała swojego męża sam na sam może dwa razy.

Marianna zeznaje przed „enkawudzistą”

Raport asesora WPG z rozmowy z Marianną Kocan | Fot. W. Pokora

W październiku 1989 roku do Marianny Kocan z d. Wrębiak, nie bez przeszkód dotarł asesor Wojskowej Prokuratury Garnizonowej w Opolu – por. Leszek Kania. Jak napisał w raporcie: „Mariannę Kocan zastałem w nader złej kondycji psychicznej. Kontakt z nią nawiązałem dopiero przy okazji wyjścia jej do miasta. Poprzednio wymieniona nie chciała wpuścić mnie do mieszkania nawet w towarzystwie funkcjonariusza MO i sąsiadów. Wszelkie metody z zakresu taktyki kryminalistycznej i działania podejmowane w celu wytworzenia odpowiedniej atmosfery sprzyjającej odtworzeniu zdarzeń z 1945 r. całkowicie zawiodły w trakcie dwudniowych prób formalnego przeprowadzenia czynności procesowej z udziałem Marianny Kocan. Osobiście stwierdziłem u wymienionej obsesyjny lęk przed powracaniem do przeszłości będącej przedmiotem prowadzonego przez Oddział V NPW w Warszawie śledztwa. Marianna Kocan wielokrotnie podkreślała swój strach przed wyjaśnieniem wydarzeń z marca 1945 r., wielokrotnie sprawdzała moją legitymację służbową i niejednokrotnie myliła mnie z funkcjonariuszem Urzędu Bezpieczeństwa lub byłych organów NKWD. Powody tego stanu rzeczy wynikają z przedstawionej poniżej relacji. (…) nie zdołałem procesowo utrwalić wypowiedzi wymienionej, szczególnie wobec histerycznego wprost oporu przed podpisywaniem protokołu”.

Porucznikowi Kani udało się mimo trudności zebrać najważniejsze informacje. Historia znajomości z Konowałowem zgodnie z zeznaniem Marianny Kocan wyglądała następująco: poznali się na pogrzebie „jakiegoś wojskowego” w Oseredku. Od razu wpadli sobie w oko. Od tego momentu Konowałow odwiedzał ją w domu rodzinnym, zachęcając do małżeństwa. Ostatecznie wzięli ślub w kościele, „bo wtedy tylko taki ślub się brało”. On przyniósł obrączki, a na świadków przyprowadził swoich kolegów. „Wszyscy byli polskimi oficerami, w polskich mundurach” – zeznała. Ślub był cichy, bez wesela. Niewiele wiedziała o swoim wybranku, bo czas był taki, „że ludzie się za dużo nie pytali. Każdy wiedział tylko swoje i nikt nie wtykał nosa w nieswoje sprawy. Powiedział mi tylko, że jest komendantem obozu dla volksdeutschów i musi ich pilnować. Nie widziałam w tym nic złego. (…) Wołodia mi nic nie mówił, albo też i mówił, choć ja nic nie pamiętam.

Nic mi nie mówił o tym, gdzie walczył. Tylko to mnie dziwiło. Pytała go też o to moja rodzina. Jakoś się wykręcał, czy coś takiego. Zazwyczaj wojskowi lubią się tym chwalić”.

I dalej bardzo ważne spostrzeżenie – „Po polsku mówił normalnie, tak jak w naszych stronach lekko ludzie mówią. Czuć jednak z jego mowy było, że on nie jest nasz, a tylko »wschodni«. Jego koledzy mówili lepiej po polsku. W sumie to byli młodzi chłopcy ci jego koledzy. On też był taki młody i ja byłam młoda. Nie rozumiem, o co panu chodzi”. Po ślubie nie zamieszkali razem. To ważne, w jaki sposób mówiła o tym Marianna Kocan podczas tego pierwszego rozpytania, bo narracja z biegiem czasu się jej zmieni. Zatem na pytanie asesora Kani, czy po ślubie zamieszkali razem, odparła – „niestety nie, choć ja oczywiście bardzo chciałam. To chyba jasne. Wołodia mi powiedział, że musi przygotować dla nas dom w Błudku. W sumie to byłam z nim chyba z tydzień mężatką, a przeprowadziliśmy się do niego dopiero na dwa dni przed zabiciem go. Wszystkiego byłam w Błudku trzy dni, z tego dwie noce. (…) Przywiózł mnie do domu, w którym tylko my zamieszkaliśmy. Ten obóz był trochę dalej, gdzie stali wartownicy”.

Z dalszych zeznań wynika, że domy oficerów znajdowały się kilkadziesiąt metrów od obozu. Strażnikami byli żołnierze w polskich mundurach. Z kilkoma rozmawiała i nie zauważyła obcego akcentu. „Wołodia zabronił mi zbliżać się do terenu obozu. Dlatego nic nie mogę o nim powiedzieć” – dodała. Ale jednak coś widziała. Widziała ludzi, którzy kręcili się w pobliżu. Jeden z nich chciał dać jej dużą sumę pieniędzy, by dowiedzieć się o kogoś, kto był osadzony w obozie. Odpowiedziała mu jednak naiwnie, że na pewno jego bliskiemu nie stanie się tam krzywda. – „Powiedziałam mu, że na pewno nic złego się tu nie dzieje, bo człowiekowi nie można bez powodu robić krzywdy”. Wówczas nieznajomy uciekł.

Widziała też, że na miejscu było pięciu oficerów i nieduży oddział żołnierzy. Słyszała także, że w noc przed rozbiciem obozu więźniów wywożono z obozu kolejką. Aut żadnych w pobliżu nie widziała, zatem kolejką można było ich wywieźć tylko w jednym kierunku – do kamieniołomów.

Bardzo interesująco brzmi jej relacja dotycząca napadu Armii Krajowej na obóz: „To było straszne. Spaliśmy z Wołodią w nocy. Nagle jacyś ludzie zaczęli walić w okiennice i drzwi. Słychać było strzały i krzyki. Kazali otwierać. Wołodia uciekł przerażony przez taki właz z klapą pod podłogą, tzn. do piwnicy. Wtedy ci ludzie wysadzili granatami drzwi i wbiegli do środka izby. Zaczęli szukać wszędzie po domu Wołodii. Wreszcie jeden z nich znalazł ten właz, ale nie chciał sam wchodzić. Krzyknął, że jeśli Wołodia sam nie wyjdzie, to wrzuci granaty. Wtedy Wołodia sam wyszedł. Oni zaczęli go strasznie bić i o coś wypytywać. Nie pamiętam o co. Chyba o więźniów. Byłam bardzo przestraszona, choć ci, co nas napadli, mówili po polsku. Kazali nam iść ze sobą. Kiedy nas wyprowadzili, to oprócz jednego byli tam już wszyscy oficerowie z tego obozu. Teraz sobie przypominam, że jeden z tych oficerów był Rosjaninem, bo jak go bili ci partyzanci, to krzyczał po rosyjsku. Zabrali nas do lasu. (…) W pewnym momencie ci partyzanci kazali nam się rozbierać do naga. Mi też. Wyzywali mnie od najgorszych. Ja strasznie płakałam i uprosiłam ich, żeby mnie nie zabijali. Pamiętam, że Wołodia i oficerowie o nic nie prosili. Milczeli. Wtedy ci partyzanci ich zabili. Nie mogłam na to patrzeć. Mało nie zwariowałam ze strachu. Po tym wszystkim partyzanci kazali mi iść z nimi”. Marianna spędziła z partyzantami w lesie 2 tygodnie. W swoich, bardzo naiwnych, zeznaniach utrzymywała, że nie wiedziała, z kim ma do czynienia, że później na spokojnie zobaczyła, że „to byli porządni ludzie. Ich dowódca był porucznikiem”.

Partyzanci opowiedzieli jej, że nie byli z tych okolic i od dłuższego czasu szukali „swoich” ludzi, którzy mieli być osadzeni w obozie. Nie zdążyli. Jednak opowiedzieli jej o Wołodii, że „był mordercą i zabijał ludzi, a to wszystko byli przebrani Rosjanie”.

Akt zgonu W. Konowałowa | Fot. W. Pokora

Jej dalsze losy były przesądzone. Musiała uciekać. „Wtedy byłam młoda i głupia. Ludzie mi wytłumaczyli, że jak przeżyłam napad na obóz, to mnie teraz będzie szukać „ruska” policja, te ich NKWD, no i nasze UB. Ci, co mnie nie lubili, to nawet rozgłaszali, że ja rozkochałam Wołodię po to, żeby on zamieszkał spokojnie ze mną i że go wydałam partyzantom. To wszystko mogło tak wyglądać. Ale to nie była prawda. Ja myślałam, że on był dobry człowiek. Może i był, a teraz wy mówicie, że był niedobry? (…). Siostra mi mówiła, że mnie szukają ci z lasu tak samo jak i UB. Nic dobrego dla mnie z tego ich szukania. Jedni chcą się mścić za swoich, a drudzy… też za swoich”.

Nikomu od 1945 roku nie opowiadała tej historii. W październiku 1989 roku, po 44 latach, otworzyła się przed porucznikiem Leszkiem Kanią, asesorem Wojskowej Prokuratury Garnizonowej w Opolu, sądząc, że dopadło ją wreszcie UB. Na pytanie o jej losy od momentu wydostania się od partyzantów do wyjazdu do Głuchołaz wybuchła – „Nie pamiętam. Pan jest z UB! Nic nie wiem o żadnych więźniach w Błudku. Byłam wtedy młodą dziewczyną i od tamtego czasu minęły wieki. Nikomu o tym nie mówiłam i możecie być spokojni. (…). Niczego nie podpiszę, nic nie wiem. Wszystko powiedziałam. (…) Dajcie mi już spokój. Żeby nikt nigdy więcej mi się już nie naprzykrzał, bo sobie coś zrobię. Nigdy niczego nie podpiszę”.

To bardzo obfite fragmenty zeznań i wiele wyjaśniające. Przede wszystkim żona Konowałowa potwierdziła wersję o jego rosyjskim pochodzeniu, mówiąc, że był „wschodni”. Po drugie zeznała, że co najmniej jeszcze jeden oficer mówił w obozie po rosyjsku. Po trzecie, z dużym prawdopodobieństwem opowiedziała por. Kani oficjalną, nieprawdziwą wersję swojego związku z komendantem obozu w Błudku, sądząc, że ma do czynienia z oficerem Urzędu Bezpieczeństwa bądź enkawudzistą. Przebieg rozmowy i opis jej zachowania mogą świadczyć o tym, że przez lata żyła w strachu przed tą wizytą i zdążyła nauczyć się na pamięć najbezpieczniejszej dla niej wersji. Skąd to przypuszczenie? Pod koniec rozmowy Kania zadał jej bardzo istotne pytanie, które wywołało cytowaną groźbę zrobienia sobie krzywdy, mianowicie – „jednego tylko nie mogę zrozumieć, jeżeli kpt. Konowałow był w porządku, to dlaczego pani zaprzyjaźniła się z mordercami jej męża?”. Pytanie rzeczywiście godne ubeka i nie dziwię się, że od razu upewniła się w swoich podejrzeniach, że ma do czynienia z ubekiem. Jednak pytanie to nie było bezpodstawne. Faktycznie bowiem, jeśliby partyzanci uważali ją za zdrajczynię, to nawet gdyby darowali jej życie, nie pozwoliliby jej przebywać w swoim towarzystwie kolejne dwa tygodnie.

Zapewne nigdy nie dowiemy się, jaka była faktyczna rola Marinny Kocan z d. Wrębiak w całej tej sprawie, ale mimo wykluczających się dwóch wersji jej historii, jedno jest pewne – Marianna stała się ofiarą sowieckiego oficera.

Jeśli została zmuszona do małżeństwa – była ofiarą przemocy, jeśli wyszła za mąż dobrowolnie – stała się przez całe życie zakładniczką tygodniowego małżeństwa z enkawudzistą, żyjąc w strachu przed zdemaskowaniem. Prawdy o małżeństwie Marianny i Wołodii nie dowiemy się już nigdy, ale w kolejnym numerze „Kuriera WNET” opiszę, jak do prawdy o obozie w Błudku-Nowinach docierała prokuratura wojskowa i co z tą prawdą zrobiono w latach dziewięćdziesiątych.

Artykuł Wojciecha Pokory pt. „Tajemnice tajnego obozu w Błudku-Nowinach” znajduje się na s. 6 „Kuriera WNET” nr 68/2020, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 12 marca 2020 roku!

Artykuł Wojciecha Pokory pt. „Tajemnice tajnego obozu w Błudku-Nowinach” cz. 2 na s. 6 „Kuriera WNET”, nr 68/2020, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

7 dni później. Jak zabić pamięć o Żołnierzach Wyklętych, poniżyć ich i wyszydzić/ Felieton sobotni Jana A. Kowalskiego

Niezły ubaw musieli mieć żyjący jeszcze limanowscy ubecy i ich potomkowie z takiej inscenizacji narodowego święta. Teraz są całą gębą patriotami i mają pełne piersi właściwych już orderów.

1 marca, w Narodowym Dniu Pamięci Żołnierzy Wyklętych, dostałem od mojego znajomego z Limanowej gotowy lokalny przepis. A później również to zdjęcie z komentarzem. Zacznijmy od zdjęcia. Na pozór wszystko wygląda jak najlepiej.

Poczty sztandarowe oddają hołd zamordowanym przez UB partyzantom Ziemi Limanowskiej. Na pozór, bo w rzeczywistości saluty, hołdy i późniejsze salwy czczą pamięć innych poległych. Nie Żołnierzy Wyklętych, ale ich katów, żołnierzy Urzędu Bezpieczeństwa.

Tak o tej uroczystości pisze do organizatorów w liście otwartym, opublikowanym na portalu Limanowa.in, Paweł Zastrzeżyński – niezależny badacz zbrodni UB na terenie Limanowej:

„1 marca 2020 r. na cmentarzu parafialnym w Limanowej odbyła się uroczystość uhonorowania Żołnierzy Wyklętych. Przemówienia Burmistrza, Starosty i Parlamentarzystów, Pana Wiesława Janczyka i Pani Urszuli Nowogórskiej, wyraźnie podkreślały cel zgromadzenia. Jednak szpalery honorowe i cała uwaga zgromadzonych, jak i zaproszonych gości, była zwrócona w stronę grobów, w których pochowani są byli funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa, którzy zginęli w wyniku walki o umocnienie sytemu komunistycznego w Polsce.

Niezrozumiałe jest, że organizatorzy, pomimo wcześniej przesłanej informacji, zorganizowali tak ważną uroczystość w tym miejscu. Trzeba podkreślić, że informacja o miejscu pochówku byłych funkcjonariuszy UB była wysłana do Starostwa, Burmistrza, Proboszcza oraz Marszałka Województwa Małopolskiego już w grudniu 2019 r. Dodatkowo w piśmie zostało też wskazane miejsce kaźni w Limanowej, które jest rzeczywistym miejscem pamięci o ofiarach.

To właśnie w limanowskiej katowni UB był główny punkt, w którym rozegrał się cały dramat Żołnierzy Wyklętych na Limanowszczyźnie. To właśnie Stanisław Wałach, pierwszy szef limanowskiej placówki UB, ujął Józefa Kurasia »Ognia« i za to został awansowany na szefa krakowskiego UB. To tu, jak pokazują dokumenty IPN, byli przywożeni aresztowani żołnierze, w bestialski sposób katowani i mordowani. To właśnie ten Limanowski Urząd Bezpieczeństwa przyczynił się do rozbicia kilkudziesięciu oddziałów żołnierzy walczących o wolną i niepodległą Polskę.

Dlatego niezrozumiała jest ignorancja organizatorów uroczystości co do upamiętnienia tego miejsca, a nawet jakiejkolwiek wzmianki o nim”.

Po rozmowie z Pawłem Zastrzeżyńskim okazało się jednak, że ta ignorancja jest jak najbardziej zrozumiała i przeliczalna na brzęczącą monetę. Na srebrniki dla miasta i duże zyski dla firmy, która w miejscu kaźni chce wybudować galerię handlową. Dlatego jakiekolwiek upamiętnianie tego miejsca jest nie na rękę i władzom miasta, i inwestorowi – dużej i bogatej firmie.

Tam, w miejscu kaźni, w Pałacyku pod Pszczółką, leżą ciągle jeszcze nie ekshumowani partyzanci, bojownicy powojennej walki o wolną i niepodległą Polskę. Walki o Polskę wolną od sowieckiej okupacji i od rodzimej podłości. Leżą tam ich niepochowane kości, bo o tym mówią świadkowie. A nawet niewykluczone, że leży tam również sam Ogień.

Niezły ubaw musieli mieć żyjący jeszcze limanowscy ubecy i ich potomkowie z takiej inscenizacji nowego narodowego święta. Wszyscy ci, którzy są spadkobiercami Polski Ludowej w sensie duchowym i materialnym, również musieli czuć radość z wyboru miejsca uroczystości. Teraz są całą gębą patriotami i mają pełne piersi właściwych już orderów. Ale ciągle pamiętają główną zasadę ubecką: zabić człowieka to za mało, przede wszystkim należy zabić pamięć o nim.

I właśnie to dzieje się na naszych oczach w roku 2020, 30 lat od odzyskania niepodległości, 56 lat od zabicia ostatniego Żołnierza Wyklętego, tuż obok nas, w Limanowej.

Jan A. Kowalski

Czy w ramach reformy szary obywatel dowie się, na co idą jego pieniądze z podatków, księgowane jako wydatki na naukę?

Nie można uczonych krytykować, bo w nauce polskiej nie ma opozycji. O tym, co się dzieje w nauce, decyduje formalnie środowisko naukowe, ale komisja ds. tytułu naukowego umocowana jest politycznie.

Józef Wieczorek

Społeczna wiedza na temat kasty sędziowskiej jest coraz szersza, ale na temat funkcjonowania innej nadzwyczajnej kasty – akademickiej – jest nader znikoma. Wprawdzie kasta akademicka nie ma władzy umocowanej konstytucyjnie, ale to ona decyduje. jakie mamy w Polsce elity, bo one są formowane/formatowane na polskich uczelniach i stanowią człon władz konstytucyjnych, tzn. ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej oraz władz i gremiów decyzyjnych niższych szczebli, a przy tym decydują o edukacji polskiego społeczeństwa na wszystkich szczeblach.

Co więcej, kasta sędziowska i akademicka nawzajem się przenikają. Często – szczególnie na szczeblach najwyższych – członkowie kasty sędziowskiej są jednocześnie członkami kasty akademickiej, bo taki patologiczny system jest usankcjonowany prawem i nie ma woli, aby go zmienić. Nie bez przyczyny to wydziały prawa rozmaitych uczelni stoją zwykle murem za sędziami broniącymi się przed reformami, przed poddaniem ich działań kontroli społecznej.

Kasta akademicka i sędziowska same się dobierają, często na podstawie kryteriów genetyczno-towarzyskich, a nie merytorycznych; same się oceniają i awansują – zgodnie z prawem! – bo niby kto może się o nich wypowiedzieć, jeśli do niej nie należy, nie ma tytułów!

Te nadawane są przez kastę w systemie zamkniętym, w którym jest miejsce także dla hochsztaplerów czy oszustów, zgodnie z prawem praktycznie nieusuwalnych z systemu. Kolejne, pozorowane reformy tego stanu rzeczy nie zmieniają i żadna władza się nie ośmieliła tego systemu zmienić. Widocznie nie miała interesu, choć zmiana jest w interesie Polski.

Prawie 17 lat temu pisałem: „Media nie przedstawiają prawdziwego obrazu rzeczywistości w nauce. Nie przedstawiają prawdziwego obrazu grupy trzymającej władzę w nauce. A jest to władza niemała, bo autonomiczna i objęta dożywotnim immunitetem. Politycy muszą się liczyć z tym, że opozycja będzie im patrzeć na palce i krytykować. Immunitet polityków jest na czas określony. Jeśli przegrają wybory, immunitet się kończy. W nauce jest inaczej. Raz zdobytego immunitetu nikt uczonym nie odbiera. Nikt nie może uczonych krytykować, bo w nauce polskiej nie ma opozycji. O tym, co się dzieje w nauce polskiej, decyduje formalnie środowisko naukowe, ale komisja do spraw tytułu naukowego umocowana jest politycznie, przy premierze” [„Obywatel” nr 4 (12) 2003-09-09].

Mimo kilku już reform przeprowadzonych od tamtego czasu, nic w tym tekście nie muszę zmieniać, bo zasadniczo nic się nie zmieniło. Mogę tylko objaśnić, że użycie przeze mnie określenia „immunitet” dla decydentów akademickich nie było pomyłką, bo nawet prezydent nie może odebrać tytułu profesora oszustowi. Faktem jest jednak, że obecnie zagrożeniem, nawet dla profesorów, jest niemiłowanie przez nich ideologii LGBT, co nie było problemem przed 17 laty, kiedy zaraza czerwona jeszcze nie uległa transformacji w zarazę tęczową. Ale to nie jest efekt reform dokonywanych w systemie akademickim. Jeden z reformatorów systemu akademickiego, obecny minister nauki, stoi zresztą na gruncie obrony ideologii (!) gender, czym w gruncie rzeczy degraduje naukę, w obronie której nie zamierza kłaść się Rejtanem. Degradacja nauki poprzez nałożenie kagańca na nonkonformistycznych ludzi nauki, jeszcze w czasach zarazy czerwonej, jakby ministra nie interesowała i nie ma zamiaru tego kagańca – w ramach reform – zerwać. (…)

Prof. Michał Kleiber, jako kolejny przewodniczący KBN, w jednym z wywiadów (rok 2003) twierdził: „Społeczna kontrola sposobu wykorzystywania przez uczonych publicznych pieniędzy jest trudna, bowiem prowadzone badania są coraz mniej zrozumiałe dla finansujących je społeczeństw…”, na co zareagowałem pismem do ministra, argumentując, że ten punkt widzenia nie oddaje moim zdaniem istoty rzeczy. „Rzeczywiście badania są coraz mniej zrozumiałe dla finansujących je społeczeństw, ale przyczyna tego malejącego zrozumienia nie jest taka jasna. Przede wszystkim wyniki badań muszą być dostępne dla finansującego je społeczeństwa, aby można było oceniać, czy badania są mniej czy bardziej zrozumiałe. (…)

Podatnik jest uprawniony do nierozumienia konieczności wydawania jego pieniędzy na badania księgowane po stronie wydatków na naukę, skoro z badaniami na ogół nie ma szans się zapoznać, nawet jeśli jest kompetentny w zakresie tematyki badawczej.

A jest to sytuacja standardowa, gdyż KBN nie prowadzi (nie udostępnia społeczeństwu) nawet wykazu publikacji stanowiących (które winny stanowić) rezultat prowadzonych badań. Na co są przeznaczane pieniądze podatnika, jest często tajemnicą KBN i wykonawcy badań. To jest istota rzeczy. Na tym właśnie polega trudność w społecznej kontroli sposobu wykorzystywania przez uczonych publicznych pieniędzy!!!”

Ponieważ nadal mam trudności ze zrozumieniem finansowania niektórych badań, o pomoc w zrozumieniu w ubiegłym roku zwróciłem się do władz obecnie funkcjonującego Narodowego Centrum Nauki. Niestety bez skutku, a przy tym, jak można wnioskować z odpowiedzi na moje roszczenie informacyjne, potraktowano mnie jako nieuczciwą konkurencję, bo przepisy ustawy z dnia 16 kwietnia 1993 r. o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji oznaczają ograniczenie prawa do informacji publicznej. Czyli obywatel działający pro publico bono nadal nie ma szans na kontrolę tego, na co są przeznaczane jego pieniądze księgowane po stronie wydatków na naukę. (…) Traktowanie podatnika – z którego kieszeni NCN otrzymuje swój budżet – jako potencjalną (a i realną?) nieuczciwą konkurencję, mówi samo za siebie.

I jeszcze jedna refleksja. W muzycznych konkursach chopinowskich zdarzają się pomyłki i jakieś protekcyjne decyzje, ale nigdy nie słyszałem, aby członkowie jury w konkursach brali udział i konkursy wygrywali! Ale w nauce, i to polskiej, takie rzeczy miały miejsce i jakby nikogo nie raziły. Może komuś to da do myślenia, na jakich fundamentach oparty jest niewydolny/marnotrawny system akademicki w Polsce.

Dla porównania – car, który gnębił Polaków, zsyłał ich na Syberię, ale jak prowadzili z pasji badania naukowe, np. geologiczne, to ich finansował (np. przypadek Jana Czerskiego) i dobrze na tym wychodził, bo stosunkowo tanio została poznana struktura geologiczna Syberii i w konsekwencji liczne złoża do tej pory eksploatowane. Jednym słowem, wypędzeni na Syberię byli potrzebni/pożyteczni carowi, podczas gdy wypędzeni z polskiego systemu akademickiego traktowani są co najwyżej jako nieuczciwa konkurencja dla jego beneficjentów.

Jeszcze jeden przykład. Mimo, że Polska była pod zaborami, np. Witold Zaglicki, zesłany pod koniec XIX wieku do miejsca zwanego piekłem na ziemi – Baku – mógł realizować swoją pasję (poszukiwanie ropy naftowej) i mimo oporów rządowych komisji w końcu otrzymał działki do poszukiwania i wydobywania ropy, a z jego majątku pozostawionego w testamencie były finansowane prace polskich uczonych (Kasa im. Józefa Mianowskiego). Rewolucja bolszewicka te możliwości zdecydowanie ograniczyła, a rozprzestrzenienie się czerwonej zarazy na tereny Polski całkowicie je w PRL zlikwidowało. Także w III RP Zaglicki nie miałby żadnych szans na realizowanie swoich pasji badawczych i sfinansowania badań w Polsce, a ci, którzy takie możliwości mają, wydają pieniądze podatników w niemałej (jakiej?) części nietrafnie lub wręcz bzdurnie

Cały artykuł Józefa Wieczorka pt. „Szary obywatel nieuczciwą konkurencją?” znajduje się na s. 9 „Śląskiego Kuriera WNET” nr 68/2020, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 12 marca 2020 roku!

Artykuł Józefa Wieczorka pt. „Szary obywatel nieuczciwą konkurencją?” na s. 9 „Śląskiego Kuriera WNET” nr 68/2020, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Polska Harcerska Szkoła Społeczna w Brześciu – duma Forum Polskich Inicjatyw Lokalnych Brześcia i Obwodu Brzeskiego

Języka polskiego uczy się 200 osób. Dlaczego? Najczęściej chcą kontynuować naukę w Polsce albo jeździć na wycieczki, obozy harcerskie do Polski i nawiązywać nowe znajomości. Albo jedno i drugie.

Jolanta Hajdasz

Anna Paniszewa – główny koordynator Forum Polskich Inicjatyw Lokalnych Brześcia
i Obwodu Brzeskiego | Fot. FPILBiOB

Loteria charytatywna, licytacja różnych fantów, pyszne jedzenie i tańce do rana – to stałe elementy balu organizowanego w karnawale przez Motocyklowe Stowarzyszenie Pomocy Polakom za Granicą WSCHÓD-ZACHÓD im. rtm. Witolda Pileckiego z Grodziska Wielkopolskiego. W tym roku zbierano także na zakup mundurków harcerskich dla uczniów Polskiej Harcerskiej Szkoły Społecznej im. Romualda Traugutta w Brześciu. 11 stycznia, tylko w czasie jednego balowego wieczoru, udało się zebrać ponad 3 tysiące zł.

Polska Harcerska Szkoła Społeczna w Brześciu działa od września 2015 r. Jej założycielką jest Anna Paniszewa – główny koordynator Forum Polskich Inicjatyw Lokalnych Brześcia i Obwodu Brzeskiego.

Co to za szkoła?

Szkołę tworzy wspólnota 18 nauczycieli oraz rodziny polskie z Brześcia i z obwodu brzeskiego. Szkoła ma filie w Iwacewiczach i Kobryniu. W ubiegłym roku uczęszczało do niej 160 uczniów w wieku lat 6 i powyżej.

Głównym celem istnienia szkoły jest chrześcijańskie wychowanie młodzieży, która poprzez zaangażowanie społeczne uczniów i rodziców, a także dzięki zjednoczeniu dzieci i młodzieży w drużynach harcerskich, krzewi polskość w Brześciu, opiekuje się miejscami pamięci narodowej, propaguje kulturę polską w Brześciu i obwodzie brzeskim.

Jak czytamy na stronie internetowej szkoły, Polska Harcerska Szkoła Społeczna im. R. Traugutta zajmuje się nauczaniem języka polskiego oraz wychowaniem dzieci i młodzieży zgodnie z ideami harcerskimi. Kiedy się wchodzi do jej pomieszczeń przy ulicy Sowieckiej 64, to czuje się klimat, w jakim przebywają uczniowie – opisuje szkołę Dorota Prążyńska, jedna z nauczycielek języka polskiego, skierowana do pracy w Brześciu przez Ośrodek Rozwoju Polskiej Edukacji za Granicą. (…)

Dlaczego mundurki?

Zbiórki zuchowe i harcerskie odbywają się w drugiej większej sali. W niej z kolei znajduje się portret zesłańca, Ryszarda Snarskiego. Obok niego leżą znaleziska, symbole katorżniczej pracy w kopalniach Workuty – fragment zardzewiałego drutu kolczastego i kawałki węgla. Zostały one znalezione podczas letniego rajdu przedstawicieli harcerzy i członków FPIL śladami polskich zesłańców.

Na ścianie wisi tabliczka z prawem harcerskim, które zawsze można wskazać i przypomnieć zasady postępowania godne harcerza. Są też inne symbole świadczące o tym, że tu w wychowaniu ważne są Bóg, Honor i Ojczyzna – obraz Matki Boskiej, brzozowy krzyż i flaga Polski. Atmosfera miejsca widać odpowiada uczniom, bo ciągle ich przybywa.

W szkole można się uczyć języka polskiego na każdym poziomie zaawansowania i w każdym wieku. Najmłodsi uczniowie mają 5, 6 lat. Jest dla nich specjalna grupa. Są także grupy dla dzieci 7–8-letnich, 9–14-letnich, dla dzieci uczących się języka polskiego drugi rok, dla młodzieży uczącej się trzeci rok, a także dla dorosłych, którzy są na poziomie początkującym i zaawansowanym. W sumie uczących się języka polskiego jest około 200 osób. Dlaczego chcą się uczyć języka polskiego ? Najczęściej po to, aby kontynuować naukę i studia w Polsce, w polskim systemie nauczania, albo jeździć na wycieczki, obozy, biwaki harcerskie do Polski i nawiązywać nowe znajomości. Albo jedno i drugie. (…)

Szkoła współpracuje ze Światową Radą Badań nad Polonią.

Cały artykuł Jolanty Hajdasz pt. „Motocykliści z Wielkopolski, harcerze z Brześcia” znajduje się na s. 7 „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 68/2020, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 12 marca 2020 roku!

Artykuł Jolanty Hajdasz pt. „Motocykliści z Wielkopolski, harcerze z Brześcia” na s. 7 „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 68/2020, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Banknoty Banku Polskiego na emigracji, przygotowane do użytku w powojennej Polsce, które nigdy nie weszły do obiegu

Wyemitowano 10 różnych banknotów, z czego na ośmiu prezentowano regiony II Rzeczypospolitej Polskiej. Aż dwa z nich były tematycznie związane ze Śląskiem. Miało to podkreślić polskość Górnego Śląska.

Tekst i zdjęcia Tadeusz Loster

Jeszcze we wrześniu 1939 roku Bank Polski ewakuował się do Paryża, a po przegranej przez Francję kampanii – do Londynu. (…) w latach 1940–1942 dyrekcja Banku Polskiego zamówiła emisję banknotów polskich, które miały być wprowadzone w kraju po zakończeniu wojny. W Wytwórni Papierów Wartościowych Bradbury Wilkinson & Co w New Maldon zamówiono banknoty o nominałach 1, 2, 5 złotych, a w londyńskiej firmie Thomas de la Rue banknoty o nominałach 10, 20, 50, 100 oraz 500 zł. Wszystkie banknoty miały wsteczną datę emisji 15 sierpnia 1939 roku. Ryt banknotów przygotował Włodzimierz Vacek, w okresie międzywojennym znany rytownik polskich znaczków pocztowych i banknotów. W American Bank Note Company w Nowym Jorku zamówiono banknoty 20- i 50-złotowe, ale o zmienionym w stosunku do londyńskiego wzorze, z datą emisji 20 sierpnia 1938 roku. Łącznie wydrukowano 186 milionów banknotów na kwotę 7 328 000 000 złotych. Dlaczego Bank Polski kazał wydrukować banknoty z taką – wsteczną – datą emisji? Tłumaczono to pragnieniem zachowania ciągłości działalności banku. (…)

Wyemitowano 10 różnych banknotów, z czego na ośmiu prezentowano regiony II Rzeczypospolitej Polskiej. Aż dwa z nich były tematycznie związane ze Śląskiem. Na pewno nie był to zbieg okoliczności, lecz podkreślenie polskości Górnego Śląska, i to na banknotach 20-złotowych, będących ze względu na swoją wartość w szerszym obiegu. Przyjrzyjmy się dokładniej rysunkom zamieszczonym na banknotach reprezentujących polski Śląsk. Na awersie banknotu 20-złotowego drukowanego w Londynie został przedstawiony portret Ślązaczki. Aby opisać ludowy strój przedstawionej tu, dojrzałej już w latach kobiety, należy jej niebieski portret ubarwić. Ślązaczka ma na sobie kaftan zwany w gwarze śląskiej jaklą. Te najbardziej eleganckie były szyte z grubego, czarnego jedwabiu. Na głowie ma zawiązaną czerwoną chustę zwaną purpurką, która była noszona najczęściej przez żony górników.

Zwyczaj zakładania purpurki na Górnym Śląsku wywodzi się jeszcze z czasów, kiedy mężatki nie nosiły ślubnych obrączek. Oznaką zamężnej kobiety była właśnie purpurka – czerwona chusta. Zawiązana była tak, aby włosy ani uszy nie wystawały spod materiału, co przypominało zakonne nakrycia głowy. Ślązaczki nosiły purpurki tylko z okazji ważnych świąt. Obowiązującym kolorem był czerwony, a krawędzie chust zdobiły kwiaty – najczęściej róże; jednak w czasie żałoby, Adwentu i Wielkiego Postu zakładano purpurki koloru białego. Drapowanie purpurki było sztuką, wiązało się ją z tyłu głowy w tzw. jaskółczy ogon. Śląski strój kobiecy uzupełniało kilka sznurów korali ze złotym krzyżykiem.

Na rewersie banknotu przedstawiony jest widok pól, a w głębi elektrownia w Łaziskach Górnych wg fotografii E. Boidola zamieszczonej w książce Cuda Polski. Śląsk. W latach 1929–1953 była największą elektrownią w Polsce. (…)

Na awersie 20-złotowego banknotu wydrukowanego w Nowym Jorku przedstawiony jest portret dziewczyny w pszczyńskim ludowym stroju weselnym, według fotografii M. Steckela. Śląski strój pszczyński to strój regionalny, różny od strojów noszonych na Górnym Śląsku. Panna młoda ma głowę przystrojoną weselnym zielonym wieńcem ze sztucznymi białymi kwiatami, zwanym galandą. Z tyłu wieńca przypinana była szeroka kokarda, spod której zwisały dwie długie wstążki, tzw. szlajfy. Na koszulę spodnią przywdziany ma kabatek – koszulę ozdobioną czarnym lub czerwonym haftem. Na kabatek nałożoną ma suknię, którą tworzyła kiecka i stanik – tzw. oplecek. Był on zapinany na haftki lub sznurowany, a razem z kiecką tworzył tzw. mazelonkę. Dół kiecki często obszyty był srebrnymi lub złotymi galonami lub taśmą o motywach kwiatowych, co niestety na portrecie dziewczyny jest niewidoczne. Ozdobą śląskiego stroju był sznur czerwonych paciorków lub bursztynów wraz z pozłacanym krzyżykiem. Na prawdziwe korale stać było tylko najbogatsze kobiety.

Na rewersie banknotu znajduje się widok drewnianego kościółka pod wezwaniem Przenajświętszej Trójcy w Leszczynach na Górnym Śląsku. (…)

W 1947 roku cały nakład banknotów emigracyjnych trafił do powojennej Polski. Rozważano, czy wprowadzić te banknoty do obiegu. Jednak do tego nie doszło; ówczesne władze usprawiedliwiały to brakiem dostosowania szaty graficznej banknotów do nowych warunków politycznych. W 1951 roku prawie cały nakład banknotów emigracyjnych poszedł na przemiał w papierni w Miłkowie.

Autor dziękuje Pani Mgr Bogusławie Brol, kustoszowi Muzeum w Tarnowskich Górach, za pomoc w napisaniu artykułu.

Cały artykuł Tadeusza Lostera pt. „Śląsk na banknotach Banku Polskiego na emigracji” znajduje się na s. 12 „Śląskiego Kuriera WNET” nr 68/2020, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 12 marca 2020 roku!

Artykuł Tadeusza Lostera pt. „Śląsk na banknotach Banku Polskiego na emigracji” na s. 12 „Śląskiego Kuriera WNET” nr 68/2020, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Kasty w końcu odchodzą. Poszły won! Skończy się NA RYMPAł! / Stefan Truszczyński, „Kurier WNET” nr 68/2020

Boom mieszkaniowy trwa. Walec zniszczenia, napędzany przez ludzi bez skrupułów, toczy się – powoli, łapówa za łapówą, ale równo. Pozostaje gładka ziemia pod hańbiące władzę inwestycje.

Na rympał
Warsaw by day (i Gdynia, i Sopot)

Stefan Truszczyński

– Panie Jacku – pytam kolegę z redakcyjnego pokoju – „na rympał”, jak Pan to rozumie?

– Bezczelnie, na chama, nie licząc się z innymi – odpowiada.

– OK. Jako tytuł mi pasuje.

***

Na dachu najpiękniejszego warszawskiego hotelu postawiono blaszany kurnik. Kto nie wierzy, niech idzie na Krakowskie Przedmieście i looknie sobie od skweru przy Karowej. A naprzeciwko, na „Europejskim” – też był to (bo chyba już nie jest) – zabytek, ustawiono górę szkła. Ktoś naczytał się Żeromskiego, ale zrozumiał opacznie.

Przy ulicy Zgody również upstrzono budynek historyczny, bo tak ktoś chciał. Na przepięknym starym gmaszysku przy Górnośląskiej kolejny dachowy wykwit – „róbta co chceta” – mówią warszawscy konserwatorzy, urbaniści, architekci (mają przecież jakieś tam związki twórcze). Hulaj dusza, piekła nie ma – cieszą się racjonalizatorzy naszej stołecznej przestrzeni. Śpią radni, a aktywni biznesowo są oczywiście zaradni. Oni są nawet bardzo aktywni. I mają dużo pieniędzy.

Świnia tak długo ryje, aż się nażre. Są perły, są i wieprze. Są stare, drogie warszawiakom dzielnice i są bezczelni ludzie, którzy w brudnych butach wejdą i załatwią wszystko, bo przecież „pecunia non olet”.

Oaza artystów – Kępa Saska

Osiecka przewraca się w grobie, Pan Jaremi – który na Saskiej też bywał – wyśmiałby elegancko bezczelnych chamów. Ale już niestety nie pisze. Zagraliby im marsza pogrzebowego Stefan Kamasa, Karol Teutsch, zaśpiewałaby niskim altem Ewa Podleś. Na pohybel wam, niszczyciele Saskiej Kępy. Nie zniszczyła jej pożoga, hordy z zachodu i wschodu. Niszczą ją teraz deweloperzy, którzy te coraz droższe „tereny budowlane” zamieniają w wysokie budownictwo. Wpychają między piękne, zabytkowe już dziś domy i domki – wielopiętrowe budynki o wysokościach ponad 20-metrowych. W dodatku lokalizowane jest to na małych działkach. Wykopuje się i burzy, by wcisnąć obiekty nieproporcjonalnie wielkie wobec otoczenia. Kupuje się za trzy–sześć milionów, a stawia za sześćdziesiąt apartamentowce „pod wynajem” (nawet to określenie jest obrzydliwe). Zarobią na siebie szybko. Im to banki pożyczą! Boom mieszkaniowy trwa. Walec zniszczenia, napędzany przez ludzi bez skrupułów, toczy się – powoli, łapówa za łapówą, ale równo. Pozostaje gładka ziemia pod hańbiące władzę inwestycje.

Bajońska

Idę sobie uliczką Bajońską. Nomen omen. Szmal kapać tu będzie wkrótce obficie. Pod „siódemką” mieszkała gwiazda filmowa z wielkim biustem. Już nie mieszka. Sprzedała domek, który jeszcze stoi. Biały. Ze spadzistym dachem, a za nim ogród. Drzewa już wycięli. Obok – pod „dziewiątką” – mieszkał dyplomata. Ale zmarł. Ładne to, nieładne. Warte kilkadziesiąt milionów. Gmaszysko, które tu stanie, mieć będzie aż pięter pięć. Jeszcze niedawno tych pięter miało być mniej. Ale decydenci w ratuszu zmienili zdanie. Kto konkretnie się pod papierami podpisał – łatwo sprawdzić. Uberkontroli u nas brakuje.

Od czasu do czasu pojawiają się książki – alfabety o różnych osobnikach. O pisarzach, dziennikarzach („Kisiel” takowy napisał), o artystach. Alfabet tych, co dają się przekonać deweloperom, byłby zapewne ciekawy. Warszawa w branży mieszkaniowej ma i tak już bardzo zszarganą opinię.

Od wielu miesięcy obserwujemy cyrk „czyje co je”. I nieważne, co jest twoje, ważne – moje. Jedni płaczą, inni się śmieją. Palestra usłużnie „walczy”. Kiedyś to się chyba w końcu skończy. Teraz jest nowe pole do popisu. Właściwie pola. Przy wąziutkich uliczkach stoją domy. Na Bajońskiej, Genewskiej już jest ich coraz mniej (Genewska 18 zniknęła), a będzie wkrótce mniej jeszcze.

Niestety nikt nie wezwał ABW i podobnych agencji. Ludzie, mieszkańcy z Bajońskiej, Genewskiej, piszą dramatyczne listy, petycje. Samorządy, a nawet ładnie nazywające się stowarzyszenia (np. „Stowarzyszenie… Ładna Kępa”) – jak to się mówi gromko – walczą. Ale przeciwnik rozproszony. Nie odpowiada na pytania i żądania. To znana i niestety skuteczna metoda: przetrzymać! Przecież dziesiątki mieszkańców Saskiej Kępy podpisują listy protestacyjne. I co? Nico! … Panie Rafale Trzaskowski!

Tylko jedna radna na całą dzielnicę wykazała zainteresowanie. Ale wiadomo, nec Hercules contra plures. Radna jest bezradna. Rosnące z roku na rok zastępy urzędników to potęga. Zresztą w dobie powszechnej walki politycznej, kto by się zajmował jakąś tam… kępą.

Byli „wicie-rozumicie”, a są…

Oczywiście, że też brali. A jeśli takowy ważny mieszkałby na Saskiej Kępie, nie dopuściłby do budowy giganta przy maluchach. Raczej nie znał się na architekturze, ale wciśnięcie przed nos blokowiska okno by mu zasłaniało. „Wicie-rozumicie” poszli niby precz, ale przyjechali nowi. Ta kasta to część społeczeństwa nowobogackich. Idą jak burza. Co ich obchodzi, że rury wodociągowe i kanalizacyjne już pękają w szwach. Co deweloperów obchodzi, że uliczki Kępy są zakorkowane. Oni tu mieszkać nie będą. Wynajmą. Warszawa ciągle chłonie. Po co jej drzewa i skwery. Po cholerę ta niska zabudowa drogiego terenu, gdy można wszystko zabloczyć, zawieżować i zadrapać chmurnie. Przecież ludzie – rozproszeni, zmęczeni beznadziejną walką, walący grochem o ścianę – to tylko masa, szara, saska-niesaska. Niech się pieni, jak tu obok przepływająca Wisła. Rzeka nawet wzburzona w końcu opadnie. A my tu zbudujemy co chcemy.

Będzie ładnie! Tak jak w Wilanowie. Stoją tu równo, wszystkie jednakowe, tuż obok siebie, domy pod sznurek. Jest super. Można… puszczać pawia. Ale chyba ptak się nie zmieści między ścianami gęstej zabudowy. Tutaj „wykorzystano teren”. Tylko oddychać trudno.

Gdzieś tam pod koniec lat sześćdziesiątych wysłała mnie redakcja na urbanistyczną konferencję naukową. Nagle na mównicy pojawił się mały, stary człowieczek z rozwianym, siwym włosem. Był mały, ale okazał się śmiały. Powiedział, że jest profesorem urbanistyki, że studiował i budował na świecie. Ostrzegł przed zabudową korytarzy doprowadzających świeże powietrze do centrum. Warszawa osadzona krzyżowo miała przestrzenie wolne, pola ze wszystkich stron. Po to właśnie, by hulał tam wiatr, a my byśmy oddychali swobodnie. Wstał wtedy sekretarz, najważniejszy w mieście, Józef mu było na imię, ale nazwisko miał… Kępa i opieprzył profesora.

Zabudowa antyorzeźwiająca stolicę ciągle trwa. Niedawno mieliśmy do czynienia z gangsterskim wycinaniem drzew. Ludzie – to znaczy mieszkańcy – luminarze kultury przypinali się do drzew, protestowali. Ale rajcy i włodarze ich olali. Nie ma już tamtych starych drzew w parku Krasińskich, pusty jest skwer przy Poznańskiej naprzeciw poczty. Ponoć były nawet zakusy na rozebranie czcigodnej świątyni przy Emilii Plater.

Małpa, małpeczka to miłe zwierzątko. Ale już małpa z brzytwą – jest groźna. Ciekawe, co by zrobiły z nami zwierzęta, gdyby miały pękate portfele. Mieszkańcy Saskiej Kępy to głównie inteligencja. A ci grosz dzielą na czworo. Inteligentne (tak je nazywają) domy, które tu powstaną, zmienią dzielnicę. Oczywiście dziać to się będzie powoli. Krok po kroku. Rok po roku. Władza, lewa czy prawa, okazuje się być równie bezradna. (Choć gada przed wyborami głośno i obiecująco). Później wchodzą maszyny i równają wszystko.

Saska Kępa jest w Warszawie ciągle jedyna i niepowtarzalna. Blisko stąd wszędzie. I mosty piękne, i plaże nad Wisłą tuż, tuż. Daleko jest tylko do władzy – lokalnej, ogólnostolicowej, czy jeszcze tej ważniejszej.

A więc władzo! Pojedź na Kępę i przejdź przez jej ulice. Może będzie to pożyteczny spacerek. Można z pieskiem, choć to ryzykowne – gdy pieskowi zabraknie zieleni – to was ugryzie.

Żeby nie było tylko o Warszawie

Mieszkam tu od 60 lat, ale przedtem w Sopocie i Gdyni. Rozdarte mam serce między te metropolie. Jeżdżę więc do Trójmiasta i patrzę.

I co widzę. Nagle w Gdyni – na 10 Lutego – historycznej, przepięknej ulicy prowadzącej przez miasto do morza, rośnie wielki gmach tuż przy zabytkowym banku i domach zbudowanych przed wiekiem.

Gdynia – ulica 10 Lutego, Starowiejska, Świętojańska – ma przepiękne budynki. Zaprojektowane śmiałą ręką polskiego architekta, z pietyzmem wykonane. Piękne na zewnątrz i wewnątrz. To niepowtarzalny styl.

To, co teraz powstaje przy 10 Lutego w pobliżu skrzyżowania z ulicą 3 Maja, jest nie tylko niepożądane, ale po prostu jest zbrodnią wobec Eugeniusza Kwiatkowskiego, inżyniera Tadeusza Wendy i innych twórców miasta.

Owszem, słyszałem protesty senatorów i posłów. Nic nie dały. Prezydent miasta Wojciech Szczurek najwyraźniej zmęczony jest długą kadencją. Poseł Marcin Horała zapomniał, skąd on, i odleciał.

W Gdyni wtyka się wielkie budynki, gdzie tylko się da. Szkoda miasta. Jest ciągle jedyne w swoim rodzaju. Ma przepiękny Skwer Kościuszki, gdzie cumują historyczne statki (Dar Pomorza”, „Błyskawica”), pojemne baseny żeglarskie, wspaniały teatr muzyczny, rozwijający się nadal w ogromnym tempie port.

Gorzej jest ze stoczniami. A już zupełnie źle z terenami Redłowskiej Polanki. Od kilkudziesięciu, tak, od kilkudziesięciu lat po basenach, po wieży do skoków, po przepięknie zaprojektowanym zabudowaniu hotelowo-gastronomicznym pozostał wielki dół i zgliszcza. Jak to możliwe? Redłowska Polanka to hańba! Sytuacja obecna trwa już ponad ćwierć wieku. Tak jak gadanie i obietnice. Znowu coś tam w ratuszu bełkoczą. Wspaniały gdyński bulwar kończy się właśnie na tragicznej Polance. Ale dalej, na wzgórzach, ma Gdynia jeszcze jeden wspaniały obiekt: gdyńskie „działa Nawarony”. Ich ogromne lufy strzegły zatoki. Trzeba się wspiąć, by koniecznie te cuda zobaczyć. Naprawdę tak wspaniale położonych – wysoko na wierzchołku wzgórz okalających gdańską wodę – nie ma nigdzie.

Niestety jedna z baterii już spadła, zsunęła się z całą betonową obudową po skarpie w dół. Na pewno można to jeszcze naprawić, odbudować. Czekam, aż wstanie z grobu pierwsza po wolnych wyborach w ’89 wspaniała prezydent Gdyni – Franciszka Cegielska i kogo trzeba pogoni.

Zawsze Sopot, a nie Sopoty (jak przekręcają nazwę niektórzy)

Sopocianie mówią, że goście miasta w okresie kanikuły ich zadepczą. Rzeczywiście deptak im. Bohaterów Monte Cassino to latem nieprzerwanie ciągnący tłum. Uciążliwe to, ale i niezły biznes. Na jednym krańcu Opera Leśna i Łysa Góra, na drugim molo i Grand Hotel (ten drugi obok postawiono za blisko). Skupmy się na najdłuższym i najpiękniejszym. Zapamiętane będzie nie tylko dlatego, że tu Putin Tuska straszył. Zapamiętane, źle, również przez marinę, którą dobudowano do mola.

Władcy miast zwykle nie widzą za dużo. Ale przecież można, należy pytać. Otóż na końcu unikalnego w dawnym kształcie sopockiego mola dobudowano falochron zamykający powstałą w ten sposób marinę żeglarską. No i już molo nie jest w dawnym zabytkowym kształcie. Żeglarze wprawdzie się cieszą (choć postój tu cholernie drogi), ale fala od zatoki nie przepływa już pod będącym na palach prawym skrzydłem – pomostem mola. Przedtem woda bez przeszkody płynęła sobie do brzegu, do plaży. Teraz nastąpiło zawirowanie. Zatrzymane przez falochron fale powodują, iż masy wód wyczyniają łamańce i zabierają sprzed plaży czysty, żółty piasek. Na ląd wdziera się szlam podłoża. Próby naprawcze są kosztowne i mało skuteczne. Kto – za ten bajzel powstały przez niekompetentnych decydentów – powinien beknąć? Ale nie słychać o tym. Może zagłusza szum fal. Pan Prezydent – Sopotu – Karnowski – ma się dobrze.

***

Gdzie są chłopcy z dawnych lat? To ładna piosenka. Gdzie są fachowcy obecnie? Powyjeżdżali za chlebem. Niestety musieli. Różne kasty się do tego przyczyniły. Oczywiście prawie wszystko, co jest puste, będzie zapełnione. Dobrych zawodowo ludzi wielu wróci do kraju. Jest co robić. Kasty w końcu odchodzą. Poszły won! Tylko niech oddadzą przynajmniej połowę z tego, co nakradły! Nie trzeba nikogo zamykać. Ale trzeba rozliczyć. Fifty-fifty to nie jest okrutna propozycja. Skończy się NA RYMPAŁ!

Artykuł Stefana Truszczyńskiego pt. „Na rympał. Warsaw by day (i Gdynia, i Sopot)” znajduje się na s. 13 „Kuriera WNET” nr 68/2020, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 12 marca 2020 roku!

Artykuł Stefana Truszczyńskiego pt. „Na rympał. Warsaw by day (i Gdynia, i Sopot)” na s. 13 „Kuriera WNET”, nr 68/2020, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wojna była w planach Stalina drogą do panowania nad światem. Jego duchowy spadkobierca nie ma żadnych hamulców moralnych

Coraz powszechniejsza jest w świecie świadomość, że Władimir Putin jako długoletni kagiebista mówi prawdę tylko wtedy, gdy się pomyli. Jest jednak wytrawnym profesjonalistą, więc nie myli się nigdy.

Zbigniew Kopczyński

Holokaust kojarzymy jedynie z Niemcami, a nie z miłującym pokój i przyjaźń między narodami Związkiem Sowieckim.

A jednak. Jeśli przyjmiemy, że Holokaustem nazywamy zinstytucjonalizowane i systematyczne mordowanie Żydów na skalę wręcz przemysłową, według precyzyjnych planów opracowanych przez najwyższe władze państwowe, to w Niemczech zapoczątkowany on został konferencją w Wannsee w styczniu 1942 roku. Natomiast przywództwo światowego proletariatu podpisało rozkaz wymordowania polskich jeńców w marcu rokuj 1940, a więc dwa lata wcześniej. Związek Sowiecki jak zwykle na czele postępu. (,,,)

Już słyszę, jak moskiewscy propagandziści, coraz częściej sięgający do arsenału sowieckiej propagandy i dezinformacji, stwierdzają, że może i doszło do jakichś przejawów antysemityzmu, ale sowiecki antysemityzm był słuszny, a niemiecki niesłuszny, i to głęboko.

I nie są to moje złośliwe wymysły. Wystarczy przypomnieć ostatnie wystąpienia rosyjskiego prezydenta i jego otoczenia. Wraca kult Stalina i gloryfikacja Związku Sowieckiego, a szczególnie mit wojny ojczyźnianej i wyzwolenia Europy, w tym Polski i oczywiście Auschwitz, przy czym celowo mylone jest „wyzwolenie” ze „zdobyciem”. W dzisiejszej Rosji dzieją się rzeczy niepojęte dla normalnie myślących ludzi. To tak, jakby kanclerz Niemiec żałowała upadku III Rzeszy i wychwalała Hitlera za uwolnienie Ukrainy od czerwonego terroru. W Rosji rządzi jednak KGB, kontynuator zbrodniczego NKWD. Stąd coraz bezczelniejsze kłamstwa w stylu ZSRS i obarczanie innych swoimi winami.

Na szczęście oskarżenia Polski o antysemityzm i spowodowanie wojny w wykonaniu duchowego spadkobiercy Stalina – prekursora Holokaustu i jego dworu – nie przyniosło żadnych efektów. Coraz powszechniejsza jest w świecie świadomość, że Włodzimierz Putin jako długoletni kagiebista mówi prawdę tylko wtedy, gdy się pomyli. Jest jednak wytrawnym profesjonalistą, więc nie myli się nigdy.

Niemniej ta nagonka na Polskę pokazała nam, czym jest dzisiejsze państwo rosyjskie i tworzące je elity. Stwierdzenie politologa Jewgienija Satanowskiego wygłoszone w telewizji Rossija 1, iż Stalin miał rację, mordując polskich jeńców w Katyniu, wywołało jedynie zdziwienie prowadzącego audycję i nic więcej.

Można wiele zarzucić Niemcom w ich dążeniach do umniejszania swych historycznych win i dzielenia się odpowiedzialnością, lecz jeśliby jakikolwiek politolog w jakimkolwiek niemieckim medium stwierdził, że Hitler miał rację mordując Żydów, Polaków, Cyganów czy kogo tam jeszcze, byłaby to jego ostatnia wypowiedź w karierze.

Ponadto zyskałby bonus w postaci odpowiednio długiego, bezpłatnego pobytu w miejscu sprzyjającym zadumie i refleksji. Taka jest różnica między światem cywilizowanym a Rosją.

Cały artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Prekursor Holokaustu” znajduje się na s. 2 „Kuriera WNET” nr 68/2020, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 12 marca 2020 roku!

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Prekursor Holokaustu” na s. 2 „Kuriera WNET”, nr 68/2020, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Św. Urszula Ledóchowska: Jak wychować i ochronić dzieci? / Katarzyna Purska USJK, „Wielkopolski Kurier WNET” 68/2020

Co możemy jeszcze zrobić, aby ochronić najmłodsze pokolenie? Jak wpłynąć na – zdawać by się mogło – nieuniknione procesy cywilizacyjne? Założycielka Urszulanek Szarych ma receptę na dobre wychowanie.

Święte rady dla rodziców i wychowawców

Katarzyna Purska USJK

Co możemy jeszcze zrobić, aby ochronić najmłodsze pokolenie? Jak wpłynąć na – zdawać by się mogło – nieuniknione procesy cywilizacyjne i czy jest recepta na dobre wychowanie?

Na początek przytoczę dwie wypowiedzi: „Żywy, chociaż w dużej mierze sztucznie wykreowany przez opozycję spór o tzw. edukację seksualną ma czytelne podłoże światopoglądowe. Tylko ktoś naiwny i zupełnie niezorientowany może bowiem pomyśleć, że podstawową kwestią jest tu dobro dzieci. Nic takiego! To nowy, a właściwie stary front wojny ideologicznej, stawiającej sobie za cel trwałe odkształcenie albo wręcz uszkodzenie polskiego społeczeństwa. Jest to jednak front obrzydliwy, bo wkraczający do szkół i próbujący ich przestrzeń zamienić w pole demoralizujących zmagań”.

„Świat nasz dzisiejszy (…) wypowiedział wojnę Chrystusowi Panu. Mody ohydne przyzwyczajają dziecko, przyzwyczajają młodzież do robienia wystawy ze swego ciała, – lektura brudna zajmuje umysł bezwstydnymi wyobrażeniami, widowiska niemoralne, wolność, niekrępowanie się w stosunkach z mężczyznami (…) – to wszystko pozbawia młodzież naszego wieku poczucia skromności”.

Autorem pierwszej z nich jest wybitny pedagog z UMK w Torunia – prof. Aleksander Nalaskowski, natomiast druga – pochodzi od św. Urszuli Ledóchowskiej i jest fragmentem jej przemówienia, które wygłosiła podczas Zjazdu Sodalisek Szkół Średnich w Poznaniu w roku 1928. Zważywszy na dużą odległość czasową, jaka dzieli obie, a także na różne okoliczności, w jakich powstały, nasuwa mi się nieodparcie wniosek, że oto od wielu lat mamy do czynienia z destruktywnym procesem przemian cywilizacyjnych, który w ostatnim czasie gwałtownie przyspieszył. To, co z rosnącym niepokojem obserwujemy w naszej rzeczywistości społecznej, prof. Nalaskowski nazywa „starym frontem wojny ideologicznej”. Jest to wojna cywilizacyjna, która szczególnie mocno uderza w najmłodsze pokolenie. Dostrzega to już wielu rodziców i śledzą zafrasowani dziadkowie.

Miłość rodzicielska i poczucie odpowiedzialności sprawiają, że nie możemy nie angażować się w nasilający się spór o kształt polskiej edukacji i zasady wychowania. Zatroskani o los dzieci i młodzieży nauczyciele, rodzice i opiekunowie zastanawiają się nie tyle nad przyczynami destruktywnych zjawisk społecznych, ile nad środkami zaradczymi.

Co możemy jeszcze zrobić, aby ochronić najmłodsze pokolenie? Jak wpłynąć na – zdawać by się mogło – nieuniknione procesy cywilizacyjne i czy jest recepta na dobre wychowanie?

Problemy edukacyjno-wychowawcze są mi znane z wieloletniego doświadczenia pracy w szkole. Mimo to nie czuję się specjalistką w dziedzinie pedagogiki na tyle, aby proponować własne rozwiązania, czy też polemizować ze znawcami tematu. Pragnę jedynie na łamach tego pisma pochylić się i zadumać nad radami oraz wskazówkami świętych pedagogów. Wśród nich poczesne miejsce zajmuje św. Urszula Ledóchowska – Założycielka Zgromadzenia Sióstr Urszulanek SJK. W minionym roku upłynęło 80 lat od jej śmierci. Zmarła 29 maja 1939 r. w rzymskim domu „szarych” sióstr urszulanek. Pośmiertne peregrynacje do jej łoża zdawały się nie mieć końca i były świadectwem powszechnego już wówczas przekonania o jej osobistej świętości. W pogrzebie Matki Urszuli Ledóchowskiej uczestniczyli biskupi, ambasadorzy, dyplomaci, politycy i przełożeni zakonów.

Fot. Święta wśród dzieci w Aalborgu | Fot. archiwum MUL

Kim była kobieta, która zgromadziła tak liczne tłumy żałobne? Była to osoba niezwykle zaangażowana nie tylko w religijne życie Kościoła, ale też – społeczne, kulturalne, a nawet polityczne. Doceniał ją za to, a nawet podziwiał sam papież Pius XI, który podobno mawiał o niej żartobliwie: „Ona jest jak obecność Boga, można ją spotkać wszędzie”. Jej odejście było wielką, niepowetowaną stratą dla Kościoła katolickiego. Znana była z wszechstronnej i niestrudzonej aktywności na różnych polach, jednak zasłynęła przede wszystkim jako pedagog i autorka oryginalnych, daleko wyprzedzających swoją epokę inicjatyw wychowawczych. Wprawdzie nie opracowała dokumentów ujmujących jej poglądy i metody pracy pedagogicznej w odkreślony system wychowawczy, ale można z całą pewnością stwierdzić, że stworzyła nowatorski system, który, jak się okazuje, był dokładną realizacją Deklaracji o Wychowaniu Chrześcijańskim – dokumentu Soboru Watykańskiego II. Co istotne, jej koncepcja wychowania ma nadal znaczenie dla całej współczesnej pedagogiki. Zrozumienie i właściwa interpretacja poglądów Świętej na wychowanie wymagają sięgnięcia do źródeł. Stanowią je przede wszystkim doświadczenia wyniesione z domu rodzinnego, a także jej zainteresowania współczesną myślą pedagogiczną.

Rodzina, w której wyrosła, była niewątpliwie dla niej wzorem i punktem odniesienia. Była to rodzina na wskroś katolicka, o której można powiedzieć za Janem Pawłem II, że w stopniu doskonałym realizowała misyjność Kościoła wobec swoich dzieci. Rodzice – Antoni i Józefina – wychowali gromadkę dzieci na wspaniałych Polaków i heroicznych chrześcijan. Dość przypomnieć, że dwie ich córki – Maria Teresa i Julia (przyszła m. Urszula) zostały wyniesione przez Kościół katolicki do chwały ołtarzy. Maria Teresa Ledóchowska – żarliwa Apostołka Afryki, założycielka zgromadzenia zwanego Sodalicją Św. Piotra Klawera, została beatyfikowana przez papieża Pawła VI w Rzymie 19.07.1975 r., młodsza zaś z sióstr – Urszula (chrzestne imię Julia) – została kanonizowana przez Jana Pawła II 18.05.2003 r. W opinii świętości zmarli też dwaj synowie Antoniego i Józefiny: o. Włodzimierz – długoletni generał zakonu jezuitów, oddany bez reszty Kościołowi i zakonowi oraz gen. Ignacy Ledóchowski – bohaterski uczestnik Bitwy Warszawskiej 1920 r., człowiek żywej wiary i wielkiego hartu ducha, który zginął za sprawę polską w obozie niemieckim w Dora-Northausen w 1945 r. Co więcej, aż troje dzieci i troje wnuków Antoniego i Józefiny Ledóchowskich obrało drogę życia zakonnego. Czyż tego faktu nie można by nazwać fenomenem świętości rodzinnej?

To rodzi ważne pytania: w jaki sposób małżonkowie Ledóchowscy stworzyli środowisko rodzinne, w którym wartości chrześcijańskie i patriotyczne zostały przekazane dzieciom i wnukom? Jak to się stało, że ten przekaz został nie tylko przez nie przyjęty i uznany, lecz stał się motywem ich świadomego i heroicznego dążenia do świętości?

Św. Urszula (Julia) Ledóchowska urodziła się 17.IV.1865 w Loosdorf, na terenie Austrii, dokąd rodzina jej ojca zmuszona była przenieść się w obawie przed prześladowaniami zaborcy rosyjskiego. Ojciec, pochodzący z polskiej rodziny ziemiańskiej o tradycjach patriotycznych i katolickich, przekazał swoim dzieciom doskonałą znajomość historii i literatury polskiej oraz gorące przywiązanie do wartości patriotycznych. To jemu Julia zawdzięczała żywą świadomość przynależności do narodu polskiego.

s. Urszula Ledóchowska z wychowankiem Jasiem | Fot. archiwum MUL

Matka pochodziła z rodziny szwajcarsko-niemieckiej, katolickiej, której nieobca była tradycja protestancka. I to właśnie ona odegrała decydującą rolę w wychowaniu dzieci, zwłaszcza religijnym. „Wszystko, czym jesteśmy i co posiadamy (…) zawdzięczamy po Bogu Twej macierzyńskiej miłości i twemu światłemu przykładowi” – wspominały ją po latach. Wiele postaw, a nawet powiedzeń św. Urszula zawdzięczała matce. „Dzieci, choćby wam się powodziło bardzo źle, nie traćcie nadziei” – powtarzała za nią św. Urszula. To wielonarodowe pochodzenie Świętej oraz światłe, otwarte umysły jej rodziców sprawiły zapewne, że doskonale czuła się na salonach Europy i miała szerokie kontakty z przedstawicielami różnych narodów i religii. A mimo to samą siebie określała jako „gorące serce polskie”.

Oboje rodzice św. Urszuli dbali o wszechstronny rozwój swoich dzieci. Każdemu odpowiednio do jego zainteresowań i zdolności starali się zapewnić możliwości kształcenia, pamiętając również o jego rozwoju fizycznym, w którym mieściło się nie tylko stwarzanie im możliwości aktywnego wypoczynku na świeżym powietrzu, ale też uprawiania sportów, zwłaszcza sportów zimowych i jazdy konnej. Doświadczenia wyniesione z domu rodzinnego sprawiły, że rodzina była dla m. Urszuli ważnym obszarem życia społecznego obok Ojczyzny, wspólnoty religijnej i kręgu kulturowego. Twierdziła, że rodzina to klucz do krzewienia komunii, ofiarności, dostrzeganie dobra i odrzucanie egoizmu.

Od roku 1886, po wstąpieniu do klasztoru SS. Urszulanek w Krakowie, s. Urszula nabyła doświadczenie jako mistrzyni pensjonatu i nauczycielka w krakowskim gimnazjum Sióstr Urszulanek.

Wysłana przez przełożone do Francji w celu zdobycia formalnych kwalifikacji do nauczania j. francuskiego, osiągnęła znakomitą orientację w nowych prądach pedagogiki, dzięki czemu potrafiła wnikliwie, ale też samodzielnie i krytycznie korzystać z osiągnięć tego, co w Europie określane było terminem „nowe wychowanie”.

Miała zresztą sposobność osobiście spotkać na swej drodze życia sławne pionierki reform pedagogicznych. Były wśród nich szwedzka pisarka Ellen Key, inicjatorka ogłoszenia wieku XX wiekiem „stulecia dziecka” i propagatorka wychowania skrajnie indywidualistycznego, a także włoska lekarka – Maria Montessori, autorka programów wychowania dzieci przedszkolnych opartych na założeniu, że rozwój fizyczny dziecka powinien być traktowany równorzędnie z jego rozwojem psychicznym. Pomimo krytycznych uwag i zastrzeżeń, św. Urszula wykorzystała wszystko to, co uznała w ich programach i koncepcjach za wartościowe. Jedynym kryterium przyjęcia była zgodność z jej podstawowymi celami i założeniami.

Jako nauczycielka i wychowawczyni Matka Urszula dbała przede wszystkim o wielostronność wychowania dziecka, o jego bliski związek z życiem, kontakty z przyrodą i sztuką. Trzeba podkreślić, że jej metody wychowawcze były nie tyle wynikiem wiedzy wyniesionej z podręczników czy kontaktów z przedstawicielkami myśli pedagogicznej, lecz przede wszystkim owocem wieloletnich doświadczeń, jakie zdobyła, nauczając dziewczęta w Polsce, w Rosji i w Skandynawii. Uczennice tak wspominały ją po latach: „Matki wykład nie mógł być mniej lub bardziej interesujący, porywał zawsze. Wszystko jedno, czy była to lekcja historii sztuki, literatury czy gramatyki francuskiej, z chwilą, kiedy swoim szybkim, elastycznym krokiem wchodziła na katedrę i obejmowała klasę bystrym spojrzeniem, przykuwała z miejsca naszą uwagę do swej woli nauczania nas tego, czego nauczyć chciała (…) Matka nie tylko umiała, ale lubiła uczyć. Wyczuwałyśmy to dobrze. Na wykładach nigdy nie była zmęczona, zawsze mówiła z niegasnącym zapałem”. Ten sposób (zapał, ożywione podejście do nauczanego przedmiotu, sposób bycia w klasie) wskazują i wyjaśniają, co w pracy nauczyciela uważała za ważne. Niewątpliwie dla niej ważne były same uczennice.

Gdybym próbować streścić założenia wychowawcze św. Urszuli, byłaby to pedagogika miłości, bezwarunkowej dobroci, szukania w każdym człowieku dobra, a w każdej sytuacji – tego, co może łączyć w dążeniu do dobra.

Pisała: „Czasem więcej dobrego może zdziałać jeden serdeczny uśmiech, dobre, życzliwe słowo, aniżeli bogaty dar pochmurnego dawcy (…) Ganić, ganić i gderać – to strasznie oddziaływa na człowieka (…) Łajania nie są zachętą do pracy wewnętrznej (…) Trzeba być dobrą, ale rozumnie dobrą. Dobroć rozumna potrafi znaleźć słowo poważne – nie twarde, lodowate, lecz karcące słusznie zło” (zob. K. Czarnecka, Urszuli Ledóchowskiej refleksja o wychowaniu, „Dzwonek św. Olafa”; K. Olbrycht, Zarys systemu wychowania bł. Urszuli Ledóchowskiej, Pniewy 1991).

Wizyta u Ellen Kay | Fot. archiwum MUL

„W swojej pracy wychowawczej m. Urszula miała dwie metody: lubiła podtrzymywać rozmowy i dyskusje na tematy religii i wiary oraz kontaktować dziewczęta bezpośrednio z biednymi, aby w ten sposób rozbudzić w nich poczucie odpowiedzialności i chęć przyjścia z pomocą, wyrzekając się czegoś na rzecz mniej zamożnych. Inny rys charakterystyczny jej działalności polegał na tym, że potrafiła – bez przymusu – nakłaniać młodzież do gorliwej pobożności maryjnej oraz szczerego pragnienia częstej Komunii świętej” – napisał o niej jezuita, o. Molinari.

Św. Urszula Ledóchowska dawała wyraz swoim poglądom na wychowanie w licznie wygłaszanych przez siebie odczytach i konferencjach. Podczas jednej z nich, wygłoszonej 4.02.1910 r. w Petersburgu na zebraniu Stowarzyszenia Pedagogicznego, mówiła o wadach współczesnego wychowania. Wśród nich wymieniła brak jasności i konsekwencji w wychowaniu, które nie wykluczało Boga, lecz również nie szukało w Nim oparcia. Święta wyrażała pogląd, że współcześnie w wychowaniu zbyt duży akcent kładzie się na to, aby przygotować dziecko do „zdobycia całego świata”, a za mało troski wykazuje się o jego duszę. Zwracała też uwagę, że co prawda dzieci są przygotowywano do przyszłych „zadań czysto świeckich”, ale jednocześnie przyzwala się im na lekceważenie obowiązków religijnych.

Zdaniem m. Urszuli, sami rodzice są odpowiedzialni „za gaszenie w dzieciach ognia miłości Boga”. Twierdziła, że w konsekwencji prowadzi to do zaniku szacunku dzieci w stosunku do własnych rodziców.

Przypominała również rodzicom i wychowawcom, że wiara jest łaską, która „wyraża się choćby w dziecięcej egzaltacji, której nie wolno wyśmiewać”. Błędem też – według Matki Urszuli – była ślepa miłość rodziców do dzieci, w efekcie której „rodzice usuwali sprzed dzieci wszelkie trudności, nie pozwalając im nauczyć się przyjęcia cierpienia jako ofiary” (za: B. Czaplicki, Katolicka działalność dobroczynna w Rosji w latach 1860–1918, Warszawa 2008, s. 87).

Ważnym elementem oddziaływania wychowawczego w koncepcji św. Urszuli była praca. Włączyła ją do swego programu jako odrębną wartość. Uważała, że jest wartością specyficznie ludzką i dlatego przywiązywała ogromną wagę do właściwego porządku pracy, do wszystkiego, co łączy się z rzetelnością, sumiennością i uczciwością. Wyznawała też pogląd, że praca nie może być nigdy uważana za karę i stosowana jako kara! Musi się stać naturalną, akceptowaną częścią życia, co wymaga długiej i trudnej pracy wychowawczej: „Uczmy nasze dzieci pracować, kochać pracę, znaleźć szczęście w pracy. Ale żeby tak być mogło, trzeba od najmłodszych lat przyzwyczajać dziecko do pracy” – pisała.

Refleksje św. Urszuli o pracy mogą okazać się szczególnie cenne dla egzystencji współczesnego człowieka, żyjącego w stanie permanentnego zapracowania, a często przepracowania i zapominającego o tym, że praca jest formą służby bliźniemu: „Odbiorcą ludzkiego wysiłku, powtórzmy, jest zawsze inny człowiek (bliźni), choć najczęściej niewidoczny zza biurka, nieznany z wyglądu i imienia”. Wymiar społeczny, jej zdaniem, należy też uwzględnić w wychowaniu moralnym. Uważała, że wychowanie religijne i moralne winno przekładać się na konkretne czyny, rodzić gotowość do podjęcia zadań dla dobra innych. Z tego powodu dbała, aby uczennice i wychowanki zakładanych przez nią szkół i internatów prowadziły nie tylko szeroką działalność charytatywną, ale też same podejmowały pracę wśród ludzi i dla ludzi. Dlatego tak mocno uświadamiała im potrzeby społeczne oraz wymagała od nich działania.

Zapewne stąd apel, jaki skierowała w 1927 r. do byłych uczennic: „Jesteś stworzoną do czegoś wyższego, pożyteczniejszego jak do służenia za ozdobę (czasem wątpliwą) salonów, do tańców murzyńskich, do manikiury i rozmaitych innych, równie pożytecznych rzeczy – pouczała je, nie bez ironii.

„Proponuję, byście zechciały dwa, trzy lata swej młodości poświęcić Bogu i Ojczyźnie, podobnie jak mężczyźni odbywający służbę wojskową. Praca społeczna byłaby świetnym przygotowaniem do zamążpójścia” (Rok Święty, „Dzwonek…” 1933 nr 2, s. 12).

W odpowiedzi otrzymała ponad 700 listów. Owocem jej inicjatywy była duża grupa młodych kobiet, które po zakończonej nauce wyjechały na Kresy, aby wesprzeć siostry w działalności oświatowo-opiekuńczej. W ten sposób św. Urszula stała się prekursorką wolontariatu świeckich na wiele lat przed Soborem Watykańskim II.

Wychowanie człowieka jako osoby zakłada kształtowanie jego tożsamości. Budowanie jej dokonuje się w odniesieniu do najważniejszych wspólnot życiowych. Obok rodziny takimi ważnymi dla rozwoju człowieka obszarami życia są: ojczyzna, historycznie ukształtowany krąg kulturowy i wspólnota religijna. Św. Urszula wyznaczała dwa główne cele wychowawcze: „Mamy więc w dziele wychowania dwojakie zadanie: pierwsze – wychowanie dzieci dla Boga, dla ojczyzny niebieskiej, drugie, to wychowanie dzieci dla społeczeństwa, dla ojczyzny ziemskiej”. Pisała: „wiara i polskość są dopełniającymi się czynnikami wychowawczymi. Oba żądają walki z połowicznością i rzetelnego spełniania obowiązków codziennych”.

W realizacji obu tych celów – według niej – nieocenioną rolę odgrywała rodzina, a zwłaszcza matka. Dlatego też pomoc rodzinom była jednym z najczęściej poruszanych przez nią tematów. Wiele uwagi poświęcała też formacji kobiet i przekonywaniu ich do podejmowania obowiązków związanych z macierzyństwem. Twierdziła, że „wychowywać dziewczęta to znaczy wychowywać matki rodzin”. Była zdania, że osobisty przykład matki, jej miłość oraz przekazywane przez nią podstawy życia religijnego są najważniejsze dla rozwoju i szczęśliwej przyszłości dziecka. Zwracając się do matek, mówiła: „O szanowne panie, zapewniając dziecku bogactwa, zaszczyty, przyjemności, wszelkie rozkosze świata – czy wieleście dały? Nic, nic, trochę dymu, który uniesie się w powietrze i tam zginie. Boga trzeba dać dziecku! Boga trzeba mu dać, a w Bogu znajdzie źródło szczęścia, które nigdy nie wysycha – nigdy, nawet wśród łez, nawet wśród najbardziej rozszalałych burzach życia”.

Twierdziła, że matki w rodzinie mają decydujący wpływ na kształtowanie w dziecku uczuć patriotycznych: „Wszak wiemy, przyszłość narodu nie tyle w rękach polityków, ile w ręku matek spoczywa. Na kolanach świętej matki wychowują się świątobliwi kapłani, dzielni urzędnicy państwowi, bohaterscy obrońcy ojczyzny”.

Z tego powodu wychowywanie dziewcząt uznawała za formę służby Polsce. Jak tego dokonać? Jak przekazywać dzieciom wiarę i patriotyzm? Przez przykład osobistego życia – odpowiadała św. Urszula. „Przykład więcej zdziała niż najwznioślejsze kazanie (…) Za świętością matki podążą dzieci (…) Na kolanach świętej matki wychowują się święci”. Udzielała przy tym wielu konkretnych i cennych rad: „Boga trzeba dać dziecku już od pierwszej chwili jego istnienia (…) Daj dziecku Boga, daj mu Jezusa w Komunii św., a możesz o jego przyszłość być spokojna”; ale trzeba również pamiętać, że „Gorliwość bez miłości i dobroci nie pociąga do Boga, ale od Niego, od religii, od pobożności odstręcza (…) „Prawdziwej, zdrowej, nie egzaltowanej pobożności dzieciom potrzeba, pobożności, która życie rozjaśnia i upiększa, ale broń Boże nie zatruwa! (…) Oto pierwszy warunek wychowania dzieci dla Boga – tworzyć wokół nich atmosferę szczęścia. Gdy to zrobione, reszta pójdzie łatwiej”.

Ta reszta, o której wspomina, to praca nad charakterem. Aby była skuteczna, najpierw musi nastąpić zakorzenienie człowieka w wierze. Była przekonana, że dopiero wówczas, gdy dziecko zostanie wprowadzone w życie wiary, można spodziewać się skutecznych rezultatów pracy nad jego charakterem.

Konieczny jest też właściwy stosunek do prawdy, czyli umiłowanie prawdy, wierność prawdzie. Praca nad charakterem domaga się bowiem od człowieka odwagi stanięcia w prawdzie. Stąd tak ważne jest wychowanie dzieci do bezwarunkowej prawdomówności.

Matka Urszula i dzisiaj przypomina rodzicom, że dziecko przyzwyczaja się do prawdy przez to, że oni sami skrupulatnie liczą się z tym, co mówią: „Nie można pozwolić sobie na najmniejszą niedokładność w słowach – pilnować siebie ciągle – by nie przesadzać, nie przekręcać”. Matka w listach do swoich dawnych wychowanek napominała je, aby unikały w swoim zachowaniu jakiegokolwiek fałszu, którego wyrazem jest bezwzględne podporządkowywanie się modzie, egzaltacje i kreowanie własnego wizerunku.

Praca nad charakterem wymaga również od człowieka dzielności i samodyscypliny. A te z kolei zależą od ukształtowania woli. Jak tego dokonać? Recepta św. Urszuli zawiera się w diagnozie: „Dlaczego obecna młodzież nasza tak często choruje na brak woli? Bo nikt nie przyzwyczaja jej do ćwiczenia się w małych umartwieniach, małych ofiarach” – czytamy w artykule św. Urszuli Ledóchowskiej zamieszczonym w wydawanym przez nią piśmie pt. „Dzwonek św. Olafa”. I wreszcie rzecz najważniejsza w pedagogicznych poglądach św. Urszuli: dążenie do świętości jako podstawowy obowiązek chrześcijanina: „Największe dobro na ziemi to – świętość, jedynie ważny cel, do którego warto na ziemi dążyć – świętość, jedyny skarb, który należy zdobywać” – pisała. W świętych upatrywała nadzieję dla podupadającej moralnie Europy.

W artykule niedawno opublikowanym na łamach tygodnika „Sieci” Wojciech Reszczyński opisał głośny w mediach przypadek prof. Ewy Budzyńskiej z UŚ, której rzecznik dyscyplinarny prof. Wojciech Popiołek zarzucił wypowiedzi „o charakterze wartościującym” i „homofobiczne” oraz „brak tolerancji”, a to dlatego, że mówiła na wykładzie o wartości tradycyjnie pojętej rodziny oraz o antykoncepcji i aborcji jako o złu moralnym. Przyczyną bezpośrednią nagany, jak pisze dziennikarz, był „donos do władz uczelni, jaki złożyli studenci UŚ, widać już wcześniej indoktrynowani w liceach”. Sytuacja, którą opisał, przypomniała mu jego własne doświadczenie, jakim było nieudane wystąpienie w jednym z olsztyńskich liceów ogólnokształcących. Powodem wyrażonej przez młodzież dezaprobaty było odwołanie się autora podczas wystąpienia w szkole do arystotelesowskiej koncepcji prawdy, a także do etyki naturalnej i do etyki katolickiej, opartej na porządku nadprzyrodzonym, jak również do tradycyjnej definicji małżeństwa jako cechy głównej naszej cywilizacji. Młodzież zarzuciła red. Reszczyńskiemu, że za mało w jego wystąpieniu było akcentów o wolności i tolerancji, na co zresztą zwróciła najpierw uwagę nauczycielka. Dziennikarz był tą sytuacją zdumiony i zasmucony, gdyż na podstawie dotychczasowych doświadczeń był przekonany, że „młodzi ludzie, podążając za prawdą, idą raczej pod prąd konformistycznym poglądom”. Na koniec felietonu pisze: „Tak było w moich czasach, gdy wrażliwsza i nie taka mała przecież część młodzieży odrzucała marksistowską indoktrynację” (W. Reszczyński, Przeciw hunwejbinom, „Sieci”, 2020/5(374)).

„Młodym ludziom zagraża materializm: Umysł dzisiejszego człowieka, zbyt obciążony wszelkimi wymaganiami coraz bardziej panoszącego się materializmu, nie umie już wznosić się wyżej – umie tylko grzebać się w ziemi”

(„Dzwonek…” 1925, nr 4, s. 2) – jakby komentuje te wątpliwości św. Urszula i pisze jednocześnie o konieczności „zatrzymania fali wzrastającego materializmu, który wysusza serce człowieka, zabija wszelkie objawy życia nadprzyrodzonego” („Dzwonek…” 1933, nr 2, s. 18.) Postawiona przez nią diagnoza niejako wyjaśnia stanowczość, z jaką przeciwstawia się nasilającym się tendencjom społecznym: „Świat dzisiejszy goni nieustannie za szczęściem, ale że szczęścia prawdziwego znaleźć nie może, więc goni za zabawami, przyjemnościami, rozrywkami, gubi się w szale używania, by tym sposobem zagłuszyć tęsknotę do czegoś lepszego, umorzyć nudę i niesmak, które życie poświęcone zabawom i rozrywkom za sobą pociąga” („Dzwonek…” 1927, nr 2, s. 1). Można by tę diagnozę skwitować lekceważącym wzruszeniem ramion albo też uwagą, że jako zakonnica odrzuca przyjemności, jakie niesie życie, gdyby nie to, że sami coraz mocniej widzimy objawy destrukcji i dekadencji, którą wywołał lansowany powszechnie sposób myślenia i życia. Można by ją schować do lamusa, gdyby nie budząca podziw owocność jej pracy wychowawczej, trafność, z jaką odczytywała znaki czasu i optymizm, z jakim patrzyła na człowieka i świat.

Święty Jan Paweł II podczas kanonizacji Matki Urszuli Ledóchowskiej 18 maja 2003 r. powiedział: „Wszyscy możemy się uczyć od niej, jak z Chrystusem budować świat bardziej ludzki – świat, w którym coraz pełniej będą realizowane takie wartości, jak sprawiedliwość, wolność, solidarność, pokój”.

Artykuł Katarzyny Purskiej USJK pt. „Święte rady dla rodziców i wychowawców” oraz informacje o jubileuszu stulecia Zgromadzenia Sióstr Urszulanek Szarych, których założycielką jest św. Urszula Ledóchowska,  znajdują się na ss. 4 i 5 „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 68/2020, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 12 marca 2020 roku!

Artykuł Katarzyny Purskiej USJK pt. „Święte rady dla rodziców i wychowawców” i „Wielki Jubileusz Urszulanek 2020” na ss. 4 i 5 „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 68/2020, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego