Nie ulegajmy przesądowi, że „wybieramy najgorszych spośród nas”. To taki banał współczesny. Kompletnie to jałowe

Po to, by świat się kręcił, potrzebni są, oprócz inżynierów, robotników i lekarzy, także radni, posłowie, ministrowie etc. Więc takie ich gremialne stawianie do kąta to poziom licealnego anarchisty.

Wybory za nami, wyborcy powracają do prywatności, a wybrani politycy przystępują do pracy – namawiania się, tworzenia i zrywania koalicji, gardłowania na sesjach, kontaktowania się ze swymi wyborcami, występowania w mediach etc., etc.

Bez względu na to, czy „nasi” wygrali, czy przegrali, życzmy politykom jak najlepiej. A przede wszystkim nie ulegajmy dość powszechnemu w demokracjach przesądowi, który głosi, że „wybieramy najgorszych spośród nas”. To taki banał współczesny, chętnie powtarzany przez ludzi mających się za elitę od Waszyngtonu po Warszawę. Niezależnie od tego, kto rządzi, wypada zżymać się na poziom polityków wszelkich szczebli, na ich rzekomą ograniczoność, zabieganie o własne interesy, chciwość, hipokryzję, nawet język, którym się posługują.

Oraz wypada dystansować się od polityki w ogóle, jako czegoś, czym można się tylko „ubabrać”. Że przypomnę wyśmiane po wielekroć hasło „Nie róbmy polityki, budujmy mosty.”

Kompletnie to jałowe, bowiem cóż byłoby alternatywą? W końcu po to, by świat się kręcił, potrzebni są, oprócz inżynierów, robotników i lekarzy, także radni, posłowie, ministrowie etc. Więc takie ich gremialne stawianie do kąta to poziom licealnego anarchisty.

Ktoś, kto jak ja, ma ciągoty libertariańskie, może w wyobraźni przenosić się do świata wyłącznie prywatnych uczelni, odpaństwowionej kultury, a nawet niepaństwowych sądów. Jednak świat realny jest inny, wielce skomplikowany i KTOŚ musi funkcje publiczne pełnić. Byłoby lepiej, gdyby do polityki szli ludzie po zrobieniu pieniędzy we własnym biznesie, ale tak samo byłoby lepiej, gdyby, powiedzmy, Polska była mocarstwem nuklearnym. No, ale nie jest… Więc w realu musimy pewno mieć młodzieżówki partyjne, asystentów posłów po studiach politologicznych etc. etc. „Kopać nie umiem, a żebrać się wstydzę”…

A skoro nie da się żyć bez polityków, pozostaje nam patrzenie im na ręce i protest, gdy – jak prezydent Jaśkowiak – zapuszczają się w rejony dla nich nieodpowiednie.

Panie Prezydencie Jaśkowiak, dostał pan silny mandat od wyborców, więc buduj pan szybko ten tramwaj do Naramowic! Ale nie próbuj przy tym wychowywać Poznańczyków według swoich upodobań. Na liście ustawowych obowiązków prezydenta NIE MA apostolstwa tolerancjonizmu, a tramwaj, owszem, jak najbardziej jest.

Jeszcze co do „ubabrania”. Owszem, wśród polityków zdarzają się, jak w każdym środowisku, czarne owce. Jednak czy nie ma ich wśród sędziów, lekarzy czy profesorów uniwersytetu?

Podsumujmy więc – plucie na polityków to mało ambitna łatwizna.

Artykuł Henryka Krzyżanowskiego pt. „Bronię polityków” znajduje się na s. 3 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 53/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Henryka Krzyżanowskiego pt. „Bronię polityków” na s. 3 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 53/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Naród-Bóg-cywilizacja. Niepodległe pisarstwo i życie Zofii Kossak-Szczuckiej / Piotr Sutowicz, „Kurier WNET” nr 53/2018

Prezydent Andrzej Duda zdecydował o uhonorowaniu pisarki pośmiertnie Orderem Orła Białego wraz z 24 innymi osobami, które uznał on za symboliczne i wybitne dla budowania niepodległości Polski.

Piotr Sutowicz

Naród – Bóg – cywilizacja. Niepodległe pisarstwo Zofii Kossak

W roku bieżącym minęła 50 rocznica śmierci Zofii Kossak Szczuckiej Szatkowskiej. Z kolei w przyszłym roku będziemy obchodzić 120 rocznicę jej urodzin. Ta popularna przed wojną, ale czytana i po jej zakończeniu autorka została nieco zapomniana w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat, choć w ostatnim czasie jej twórczość zdaje się wracać do czytelników i chyba zaczyna być odczytywana w kontekście współczesności.

Oby ten trend, który wypracowały niektóre środowiska katolickie – a wśród nich należy wymienić chociażby bliskie autorowi niniejszego tekstu Stowarzyszenie „Civitas Christiana”, oraz Instytut Wydawniczy PAX, który wznawiał książki pisarki nawet w czasach, kiedy wcale nie było to modne ani opłacalne – utrzymał się w przyszłości, z czego mogą wyniknąć tylko korzyści dla kultury polskiej. Z pewnością to niezaprzeczalny wkład jej pisarstwa w tę dziedzinę narodowego życia zdecydował o tym, że prezydent Andrzej Duda postanowił uhonorować ją pośmiertnie Orderem Orła Białego wraz z 24 innymi osobami, które uznał on za symboliczne i wybitne dla budowania niepodległości Polski.

Kossakowie

Zofia Kossak z matką, Anną Kisielnicką-Kossak | Fot. Fundacja im. Zofii Kossak, domena publiczna

Zofia przyszła na świat w Kośminie na Lubelszczyźnie 10 sierpnia 1889 r. Jej ojciec Tadeusz był bliźniaczym bratem Wojciecha – odznaczonego razem z bratanicą malarza znanego z twórczości batalistycznej, w tym choćby jako współautora Panoramy Racławickiej. Do dziś dnia malowane przez niego konie pozostają symbolami polskiego charakteru narodowego, a biorąc pod uwagę fakt, że zwierzęta te na żywo można obejrzeć coraz rzadziej, wolno powiedzieć, że Kossakowski symbol przeżył żywy obiekt portretowy. Z pewnością między malarstwem Wojciecha a pisarstwem Zofii daje się zauważyć silny związek, może wynikający z pokrewieństwa, a może z podobnego sposobu widzenia polskości. Warto wspomnieć, że córkami Wojciecha, a więc stryjecznymi siostrami Zofii, były Magdalena Samozwaniec i Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, dwie literackie osobowości dwudziestego wieku. Relacje rodzinne między kuzynkami jednak niekoniecznie należały do łatwych. Obraz rodzinny Kossaków warto uzupełnić jeszcze o siostrę Wojciecha i Tadeusza, Jadwigę, której córka tego samego imienia była później żoną Stanisława Ignacego Witkiewicza.

Układanka ta nie jest oczywiście pełna, ale już na jej podstawie widać, że mamy do czynienia z rodziną niezwykłą, której drogi w późniejszych czasach rozeszły się nieraz dramatycznie, ale nie można powiedzieć, że rodzina przeminęła, nie pozostawiając po sobie znakomitych i niekiedy mniej znakomitych, ale i tak wartościowych dzieł kultury. Warto też wspomnieć, że przyszła pisarka miała jeszcze dwóch braci, z których jeden zmarł, nie dożywszy roku, zaś drugi utonął w nurtach rzeki Wieprz w wieku dwunastu lat. Były to chyba pierwsze śmierci, z którymi przyszło się Zofii zetknąć.

W dorosłym życiu będzie ona doświadczać jej bardzo często, co nigdy nie doprowadzi do złamania charakteru pisarki, a co ważniejsze – wiary w Boga i Jego Opatrzność. To przekonanie czyniło ją nie tylko wybitną pisarką, ale i apologetką katolicyzmu, co w tej rodzinie, jak już wspomniano, wybitnej, nie było wcale rzeczą zupełnie oczywistą.

Kronikarka zapomnianych Kresów

Zofia Kossak | Fot. NAC

W roku 1915 Zofia Kossak wyszła za mąż za Stefana Szczuckiego i wraz z mężem przeniosła się do Nowosielicy na Wołyniu. Tam przyszli na świat jej dwaj synowie, Juliusz i Tadeusz, tam wreszcie przeżyła pierwszą odsłonę tragedii, jaką XX wiek przyniósł i Europie, i Polsce. Koniec pierwszej wojny światowej to czas, kiedy na Kresach zaczyna się anarchizacja życia społecznego. Bunty będące echem rewolucji październikowej i pierwsze wybuchy prenacjonalizmu ukraińskiego stają się tragedią tej ziemi i żyjących tu Polaków. Swe przeżycia tego okresu spisuje ona niemal na bieżąco, a zapiski ułożone w całość ujrzą potem światło dzienne opatrzone tytułem „Pożoga”. Książka odniosła błyskawiczny sukces, także międzynarodowy, gdy przetłumaczono ją na języki angielski i francuski, ale również węgierski i japoński. W dwudziestoleciu międzywojennym znaczenie dzieła polegało na tym, że traktowało o losach ziem, które po traktacie ryskim nie wróciły do Polski.

Dziś, kiedy mówimy o Kresach, mamy na myśli tereny wschodnie II Rzeczypospolitej. „Pożoga” Zofii Kossak opisuje rzeczy dziejące się na wschód od Słucza, a więc na tej już wówczas pozostawionej przez Polskę ziemi, oddanej na pastwę totalitaryzmu bolszewickiego.

Tak jak dziś w Polsce żyją ludzie, którzy pozostawili swoją ojczyznę za obecną polityczną granicą kraju, tak wówczas w ojczyźnie żyli ludzie tęskniący za tamtym dziedzictwem. Obecnie wiemy więcej o tragedii, jaka spotkała pozostałych tam Polaków w latach 1937–38. Do świadomości historycznej wkrada się myśl o tym, że polskość sięgała znacznie dalej niż do linii wyznaczonej traktatem w Rydze. Niemniej dla całych pokoleń wiedza taka była niedostępna, podobnie jak sama książka, która w Polsce komunistycznej była lekturą zakazaną, a wraz z nią wiele innych publikacji autorki, a w najczarniejszym okresie systemu – wszystkie. Co ciekawe, dziś z przyczyn politycznych jej twórczość również nie jest pożądanym świadectwem faktu, że wspomniane obszary kiedyś przynajmniej kulturowo były polskimi.

Zofia Kossak-Szczucka | Fot. NAC

Oprócz niewątpliwego sukcesu literackiego „Pożogi”, w pierwszej połowie lat dwudziestych życie przyniosło pisarce cały szereg gruntownych przemian. Opuszcza dotychczasowy dom, w roku 1923 umiera jej mąż, jako wdowa z dziećmi szuka nowego miejsca na ziemi i znajduje opuszczony dwór w Górkach Wielkich na Śląsku Cieszyńskim. Tu znajduje ją dziecięca miłość i późniejszy towarzysz życia, notabene jeden z pozytywnych bohaterów Pożogi, bowiem na Kresach ich losy przypadkiem na chwilę się splotły. Dla Zofii Szatkowski porzuca protestantyzm i składa katolickie wyznanie wiary. Jest nie tylko jej towarzyszem życia, ale i pomocą przy pisaniu, niekiedy współautorem książek, a po jej śmierci tworzy istniejące po dziś dzień w Górkach muzeum jej imienia. Tu w 1926 roku przychodzi na świat ich syn Witold, rok później zaś umiera pierworodny Juliusz – kolejna, a nie ostatnia śmierć jej życia. Wreszcie w 1928 roku rodzi się córka Anna, dzieląca z matką jej wojenne losy, a po jej śmierci działająca na rzecz zachowania pamięci o jej pisarstwie i działalności.

Oswajanie nieznanego

Śląsk Cieszyński wszakże to coś więcej niż miejsce zamieszkania. Zofia przybyła z Kresów Wschodnich na ziemie zachodnie do nieznanego dla większości Polaków kraju. Tu powstały jej najważniejsze w dwudziestoleciu powieści. Pisząc o jej pobycie w Górkach, nie można pominąć faktu napisania dwu dzieł: adresowanych do dzieci „Przygód Kacperka, góreckiego skrzata” oraz „Nieznanego kraju” – swoistego hołdu dla ziemi i ludzi, którzy dochowali wierności ojczyźnie wbrew niej samej. Ten ostatni tytuł to zbiór trochę opowiadań, trochę reportaży, pisany bardzo żywiołowo, z emocjonalnie stawianymi tezami. Na kartach książki widać wielosetletnie zmagania polskości na Śląsku z naporem germanizacyjnym. Książka doprowadzona jest do czasów autorce współczesnych, pisze w niej również o działalności Polaków pozostających wówczas po drugiej stronie kordonu. Ewidentnie zafascynowana jest w ostatnim reportażu osobą i działalnością Arki Bożka, który jest jej przewodnikiem po Opolszczyźnie.

O ile w „Pożodze” opisuje ona to, co utracone, to w „Nieznanym kraju” znajdziemy postulat przyswojenia sobie tego, co odzyskane, a może i zwrócenia się ku tym kresom zachodnim, które ciągle na swoją Polskę czekają.

Tom zyskał uznanie wśród czytelników i krytyków, w Polsce był dobrze przyjęty. Zresztą wpisywał się chyba w pewien rewizjonizm, jaki pojawiał się wówczas wśród Polaków. To w latach 30. Józef Kisielewski opublikował książkę „Ziemia gromadzi prochy”, która w formie niby to archeologicznego reportażu o słowiańskiej przeszłości Brandenburgii i Meklemburgii wywoływała w Polsce określone nastroje antyniemieckie. Zresztą tuż przed samą wojną ks. Karol Milik, powojenny Administrator Diecezji Wrocławskiej, wydał w milionowym nakładzie pocztówkę z granicami Polski zaznaczonymi tuż w okolicach Berlina, a do tego obejmującymi obszar Czech, świeżo wówczas zaanektowanych przez III Rzeszę. Postulaty rewindykacyjne pojawiały się zresztą również u niektórych myślicieli obozu narodowego tamtego czasu. Wtedy były to tylko marzenia, ale czas pokazał, że działa na rzecz marzycieli właśnie. W tym kontekście książka Kossak-Szatkowskiej była grzeczna, ale niewykluczone, że dla wielu owych marzycieli stanowiła inspirację, zaś u Niemców wywoływała irytację, a w latach II wojny światowej ściągnęła na pisarkę wyrok.

Do tematyki „zachodniej” powróciła ona wraz z mężem jeszcze raz, pisząc pod koniec życia tom opowiadań pt. „Troja Północy”, opisujący dzieje zagłady dokonanej przez Niemców na Słowianach Połabskich. Temat może dziś uchodzić za dziwny, książka nie jest specjalnie popularna, tu i ówdzie bywa krytykowana jako słaba. Warto jednak zadać sobie pytanie, czy winniśmy traktować ją jako ostrzeżenie, czy może początek marzenia? Chyba znowu czas pokaże.

Apologie

W niepodległej Polsce w kolejnych latach dwudziestolecia powstaje zrąb kanonu literackiego Zofii Kossak, przynosząc autorce sławę międzynarodową. Można powiedzieć, że twórczość ta szła dwutorowo. Pisarka tworzy dzieła o historii Polski, ale i chrześcijaństwa powszechnego, wszystkie one jednak sprowadzają się do jednego – relacji człowieka i narodu do Boga. Najczęściej w tym kontekście wymienia się cykl „Krzyżowcy”, opublikowany w latach 30., który ukazuje kontekst walki cywilizacji ujętej w ramy wypraw krzyżowych. Książka była popularna ze względu na niezwykle żywą warstwę fabularną, mogącą stanowić scenariusz filmowy, ale swoją ponadczasowość zawdzięcza sferze moralnej oraz uniwersalnym pytaniom o tożsamość cywilizacyjną właśnie. Scena rozmowy św. Franciszka z władcą muzułmańskim z powieści „Bez oręża” jawi się manifestem, który nie tylko przetrwał próbę czasu, ale i nie wydaje się, by kiedykolwiek był on nieaktualny dla wyznawców Chrystusa.

Chrześcijańskim dziejom Polski poświęciła autorka całe spektrum powieści, lokując je czasowo i w czasach piastowskich i w późniejszych wiekach Rzeczypospolitej Obojga Narodów.

Pisała zarówno o rzeczach wielkich, jak i małych, o zbrodni i zadośćuczynieniu. Wszędzie dostrzegała ludzkie emocje, które składają się na czyny, te zaś na procesy. Zawsze jednak ponad wszystkim jest Bóg i posłannictwo, które wyznacza człowiekowi i narodom.

Front Odrodzenia Polski – Protest Zofii Kossak-Szczuckiej | Fot. domena publiczna, Wikipedia

Poszukiwania woli Bożej musiały być w życiu Zofii Kossak szczególnie bolesne po wojnie, kiedy wydawało się, że zapomniana przez wszystkich, oczerniona także przez środowiska emigracyjne, na farmie w Kornwalii pisała „Przymierze”, będące fabularną wizją życia patriarchy Abrahama. Z książki przebija nadal ów optymizm wypływający właśnie z wiary w Boga. Żeby jednak przypomnieć sobie i zwykłe ludzkie radości, Zofia pisze tam również „Rok polski” – niezwykle wesoły zbiorek opisujący obyczaje ludowe, w dużym stopniu śląskie. Z jednej strony pewnie wynikały one z tęsknoty do ziemi, którą musiała opuścić, z drugiej jednak, przypominając sobie poszczególne epizodziki z ludowego doświadczania roku kościelnego, autorka musiała nieźle się uśmiać. Tęsknota za ojczyzną jednak okazała się na tyle silna, że Zofia Kossak zdecydowała się wrócić do kraju i mimo cenzury komunistycznej, po roku 1956 nieco lżejszej, podjąć kolejną próbę budowania sobie życia na nowo.

Wojna

Zanim wszakże do tego doszło, Zofię Kossak spotkało doświadczenie najgorsze, w tym także coś, co można nazwać dotknięciem diabła i otchłanią, którą również objęła swym chrześcijańskim spojrzeniem. Wojna była oczywiście doświadczeniem całego narodu. Pisarkę jednak doświadczyła ona na wszystkie sposoby. Już na początku kampanii wrześniowej opuściła Śląsk, co wydaje się naturalne z powodów, o których było powyżej. Mając doświadczenie „Pożogi”, nie zdecydowała się na ucieczkę na wschód i została pod okupacją niemiecką. Trudno powiedzieć, czy uważała Niemców za bardziej cywilizowanych od bolszewików; być może wybrała nieznane, truchlejąc przed tym, co już poznała. Wojna to czas krystalizowania się postaw. Często wydobywa ona z ludzi to, co w nich najgorsze, ale i to, co najlepsze.

 

Wojenne losy autorki „Krzyżowców” pokazują, że pisząc o chrześcijaństwie, w pełni żyła jego zasadami, były one jej i w niej. Jednocześnie dała wyraz niezwykłemu zrośnięciu się wiary i patriotyzmu, które w jej osobowości stanowiły jedność.

Tablica pamiątkowa przy ul. Radnej w Warszawie | Fot. Patryk Korzeniecki, CC A-S 4.0, Wikipedia

Z tych wartości wyrastały choćby dwa dokumenty czasów wojny sygnowane przez pisarkę. Jeden z nich to „Dekalog Polaka”, w którym niezwykle stanowczo oddała ona obowiązki członka narodu w czasach wojny; drugi zaś – słynny „Protest” z 1942 roku, w którym zakreśliła ramy chrześcijańskiego postępowania wobec zagłady Żydów. Do dziś środowiska lewicowe, które nie chcą zrozumieć chrześcijaństwa, mają z tym dokumentem problem, dziwiąc się, jak Polka i antysemitka mogła chcieć ratować Żydów. Nie nam pastwić się nad światopoglądem pozbawionym logiki, ale oba wspomniane dokumenty winny być pamiętane jako przejaw konsekwencji w polskości i chrześcijaństwie zarazem. Oczywiście słowa zawarte w „Dekalogu”, odczytywane dziś, muszą uwzględniać kontekst czasu, ale to chyba nie powinno nikogo dziwić.

Działalność pisarki nie mogła pozostawać przez okupanta niezauważona. Z jednej strony była poszukiwana za swe pisarstwo, z drugiej – za patriotyczną aktywność. Śledzona również za pomocą siatek donosicieli, we wrześniu 1943 została aresztowana, najprawdopodobniej na podstawie donosu zięcia swej stryjecznej siostry, Magdaleny Samozwaniec, Henryka Plater-Zyberka. W październiku tegoż roku wywieziona do obozu Auschwitz-Birkenau, początkowo pozostała nierozpoznana. Kiedy Niemcy dowiedzieli się, kim jest więźniarka, zdecydowali się powtórnie przewieźć ją na Pawiak, gdzie skazano ją na śmierć. Została jednak z więzienia uwolniona, a raczej wykupiona przez AK i zdążyła jeszcze wziąć udział w powstaniu warszawskim. Śmierć, która towarzyszyła jej całe życie i tu jednak wycisnęła swoje piętno na losie pisarki – w Auschwitz ginie jej drugi syn, Tadeusz Szczucki.

Pobyt w obozie był dla pisarki przeżyciem szczególnym. Opisała go w swej drugiej z kolei książce autobiograficznej, „Z otchłani”. Uczyniła to w 1945 roku, przebywając w Częstochowie. Publikacja ta jest o tyle ważna, że oprócz wymownej warstwy dokumentalnej, z jej kart przebija przesłanie, iż obóz niekoniecznie był piekłem, raczej czyśćcem.

W powojennej literaturze obozowej był to głos ważny, mocno polemizujący z masowo publikowanymi wspomnieniami Tadeusza Borowskiego, patrzącego na życie obozowe okiem cynika.

Oczywiście w nowej rzeczywistości nie było dla niej miejsca w kraju – opuściła Polskę zaraz w 1945 roku. W Londynie spotkały ją oszczerstwa, jakoby była sekretarką Bieruta. Głęboko urażona pisarka spędziła 12 lat we wspomnianej już Kornwalii, gdzie wspólnie z mężem, który powrócił z oflagu, prowadzili gospodarstwo.

Walka o kulturę

Wracając do kraju w roku 1957, pewnie zastanawiała się, czy robi dobrze. Związała się z Instytutem Wydawniczym PAX, dzięki czemu przynajmniej część jej dorobku mogła zostać przywrócona czytelnikowi. Z drugiej strony trudno jej było uniknąć gry politycznej, jaka się wokół niej toczyła. Niezwykle stanowcza postawa Zofii Kossak i nieuleganie umizgom władz zmniejszały ich zapał w działaniach mających na celu użycie jej do swych większych i mniejszych celów. O swojej postawie i poglądach dawała świadectwo do końca życia. Zachorowała nagle, mówi się, że przyczyniła się do tego wizyta w obozie Auschwitz-Birkenau i silne emocje, jakie wywołała u pisarki. Umarła 9 kwietnia 1968 r. w Bielsku Białej.

Jej życie najlepiej oddaje motto, jakie umieściła na swojej obozowej pryczy: „Każdej chwili mego życia wierzę, ufam, miłuję”, można do tego dodać słowa św. Ambrożego: „Nie zawiodę się na wieki”.

9 kwietnia 2018 roku, w 50 rocznicę śmierci pisarki, w imieniu Prezydenta Rzeczypospolitej złożony został na jej grobie wieniec, pierwszy raz w historii III RP.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Naród-Bóg-cywilizacja” znajduje się na s. 4 listopadowego „Kuriera WNET” nr 53/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Naród-Bóg-cywilizacja” na s. 4 listopadowego „Kuriera WNET”, nr 53/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Kolejne powstania i praca organiczna wywalczyły nam niepodległość / Wywiad z prof. A. Nowakiem, „Kurier WNET” nr 53/2018

Zawsze, a w szczególności w latach 90. XIX wieku i w pierwszych dwóch dekadach w wieku XX, była w polskim społeczeństwie elita nastawiona na niepodległość, na pracę nad tym, żeby Polska była.

Niepodległość w zmieniającym się świecie

Z profesorem Andrzejem Nowakiem rozmawia Antoni Opaliński

Zbliża się 11 listopada. Czy obchodzimy tę rocznicę rzeczywiście na miarę wydarzenia, które ona upamiętnia?

Rozmawiamy przed 11 listopada. W tym sensie szczególnie ważny będzie ten właśnie dzień i to, jak wypadnie Marsz Niepodległości, który stał się niestety w ostatnich latach znakiem podziału raczej niż jedności. Rozumiem jednak, że Pan pytał także o to, jak samo państwo zorganizowało te obchody. Otóż ja tej logiki do końca nie zrozumiałem, choć oczywiście próbuję ją zrozumieć. To jest logika bardzo daleko posuniętej decentralizacji i niematerializowania tych obchodów, tak ażeby po nich nie została żadna trwała pamiątka. Bo nie widać, żeby był pomysł na uświetnienie, upamiętnienie stulecia odzyskania niepodległości jakimś trwałym znakiem. Może to jest jakaś bardziej nowoczesna forma wrażliwości. Wiem jednak, jak ogromny wpływ na mobilizację tożsamościową i obywatelską Polaków wywarło odsłonięcie Pomnika Grunwaldzkiego w roku 1910. Ten trwały znak miał wtedy ogromne znaczenie. Miał także ogromne znaczenie w okresie drugiej wojny światowej, kiedy został świadomie zniszczony przez niemieckich okupantów. I chyba rezonował w świadomości polskiej przynajmniej do momentu, kiedy został odbudowany już w okresie gierkowskim.

Więc może warto tworzyć takie znaki, w których nas potomkowie będą mogli odnajdywać emocje naszego pokolenia związane z przeżywaniem niepodległości czy innych ważnych wydarzeń dotyczących naszej historii. Tutaj całkowicie z tego zrezygnowano. Ośrodek prezydencki zdecydowanie się odżegnał od takiej formy upamiętniania, rząd także jej nie podjął.

Mam jeszcze nadzieję, że trwałym śladem następnej zbliżającej się ważnej rocznicy będzie w roku 2020 planowany i rzeczywiście wspaniale zapowiadający się monument Bitwy Warszawskiej pod Ossowem.

Dwa maszty 100-metrowe i niezwykła perspektywa bitwy, która zostanie w bardzo nowoczesny sposób przedstawiona – ten projekt, o ile mi wiadomo, jest realizowany. Liczę na to, że z niego coś wyniknie, ale trochę mi żal, że nie powstanie żaden trwały ślad po naszym przeżywaniu na początku XXI wieku stulecia niepodległości.

Jeżeli rzeczywiście kryje się za tym intencja braku materialnego upamiętniania historii, to chyba dosyć niepokojące… Zupełnie wbrew konserwatywnej i prawicowej szkole politycznej, która powinna doceniać symbole.

Zgadzam się z Panem, więc nie będę już rozwijał tego aspektu. Natomiast spróbuję teraz odegrać rolę adwokata może nie diabła, ale po prostu tego rozwiązania, które zostało przyjęte. Tutaj silnym argumentem jest ten, który przypomina mi się w słowach Benedykta XVI wypowiedzianych przez niego jeszcze jako kardynała Ratzingera na pogrzebie Jana Pawła II. Benedykt XVI przypomniał wtedy, że nie pozostanie po nas nic materialnego, nie tylko wielkie budowle, ale nawet książki. Pozostanie po nas dotknięcie duszy nieśmiertelnej, to znaczy relacje z drugim człowiekiem – to, czy służymy poprawie człowieczeństwa w sobie, w innych, czy też nie.

Oczywiście nie wydaje mi się, żeby materializowanie naszych intencji musiało być przeszkodą w tym zakresie. Ale słowa Benedykta XVI przypominają, że rzeczywiście nie można skupiać się tylko na aspekcie materialnym. Przekładając to na realia Polski 2018 roku – ważne jest właśnie to, że organizuje się wiele spotkań lokalnych, które nawiązują do lokalnych bohaterów 1918 roku. One mają szansę dłużej zostawić silne odczucia niż akademia centralna w Warszawie czy w Krakowie. A więc przeciwko decentralizacji tych obchodów absolutnie nic nie mam. Żałuję jednak mimo wszystko, nawiązując do Pana pytania, że nie pojawiła się jednak ta logika konserwatorów, czyli tych, którzy konserwują tradycję i uprawiają kulturę – bo kultura to uprawa – którzy zostawiają narzędzia tej kultury pamięci dla następnych pokoleń. Takim narzędziem może być pomnik, muzeum, mogą być najróżniejsze formy.

Wracam do swojej ulubionej idei, która niestety nie może się doczekać realizacji. Za dwa lata będzie już ostatnia okazja, żeby ją urzeczywistnić – mianowicie pomnik-kopiec świętego Jana Pawła II jako bohatera narodowego Polaków.

Wyraz naszej wdzięczności – nie jako katolików, bo został uznany przez Kościół katolicki za wielkiego świętego i naszej wdzięczności nie potrzebuje. Myślę jednak, że jako Polacy, jako wspólnota polityczna mamy bardzo wiele do zawdzięczenia temu papieżowi. Stworzenie materialnego wyrazu pamięci, już nie zdecentralizowanego, jak te setki nie zawsze najlepszych pomników Jana Pawła II, ale w formie zbiorowego wysiłku, może zjednoczyć jeśli nie wszystkich, to większość z nas. Właśnie tak sobie to wyobraziłem – jako sypany przez wszystkich chętnych kopiec. Może to byłby też jakiś znak naszego rozumienia niepodległości i tego, kto jest jej najważniejszym patronem w wieku dwudziestym pierwszym. Tą osobą jest zdecydowanie Jan Paweł II – JP 2, bo JP 1 to był Józef Piłsudski.

Cofnijmy się więc do czasów JP 1. Jacy byli Polacy u progu XX wieku? Czy byli – jak uważał Piłsudski – już tak przyzwyczajeni do niewoli, że zapomnieli o niepodległości? Czy raczej byli gotowi na niepodległość, trzeba było tylko czekać na historyczny moment?

Piłsudski swoje ostre sądy o społeczeństwie polskim formułował w warunkach pewnej walki politycznej, a także w specyficznych warunkach zmiennych nastrojów społecznych. Lata po rewolucji 1905 roku, rok 1908 – mówię tutaj o akcji pod Bezdanami i testamencie Piłsudskiego, gdzie padają właśnie te oskarżenia pod adresem społeczeństwa polskiego, że przyzwyczaiło się żyć pod nahajką i już nie odważa się upominać o większe cele – to był czas, kiedy rzeczywiście wypłynęły emocje i nastroje związane z gotowością do walki i narażania własnego życia. I to jest normalne w życiu każdego społeczeństwa. Nie jesteśmy w stanie żyć jak bohaterowie przez całe, zwłaszcza dłuższe, życie. Kiedy się ginie młodo, wtedy można krótko, bohatersko przeżyć swoje życie. Ale w życiu społeczeństwa przychodzą okresy zmęczenia i okresy mobilizacji.

Społeczeństwo polskie zostało niesłychanie zmobilizowane wytrwałą pracą wielu pokoleń. Złożyła się na to praca wszystkich pokoleń okresu zaborów, poczynając od tych, którzy zaśpiewali pierwszy raz „Jeszcze Polska nie umarła” w 1797 roku, tych, którzy założyli Towarzystwo Przyjaciół Nauk w 1800 roku w Warszawie, tych, którzy właśnie za Bonapartem – zgodnie ze słowami hymnu – szli tutaj przez Wartę i Wisłę odbudować jakąś namiastkę państwa polskiego.

Złożyły się na to kolejne powstania i praca organiczna, które razem – nie przeciw sobie, ale razem – budowały etos przywiązania do idei własnego państwa, do odbudowania własnej wspólnoty politycznej, bez której polskość nie mogłaby przetrwać.

Przypomnijmy, że po powstaniu styczniowym nastąpił jednak bardzo głęboki odpływ nastrojów wśród polskich elit politycznych, odpływ nadziei na to, że Polska będzie. Jednocześnie powstanie skutkowało czymś niesłychanie pozytywnym, czego nie było widać, rzecz jasna, w roku 1864 – uwłaszczeniem na maksymalnie korzystnych warunkach dla chłopa. Uwłaszczeniem dokonanym przez władze zaborcze w rywalizacji, w kontrakcji wobec władz powstańczych. Wyrwać chłopa dla siebie, dla Rosji, dając mu maksymalnie dobre warunki uwłaszczenia – taka była intencja wywołana powstaniem styczniowym, intencja cara i jego biurokratów. Ale to właśnie wyrwanie na możliwie najlepszych warunkach chłopa z pańszczyzny w 1864 roku niesłychanie skróciło drogę tej największej grupy społecznej, czyli chłopów, od mentalności pańszczyźnianej, w której nie ma miejsca na świadomość narodową. Niewolnik nie ma narodowości, taka jest prawda społeczna o chłopie pańszczyźnianym. Skróciło tę drogę do wyboru polskości. Ale tego wyboru by nie było, gdyby nie było aktywnej mniejszości, która wykorzystała to, tworząc wszelkie tajne i legalne – w zależności od zaboru – towarzystwa oświaty ludowej. Popularyzowały przez „żywe obrazki” z Naczelnikiem w sukmanie, przez wystawianie sztuki Anczyca „Kościuszko pod Racławicami” udział chłopa w społeczeństwie polskim, w polskości.

Przypomnijmy też pracę socjalistów spod znaku Józefa Piłsudskiego w środowiskach robotniczych, uświadamiającą wartość własnego państwa i tradycji narodowej dla tego środowiska; pracę Narodowej Demokracji i w miastach, i na wsi, bo i tu, i tu działacze Narodowej Demokracji prowadzili ogromną akcję wychowawczą, umacniając tożsamość narodową w szerokich kręgach społecznych.

Był też oczywiście wybór ruchu ludowego księdza Stojałowskiego czy Jana Stapińskiego, czy Wincentego Witosa, by organizacje chłopskie budować nie przeciwko polskości. A przecież taka była mentalność chłopów galicyjskich jeszcze w końcu XIX wieku: Polak to niebezpieczny wariat, który rzuca się na cesarza, a nam, chłopom, nic do tego, a jeśli już, to nie chcemy z tym Polakiem, czyli szlachtą, mieć nic wspólnego, bo to nasz krzywdziciel. Otóż zmiana tej postawy dokonała się właśnie w końcu XIX wieku, nie tylko w Królestwie, w zaborze rosyjskim, ale także w Galicji. Wysiłkiem właśnie dziesiątków tysięcy ludzi, którzy sprzyjali tej pracy i którzy sprawili, że w momencie próby, czyli w roku 1918, już tylko niewielka mniejszość zachowała mentalność chłopów pańszczyźnianych.

Witos opisuje w swoich pamiętnikach, jak odjeżdżał z Lublina – gdzie tworzył się rząd Daszyńskiego, do którego Witos nie zdecydował się wejść – i widział, jak chłopi rabują tam las rządowy. Uznali, że skoro nie ma państwa, to można kraść. I Witos im tłumaczył, że to jest teraz nasze, polskie. Byli i tacy, którzy tego nie rozumieli.

Wśród robotników podobnie, była jakaś mniejszość, która poszła za hasłami Lenina, Trockiego i Dzierżyńskiego. Ale to była wyraźna mniejszość, kilkuprocentowa zaledwie. Ogromna większość chłopów i robotników, a więc tych mas tworzących społeczeństwo, dzięki pracy elit szlacheckich, potem inteligenckich, dzięki pracy księży, którzy nieśli przesłanie narodowe przez wszystkie pokolenia okresu zaborów – ta ogromna masa stworzyła nowoczesny naród i obroniła ten naród w roku 1920. Ta sztuka nie udała się np. Ukraińcom ani Białorusinom – nie dlatego, że jakaś straszliwa potęga szła na nich, bo taka sama szła na Polskę, jak na tamte narody. Tylko one jeszcze nie okrzepły w swojej świadomości narodowej. A Polacy już tę świadomość zdobyli, właśnie tym ogromnym wysiłkiem wykonanym w szczególności w ostatnim dziesięcioleciu XIX wieku i w pierwszych dwóch dekadach wieku XX, tym wysiłkiem, który symbolizuje owych wybranych przez nas sześciu ojców założycieli niepodległości.

Dlatego nie zgadzam się z Piłsudskim w tym sensie, że zawsze, a w szczególności w latach 90. XIX wieku i w pierwszych dwóch dekadach w wieku XX, była w polskim społeczeństwie elita nastawiona na niepodległość, na pracę nad tym, żeby Polska była.

Piłsudski sam, bez tej elity, nie wywalczyłby nam niepodległości. On miał dziesiątki tysięcy sprzyjających niepodległości członków elity, do której wchodzili przecież i z poprzedniego pokolenia Orzeszkowa i Prus.

Niezależnie od tego, jak ich dziś umiejscawiamy, bez nich nie byłoby tej świadomości, że warto być Polakiem. No i oczywiście Wyspiański, który widział Polskę, nie tylko teatr, ale i Polskę ogromną w przyszłości, której nie doczekał ze względu na swoją tragiczną chorobę. Trzeba tutaj przypomnieć cały wysiłek kultury. Bez niego, w pojedynkę, żaden geniusz wodza by nam na wolności nie przyniósł.

W książce „Pierwsza zdrada Zachodu. 1920 – zapomniany appeasement” opisuje Pan m.in. mentalność elit zachodnioeuropejskich, w tym wypadku na przykładzie elit brytyjskich. Mentalność historyczną, imperialną, dla której aspiracje narodów Europy Środkowej, nawet tych o długiej tradycji historycznej – jak Polacy – były niewiele warte. Musieliśmy walczyć nie tylko o samą niepodległość, ale też o uznanie wśród narodów świata, że mamy prawo do odrębności.

Tak, to jest zagadnienie bardzo ciekawe historycznie i znacznie ważniejsze niż historyczne, bo aktualne. Historycznie jest bardzo ciekawe, bo to jest proces kurczenia się w wyobraźni elit politycznych Europy Zachodniej – od wieku XVII przez rozbiory i zupełnie nową sytuację porządku powiedeńskiego – Polski jako miejsca. Po 1815 roku, po Kongresie Wiedeńskim, pojawiła się na sto lat na mapie Europy plama pod nazwą Królestwo Polskie. Sugerowała, że to jest cała Polska. Ale jednocześnie to Królestwo Polskie było częścią większej całości – Imperium Rosyjskiego. Przypomnę herb Królestwa Polskiego utworzonego w 1815 roku. To był biały orzeł na piersi ogromnego, dwugłowego czarnego orła – maleńka Polska wewnątrz większej Rosji, ale autonomiczna, wyodrębniona w specyficznych granicach: na wschodzie na Bugu, na zachodzie nad Prosną, na południu na Wiśle. Nawet Kraków był niestety poza granicami tego Królestwa Polskiego.

Otóż tak właśnie wyobrażali sobie odrodzoną Polskę przywódcy świata zachodniego – mniej więcej tak, jak to Królestwo Polskie. No może Kraków tam się jeszcze doda, może jakiś kawałek Poznańskiego…

Czasem mylnie interpretuje się 13. punkt słynnego orędzia Wilsona sądząc, że on oferował nam całe Pomorze. Nie, on zakładał, że swobodny dostęp do Gdańska to będzie prawo korzystania z Wisły. A więc ta minimalna Polska, Polska de facto niezdolna do samodzielnego życia, tylko żyjąca pod patronatem Rosji, co po pierwszej wojnie światowej wydawało się naturalne, bo Niemcy przegrały wojnę. Ewentualnie, w innych warunkach politycznych, to Niemcy mogły być uznane przez zachodnich przywódców za tych, którzy mają prawo objąć patronat nad tą malutką Polską razem z innymi, jeszcze mniejszymi krajami. Krajami, które mogą istnieć, ale tylko jako część układanki wygodnej dla Niemiec albo dla Rosji, a najlepiej dla Niemiec i Rosji jednocześnie.

Otóż temu przeczyła II Rzeczpospolita, jej istnienie, jej etos niepodległości, przekonanie, że mamy prawo istnieć nie tylko jako autonomiczna część układu rosyjskiego czy niemieckiej Mitteleuropy, ale jako odrębny byt polityczny. Przekonywanie o tym, że ten odrębny byt polityczny w Europie Środkowo-Wschodniej ma prawo do istnienia, zajęło dwadzieścia lat okresu międzywojennego i zostało zakwestionowane przez napaść dwóch systemów totalitarnych w 1939 roku. I znów Polska zniknęła na lat czterdzieści kilka w worku pod nazwą „obóz socjalistyczny”, który inaczej powinien się nazywać Imperium Sowieckie, czy geopolitycznie – Imperium Rosyjskie. I to sprawiło, że po 1990 roku właściwie znów wracamy do tego zadania – przekonać; najpierw siebie samych.

W wielu z nas jest jeszcze ten instynkt kolonialny: „nie możemy być niepodlegli i nie stać nas na niepodległość, musimy być jeśli nie pod Rosją, to pod Niemcami. To Niemcy albo przynajmniej ogólnie Europa powinni nami kierować, bo my sami nie możemy”. Bardzo wielu z nas wciąż jeszcze tak myśli. Skoro nie przekonaliśmy jeszcze siebie do końca w tej sprawie, to tym trudniej przekonywać innych.

Każdy rok istnienia Polski na mapie jako kraju, który już nie jest wpisany w obóz socjalistyczny czy Imperium Rosyjskie, jak ta Polska powiedeńska, każdy rok akceptowania suwerennej polityki polskiej, i to nie w izolacji, ale w połączeniu z aspiracjami do istnienia niepodległego takich krajów jak Czechy, Węgry, Słowacja, Litwa, Łotwa, Rumunia; to, że te kraje istnieją obok nas między Rosją a Niemcami – to wszystko bardzo sprzyja utrwaleniu naszej podmiotowości.

Jednocześnie to nie zmniejsza ryzyka tej podmiotowości, bo oczywiście zawsze może być wygodniej – użyję takiego paradoksalnego i drastycznego określenia – bezpieczniej jest nie istnieć niż istnieć. Najbezpieczniej jest na cmentarzu, tam już nam nic nie grozi. Otóż tego rodzaju perspektywa – śmierci wspólnoty politycznej, oddania kontroli nad rzeczywistością innym siłom, na które nie mamy żadnego wpływu – niewątpliwie wciąż się objawia jako pewnego rodzaju pokusa. Alternatywa nie jest rozkoszna. Nie możemy żyć w poczuciu, że niepodległość jest nam dana raz na zawsze, że zawsze tutaj będzie jakieś nasze państwo, w którym będzie można swobodnie mówić po polsku i żyć w bezpiecznych granicach.

Myślę, że cała dyskusja o wyborach samorządowych pokazuje jednocześnie ogromną zaściankowość widzenia naszej polityki w tym klinczu PiS–PO, bo tylko tym się interesujemy, o niczym innym nie mówimy. Wystarczy rozejrzeć się po świecie, by zobaczyć, jak niesamowite zmiany się w tej chwili dokonują. Nie wszystkie mogą okazać się ostatecznie dla nas dobre, ale musimy w nich uczestniczyć, bo alternatywą jest oddanie innym prawa do decydowania za nas.

Co mam na myśli? Donalda Trumpa wypowiadającego traktat o ograniczeniu zbrojeń rakietowych, co zupełnie zmienia sytuację geopolityczną w naszym regionie, ponieważ w ślad za tym musi iść decyzja o rozmieszczeniu rakiet amerykańskich w pobliżu Rosji – bo o to chodzi. Czyli teraz te wszystkie nadzieje części z nas na ulokowanie baz amerykańskich w Polsce stają się coraz bardziej realne, ale coraz bardziej dramatyczne staje się pytanie, co dalej? W perspektywie, którą otwiera teraz prezydent Trump, wydaje się, że jeśli wygra następne wybory prezydenckie – a to jest możliwe – to te bazy w Polsce powstaną, tyle że Polska będzie znowu krajem granicznym.

Alternatywą dla tej ryzykownej wizji jest perspektywa, że Polska będzie krajem neutralnym, jak w czasach saskich, albo oddanym pod opiekę temu z lewej albo temu z prawej. Czyli Rosji – na to się w tej chwili nie zanosi, nie widać takiej dużej siły politycznej, która by zgłaszała taki program – albo Niemcom; tu akurat słychać potężne głosy, że to będzie jedyne rozsądne rozwiązanie, to będzie jakaś bezpieczna perspektywa. Otóż nie jest to bezpieczna perspektywa ani bezpieczniejsza od tej amerykańskiej – bo Niemcy zawsze ostatecznie mogą porozumieć się kosztem Polski z Rosją jako silniejszym i dużo dla nich ważniejszym partnerem.

Oczywiście Amerykanie też mogą porozumieć się kosztem Polski, ale Amerykanie nie mają możliwości zrobienia wspólnej granicy z Rosją nad Wisłą, natomiast nasi sąsiedzi już parokrotnie takie granice wytyczali.

W świecie zmian granic, wcześniej niewyobrażalnym, jeszcze 5–10 lat temu, a dziś znowu wyobrażalnym, odkąd Rosja zaczęła siłą zmieniać granice w Europie, na Krymie i w Donbasie, musimy brać pod uwagę niestety i takie scenariusze.

Nasi amerykańscy sojusznicy też dokonali zmiany granic w Kosowie.

Tak, uważam to za ogromny błąd i krytykowałem to również wtedy, ale całkowicie odrzucam porównanie. Amerykanie bardzo nieroztropnie dopuścili do powstania nowego państwa w Europie, ale nie powiększyli Stanów Zjednoczonych o podbity przez siebie kraj. A Rosja zrobiła właśnie to – podbiła, zajęła militarnie kawałek sąsiedniego kraju i przyłączyła do swojego terytorium. To jest najczystsza praktyka imperialistyczna, z jaką można mieć do czynienia w historii.

Tego mamy prawo obawiać się najbardziej. Oraz instynktu części elit tzw. Zachodu, także kulturalnych, że na wschód od Niemiec liczy się tylko Rosja. I ostatecznie – jeśli Rosja ma być zagrożeniem, to już lepiej niech weźmie co chce, na razie na Ukrainie, potem w Polsce.

Ta mentalność w Unii Europejskiej, mentalność o charakterze imperialnym, to jest problem, o którym trzeba jasno mówić. Mentalność, zgodnie z którą o Unii Europejskiej mają prawo decydować tylko i wyłącznie starzy jej członkowie, przede wszystkim Niemcy i Francja. Wielką Brytanię udało się Niemcom wypchnąć, to trzeba podkreślić: Niemcy w żadnym wypadku nie pozwolą na powrót Wielkiej Brytanii do Unii. Bo to jest największy triumf Niemiec. Unia Europejska bez Wielkiej Brytanii jest Unią bez porównania bardziej niemiecką, kontrolowaną przez Niemcy przy niewielkiej współpracy mało poważnych w porównaniu z niemieckimi polityków francuskich.

Otóż taka sytuacja, kiedy elity francuskie czy niemieckie wyobrażają sobie, że jedynie one mają prawo mówić, co jest dobre dla Europy, a w żadnym wypadku nie mają prawa mówić tego politycy z Warszawy, Pragi, Rygi czy Bukaresztu – te pozostałości imperialnego myślenia są realnym kłopotem Unii Europejskiej. Tylko taka polityka, jaką dziś prowadzą Polska, Węgry, Czechy – czyli polityka podkreślania, że mamy prawo do własnego głosu w Unii – może stopniowo ten imperializm ograniczyć i zwiększyć nasze bezpieczeństwo, czyli doprowadzić do sytuacji, w której w będziemy mogli czuć się jak w klubie równych, w którym dba się o bezpieczeństwo każdego członka tego klubu, a nie równych i równiejszych, gdzie liczą się interesy najsilniejszych.

Mówi Pan językiem historyka XIX wieku, opisującego interesy mocarstw. Ktoś mógłby Panu zarzucić, że tego świata już nie ma. Mieliśmy przecież żyć w epoce postnarodowej i globalnej.

Myślę, że to, co dzieje się w tej chwili w polityce międzynarodowej, pokazuje, że utopia świata postpolitycznego nie zrealizowała się. Najpotężniejsze państwa na świecie całkowicie od tej utopii abstrahują. Czy na przykład Chiny chcą się rozpuścić w świecie postnarodowym? Wprost przeciwnie, realizują swoją strategię narodowego mocarstwa na skalę globalną. Podobnie amerykańskie elity polityczne postrzegają świat z perspektywy interesów USA, a nie globalnego, postnarodowego ładu. I to się nie zmieni w najbliższych 10–20 latach; dalej nie ma sensu czegokolwiek przewidywać. Chiny próbują podporządkować sobie rozmaite tereny rozmaitymi metodami, choć nie militarnymi, jak Rosja. Z kolei Rosja, nawet po odsunięciu Putina czy takich ludzi jak Putin od władzy, nie pogodzi się w wyobrażalnym czasie z perspektywą postnarodową, postimperialną, postpolityczną.

Czy kiedy konstytucyjny sąd niemiecki rozstrzyga pytania o zgodność prawa UE z prawem niemieckim i orzeczenia tego sądu są traktowane przez obywateli Niemiec jako świętsze niż cokolwiek, co postanowi Trybunał Europejski – czy to oznacza, że Niemcy wybrały ścieżkę postnarodową? Oczywiście nie. Niemcy realizują bardzo roztropnie, w sposób godny naśladowania swoje narodowe interesy w Unii Europejskiej.

Francja, niezależnie od kłopotów z integracją muzułmańskiej mniejszości, także próbuje realizować – z jakim skutkiem, to już każdy może ocenić strategię państwa narodowego. Pewne rzeczy są we Francji zabronione, bo są sprzeczne z francuską republikańską i laicką tożsamością ukształtowaną przez ostatnie 200 lat.

Brexit też świadczy o ratowaniu swojej tożsamości i suwerenności przez Wielką Brytanię. Odsyłam zainteresowanych do rozmowy może nie z fachowcem, ale z człowiekiem, który doskonale wyraża te nastroje. To jest Michael Caine, najwybitniejszy aktor brytyjski, który na łamach „Guardiana” powiedział ostatnio, dlaczego jest absolutnym zwolennikiem Brexitu. Po prostu traktuje wizję postanarodową jako śmiertelne zagrożenie dla tradycji demokratycznej, bo akurat w Wielkiej Brytania demokracja rozwijała się najdłużej i w sposób najbardziej stabilny. Na pewno inaczej niż w niektórych częściach Europy kontynentalnej, z Niemcami i Francją na czele, gdzie ta tradycja jest dość krótka w porównaniu z brytyjską i z polską.

Tak więc mówienie o interesie narodowym i polityce imperialnej jako XIX-wiecznym rozumieniu polityki przyjmuję z pokorą, ale nie oddaje to rzeczywistości.

Czy kiedyś będziemy mieli z Rosją relacje nieantagonistyczne albo nie będziemy jej postrzegać jako zagrożenia dla niepodległości?

Mogę to sobie wyobrazić, ale w dłuższej perspektywie czasowej. Dynamika zmian geopolitycznych w świecie zostanie w Rosji zaakceptowana. A ta dynamika jest dość prosta. Rosja staje się krajem satelickim Chin. Nawet jeśli nie bardzo chce przyjąć tego do wiadomości, to ta perspektywa jest nie taka długa. Myślę, że za 10–15 lat Rosja stanie przed wyborem: albo przyłączy się do Zachodu – jeżeli Zachód będzie jeszcze istniał jako wspólnota cywilizacyjna – albo decyduje się na rolę aktywnego przedmurza czy pasa transmisyjnego wpływów imperialnych Państwa Środka. Rosja jest może nawet w bardziej tragicznym położeniu, niż my myślimy o sobie; wepchnięta między dwa ośrodki siły znacznie większe od siebie: Chiny i Zachód. Na wschodzie nic nie może zrobić, ale na zachodzie ma możliwość rozbijania wspólnoty i robi to. I nie chodzi o Polskę, tylko o granie na tradycjach imperialnych Francji czy Niemiec.

To jest strategia zdefiniowana przez ministra Ławrowa już kilkanaście lat temu: zachowujemy się tak, jakby w Europie istniały tylko tradycyjne imperia, z którymi graliśmy już od XVIII wieku – Niemcy, Francja, Wielka Brytania czy Hiszpania. Oczywiście każde z nich jest słabsze od Rosji.

Nas powinien interesować inny scenariusz. Ten, w którym Zachód zachowuje wspólnotę cywilizacyjną, wspólnotę nie nihilizmu, tylko wartości. W takim przypadku Rosja, mam nadzieję, wybierze Zachód, bo wiele elementów rosyjskiej kultury jest zakorzenione w tradycji zachodniej. Ale ta perspektywa raczej wykracza poza horyzont mojego życia.

Wywiad Antoniego Opalińskiego z prof. Andrzejem Nowakiem, pt. „Niepodległość w zmieniającym się świecie”, znajduje się na s. 1 i 5 listopadowego „Kuriera WNET” nr 53/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Wywiad Antoniego Opalińskiego z prof. Andrzejem Nowakiem, pt. „Niepodległość w zmieniającym się świecie”, na s. 5 listopadowego „Kuriera WNET”, nr 53/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wspólny Marsz Niepodległości pod biało-czerwonymi flagami. Świetny manewr obozu rządzącego/ Felieton Jana A. Kowalskiego

Apel prezydenta Dudy, żeby tego samego dnia o tej samej godzinie i na tej samej trasie stawić się z flagami biało-czerwonymi jest po prostu genialny. Dlatego przed czasem ogłaszam murowany sukces.

Decyzja Hanny Gronkiewicz-Waltz stworzyła obozowi Dobrej Zmiany niebywałą okazję. Po latach ucieczki do Krakowa na partyjne obchody, Prawo i Sprawiedliwość może wreszcie zaistnieć w stolicy państwa. Wcześniej, co należy zrozumieć i uszanować, Premier ani tym bardziej Prezydent nie mogli się przyłączyć do marszu organizowanego przez środowiska narodowe. Bo chociaż sam Marsz odniósł niebywały sukces w ciągu ostatnich lat, to nie można zapominać o jego ideowych organizatorach. Odwołujących się nie tyle do myśli Romana Dmowskiego (jego Politykę Polską i Odbudowę Państwa przeczytałem w wieku 20 lat, przed Bibułą Józefa Piłsudskiego – tłumaczę się), ale do okresu narodowościowych napięć z końca lat trzydziestych. Tak to dyplomatycznie określmy. Musimy pamiętać również o tym, że chociaż Marsz okazał się frekwencyjnym sukcesem, to poparcie Polaków dla idei reprezentowanych przez Ruch Narodowy czy Obóz Narodowo-Radykalny mieści się w granicach błędu statystycznego (1-3%).

Pomysł narodowców, żeby zaprosić Prezydenta na swój marsz, i to w charakterze gościa – może miałby przemawiać po Tumanowiczu (?) – od początku nie wchodził w grę. To chyba nie te proporcje.

Bawiąc się w obliczanie procentów zakładam, że w imprezie tej ideowych narodowców nie znajdzie się więcej niż 10%. Pozostałe 90% to po prostu Polacy manifestujący swój patriotyzm i polskość. Bo gdyby prawdziwych narodowców było więcej, dajmy na to 50%, to przekładałoby się to na przynajmniej 20% poparcie wyborcze (statystycy, wybaczcie!).

Apel prezydenta Dudy, żeby tego samego dnia o tej samej godzinie i na tej samej trasie stawić się z flagami biało-czerwonymi jest po prostu genialny. Wszyscy przecież z takimi flagami, wzorem lat ubiegłych, przyjdą. Dlatego, sporo przed czasem ogłaszam murowany sukces wezwania naszego Prezydenta. Brawo!

I co teraz? Sytuacja jest dynamiczna. Mam nadzieję, że jednak nie na tyle, żeby zniszczyć ideę uczczenia 100-lecia niepodległości Polski. W jej odzyskaniu brali jednakowo udział i Józef Piłsudski, i Roman Dmowski. Piłsudczycy i narodowi demokraci. Bez ich współdziałania odzyskać niepodległość byłoby dużo, dużo trudniej. A nawet mogłoby się to w ogóle nie udać.

Świętując to wielkie wydarzenie w dziejach Polski, pamiętajmy o tej podstawowej prawdzie, że zgoda buduje, a niezgoda rujnuje.

Zgoda dwóch różnych spojrzeń na Polskę, polskość i politykę w tamtym dziejowym momencie zaowocowała zwycięstwem wszystkich Polaków – odzyskaniem niepodległości po 123 latach zaborów.

Nie wiemy, jakie wyzwania czekają nas w najbliższych latach. Może równie doniosłe – żeby tej wywalczonej 100 lat temu niepodległości nie stracić. Przecież już nawet nie majaczy widmo nowej Targowicy, ale na naszych oczach się materializuje. Stronnictwo zdrady narodowej tym bardziej wzrastające w siłę, im bardziej polscy patrioci w ideologicznym zaślepieniu okładają się plastikowymi truchłami swoich idoli.

Wszyscy jesteśmy Polakami. I ci od Piłsudskiego, i ci od Dmowskiego. Nie zapominając przecież o tych od Witosa i od Daszyńskiego. Cenię i szanuję wszystkich, również tych niewymienionych.

Ale gdybym miał z jakąś postacią się identyfikować, choć skromność i samoocena mi nie pozwala, to z Ignacym Paderewskim. Facetem, który nie znał się zbytnio na polityce, ale był wielkim polskim patriotą i potrafił grać na wielu fortepianach.

Wróćmy do spraw organizacyjnych. Narodowcom, twórcom Marszu, należy oddać jedno. W czasie panowania nad Polską stronnictwa europejskich kosmopolitów 2007–2015 potrafili stworzyć obywatelską instytucję protestu. Cześć i Chwała! Obecnie jednak, gdy Obóz Dobrej Zmiany jest siłą patriotyczną, gdy prezydent i premier na pierwszym miejscu, przed europejskim czy światowym stawiają interes Polski, organizowanie Marszu w konwencji protestu przeciwko władzom państwowym jest co najmniej nieracjonalne.

Zatem, Drodzy Narodowcy, posłuchajcie apelu naszego wspólnego Prezydenta i włączcie się w jeden, wspólny, biało-czerwony marsz.

Od wielu lat biorę udział w uroczystościach krakowskich, gdzie po mszy na Wawelu we wspólnym marszu idą obok siebie i pod swoimi sztandarami przedstawiciele wszystkich możliwych politycznych opcji.

I nikt nikomu nie wadzi, choć zdarza się trochę gwizdów przy Pomniku Grunwaldu, gdy wieńce składają przedstawiciele opcji kosmopolitycznej.

Chyba najwyższy już czas, żeby Warszawa wzięła przykład ze starej stolicy.

Jan A. Kowalski

Studio Dublin cz. 3 – 9.11. 2018 – Niepodległościowe refleksje emigrantów – Piotr Słotwiński i Bogdan Feręc – Polska-IE.

Setna rocznica odzyskania niepodległości przez naszą Ojczyznę jest przyczynkiem do refleksji i rozmów na antenie radia WNET o kondycji polskiej duszy. Także tej emigranckiej, z fali lat 2004 – 2011.

Jednym z gości programu był nasz korespondent Piotr Słotwiński, rocznik 1971, politolog z wykształcenia, bloger z zamiłowania, jarosz z wyboru. Od 2004 roku „tymczasowo” – jak twierdzi z uśmiechem – w Irlandii.

 

 

Piotr Słotwiński, w imieniu My Little Craft World, zaprosiłwszystkie dzieci, z Cork i okolic, na specjalne warsztaty z cyklu „Poznajemy Polskę”, z okazji 100 lecia odzyskania przez naszą Ojczyznę niepodległości.

 

Zajęcia odbędą się w niedzielę, 11 listopada b.r., o godz. 12:00. Podczas warsztatów dzieci dowiedzą się dlaczego Polska zniknęła z mapy Europy, poznają hymn Polski, dowiedzą się kim byli sławni Polacy: Tadeusz Kościuszko, Józef Poniatowski, Adam Mickiewicz, Juliusz Słowacki i Fryderyk Chopin.

Mali uczestnicy przygotują patriotyczne podkoszulki. Każde dziecko otrzyma kolorowankę „100 lat niepodległości”. Zajęcia odbędą się w godzinach 12:00-14:00 w Bru Columbanus przy Cardinal Way, Wilton, Cork.

Dojazd od Cork University Hospital jak do Wilton Shopping Center drogą Cardinal Way.

 

Kolejnym gościem „Studia Dublin” był Bogdan Feręc, redaktor naczelny i właściciel najpoczytniejszego i opiniotwórczego portalu informacyjnego dla irlandzkiej Polonii.

Bogdan Feręc, portal Polska-IE – Radio WNET Irlandia

Z badania PBC, przeprowadzonego na potrzeby raportu „Czytelnicy prasy wobec niepodległości”, wynika, że Polacy są bardzo dumni albo przynajmniej dosyć dumni z własnego państwa, ze stanu polskiej kultury i poziomu przedsiębiorczości Polaków, ale dostrzegają problemy w poziomie tolerancyjności i wzajemnych relacji we współżyciu społecznym.

Jak twierdzi Bogdan Feręc, to w jaki sposób Polacy odnoszą się do siebie nawzajem, powinno być powodem do wstydu. 

Rozmowa z Bogdanem Feręcem, tutaj:

Tolerancja dla wszystkich! Tymczasem tęczowy piątek organizowany był pod hasłem tolerancji tylko dla osób LBGT…

Nie powinniśmy dłużej dopuszczać do wykluczania innych mniejszości i następny tęczowy piątek powinien być poświęcony walce o tolerancję nie tylko dla czterech liter, lecz dla całego alfabetu.

Zbigniew Kopczyński

Tęczowy piątek organizowany był pod hasłem tolerancji dla osób LBGT. Gdy rozszyfrowałem, co kryje się za tymi czterema literami, doszedłem do zaskakującego wniosku: tęczowy piątek, koncentrując się na czterech specyficznych grupach, jest przejawem skrajnej nietolerancji, wykluczającej wiele innych mniejszości! Różnych odmieńców, dziwadeł czy osób, które niekoniecznie z własnej winy mają problemy z własną psyche, jest znacznie więcej niż kryjących się pod wspomnianymi czterema literami. Nie powinniśmy dłużej dopuszczać do ich wykluczania i następny tęczowy piątek powinien być poświęcony walce o tolerancję nie tylko dla czterech liter, lecz dla całego alfabetu.

Poniżej moja propozycja listy tych, o których powinniśmy mówić w tęczowe piątki. Lista daleko niepełna i wymagająca wielu uzupełnień. Traktujmy ją więc jako zachętę do dyskusji.

A – anorektycy i alkoholicy
B – biseksualiści
C – cyklofrenicy i charakteropaci
D – dendrofile i debile
E – efebofile, ekshibicjoniści i erotomani
F – fetyszyści i fonofobi
G – geje i gerontofile
H – homoseksualiści, hipochondrycy, histerycy i hazardziści
I – interseksualiści, imbecyle i idioci
J – jarosze
K – kleptomani, klaustrofobi, kretyni i kazirodcy
L – lekomani, lunatycy i lesbijki
M – masochiści, maniacy i matoły
N – nerwicowcy, narkomani, narkolepcyty, nekrofile i nimfomanki
O – obsesjonaci i onaniści
P – pedofile, paranoicy, psychopaci, piromani i podglądacze
R – ruminaci
S – schizofrenicy, socjopaci i sadyści
T – transgendryci
U – upośledzeni i uzależnieni
W – wykolejeńcy i weganie
Y – yerbamateholicy
Z – zoofile i zakupoholicy

Tolerancja musi być dla wszystkich. Nie może być tak, że jeśli Jasiu poczuje się Małgosią, spotyka się z uznaniem dla wolnego wyboru swojej płci, pełnym zrozumieniem i może zostać celebrytką, natomiast gdy tenże Jasiu poczuje się Napoleonem lub synem Boga, jego wolność wyboru osobowości jest brutalnie tłumiona i przemocą poddaje się go leczeniu, a nawet zamyka w oddziale zamkniętym.

W walce o tolerancję dużo jeszcze mamy do zrobienia, nie tylko w zacofanej Polsce, lecz również w Unii Europejskiej i całym postępowym świecie.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Tolerancja dla wszystkich!” znajduje się na s. 6 listopadowego „Kuriera WNET” nr 53/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Tolerancja dla wszystkich!” na stronie 6 listopadowego „Kuriera WNET”, nr 53/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Żółta kartka dla Prawa i Sprawiedliwości w wyborach samorządowych. Gdy kusi się obcych ideowo, jedynie traci się swoich

Kaczyński zawiódł frankowiczów, kresowiaków, mały biznes, nie obniżył VAT-u, skłamał z imigrantami; wprowadził kapitulanctwo wobec Unii (kornik, sądownictwo, bezkarny jurgielt) – omal poddaństwo…

Zygmunt Korus

Zatem hurraoptymizm zwolenników PiS-u dostał jednak żółtą kartkę – cokolwiek by powiedzieć… Nawet jeśli te apetyty na lepszy wynik wyborczy do sejmików były za bardzo podgrzane i rozbuchane. Niemniej zawsze warto pamiętać o przepływach elektoratów: co zyskujemy, gdy kusimy „obcych” nam ideowo, a ile tracimy z grona swoich, którzy są wahliwi albo spostrzegawczy.

W istocie ta żółta kartka to zawalenie się doktryny Kaczyńskiego, że prawica nie ma wyboru – i tak musi głosować na niego. Moim zdaniem PiS stracił wielu spośród entuzjastów z tzw. pierwszego naboru, czyli najwartościowszych wolontariuszy z czasów „burzy i naporu”.

Zawsze był partią kadrową, hermetyczną, ale, gdy się włada krajem, potrzeba wsparcia sił większych, hufców oddolnych. A tu klapa – wiem, jak przez partyjnych bonzów traktowane są osoby ambitne z klubów „Gazety Polskiej”, nie mówiąc o tysiącach pomniejszych potencjalnych popleczników prawicy w terenie.

Kaczyński nie podtrzymał w wielu ważnych aspektach partyjnych cech tożsamościowych z czasów początkowych, np. zawiódł frankowiczów, kresowiaków, mały biznes (CIT 9% to pic na wodę fotomontaż), nie obniżył VAT-u, skłamał z imigrantami, wobec tych, co mają oczy i widzą, jak ich przybywa; wprowadził namacalne, upokarzające kapitulanctwo wobec Unii (lasy-kornik, sądownictwo, bezkarny jurgielt) – omal poddaństwo, nie mówiąc już o obnoszeniu się z tym POLIN-em, czyli o podstępnym filosemityzmie, co zwykłych Polaków irytuje do czerwoności (ten Kneset na Wiejskiej!). Dalej: nie tknął antypolskich gadzinówek, boi się kasty sądowniczej, mafii, możnych aferzystów – czyli ogromnym masom ludzkim zostały rozwiane złudzenia. (…)

Co robić? A, to już jest inny temat do rozważań i mądrych działań. Ja tam wiem jedno – lepiej stawiać na sprawdzonych swoich, niż liczyć na „poszerzanie grona zwolenników” z grona obcych ideowo, nie mówiąc o jawnych wrogach, bo przecież i takie karkołomne ruchy PiS czynił.

Pod płaszczykiem mobilizowania milczącej większości/mniejszości. Bo traci się wtedy swoją tożsamość, zawodzi własny, twardy elektorat. Który jest wpływowy, ale traci argumenty, gdy w gruncie rzeczy sami swoi wybijają mu zęby. (…)

Prosta, zwyczajna rada dla rządzących, jeśli ta partia nie jest kolejną „układową fałszywką”, mającą za zadanie wywieść Polaków w pole na parobkowe manowce, bo i takie, dość dobrze uargumentowane głosy się czyta i słyszy (np. hasło „PiS i PO samo zło!”): Odwaga i konsekwencja zawsze zwyciężają, bo to porywa niezdecydowanych.

Cały artykuł Zygmunta Korusa pt. „Żółta kartka dla PiS-u” znajduje się na s. 2 listopadowego „Kuriera WNET” nr 53/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Zygmunta Korusa pt. „Żółta kartka dla PiS-u” na stronie 2 listopadowego „Kuriera WNET”, nr 53/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Na ważne wydarzenia potrzebne są wiersze, a rocznica jest tuż, tuż / Jolanta Hajdasz, „Wielkopolski Kurier WNET” 53/2018

Nawet jeśli w głębi serca każdy z nas będzie miał ukryty inny wiersz, to i tak powinniśmy wszyscy razem zaśpiewać „Jeszcze Polska nie zginęła, kiedy my żyjemy”… A o polityce porozmawiamy innym razem.

Jolanta Hajdasz

Jest takie miejsce u zbiegu dróg, Gdzie się spotyka z zachodem wschód… Nasz pępek świata, nasz biedny raj… Jest takie miejsce, taki kraj.

Są takie chwile w życiu, gdy bardzo, ale to bardzo potrzebujemy poezji. Wiedzą o tym nawet ci, którzy nigdy z własnej woli nie wzięliby do ręki tomiku wierszy, a którzy też przecież szukają słów innych niż potoczne, gdy chcą przyjacielowi złożyć życzenia z okazji jubileuszu czy mamie i tacie na okrągłe urodziny. Na ważne wydarzenia potrzebne są wiersze, a ta rocznica jest tuż, tuż. W końcu mamy już listopad.

„Chmury nad nami rozpal w łunę, Uderz nam w serca złotym dzwonem. Otwórz nam Polskę, jak piorunem Otwierasz niebo zachmurzone”… W mojej szkole podstawowej jeszcze uczyliśmy się tego na pamięć. Znam nazwisko autora i tytuł poematu. A moje dzieci? Nie wiem, w podstawie programowej tego już nie ma.

To może coś bardziej popularnego, znanego… Bez tej miłości można żyć, mieć serce suche jak orzeszek, malutki los naparstkiem pić z dala od zgryzot i pocieszeń… Na własną miarę znać nadzieję, w mroku kryjówkę sobie uwić. O blasku próchna mówić „dnieje”, o blasku słońca nic nie mówić. To faktycznie piękny wiersz, wiele ich zresztą ta autorka napisała, ale jej biografia już taka piękna nie jest. W latach pięćdziesiątych potępiła niewinnych duchownych katolickich skazanych na karę śmierci w sfingowanym procesie pokazowym, zwanym procesem księży kurii krakowskiej. Wtedy, gdy państwo torturowało i mordowało niewinnych, ona była po stronie oprawców. Wstyd.

Szukajmy dalej. Są w ojczyźnie rachunki krzywd, obca dłoń ich też nie przekreśli, ale krwi nie odmówi nikt: wysączymy ją z piersi i z pieśni. Cóż, że nieraz smakował gorzko na tej ziemi więzienny chleb? Za tę dłoń podniesioną nad Polską – kula w łeb! Ten autor z kolei komunista, ale też pełen sprzeczności. Brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej i odmówił współpracy z NKWD, ale po wojnie tworzył poezję polityczno-propagandową.

To może jednak coś innego… Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród! Nie damy pogrześć mowy! My, polski naród, polski lud, Królewski szczep piastowy. Nie damy by nas zgnębił wróg! Tak nam dopomóż Bóg! Ten wiersz na pewno oddaje nastrój tej rocznicy, ale ta trzecia zwrotka… Nie będzie Niemiec pluć nam w twarz ni dzieci nam germanił. Wstanie potężny hufiec nasz, Duch będzie nam hetmanił… Dziś w Poznaniu największe zakłady pracy są znowu niemieckie, największe sklepy i media w Polsce to też własność innego kapitału, więc po co ich wszystkich drażnić, przecież innym to odpowiada, jest praca i ta ciepła woda w kranach.

– I dlaczego znowu to odniesienie do Boga, może tobie się to podoba – mówią mi znajomi – ale innym nie, głupio tak o tym przypominać.

„Wiem monotonne to wszystko nikogo nie zdoła poruszyć” – to też cytat, ale ten z całą pewnością nie pasuje do tej wspaniałej rocznicy 100-lecia odzyskania niepodległości, 100 rocznicy wybuchu Powstania Wielkopolskiego. Tak, „Raport z oblężonego miasta” Zbigniewa Herberta jest całkowicie nie na miejscu. Czy aby na pewno?

Za kilka dni nasze wielkie narodowe święto 11 listopada. Wbrew podziałom i wbrew różnicom niech to będzie wspaniałe przeżycie dla nas wszystkich. W Warszawie, Krakowie, Lublinie, Katowicach, w Poznaniu. Nawet jeśli w głębi serca każdy z nas będzie miał ukryty inny wiersz, to w końcu i tak powinniśmy wszyscy razem zaśpiewać Jeszcze Polska nie zginęła, kiedy my żyjemy… A o wyborach i polityce porozmawiamy innym razem.

Artykuł wstępny Jolanty Hajdasz, Redaktor Naczelnej „Wielkopolskiego Kuriera WNET”, znajduje się na s. 1 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 53/2018.


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł wstępny Jolanty Hajdasz, Redaktor Naczelnej „Wielkopolskiego Kuriera WNET”, na s. 1 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 53/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Bosak w Poranku WNET: Chęć rozwiązania Marszu Niepodległości przez HGW ukazuje ignorancję profesora prawa [VIDEO]

Obchody stulecia niepodległości mogą być częściowo zagrożone – prezydent Warszawy oświadczyła, że może rozwiązać Marsz Niepodległości. Decyzję tę skomentował w poranku WNET Krzysztof Bosak.

Krzysztof Bosak, wiceprezes Ruchu Narodowego i jeden z organizatorów Marszu Niepodległości, odniósł się do wczorajszych słów ustępującej 17 listopada prezydent Warszawy Hanny Gronkiewicz-Waltz. Stwierdziła ona, że jeśli uzna to za stosowne, może rozwiązać zgromadzenie, a powodem do tego może być użycie rac albo transparentów z hasłami typu „Polska dla białych”. Gość Poranka nie podzielił stronniczości głowy stolicy.

„Jeśli ma się neutralne podejście do jakiegoś zgromadzenia, to po prostu nie zabiera się głosu w taki sposób, aby podgrzewać napięcia”.

Stwierdził ponadto, że była wiceprzewodnicząca PO stawia swoje poglądy polityczne ponad prawem oraz doprowadza do jego nadużycia. Przypomniał także, że Sąd Apelacyjny uznał mające miejsce w 2013 r. rozwiązanie przez nią Marszu Niepodległości za bezprawne.

„Hanna Gronkiewicz-Waltz, będąca profesorem prawa, jest fatalnym przykładem dla przyszłych prawników”.

Wiceprezes Ruchu Narodowego zaznaczył, że nie da się wywołać zamieszek intencjonalnie, jeśli kontroluje się policję. Pochwalił przy tym stan tej służby mundurowej za czasów obecnej władzy:

„Dobra praca policji jest gwarantowana przez ministra Brudzińskiego. Do jej pracy, od kiedy PiS przejął władzę, nie mamy zastrzeżeń (w sprawie Marszu Niepodległości w Warszawie)”.

Wyraził jednak swoje rozczarowanie faktem nierozliczenia części funkcjonariuszy policyjnych z nadużyć, do których dopuścili się podczas poprzednich Marszów. Podobnie zareagował na zapowiedzi prezydenta Polski i premiera dotyczące zorganizowania 11 listopada wspólnej imprezy, z której ostatecznie się wycofali.

„Rocznica stulecia niepodległości jest na tyle istotna i na tyle ważna, że jeżeli jest propozycja robienia czegoś wspólnie, to po prostu nie można się od takich rozmów uchylić i trzeba poważnie to wszystko przemyśleć”.

Na Marsz Niepodległości, poza organizatorami, zaprasza również Radio WNET.

 

A.K.

 

Historia Armii Krajowej na Śląsku. Powstanie szczekocińskie w relacjach przywódców lokalnych oddziałów AK

Był to wielki zryw mas chłopskich. Znałem ich i nie posądzałem niejednego, że jest zdolny wyciągnąć karabin z ukrycia i gdy zostanie wezwany, pójdzie do boju jako karny i zdyscyplinowany żołnierz.

Wojciech Kempa

„Twardy” i „Mietek” nie szczędzili lokalnemu przywódcy ruchu ludowego – Józefowi Sygietowi ps. Jan – słów krytyki. Według „Twardego” kierował się on chorą ambicją, w wyniku czego, wbrew rozkazom płynącym z Komendy Obwodu Włoszczowskiego AK, podjął próbę wywołania lokalnego powstania – „widząc wycofujące się wojska niemieckie w nieładzie, zdawało mu się, że to koniec wojny, przynajmniej dla naszych terenów”.

Zarówno „Mietek”, jak i „Twardy” byli zdania, że w ślad za wybujałymi ambicjami nie szły kompetencje, a „Twardy” określił go nadto mianem tchórza, wskazując, że posyłając ludzi do walki, sam trzymał się od nich w bezpiecznej odległości. Oddajmy głos „Mietkowi”: Wycofaliśmy się do wsi Bonowice. Tu przyjechał „Jan”, który pomimo sprzeciwu „Twardego” i mnie uznał, że walkę należy w dalszym ciągu prowadzić, gdyż ma [obiecaną] pomoc z placówek i grupy „Pawła” z radomszczańskiego. Do końca partyzantki, jak i po wojnie nie słyszałem o istnieniu takiej grupy.

A oto relacja „Twardego”: Już po śniadaniu przyjechał „Jan” ze „Sztabem”. Oklął nas, że odstąpiliśmy od oblężenia szkoły i bursy. Natychmiast kazał nam wyruszyć na zajmowane stanowiska. Na moje zapytanie, jak to było z nagraniem wejścia do szkoły, ordynarnie mnie ofukał, że to nie moja rzecz, a teraz on jest komendantem wszystkich sił znajdujących się na tym terenie, rozkazuje mnie zebrać wszystko wojsko i ponownie zaatakować i zniszczyć załogi szkoły i bursy, następnie zająć lewostronną część Szczekocin i czekać na dalsze rozkazy. „Wiarę” zostawił przy sobie. Dowództwo nad jego grupą objął szef kompanii Suchanek […]

Zwróciłem mu uwagę, że nie mamy broni do zdobywania budynków. Odpowiedział mi, że lada chwila nadejdą oddziały od majora „Pawła” z AL z działkami przeciwpancernymi. Znów bzdura.

I znów relacja „Mietka”: Prestiżowo wspólnie z „Twardym” zgodziliśmy się na dalszą walkę, ażeby nam nie zarzucono tchórzostwa. Poszliśmy powtórnie do natarcia na połączone siły granatowej policji, własowców i żandarmerii z posterunku szczekocińskiego. Zasadniczo w natarciu tym kierowała nas tylko dwójka, „Twardy” i ja, gdyż „Wiara” został się we wsi Bonowice. „Jan” z grupą ludzi miał wysadzić most na rzece, która była dopływem rzeki Krztyni, aby w ten sposób odciąć mogącą nadejść odsiecz dla Niemców od strony Rzeszy.

Wracamy do relacji „Twardego”: Przed wyruszeniem zebrałem dowódców kompanii i plutonów, wytłomaczyłem im odmienność od dotychczasowej walki stosowanej przez nas. Dotychczas robiliśmy zasadzki, a później odskok, teraz walczymy jak armia regularna, posuwamy się skokami naprzód i mamy zdobyć cel obsadzony przez nieprzyjaciela. Należy w czasie posuwania się naprzód wykorzystać nieskoszoną pszenicę, owies i ziemniaki. Określiłem oś posuwania się kompanii. Kompania „Wiary” ma się posuwać lewym skrzydłem, mając za oparcie po lewej stronie drogę Lelów–Szczekociny. Moja kompania po prawej stronie, mając za oparcie szosę Żarki–Szczekociny, w środku grupę „Mietka”, gdzie również się będę znajdował.

Tymczasem Niemcy zajęli kilka domów na swoim przedpolu i tam obsadzili swoje placówki. Najgroźniejszą był dom grabarza i cmentarz. Bardzo ostrożnie zbliżaliśmy się do stanowisk nieprzyjaciela. Nie strzelaliśmy, lecz oczekiwaliśmy, aż się odezwie nieprzyjaciel. Gdy byliśmy już około dwustu metrów od domniemanego nieprzyjaciela, zatrzymałem całość, chciałem zwołać obecnych dowódców i omówić z nimi dalsze natarcie. (…)

Po nadejściu do bursy musiałem przeorganizować wszystkie oddziały. Gdy zaczynaliśmy natarcie, byliśmy rozwinięci na przestrzeni ponad kilometra. Zaraz za szkołą drogi nasze się schodziły i już jako jedna droga wpadały do Szczekocin. W miejscu, gdzie znajdowaliśmy się, odległość od szos była mniejsza niż dwieście metrów. Wszystkie grupy łącznie z ludem z placówek liczyły około czterysta osób. Ludzi z placówek i słabo uzbrojonych z grup odesłałem jako odwód na cmentarz. Zostawiłem sobie broń maszynową, granaty i to, co się nazywa „kwiatem grup”. Otoczyliśmy szkołę z trzech stron z widokiem na Szczekociny, aby w każdej chwili zaatakować nadchodzącą odsiecz. Byliśmy wzajemnie na rzut granatu. Niemcy już strzelali w czasie, jak przeprowadzałem reorganizację oddziału, byliśmy osłonięci i wróg nic nie mógł nam szkodzić. Po odejściu części wojska na cmentarz, rozpocząłem z zajmowanych stanowisk huraganowy ogień na szkołę. Odpowiedzieli takim samym ogniem. Poszły w ruch granaty, z naszej strony polskie i angielskie, z ich strony handgranaty. Po dziesięciu minutach szkoła została osłonięta tumanem kurzu z tynków; z okien, kominami – wszędzie wychodził kurz. Granaty wpadały do środka budynku, lecz ogień, jeśli osłabł, to na moment wybuchu granatu. Nie wiem do dnia dzisiejszego, ilu było zabitych po tamtej stronie, a musieli być. Dalej ogień nie słabł, a raczej się potęgował.

W pewnym momencie szef grupy „Wiary” przeskakiwał ze swego stanowiska do mojego ze swoim adiutantem, pada ugodzony serią „Dichtizora”. Dostał w udo powyżej kolana. Padł również jego adiutant. Ten był lekko ranny i sam się wycofał. Szefa należało wynieść, aby jak najszybciej uratować mu życie. „Dichtizor” siał po polu, tak że dostęp był niemożliwy. Rozkazałem nawałnicę ognia, aby znów zwiększyć chmurę kurzu. Udało mi się. Moi chłopcy z dowódcą drugiego plutonu („Ćmiel” – Jurczyk Eugeniusz i jego żołnierz „Korzonek” – Jurkowski Bogusław) wynieśli z narażeniem własnego życia szefa w bezpieczne miejsce. Podziękował, mówiąc – Dziękuję wam, twardzacy, jeśli przeżyję, to wam będę zawdzięczny. Sanitariusz mój, „Dewi” – Banasik, założył mu opaskę zabezpieczającą od upływu krwi. Położyliśmy go na furtce i kazałem odmaszerować do Bonowic.

Szef nie przeżył. Wprawdzie gdyby „Jan” i sztab pomyśleli o punkcie sanitarnym z lekarzem i lekarstwami w Bonowicach, to by żył. Do Bonowic został przyniesiony w stanie nadającym się do leczenia. Lecz stąd bez udzielenia mu pierwszej pomocy musiano go odwieźć o cztery kilometry dalej do Irządz, gdzie AK, pomimo że nie była inicjatorem walk, zorganizowała polowy szpital. Zmarł na stole operacyjnym. […]

Cały artykuł Wojciecha Kempy pt. „Powstanie szczekocińskie w świetle relacji Twardego i Mietka (cz. II)” znajduje się na s. 9 październikowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 52/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Wojciecha Kempy pt. „Powstanie szczekocińskie w świetle relacji Twardego i Mietka (cz. II)” na s. 9 październikowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 52/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego