Wycięto drzewo – miejsce kaźni i pamięci na Pradze. W Polsce także są ludzie o mentalności sowieckich czynowników

Rodziny ofiar mają słuszny żal do władzy nie potrafiącej przeciwstawić się znieczulicy osób doprowadzających do zniszczenia miejsca kaźni i tabliczek upamiętniających straconych polskich patriotów.

Mariusz Patey

Na skraju działki wybudowanego już w wolnej Polsce osiedla mieszkaniowego stało drzewo – pomnik historii. Na tym drzewie komunistyczne służby więzienne po zajęciu prawobrzeżnej Warszawy przez Armię Czerwoną w lipcu 1944 roku dokonywały na polskich patriotach, członkach organizacji niepodległościowych, egzekucji przez powieszenie. Obumarłe, ale o solidnym pniu drzewo było miejscem, gdzie rodziny dokonywały spontanicznie upamiętnień. Pojawiła się między innymi tabliczka upamiętniająca miejsce kaźni płk. Lucjana Szymańskiego ps. Janczar – właśnie na tym drzewie powieszonego w 1945 r na polecenie NKWD-UB. (…)

Burmistrz obiecał ochronę miejsca i zabezpieczenie go przed dewastacją. Uspokojeni działacze – bo przecież burmistrz reprezentował opcję polityczną, która w swej narracji odwołuje się do patriotyzmu, słusznie wskazując wagę pamięci historycznej – nie przewidzieli, że jeszcze w czerwcu tego roku dojdzie do wycięcia drzewa, a tabliczki znikną. (…)

Fot. Witold Dobrowolski

Podobno w kwietniu tego roku dzielnica wystąpiła do konserwatora o ochronę tego miejsca, nie zadbała jednak o sądowy zakaz ingerencji na terenie oczekującym na decyzję konserwatora do czasu uzyskania tej decyzji.

Rodziny ofiar mają słuszny żal do władzy nie potrafiącej przeciwstawić się znieczulicy osób doprowadzających do zniszczenia miejsca kaźni i tabliczek upamiętniających straconych polskich patriotów. Czy do pomyślenia byłoby wycięcie symbolicznej brzozy i usunięcia tabliczek spod więzienia na Pawiaku?

Cały artykuł Mariusza Pateya pt. „Historia pewnego miejsca” znajduje się na s. 15 grudniowego „Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Mariusza Pateya pt. „Historia pewnego miejsca” na s. 15 grudniowego „Kuriera WNET”, nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Jubileuszowy Konkurs Poezji Rodzimej w Pilchowicach – w hołdzie księdzu Damrotowi i swojej Małej Ojczyźnie

Pilchowiczanie, zwłaszcza młodzi, garną się do kultury. Świadczy o tym liczba uczestników konkursu, gości specjalnych i młodzieżowych grup artystycznych. Niestraszny im nawet romantyzm ks. Damrota.

Tadeusz Puchałka

Kinga Mandel | Fot. T. Puchałka

[…] Od cudzoziemczej głupoty wzgardzona,/Wzgardę niesłuszną niweczą twe syny,/Kochając i ceniąc nad wasze krainy./Gdzie Odra poważna toczy swe wody/Śród ciemnych lasów i łanów kłosistych;/Gdzie schludne domki, spokojne zagrody/W dolinach i na wybrzeżach spadzistych,/Jak na kobiercu kwiaty rozsypane;/Gdzie się po polach pieśni rozlegają/W drogim po ojcach języku śpiewane;/Gdzie w kniejach dziki i łanie bujają/I gdzie z kominów niebotyczne chmury/Dymu się wiją, płomienie buchają,/A młoty w kruszec jakby taran w mury/Z trzaskiem piorunu stale uderzają;/Gdzie skarby dobywa ukryte w ziemi,/Ludność potulna, z uczciwości znana,/Przebiegłych przybyszów bogacąc niemi:/To moja śląska ojczyzna kochana […]
(ks. Konstanty Damrot)

Nie bez przyczyny ten właśnie fragment wiersza naszego poety widnieje na początku materiału informującego o jubileuszowym konkursie opatrzonym jego imieniem. Treść tej poezji wyraźnie pokazuje, dlaczego z takim namaszczeniem społeczność Pilchowic podchodzi do osoby księdza-poety. (…)

Jeszcze nie ucichły echa dziesiątych urodzin powstania Stowarzyszenia Pilchowiczanie Pilchowiczanom, a już obchodzimy kolejne urodziny pięknej kulturalnej imprezy, która zrodziła się także dziesięć lat temu z inicjatywy zarządu i członków wspomnianego stowarzyszenia. Ziarno, które zasiał ksiądz Damrot nieco ponad 123 lata temu, trafiło na żyzną glebę, a dzięki członkom stowarzyszenia urosło do rangi konkursu poezji, w którym ma prawo zaprezentowania swoich poetyckich pasji każdy z mieszkańców. (…) Poziom konkursu także tym razem był bardzo wysoki, wszak jubileuszowy i poświęcony szczególnej dla Górnego Śląska osobie. (…)

Do tegorocznego konkursu przystąpiło 13 uczniów szkoły podstawowej w Pilchowicach, 10 uczniów gimnazjum oraz 8 osób dorosłych.

Niezwykle mocnym akcentem był występ rodzeństwa Marcela i Kingi Mandelów z Sośnicowic. Oboje są laureatami konkursu „Godomy po naszymu”, który odbył się w Kochcicach. Urocza Kinga opowiadała w gwarze (na wesoło) o swojej pierwszej pońci na Anaberg, zaś Marcel wprowadził nostalgiczny nastrój opowiadaniem o losach swojego praopy (pradziadka); a na koniec w hołdzie dla Niego zagrał piękny utwór na saksofonie. Zespół wokalno-instrumentalny „The Chance” (Simona Pluta, Natalia Menzik, Jagoda Łasut – 8 lat, wiolonczela, Tymoteusz Dylich, Oliwia Szkółka, Julia Kocur) pod kierownictwem Anny Jakiesz-Błasiak przedstawił szereg znanych przebojów polskich, a także wiersze księdza Damrota.

Cały artykuł Tadeusza Puchałki pt. „Konkurs poezji rodzimej” znajduje się na s. 12 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Tadeusza Puchałki pt. „Konkurs poezji rodzimej” na s. 12 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Obecnie śpiewany hymn jest wersją znaną z „Historyi legionów” Chodźki i z „Literatury słowiańskiej” Mickiewicza

Popularność pieśni podczas powstania listopadowego rozpowszechniła się w rozmaitych śpiewnikach, uzupełniana nowymi zwrotkami, których autorów nie znamy. Autorem ich był cały walczący z Rosją naród.

Tadeusz Loster

11 listopada 2018 roku, godzina 12 w południe, rodzinnie śpiewamy hymn polski – Mazurek Dąbrowskiego – dawną pieśń Legionów Polskich. Przede mną wyprężony na baczność śpiewa mój siedmioletni wnuk Staś. Z boku, trochę się wiercąc, śpiewa pięcioletnia wnuczka Madzia. Dzieci znają i śpiewają wszystkie cztery zwrotki hymnu.

Po zakończeniu śpiewu Staś zwraca mi uwagę: – Dziadek, ty nie umiesz śpiewać hymnu! Śpiewa się: „wrócim się przez morze” a nie „rzucim się przez morze”! Zaskoczył mnie, ale chyba ma rację. Sprawdzam w śpiewniku, faktycznie śpiewałem nie te słowa. (…) Sprawdzam tekst hymnu jeszcze w starych śpiewnikach; wszędzie jest „wrócim się przez morze” – nie mam wytłumaczenia pomyłki.

Ilustracja Juliusza Kossaka do „Pieśni Legionów” | Fot. ze zbiorów prywatnych T. Lostera

Ten stary śpiewnik, ozdoba mojej biblioteczki, to oryginalne wydanie z końca XIX wieku książeczki Pieśń Legionów z 7 ilustracyami Juliusza Kossaka i wstępnem słowem Stanisława Schnur-Popławskiego wydanej nakładem Księgarni H. Altenberga we Lwowie. Uwagę moją przykuły rysunki Juliusza Kossaka. Są one ilustracjami do zwrotek Pieśni Legionów opisanymi pełnym lub częściowym ich tekstem. Trzecią zwrotkę umieszczoną w książeczce rozdziela od czwartej wraz z ryciną dawna, nie śpiewana już zwrotka o treści:

Niemiec, Moskal, nie osiędzie,
Gdy jąwszy pałasza,
Hasłem wszystkich wolność będzie
i Ojczyzna nasza.

Zwrotka ta w oryginalnej wersji brzmiała trochę inaczej i moim zdaniem bardziej pasowała do dzisiejszych czasów, przede wszystkim, jeśli chodzi o tę zgodę.

Moskal Polski nie posiędzie,
Dobywszy pałasza,
Hasłem wszystkich zgoda będzie…

Zajrzałem również do posiadanego miniaturowego śpiewnika dla członków „Sokoła”, pod znamiennym tytułem „Jeszcze Polska nie zginęła”, wydanego na początku XX wieku w Krakowie nakładem Karola Jansena. Ten maleńki śpiewniczek o wymiarach 5 na 7,5 cm na 224 stronach posiada 125 pieśni polskich.

Na wstępie jego autor napisał: „Pieśń polska to tęsknota za utraconą wolnością i nadzieją lepszej przyszłości (…) Śpiewajmy!”. Na 61 stronie pod pozycją 36 zostały zapisane słowa pieśni Jeszcze Polska nie zginęła. Oprócz śpiewanych obecnie czterech zwrotek oraz przytoczonej powyżej piątej zapisano dodatkowo cztery zwrotki:

Już to ziomek pilnie słucha,
czy armata ryczy;
Walecznego pełny ducha,
Każdy moment liczy.
Marsz, marsz Dąbrowski
Z ziemi Włoskiej do Polskiej,
Przyłączyć się rada,
Jęcząca gromada.

Czy Polacy, czy Sarmaci,
Będziem imię nosić,
Byle w gronie dawnych braci,
Miłą wolność głosić!
Marsz, marsz Dąbrowski
Z ziemi Włoskiej do Polskiej.
Naród na cię czeka,
Przyjdź z prawem człowieka.

Choć sąsiady nas zniszczyły,
i broń nam zabrały,
Sparty murem piersi były,
I te nam zostały.
Marsz, marsz Dąbrowski
Z ziemi Włoskiej do Polskiej.
Każdy z nas chęć czuje,
Wodza nie brakuje.

Dzielność wolnego oręża,
Starzec opowiada,
Aby szukać tego męża,
Młody na koń siada.
Marsz, marsz Dąbrowski
Z ziemi Włoskiej do Polskiej.
Wolność dawne hasło,
Jeszcze nie zagasło.

Cały artykuł Tadeusza Lostera pt. „Pieśń Legionów” znajduje się na s. 4 grudniowego „Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Tadeusza Lostera pt. „Pieśń Legionów” na s. 4 grudniowego „Kuriera WNET”, nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Stanisław Leszczyc-Przywara przyciągał ludzi. Był męski, rycerski i pogodny / Paweł Milla, „Śląski Kurier WNET” 54/2018

„Jako chrześcijanin modlić się powinieneś zawsze. Albo modlisz się cały czas, albo wcale”. Dla niego życie w tym świecie widzialnym oraz jednocześnie w świecie duchowym było jak najbardziej naturalne.

Paweł Milla

„A gdzie mój legionista?” (II)

Autorytet

W II RP był nauczycielem języka polskiego i historii w gimnazjach, czyli profesorem. Miał charyzmę do wychowywania i kształtowania patriotycznych postaw młodzieży. Młodzi wychowankowie darzyli go wielką estymą jako mądrego nauczyciela i patriotę.

Co oznaczał w praktyce autorytet Wujka, najlepiej oddaje historyjka, gdy jeden z jego najzdolniejszych wychowanków w Hrubieszowie, Bogusław Krawczyk, poprosił go o radę, co ma dalej robić w życiu, do jakiej szkoły pójść po gimnazjum i maturze, bo nie miał swojej wizji, choć był uzdolniony muzycznie, pisał poezję, malował, żeglował. Wujek po zastanowieniu powiedział mu, że nasza Ojczyzna potrzebuje teraz mądrych i odważnych ludzi do tworzącej się polskiej marynarki wojennej. Krawczyk okazał się najzdolniejszym absolwentem Oficerskiej Szkoły Marynarki Wojennej w Toruniu (prymus rocznika 1928, „Szabla” od prezydenta Mościckiego). Studiował też we Francji. Wojnę obronną rozpoczął jako dowódca okrętu podwodnego „Wilk”, który toczył zacięte boje z Niemcami do 11 września, a następnie jako pierwszy polski okręt przedarł się do Wielkiej Brytanii, gdzie brał później udział w wielu akcjach patrolowych na Morzu Północnym. Krawczyk był odznaczony krzyżem Virtuti Militari przez gen. Sikorskiego oraz orderem przez króla Jerzego VI. W 1941 roku na skutek intryg Anglików oraz niektórych osób z otoczenia Sikorskiego wobec niego i jego postawy w utrzymaniu niezależności polskiej marynarki wojennej, Krawczyka oraz część jego załogi jako niewygodnych dla Sikorskiego oficerów chciano internować na szkockiej wyspie Bute, tzw. wyspie węży. Oprócz przypadków kryminalnych gen. Sikorski bez sądu w haniebny sposób zesłał na odosobnienie setki niewygodnych politycznie, głównie sanacyjnych oficerów. Dziesiątki z nich, będąc w izolacji od świata i nie mogąc walczyć o wolność Polski, wybrało jako protest samobójstwo. Krawczyk był zbyt wielkim patriotą, by przeżyć takie niesprawiedliwe i haniebne aresztowanie, więc po otrzymaniu tajemniczego ostrzegawczego telefonu wybrał również to tragiczne dla siebie i Polski rozwiązanie, mając zaledwie 35 lat. Uchodził za jednego z najlepszych polskich wojennych dowódców wojskowych.

Wujek dbał o poprawność języka, sam był erudytą. Powiedziałem kiedyś przy nim: „ot, takie tam…”. Chwycił mnie za ramię, spojrzał w oczy i powiedział: „Ot, co… to straszny rusycyzm! Nigdy tak więcej nie mów!” Oj, zapamiętałem i na prawdę nie wypowiedziałem tego zwrotu już nigdy więcej.

Obrońca Lwowa – miasta ‘Semper Fidelis’ Rzeczypospolitej, po raz drugi

Wobec spodziewanego wybuchu wojny Wujek został zmobilizowany jako oficer rezerwy. Od końca I wojny światowej i jednocześnie napaści ukraińskiej na Lwów w listopadzie 1918 roku minęło 20 lat. Ponownie dane mu było brać udział w obronie Lwowa, tym razem przed wojskami niemieckimi, do samego końca obrony 22 września 1939 roku. Te wrześniowe 10-dniowe walki w oblężonym Lwowie z przeważającymi siłami wojsk niemieckich były niezwykle ciężkie. Wojsko Polskie nie miało tam dobrego uzbrojenia, a duży procent stanowili ochotnicy i wycofujące się porozbijane oddziały z kierunku zachodniego. Cała obrona otoczonego z trzech stron Lwowa to była improwizacja i obrońcy, w tym wielu mieszkańców, wykazali się zdumiewającą walecznością, podobnie jak w 1918 roku. Jakże jest mała dzisiaj, w wolnej Polsce, wiedza na ten temat! Trwa pokrętna polityczna poprawność wobec Ukraińców, którym szczęśliwie przypadło, już po wojnie, zawładnięcie tym arcypolskim miastem.

We wrześniu 1939 roku Wermacht nie mógł dać rady polskiej obronie pomimo wielkiej przewagi wojskowej i ciągłego bombardowania miasta. Kilka razy wysyłali emisariuszy, ale nikt ich nie przyjął – w „twierdzy Lwów” nie będzie nikt się poddawał! Rozrzucali też z samolotów ulotki z ultimatum oraz korzystną propozycją poddania się, byle tylko natychmiast wpuścić ich do Lwowa.

Należy pamiętać, że w tamtych to czasach, bo ledwie kilka miesięcy później, Niemcy w 10 dni zdobyli Holandię, Belgię i połowę Francji, w 7 dni Jugosławię, a Lwowa dzięki bohaterstwu Polaków nie pokonali pomimo olbrzymiej przewagi. We Lwowie niemiecki blitzkrieg przegrał.

Drugi totalitarny sąsiad, Związek Radziecki, zaatakował Polskę 17 września i już po 2 dniach ich wielka liczebnie armia stała pod Lwowem, od wschodniej strony miasta. Lwów został więc całkowicie odcięty od świata przez dwie najpotężniejsze ówczesne armie. IV rozbiór Polski był ustalony przez nie kilka tygodni wcześniej w sierpniu, tzw. paktem o nieagresji Ribbentrop-Mołotow. Lwów wraz z połową Polski był tam „przydzielony” do strefy sowieckiej. Niemcy jednak chcieli przechytrzyć Sowietów i starali się jak najszybciej zająć miasto, które miało wielkie znaczenie geostrategiczne. Niemieckie wojska usiłowały wyprzedzić armię sowiecką nawet wbrew uzgodnieniom podziałów terytorialnych i byli wściekli, gdyż miasto nadal dzielnie się broniło i obrońcy wciąż skutecznie odpierali niemieckie szturmy. Sowieci chcieli również wejść jak najszybciej do Lwowa. Po trzech tygodniach wojny obronnej sytuacja w Polsce była jednak już tragiczna i nie było znikąd nadziei, że dalsza obrona miasta ma sens.

Stanisław Leszczyc-Przywara prezentuje zakazane wówczas godło wolnej Polski przed klasztorem w Leśnej Podlaskiej w 1980 roku | Fot. o. Eustachy Rakoczy

Alianci nas zostawili bez wsparcia. Wojska hitlerowskie z sowieckimi spotkały się 19 września na południowych krańcach broniącego się Lwowa, gdzie nawet doszło do drobnych starć między sojusznikami, ale szybko dwaj odwieczni rywale Polski podali sobie dłonie na naszej podbitej przez nich ziemi. 20 września polski dowódca obrony gen. Langner wysłał do Rosjan emisariuszy, którzy zapytali Sowietów retorycznie „Po coście przyszli?”. Otrzymali zapewnienie, że jeśli wojsko nie będzie stawiać oporu, wszyscy polscy żołnierze wrócą do domów, a Rosjanie nie będą zbrojnie atakować miasta. 21 września dowództwo polskie wobec beznadziejnej sytuacji na całym froncie postanowiło przerwać obronę miasta przed Niemcami i oddać je Sowietom, z którymi uzgodniono zawieszenie broni oraz swobodę ruchu. Żołnierze mieli wrócić do domów, jednak szeregowcy mieli być oddzieleni od oficerów, co okazało się wyrafinowanym sowieckim podstępem.

Nie pamiętam niestety, gdzie Wujek uczestniczył w obronie, ale miał kontakt ze sztabem obrony miasta, miał przecież wielkie doświadczenie z I wojny światowej. 22 września 1939 roku okazał się „czarnym dniem” dla Lwowa i osobiście dla Wujka. Tego dnia stał przed południem wraz z większością oficerów pod budynkiem Dowództwa Korpusu, gdyż generał Langner wydał rozkaz złożenia broni i wyjścia polskiego wojska z miasta. Oficerowie mieli ruszyć ulicą Łyczakowską, a szeregowi innymi drogami, a później każdy miał pójść w swoją stronę, do domów. Niektórzy nie chcieli się poddawać Sowietom, zbyt dobrze ich poznali w 1920 roku. Jednak w chaosie wrześniowej klęski większości zdawało się, że niewola niemiecka będzie o wiele gorsza i chcieli jej uniknąć, więc szykowali się do wyjścia wschodnią stroną miasta, tak jak to osobiście gen. Langnerowi dzień wcześniej obiecali dowódcy sowieccy. Szeregowi żołnierze zgromadzili się w innych miejscach i tworzyli kolumny w różnych kierunkach. Niemców już nie było na przedmieściach, nie atakowali miasta, grzecznie wycofali się – a więc dotrzymali umowy z Sowietami i Lwów miał zagarnąć Związek Radziecki.

Sowieci wbrew umowie z polskimi emisariuszami i zapewnieniom z poprzedniego dnia wtargnęli do miasta od wschodniej strony około południa. Wujek mówił, że wszyscy byli tym złamaniem umowy przez Armię Czerwoną zaskoczeni i przygnębieni oszustwem. Setki polskich oficerów zostało w ten sposób otoczonych i zmuszonych do oddania wszystkiej broni – na pobliskim rynku musieli wyrzucić nie tylko karabiny, ale i broń osobistą. Powstał wielki stos broni zajmujący dużą część placu. Taki był koniec walki obronnej o Lwów, o możliwość życia w wolnej Polsce.

Wujek powiedział mi, że niejedno przecież na tych kilku wojnach widział i przeżył, ale najbardziej go zabolało, jak zobaczył, co zrobił jeden z żołnierzy szeregowców: gdy pojawili się Sowieci (NKWD), chłopak zrzucił polski mundur, podeptał go i krzyczał do Rosjan: „towarzysze, ja z wami!”. Byli bohaterowie narażający życie dla Polski, byli też i tacy pojedynczy zdrajcy.

Wujek razem z oficerami zostali ustawieni w rzędy po 6 osób, a następnie z tych rzędów uformowani w długą kolumnę wzdłuż ulicy Łyczakowskiej. Wujek nie znał dokładnych danych, ale było to w sumie kilka tysięcy oficerów i podoficerów wojska, policji, straży, Obrony Narodowej i innych formacji rezerwy. Z obu stron ulicy, na chodnikach stało trochę ludzi przyglądając się formowanej kolumnie jeńców. Po bokach tej już bezbronnej kolumny na obrzeżach ulicy Łyczakowskiej porządku pilnowało rozstawione głównie NKWD z karabinami i bagnetami na wierzchu, skierowanymi na polskich oficerów. Niektórzy z pilnujących mieli azjatyckie twarze i karabiny na sznurku oraz podarte obuwie. Wujek znalazł się w tylnej części kolumny, z zewnętrznej lewej strony, bliżej chodnika. Gdy kolumna ruszyła, jakiś enkawudzista wrzeszczał, by szli szybciej: „bystrieje, bystrieje!”. Bezpośrednio za wujkiem szedł jego znajomy, komendant policji Lwowa. Został dźgnięty w plecy bagnetem, by szybciej szedł. Wrzasnął i odruchowo odepchnął ten karabin z bagnetem. Rosjanin natychmiast strzelił mu w plecy, zabijając go na miejscu.

Wujek nie miał już złudzeń co do tego, co zrobią z nimi Sowieci. Postanowił uciec. Modlił się. Cała kolumna polskich oficerów szła w ciszy, popędzana przez NKWD. Na chodnikach było jeszcze trochę przyglądających się cywilów. Bramy w kamienicach wzdłuż ulicy enkawudziści kazali wcześniej pozamykać. Nagle z chodnika ktoś krzyknął: „Profesorze, otworzę niedaleko bramę!”. To był jakiś były uczeń wujka, narodowości żydowskiej, nie zapamiętałem jego nazwiska. Byli też więc i tacy odważni Żydzi, nieobojętni na tragiczny los polskich żołnierzy. Pobiegł chodnikiem do przodu. I rzeczywiście niedaleko za chwilę uchylono bramę w jakiejś kamienicy. Wujek błyskawicznie wskoczył do niej. Padło za nim kilka strzałów, również gdy biegł przez podwórze – ale wszystkie niecelne. Dobiegł do tylnego wyjścia i… był wolny, gdyż pościgu za jednym żołnierzem nie podjęto.

Wszyscy jego koledzy i przyjaciele z obrony Lwowa i prawie wszyscy oficerowie z tej kolumny zostali przetransportowani do Starobielska. Byli jeńcami radzieckimi. Po kilku miesiącach przetransportowano ich do Charkowa. Tam każdy z nich otrzymał indywidualnie po kuli w głowę, czyli „tradycyjne”, standardowe, wschodnie dotrzymywanie umów, bestialstwo również tradycyjne.

Łącznie w taki sposób na rozkaz z Moskwy, jak już oficjalnie wiadomo, zamordowano na początku w 1940 roku 22 000 polskich oficerów, elitę narodu. Tak wyglądało rosyjskie słowiańskie braterstwo, na które kacapy zawsze się powoływali. W tym wypadku była to dodatkowo rosyjska zemsta za wojenną porażkę z Polakami podczas pierwszej sowieckiej napaści w 1920 roku.

Po ucieczce z lwowskiej „kolumny śmierci” po dwóch miesiącach Wujek dotarł pieszo do rodzinnego domu pod Nowym Sączem. Wojnę spędził w Ptaszkowej. Najpierw Służba Zwycięstwu Polski, potem ZWZ-AK w Grybowie. Kilka razy jako kurier przenosił do Budapesztu materiały konspiracyjne, choć nie miał dobrej kondycji z powodu choroby serca. Znał jednak dobrze język węgierski oraz słowacki, a co najważniejsze, znał świetnie tereny Sądecczyzny, gdzie dorastał. Ten epizod kurierski zapamiętał Staszek Matejczuk, bo Wujek próbował go nauczyć podstaw węgierskiego, może trochę dla żartu, ale bez powodzenia. Ja pamiętam opowieść o pierwszej większej wpadce siatki konspiracyjnej na terenach Nowosądecczyzny, w okolicach Grybowa.

Stanisław Leszczyc-Przywara przy pomniku w Ptaszkowej, w miejscu stracenia w dniu 22.IX.1944 roku śp. Stanisława Leszczyc-Przywary (juniora),
harcerza Szarych Szeregów i partyzanta Armii Krajowej ps. „Szary” | Fot. archiwum prywatne autora

Pewnego razu Wujek przypadkiem zobaczył, że jego syn Staszek podbiegł do jakiegoś mężczyzny w pobliżu ich domu i stanął przed nim na baczność. W ten sposób wydało się, że młody Staszek wstąpił do konspiracji i zachował tajemnicę nawet przed swoim ojcem. Nie udało im się jednak zbyt długo działać w podziemiu bez start. Nie mieli doświadczenia, dowódcy byli za mało ostrożni. Nastąpiła wpadka i gestapo z Nowego Sącza aresztowało kilkanaście osób. Staszkowi się udało. Nie został namierzony. Zrobiło się jednak niebezpiecznie, Niemcy wszystkich podejrzanych rozstrzeliwali. Wujek wraz z kolegami z kontrwywiadu postanowili zrobić porządek: stanowiska dowódcze w siatce AK oraz grupach partyzanckich objęli doświadczeni zawodowi wojskowi. Następnych wpadek w Grybowie już nie było do końca wojny, choć zdarzały się porażki w niektórych akcjach bojowych. W jednej z nich w Ptaszkowej zginął Staszek -–jedyny syn Wujka.

„Ewakuacja” z UB w Nowym Sączu

Po „wyzwoleniu” w 1945 roku UB z pomocą sowieckiego NKWD namierzali, szukali i aresztowali polskich wojennych konspiracyjnych żołnierzy AK, NSZ czy BCH. Szczególnie szybko chcieli zneutralizować oficerów jako najniebezpieczniejszych dla instalowanego komunistycznego terroru, ponieważ mieli oni doświadczenie konspiracyjne i bojowe, a więc byli potencjalnymi przywódcami ewentualnego powstania antykomunistycznego. W latach 1944–56 tysiące żołnierzy zostało zamordowanych, dziesiątki tysięcy zesłanych do radzieckich obozów koncentracyjnych (łagrów), a w polskich więzieniach znęcano się nad ok. 200 000 Polaków. Wszystko to w ramach budowania „komunistycznej sprawiedliwości społecznej”, do której chcą powrócić teraz lewacy z KOD-ów i innych targowic.

Wujek został aresztowany w 1946 roku. Jak zawsze w trudnych sytuacjach, modlił się i całkowicie powierzał Maryi, gdy ubeckie auto wiozło go do Urzędu Bezpieczeństwa w Nowym Sączu. Jakoś nie założyli mu na ręce kajdanek, wprowadzili na większy korytarz, gdzie powiesił na stojaku palto i kapelusz. Kazali mu usiąść i czekać.

Minęło kilka minut, gdy zorientował się, że pracują tam jedynie sekretarki i nie ma śledczych z drugiej zmiany, a ci, którzy go aresztowali, już wyszli. Chwilę odczekał, podszedł do wieszaka, zdjął spokojnie swój płaszcz, założył go, odwrócił się do sekretarek i uchylając kapelusza powiedział z uśmiechem: „dziękuję, do widzenia”. Nikt jakoś nie zauważył, że to był aresztowany gość! Nie wzbudził również podejrzeń przy wyjściu i… był na wolności.

Nie pamiętam już, gdzie się ukrywał, ale trwało to około roku. Miał kontakt z podziemiem antykomunistycznym. W 1947 roku ujawnił się, gdy komuniści po sfałszowanych wyborach ogłosili tzw. amnestię.

Siła ducha

Najważniejszą sprawą dla Wujka była codzienna msza święta i przyjęcie Eucharystii. Był całkowicie oddany Bogu, to z niego promieniowało i dawał wyjątkowe, autentyczne świadectwo wiary i moralności. Na co dzień bywał na mszy św. w kościele parafii św. Jerzego w Rydułtowach, a jeśli gdziekolwiek wyjechał, najważniejsze było ustalenie, kiedy i gdzie jest msza święta.

Kiedyś powiedziałem mu wprost, że go podziwiam, ale ja nie czuję potrzeby, by codziennie znaleźć czas i lecieć do kościoła na mszę. Odpowiedział: – Ale modlić się powinieneś zawsze. Jako chrześcijanie jesteśmy powołani do noszenia Bożej obecności i adoracji w każdej chwili, więc albo modlisz się cały czas, albo wcale.

Przecież nie samo chodzenie do kościoła jest najważniejsze, ale udział w Eucharystii. Dla niego życie w tym świecie widzialnym oraz jednocześnie w świecie duchowym było jak najbardziej naturalne.

Przez komunę musieliśmy z rodziną przeprowadzić się ze Słupcy do Bydgoszczy (w 1974 roku), gdyż ojcu, po zrobieniu przez niego drugiej specjalizacji lekarskiej, lokalne władze blokowały możliwość zostania ordynatorem, choć trzeba przyznać, że dawały szansę: „Wystarczy, aby się pan zapisał do partii”. Podziękował im, mówiąc: „Ja wierzę w coś innego”. Na pożegnanie Słupcy dostałem pamiętnik od siostry Matyldy, która uczyła mnie religii i przygotowała do I Komunii św., z jej wpisem na początku (za kilka lat tę siostrę przeniesiono do Watykanu do pomocy naszemu Ojcu św.). Dzięki temu, jak to bywa u młodzieży, kolekcjonowałem wpisy od członków rodziny, przyjaciół i znajomych. Wujek odwiedził nas w Bydgoszczy, więc od razu poprosiłem o pamiątkowy wpis. Napisał z pamięci pięknym, kaligraficznym pismem (na początku XX w. uczyli tego w szkołach) wiersz J. Ejsmonda, podpisując się: „Kochanemu Pawełkowi na pamiątkę pierwszej wspólnej Komunii św.”. Jakże to było inne podejście od reszty moich wujków! Również zawsze znalazł czas na wspólne modlitwy oraz odmówienie pełnego różańca (jeden, watykański, otrzymał później na pamiątkę od papieża w 1979 roku). Mnie, zdrowego młokosa, pobolewały kolana, a ponad osiemdziesięcioletni, schorowany Wujek żarliwie i z powagą modlił się zawsze na kolanach i zawsze z wielką pokorą wobec Majestatu Bożego! Cokolwiek robił, najpierw po prostu to „omodlił”.

Zawsze uzgadniał z Jezusem, co ma zrobić w danej sytuacji, przy czym nie bujał w obłokach i nie przeszkadzało mu to w byciu pragmatycznym, bo jak każdy musiał zmagać się z problemami dnia codziennego w siermiężnym PRL.

Czuło się ten jego mistycyzm; niczego nie pozorował, tylko autentycznie promieniowała z niego siła ducha. Dziękował Bogu za każdy dzień, za wszystko – a przecież spotkało go wiele nieszczęść i kataklizmów, które przeżył w całkowitym oddaniu Jezusowi, w zawierzeniu woli Bożej.

Przyciągał do siebie ludzi, bo był męski, szlachetny i rycerski, a jednocześnie pogodny. Prawdziwy wzór noszenia w sobie Bożej obecności, czyli taki zwykły święty człowiek, którego czasami w życiu spotykamy.

W cz. III: okres życia Stanisłwa Leszczyc-Przywary w Rydułtowach.

Artykuł Pawła Milli pt. „A gdzie mój legionista? (II)” znajduje się na s. 3 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Pawła Milli pt. „A gdzie mój legionista? (II)” na s. 3 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Walka Romana Dmowskiego na konferencji w Paryżu o kształt Polski niepodległej / Piotr Sutowicz, „Kurier WNET” nr 54/2018

Dziś żaden polityk nie potrafiłby mówić bez przygotowania do audytorium złożonego z przywódców mocarstw świata. Dmowski wyzwanie podjął i zaczęło się pięć godzin chyba najważniejszych w jego życiu.

Piotr Sutowicz

„Panie Dmowski, ma pan głos!”

Te słowa miał skierować premier Francji Georges Clemenceau do Romana Dmowskiego w dniu 29 stycznia 1919 roku. Od tego zdarzenia mija więc właśnie 100 lat. Rzecz działa się w Paryżu w trakcie konferencji pokojowej mającej utworzyć ład międzynarodowy po I wojnie światowej.

To, co się wydarzyło po wypowiedzeniu tego zdania, z jednej strony wpłynęło znakomicie na stanowisko mocarstw zachodnich wobec granic polskich, po drugie dla samego Dmowskiego stworzyło okazję do wykazania się kunsztem dyplomatycznym i umiejętnościami argumentacji, które wykorzystał znakomicie. Ktoś kiedyś napisał, że gdyby ten mąż stanu w życiu nie zrobił wiele więcej, to za te kilka godzin, jakie nastąpiły po słowach Clemenceau, w każdym polskim mieście powinien był stanąć pomnik Dmowskiego, jedna ulica zaś powinna nosić jego imię. Tak się nie stało, a wynika to ze skomplikowanych realiów politycznych, które wywarły duży, pewnie za duży wpływ na nasze myślenie o historii najnowszej.

Stanowisko

To, że to właśnie przywódca obozu narodowego reprezentował Polskę w Paryżu, było w miarę naturalne. W końcu już przed wojną stał on na stanowisku, iż Polacy winni stanąć w obozie antyniemieckim.

Wywoływało to konkretne konotacje i nie wszystkim się podobało. Jednak układanka międzynarodowa na początku wieku XX była określona. W Europie powstał blok mocarstw kolonialnych, którego trzon stanowiły Anglia, Francja i Rosja. Przy czym ten ostatni kraj był w nieco lepszym położeniu niż dwa pierwsze: po kolonie nie musiał sięgać za morza, wystarczyło mu przekroczyć Ural i… zatrzymać się nad Pacyfikiem. Marsz Rosji w głąb Azji został powstrzymany z jednej strony przez Anglików, którzy nie wpuścili państwa carów nad Ocean Indyjski, z drugiej zaś przez nową, rodzącą się siłę, czyli Japonię, która nie chciała widzieć Rosjan na południe od Władywostoku ani ich wpływów politycznych w Chinach, na które sama miała ochotę.

Czas imperiów, jaki nastał w Europie pod koniec XIX wieku, spowodował też pojawienie się frustratów, którzy chcieliby zmienić istniejący układ sił. Japonia dzięki temu, że w 1905 roku pokonała Rosję, nie oczekiwała od niej nic więcej, natomiast rozpędzające się, zjednoczone przez Prusy Niemcy nie zamierzały poprzestać na roli państwa środkowoeuropejskiego. Już kilka lat po pokonaniu Francji i zabraniu jej Alzacji i Lotaryngii sięgnęły po kolonie. Za wiele do wzięcia już nie było: nie najlepsze fragmenty Afryki, nieco wysp pacyficznych i strefa wpływów w Chinach. Z drugiej strony Niemcy widzieli szansę na ekspansję nie wymagającą podróży zamorskich.

Podbój Niemiec przez Prusy, realizowany przez kilka dziesięcioleci, zwieńczyły dwa wielkie zwycięstwa militarne: wspomniane pokonanie Francji i kilka lat wcześniejsze zwycięstwo nad monarchią habsburską, które kończyło ogólnoniemieckie aspiracje tej ostatniej, a z upływem czasu ta dość przestarzała konstrukcja polityczna zeszła do roli gracza drugorzędnego. Fakt ten został wykorzystany przez nowego niemieckiego hegemona do stopniowej wasalizacji naddunajskiego sąsiada oraz wykorzystania go do dalszego rozszerzania wpływów. Przede wszystkim chodziło o dogorywające imperium otomańskie, na spadek po którym chętnych znalazło się więcej. Z jednej strony były to nowo powstające państwa Słowian bałkańskich, szybko orientujące się, ze względu na religię i pewne poczucie słowiańskiej wspólnoty, na Rosję. Z drugiej – państwa zachodnie myślące globalnie oraz Włochy, które bardziej udawały niż stanowiły realne imperium, ale co im szkodziło wyrwać Turkom Libię i kilka Wysp Egejskich, tudzież zagarnąć to i owo w Afryce.

Swoje własne interesy miała też Rosja, która, po pierwsze, jako uzurpatorski „Trzeci Rzym”, chciała panować nad Konstantynopolem i przez większość wieku XIX podejmowała próby w tym kierunku. Z drugiej jednak strony wyraźnie rysował się jej cel geopolityczny: „wydostanie się” z zamkniętego w kontynentalnych ramach państwa ku ciepłym morzom, konkretnie na Morze Śródziemne, a stamtąd… kto wie?

Symbolem niemieckich działań na Bałkanach i Bliskim Wschodzie była budowa słynnej kolei Berlin–Bagdad, której nigdy na całej linii nie zrealizowano. Bez wątpienia byłby to początek ekspansji ekonomicznej, która wyprowadziłaby Niemcy nad Zatokę Perską, a potem pewnie może do brytyjskich Indii, o czym marzyli najśmielsi wizjonerzy gospodarki wielkiego obszaru z Cesarstwem Niemieckim jako niezaprzeczalnym suwerenem.

Na pozór rozkład interesów przypominał nieco kocioł, którego symbolem był Półwysep Bałkański, niemniej cele stron były wyraźne i wszystkim udawało się zdefiniować zarówno wrogów, jak i przyjaciół.

Wydawałoby się, że sprawy te były zupełnie niezwiązane z Polską i naszymi problemami narodowymi. To, że był to jedynie pozór, właśnie Roman Dmowski wiedział już od dawna. O tym, że wybuchnie wojna i że sprawa polska może w niej odegrać niejaką rolę, pisał w roku 1908 w książce „Niemcy, Rosja i kwestia polska”. Już wówczas stał na jasnym, antyniemieckim stanowisku.

Polityka to polityka

Wbrew wielu dzisiejszym opiniom publicystycznym, Dmowski nie był prorosyjski. Rosji nie lubił, nie był też panslawistą; z kolei Niemców podziwiał. Bywa nawet oskarżany, raczej na wyrost, że chciał przekształcić mentalnie naród polski na wzór niemiecki. Jednak w pisanych na początku XX wieku Myślach nowoczesnego Polaka można wyczytać coś innego. Po prostu chciał z Polaków zrobić jeden naród, który określi swą wspólnotę celów. Wzorce do tego czerpał gdzie się dało, a oczywiste jest, że najlepiej sięgnąć po nie do tych, którzy odnoszą największe sukcesy. Dla niego były to wówczas Niemcy właśnie i Anglosasi. To, że za punkt wyjścia Dmowski uznał własny punkt widzenia, to rzecz w miarę naturalna.

Według przywódcy Narodowej Demokracji Niemcy stanowili zagrożenie dla bytu narodowego Polaków, a Rosja nie. Nie był on pod tym względem specjalnie nowatorski, jeden z jego współpracowników i chyba mistrzów, Jan Ludwik Popławski, znaczą część swej publicystyki poświęcił stratom narodowym narodu polskiego pozostającego pod panowaniem niemieckim. Świadomość tego, że polskość sięgała znacznie dalej na zachód niż w końcu wieku XIX, powoli dochodziła do polskiego społeczeństwa i w jego mentalności zaczynała odgrywać coraz większą rolę.

Być może brzmi to nieco absurdalnie, ale Dmowski chciał użyć Rosji i jej zachodnich sojuszników do zniszczenia Niemiec. We Francji istniały wówczas koncepcje całkowitej likwidacji państwowości niemieckiej. W dużym stopniu wynikały one z frustracji powstałej po klęsce wojennej Napoleona III, ale były. Oczywiście Dmowski nie był człowiekiem naiwnym. Zdawał sobie sprawę z tego, że Rosja nie po to pokona Niemcy, by odbudować Polskę, niemniej sądził, że zjednoczenie wszystkich Polaków w ramach jednego organizmu państwowego, i to takiego, co do którego europejskiej przyszłości żywił sceptycyzm, nie pozostanie bez wpływu na dalsze losy ziem polskich. Sądził, że Polakom uda się uzyskać autonomię, a kto wie, z czasem może nawet niepodległość. Obserwował wewnętrzny kryzys państwa carów, owocujący częściowymi reformami. Zdawał sobie sprawę z tego, że Rosja jest dosyć słaba, był świadkiem konfliktu rosyjsko-japońskiego, przebywając – zresztą z Piłsudskim – w Tokio. Tu powziął przekonanie, że potęga japońska jest u początku drogi, a nawet zadzierzgnął przyjaźnie polityczne, które przetrwały do jego śmierci. Tu też obaj panowie starli się z całą mocą chyba po raz pierwszy. W Japonii zaczął się jeden z większych XX-wiecznych sporów o Polskę.

Całkowicie zgodnie z oczekiwaniami Dmowskiego, państwa centralne przegrały wojnę, a przede wszystkim zostały pokonane Niemcy, na czym polskiemu politykowi zależało najbardziej. Jedno na pewno przerosło oczekiwania Dmowskiego – skala słabości Rosji oraz jej podatność na importowaną przez wrogi wywiad rewolucję, która jeszcze w trakcie wojny doszczętnie zniszczyła to państwo. Katastrofa państwa rosyjskiego była jednak czynnikiem sprzyjającym polityce polskiego męża stanu i jego pozycji na Zachodzie jako człowieka reprezentującego naród znajdujący się w obozie państw zachodnich. Nie bez trudności, ale udało się pozyskać przywódców ententy dla sprawy polskiej i przezwyciężyć wysuwane przez nich zastrzeżenia w tej kwestii. Wszystko inne z polskiego punktu widzenia mogło wydawać się drugorzędne. Nie zmienia to faktu, że dla europejskich mocarstw Polska miała znaczenie o tyle, o ile stanowiła jakąś część ich wizji nowego świata.

Granice

Reprezentowanie Polski w Paryżu przez przywódcę Narodowej Demokracji było dla polskiej sprawy państwowej niezwykle korzystne. Przede wszystkim nikt nie mógł go oskarżyć o to, że kiedykolwiek opowiedział się po stronie państw centralnych. Po drugie, jako zimny geopolityk i człowiek europejskiego formatu dowiódł, że jest w stanie przedstawić polskie racje w wielkim stylu.

Udzielenie na paryskiej konferencji głosu Dmowskiemu przez francuskiego premiera wywołało u przedstawiciela Polski konsternację. Wspominał później, iż propozycja ta była dla niego zaskoczeniem. Nie uprzedzono go, że zostanie poproszony o zabranie głosu. Clemenceau podpowiedział jednak natychmiast: „Niech pan mówi o kwestii polskiej”. A prezydent Wilson, który dwa lata wcześniej umieścił sprawę polską w celach wojennych Stanów Zjednoczonych, dodał: „Postanowiliśmy poprosić pana Dmowskiego, ażeby nam przedstawił obecne położenie Polski i wskazał, w czym jej możemy pomóc”.

Nie wiadomo, czy dziś jakikolwiek polityk byłby w stanie mówić bez przygotowania do audytorium złożonego z przywódców państw świata. Roman Dmowski wyzwanie podjął i zaczęło się pięć godzin chyba najważniejszych w jego życiu – tyle bowiem zajął mu referat, który, co trzeba podkreślić, na bieżąco sam tłumaczył na angielski i francuski.

Mowa Dmowskiego zrobiła na zebranych kolosalne wrażenie. Słowa, które padły wówczas, stały się dla konferencji pokojowej materiałem wyjściowym dla negocjowania przyszłych granic Polski.

Mówca wykorzystał fakt, że w gruzach leżały dwa państwa zaborcze, zaś trzecie, czyli Niemcy, mimo przetrwania wojny nie były uczestnikiem rozmów paryskich. Premier Clemencau życzył Niemcom jak najgorzej, stając się sojusznikiem kwestii polskiej; jedynie w kwestii przebiegu granicy Polski z Czechami wspierał tych ostatnich. Dmowski nie brał postulatów „z kapelusza” – argumenty swoje wspierał danymi statystycznymi i geopolitycznymi. Wiemy, że chciał Polski „dla Polaków”, nie widział kraju jako federacji różnych narodów i dlatego postulował, by w jej granicach znalazły się te ziemie, na których żywioł polski dominował. Co do pozostałych obszarów, rezygnował z roszczeń terytorialnych, mimo że zdawał sobie sprawę, że oznacza to pozostawienie rodaków poza granicami państwa polskiego.

Tam, gdzie geopolityka i potrzeby gospodarcze tego wymagały, Dmowski odstępował od swego narodowościowego aksjomatu. Tak było np. w wypadku tzw. Litwy Kowieńskiej, którą widział jako autonomiczną część Polski, czy Gdańska – w jego wizji integralnej części Rzeczypospolitej. Chciał także skończyć z niemiecką wyspą – Prusami, postulując ich podział między Polskę i Autonomię Litewską oraz utworzenie niewielkiej Enklawy Królewieckiej, pozostającej pod polską kontrolą. Na wschodzie skonstruował w oparciu o statystyki linię graniczną nazywaną po dziś dzień „linią Dmowskiego”, która biegła około 100–150 kilometrów na wschód od późniejszej granicy ustanowionej traktatem ryskim. Na zachodzie żądał większości Opolszczyzny, Wielkopolski oraz szerszego niż wynegocjowany w rzeczywistości dostępu do Bałtyku. Po polskiej stronie miał się także znaleźć Śląsk Cieszyński, Spisz i Orawa.

Widział więc Dmowski Polskę wielką i silną, taką, która byłaby w stanie oprzeć swą gospodarkę na posiadanych zasobach. Odepchnęłaby ona swych największych wrogów tak daleko na wschód i zachód, jak byłoby to absolutnie niezbędne dla jej bezpieczeństwa. Wreszcie – stałaby się najsilniejszym elementem układu środkowoeuropejskiego, stanowiącym gwarancję pokoju w tej części Europy.

Rezultat

Niektóre postulaty paryskie udało się zrealizować, większość jednak doczekała się wykonania w znacznym stopniu ułomnego. Sam Dmowski oskarżał o sabotowanie swych dyplomatycznych wysiłków premiera Wielkiej Brytanii Davida Lloyda George’a, który w owym spotkaniu 29 stycznia akurat nie uczestniczył. Według Dmowskiego miał on działać na zlecenie światowych środowisk żydowskich. Pewnie sprawa była bardziej skomplikowana – nie wszyscy chcieli nadmiernego osłabienia Niemiec. Być może brytyjski premier „martwił się” o reparacje, których od nich oczekiwano.

Tak czy siak, na Górnym Śląsku zarządzono referenda, których wyniki trzeba było „weryfikować” powstaniami. Gdańsk został ustanowiony Wolnym Miastem pod polską kontrolą, która wszakże z czasem okazywała się coraz bardziej iluzoryczna. Prusy pozostały w Niemczech, oddzielone od nich polskim „korytarzem”, którego skutki polityczne i propagandowe znamy z późniejszej historii.

Wyodrębniona po I wojnie światowej jako państwo Litwa trwała w konflikcie z Polską przez całe XX-lecie. Polskie granice na wschodzie wyznaczyła wojna z bolszewikami, negocjacje i dosyć dziwne przesłanki polityczne.

Wreszcie znaczną część Śląska Cieszyńskiego Czesi wzięli sobie sami, zajmując go zbrojnie w momencie, gdy Polska nie była w stanie się bronić. Zresztą kilkanaście lat później Polacy wykonali taki sam ruch, odzyskując ten obszar, aż wreszcie jednych i drugich „pogodził” Hitler, włączając sporny teren w granice Trzeciej Rzeszy.

Tym niemniej Polska, jaka wyłoniła się po wszystkich wydarzeniach pierwszych lat niepodległości, była mniej więcej Polską Dmowskiego, punktem oparcia, ale i być może punktem wyjścia na przyszłość.

Przyniosła ona jednak rzeczy nowe i straszne, których ów polityk nie przewidział. Na szczęście dla niego nie doczekał ich – umarł 80 lat temu, 2 stycznia 1939 roku. Jego pogrzeb stał się największą społeczną manifestacją w II RP.

W związku ze stuleciem odzyskania przez Polskę niepodległości prezydent Andrzej Duda odznaczył Romana Dmowskiego, obok 24 innych osób, w tym Zofii Kossak, o której pisałem w poprzednim numerze „Kuriera WNET”, Orderem Orła Białego. Mimo wszystkich sporów historycznych, które toczyły się, toczą i będą się toczyć wokół Romana Dmowskiego, z pewnością zasłużył on na to, by pamiętać o nim jako tym, który kwestii odzyskania niepodległości poświecił znakomitą część swego życia.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Panie Dmowski, ma Pan głos!” znajduje się na s. 8 i 9 grudniowego „Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Panie Dmowski, ma Pan głos!” na s. 8 i 9 grudniowego „Kuriera WNET”, nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Długi marsz w kierunku V Rzeczypospolitej (5). Przełamać impas w polskiej polityce/ Felieton sobotni Jana A. Kowalskiego

To, czy PiS wygra kolejne wybory kilkoma czy kilkunastoma procentami, będzie miało znaczenie dla działaczy tej partii, ale nie dla Polski. Wraz z końcem starego roku pora porzucić stare złudzenia.

Aż krzyknąłem z radości jeszcze w końcówce ubiegłego roku na tę wiadomość: ojciec dyrektor Tadeusz Rydzyk zakłada partię polityczną! Jeżeli rok 2019 to potwierdzi, to mamy szansę na przełamanie niepokojącego impasu na polskiej scenie politycznej.

Zanim tę małą iskierkę rozdmucham, najpierw przypomnę najmłodszym historię lat 2005–2007. To wtedy zaistniał najbardziej egzotyczny sojusz polityczny w Polsce. Ortodoksyjne katolicko Radio Maryja opowiedziało się za liberalnym obyczajowo (i socjalistycznym) Prawem i Sprawiedliwością. Cofając tym samym poparcie dla narodowo-konserwatywnej Ligi Polskich Rodzin pod przywództwem Romana Giertycha.

Dla chwilowej korzyści politycznej ojciec Rydzyk i Jarosław Kaczyński rozbili odradzającą się polską endecję.

Na tyle skutecznie, że 14 lat później formacja ta uaktywnia się jedynie raz w roku w instytucji Marszu Niepodległości. Lub jest uaktywniana przez rosyjską agenturę wpływu dla siania zamętu w niedowarzonych głowach.

Nie jestem endekiem ani kryptoendekiem, żeby była jasność. Ale nie o deklarację polityczną tu chodzi. Po trzech latach rządów Dobrej Zmiany widać wyraźnie, że obóz ten nie jest w stanie przekroczyć bariery 40% poparcia społecznego, a co za tym idzie – samodzielnie zmienić konstytucji i państwa, jak zrobił to Wiktor Orbán na Węgrzech. A bez zmiany konstytucji i struktury państwowej Polska może jedynie dryfować po wodach międzynarodowej polityki, modląc się o pomyślne wiatry. Tymczasem mogą zdarzyć się gwałtowne burze i podwodne skały. Na taką okoliczność jesteśmy kompletnie nieprzygotowani, poza deklaracjami, że rząd PiS nie odda ani jednego guzika. Już kiedyś mieliśmy taki rząd, była połowa roku 1939.

Minęło dostatecznie dużo czasu, żeby środowiska narodowe otrząsnęły się z traumy porzucenia przez ojca Rydzyka. A sam Roman Giertych, kiedyś nadzieja, a potem zgrana karta polskiej polityki, ma z czego żyć z dala od niej.

Do zagospodarowania w obecnym czasie jest od 20 do 25% elektoratu. Medialne wzmocnienie, jakim dysponuje środowisko ojca Rydzyka, plus młode i dynamiczne struktury młodzieży patriotyczno-narodowej to mieszanka mogąca zaowocować wybuchem nareszcie endeckiej partii na polskiej scenie politycznej.

Podjęcie przez nią wolnorynkowego dziedzictwa Romana Dmowskiego i Romana Rybarskiego i cywilizacyjnego, antybiurokratycznego wkładu w myślenie o państwie Feliksa Konecznego – to wszystko, czego oczekuję od nowej formacji.

Czy potencjalni liderzy dorosną do takiego wyzwania? Rok 2019 to pokaże. Gdyby tak się stało, siły patriotyczne i narodowe uzyskałyby ogromną szansę na skuteczną zmianę państwa. Uzyskałyby zdolność konstytucyjną do przebudowy państwa w stronę normalności. Wreszcie moglibyśmy wyrwać się z systemu III RP narzuconego Polakom po to, żeby silnego i sprawnego państwa mieć nie mogli. A katolicka nauka społeczna mogłaby zaistnieć w przestrzeni publicznej jako alternatywa dla obecnego, socjalistycznego i biurokratycznego myślenia o narodzie i państwie polskim.

Lata 2015–2018 pokazały, że Jarosław Gowin nie jest w stanie przeciągnąć na stronę Zjednoczonej Prawicy patriotycznej części Platformy Obywatelskiej. A Paweł Kukiz zdecydowanie nie dorasta do roli lidera wolnościowej części polskiego społeczeństwa. Zatem większościowy obóz patriotyczny zdolny do pokonania systemu Okrągłego Stołu nie może powstać. Bo próba grzęźnięcia w starym bagnie, coraz częściej podejmowana przez obóz Dobrej Zmiany, skazuje nas jedynie na degrengoladę. To, czy PiS wygra kolejne wybory kilkoma czy kilkunastoma procentami, będzie miało znaczenie jedynie dla działaczy tej partii, ale nie dla Polski i Polaków. Wraz z końcem starego roku pora porzucić stare złudzenia.

2019 to pierwszy rok z kilku ostatnich, aby takiej zmiany (konstytucji i państwa) skutecznie dokonać. 35% Prawa i Sprawiedliwości i 25% Prawdziwej Europy, po przeliczeniu na mandaty, da nam taką szansę.

Dlatego zapowiedź powstania nowej formacji, mającej elektorat do zagospodarowania i gotowe struktury, należy powitać z nową nadzieją. Z nadzieją na prawdziwy przełom.

Jan A. Kowalski

Budownictwo mieszkaniowe nie odpowiada potrzebom społecznym. Zdaniem 70% Polaków to główny powód kryzysu demograficznego

Program „Mieszkanie Plus” został przyjęty niejako pokątnie – nie tylko bez żadnego planu, ale również bez żadnych konsultacji ze środowiskami profesjonalnie zajmującymi się budownictwem mieszkaniowym.

Piotr Witakowski

Głośny obecnie program określany mianem „Mieszkanie Plus” przedstawiany jest jako jeden z najważniejszych projektów rządowych. To ten program ma rozwiązać nabrzmiały w Polsce problem mieszkaniowy. Zdziwienie musi jednak budzić fakt, że program ten został przyjęty w trybie, w jakim nie był przyjmowany żaden program o tak wielkiej doniosłości. Został wdrożony niejako pokątnie – nie tylko bez żadnego planu, ale również bez żadnych konsultacji ze środowiskami profesjonalnie zajmującymi się budownictwem mieszkaniowym i z pominięciem całego dorobku wypracowanego przez nie w ubiegłych latach.

Aczkolwiek sam premier podkreśla znaczenie dostępności do mieszkania, zwłaszcza dla młodego pokolenia, przyjęte rozwiązanie ignoruje całą historię dotychczasowych starań o rozwiązanie problemu mieszkaniowego, abstrahuje od wiedzy i doświadczeń zgromadzonych w ubiegłych latach. W istocie sprowadza się do powołania działającej na zasadach komercyjnych (dla zysku) zupełnie nowej spółki BGK Nieruchomości SA – bez żadnych doświadczeń, zaplecza naukowego, badawczego i inżynierskiego – i powierzenia jej ogromnego majątku w celu rozwiązania problemu braku mieszkań w Polsce, który szacuje się obecnie na 3 mln.

Co więcej, przy realizacji programu „Mieszkanie Plus” nie ma żadnej kontroli społecznej nad racjonalnością i celowością podejmowanych przedsięwzięć budowlanych.

Środowiska zawodowe, instytucje takie jak Habitat for Humanity, spółdzielczość mieszkaniowa, Kongres Budownictwa, stowarzyszenia naukowo-techniczne skupione w NOT – wszystkie te instytucje zostały całkowicie zignorowane przy tworzeniu programu „Mieszkanie Plus”. Nowo wykreowaną, nieznaną spółkę obdarzono i pieniędzmi, i prawem do realizowania najważniejszego programu narodowego, jakim jest Narodowy Program Budownictwa Mieszkaniowego. (…)

W okresie komunistycznym ingerencja władz politycznych w dziedzinie budownictwa mieszkaniowego sięgnęła absurdu. Ze szczebla centralnego nie tylko decydowano o polityce mieszkaniowej, lecz bezpośrednio ingerowano zarówno w sam proces organizacji, jak też w technologie budowlane (prefabrykacja i fabryki domów). O efektach takiej polityki świadczy fakt, że w roku 1979 zatrudnienie w budownictwie wynosiło 1372 tys. osób, z czego jedynie 98 tys. pracowało w prywatnych przedsiębiorstwach budowlanych, a tymczasem przedsiębiorstwa te oddawały do użytku – pod względem kubatury – tyle samo substancji mieszkaniowej, co cała reszta przedsiębiorstw „budownictwa uspołecznionego”, mimo że te drugie cieszyły się wszelkimi priorytetami. Zestawienie tych danych ukazuje dramatyczne skutki centralnego zarządzania w budownictwie w wydaniu komunistycznym – kilkanaście razy mniejsza wydajność pracy w porównaniu z wydajnością w niewielkiej enklawie budownictwa prywatnego – i daje świadectwo gigantycznego marnotrawstwa wysiłku społecznego. (…)

Deficyt mieszkań, który w roku 1978 wynosił 1,622 mln i w roku 1988 spadł do 1,253 mln, poczynając od roku 1990 zaczął rosnąć i w roku 2006 osiągnął już liczbę 2,130 mln. (…)

Wycofanie się państwa ze wspierania budownictwa mieszkaniowego spowodowało zdecydowane ograniczenie środków przeznaczanych na ten cel i gwałtowny spadek ilości budowanych mieszkań. To wycofanie państwa z finansowego wspierania budownictwa mieszkaniowego było całkowicie niezrozumiałe, gdyż budownictwo mieszkaniowe było per saldo źródłem dochodów budżetowych państwa.

Często artykułowany argument, że „państwo nie wspiera budownictwa mieszkaniowego, bo budżetu na to nie stać”, nie ma nic wspólnego z prawdą. W rzeczywistości budownictwo mieszkaniowe jest źródłem wielomiliardowych przychodów budżetowych w wyniku wszystkich podatków, jakimi jest obciążone budownictwo. Przykładowo – w roku 2015 wpływy budżetowe z tytułu budownictwa mieszkaniowego wyniosły ok. 12 mld zł.

Sytuacja mieszkaniowa w Polsce w roku 2006 była bardziej dramatyczna niż w roku 1980. Mimo przemian politycznych sprzyjających rozwojowi budownictwa mieszkaniowego, faktyczna obojętność władz państwowych wobec tego problemu, panująca przez cały okres po transformacji, doprowadziła do szokującego efektu – przeciętna liczba mieszkań oddawanych do użytku w dziesięcioleciu przed rokiem 2006 była 2,5-krotnie mniejsza niż w dziesięcioleciu poprzedzającym wybuch protestu sierpniowego (97,5 tys. w latach 1996–2005 wobec 240,6 tys. w latach 1970–1979). Dziewiętnasty postulat Porozumień Sierpniowych doczekał się szyderczej realizacji – czas oczekiwania na mieszkanie skrócił się do zera, ale tylko dla tych, których było stać na pokrycie pełnego kosztu mieszkania. Dla rodzin nie mających zdolności kredytowej czas ten wydłużył się tak, że znikła nadzieja na uzyskanie samodzielnego mieszkania kiedykolwiek.

Miało to katastrofalne konsekwencje demograficzne, gdyż liczba urodzeń jest ściśle skorelowana z liczbą oddanych wcześniej mieszkań. Wycofywanie się państwa z udziału w rozwiązywaniu problemu mieszkaniowego natrafiło w Polsce na sytuację, która już wcześniej stanowiła swoistą tragedię narodową, czego wyrazem może być jeden z Postulatów Gdańskich w sierpniu 1980 roku. Deficyt mieszkań trwający przez kilka lat powoduje jedynie trudności i napięcia społeczne. Jednakże w Polsce deficyt ten utrzymywał się przez całe dziesięciolecia. W kraju dotkniętym kataklizmem II wojny światowej jak żaden inny na świecie w żadnym roku od zakończenia wojny nie oddano do użytku tylu mieszkań, ile w danym roku zawarto małżeństw.

(…) Wszystkie kraje europejskie po II wojnie światowej przeżywały problemy związane z deficytem mieszkań i że wszystkie te kraje je rozwiązały. Nieznane są kraje, w których w długim okresie tylko stosunki rynkowe, bez publicznej interwencji, regulowałyby dostępność i użytkowanie mieszkań. Mimo zdecydowanie lepszej sytuacji mieszkaniowej w krajach Europy Zachodniej, wszystkie te kraje stosowały w całym okresie powojennym aktywną politykę mieszkaniową, która była i pozostaje nadal ważnym składnikiem ogólnej polityki gospodarczej i społecznej. (…)

Długoletnie doświadczenia polityki mieszkaniowej w krajach europejskich pokazały, że mieszkalnictwo nie jest sektorem, do którego mają zastosowanie reguły czysto komercyjne. Nie mogą one być zupełnie wyeliminowane, ale konieczne są systemy interwencji na rynku mieszkaniowym.

(…) Kraje „starej Unii” rozwiązały swe problemy mieszkaniowe dzięki różnym formom budownictwa społecznego. Dość powiedzieć, że na początku lat 50. w Wielkiej Brytanii, a we Francji na przełomie lat 50. i 60. ponad 80% nowo budowanych mieszkań powstawała w wyniku różnych form budownictwa społecznego. W dużej mierze budownictwo społeczne jest budownictwem czynszowym, które z czasem ulega zmianie na własnościowe przez sprzedaż lokatorom. W wielu krajach (Hiszpania, Grecja, Portugalia, Włochy, Irlandia, Luksemburg) dominuje jednak od początku społeczne budownictwo własnościowe.

Jeszcze w roku 1995 Sejm Rzeczypospolitej Polskiej przyjął uchwałę wzywającą władze wykonawcze do realizacji programu budownictwa mieszkaniowego, w której stwierdzano: Za strategiczny cel polityki mieszkaniowej Sejm Rzeczypospolitej Polskiej uznaje zlikwidowanie narastającego przez dziesięciolecia deficytu mieszkań o współczesnym standardzie. Realizacja tego celu jest możliwa w okresie 10–15 lat. W tym celu konieczne jest stopniowe coroczne zwiększanie liczby oddawanych do eksploatacji nowo wybudowanych mieszkań – do poziomu co najmniej 150 tysięcy mieszkań w roku 1999 i co najmniej 300 tysięcy mieszkań w roku 2005.

(…) Wbrew sejmowej uchwale władze wykonawcze w dalszym ciągu prowadziły politykę skutkującą rzuceniem wszystkich potrzebujących mieszkania „na pastwę rynku”. (…) Taka właśnie była realna polityka mieszkaniowa przy równoczesnym propagandowym zapewnianiu przez kolejne ekipy polityczne o chęci rozwiązania problemu mieszkaniowego. Ta hipokryzja skończyła się wraz z dojściem do władzy ekipy kierowanej przez premiera Donalda Tuska. (…) Wbrew wszelkim zobowiązaniom ciążącym na władzach publicznych, rząd ustami swego premiera oświadczył, że rozwiązanie problemu braku mieszkań widzi w „indywidualnym inwestowaniu we własne mieszkanie”.

Trudno o jaśniejszą deklarację, że rząd traktuje sprawę posiadania dachu nad głową jako prywatną sprawę każdego obywatela. Fakt, że dotyczy to jednej z zasadniczych kwestii decydujących o losach narodu, umknęło uwadze premiera. Wszelki komentarz jest tu zbędny. Ówczesny premier obnażył rzeczywisty, a nie werbalny stosunek władz państwowych do problemu mieszkaniowego w ostatnim ćwierćwieczu.

Zorganizowana w Spale w roku 2009 kolejna, już XX Konferencja Spalska poświęcona budownictwu mieszkaniowemu doprowadziła do opracowania projektu Ustawy o polityce mieszkaniowej państwa. (…)

Jednym z elementów projektu było unicestwienie oszustwa ze strony przeciwników zaangażowania państwa w rozwój budownictwa mieszkaniowego. Oszustwo to sprowadza się do argumentu, że zaangażowanie państwa pociągnęłoby wydatki budżetowe niemożliwe do udźwignięcia przez budżet – „państwo jest za biedne, a są pilniejsze wydatki”. W rzeczywistości jednak budownictwo mieszkaniowe jest źródłem nie wydatków, lecz ogromnych przychodów budżetowych – wpływy budżetowe z tytułu budownictwa mieszkaniowego przekraczają 10 mld zł rocznie.

Dla unicestwienia tego oszustwa projekt przewidywał, że w ustawie budżetowej po stronie przychodów będzie ujawniona pozycja „przychody budżetowe wnoszone przez budownictwo mieszkaniowe”. To ten postulat mający ogromne znaczenie dla świadomości społecznej budzi największe opory przeciwników projektu ustawy.

Projekt ustawy został przedstawiony podczas specjalnej konferencji w Sejmie, a w roku 2012 został przyjęty do realizacji przez władze Prawa i Sprawiedliwości. Niestety, nadal czeka na realizację.

Cały artykuł Piotra Witakowskiego pt. „Mieszkanie Plus, dwa raporty i ustawa” znajduje się na s. 10 i 11 grudniowego „Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Piotra Witakowskiego pt. „Mieszkanie Plus, dwa raporty i ustawa” na s. 10 i 11 grudniowego „Kuriera WNET”, nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Tadeusz Wrona: polityk i działacz samorządowy, a także poeta, który opowiada świat barwami, dźwiękami i zapachami

W poezji manifestuje związek ze światem i jego materialną piękną postacią, z docenianiem ulotnej chwili, a także z wiarą, patriotyzmem, z wiernością ludziom i ideałom, z przywiązaniem do tradycji.

Stefania Mąsiorska

Tadeusz Wrona | Fot. archiwum T. Wrony

Tadeusz Wrona jest absolwentem Politechniki Częstochowskiej z tytułem doktora nauk technicznych i jej pracownikiem naukowym. W 1980 roku był jednym z założycieli NSZZ „Solidarność” Politechniki Częstochowskiej i do 1989 roku członkiem jej podziemnych struktur, a w stanie wojennym – internowanym w Wojskowym Obozie Specjalnym w Rawiczu. Był też pierwszym Prezydentem Miasta Częstochowy (1990–1995) wybranym przez samorząd w wolnych wyborach, a w latach 1997–2001 posłem na Sejm RP. W wyborach bezpośrednich (2002–2009) wybrano go ponownie Prezydentem Miasta Częstochowy. Od lutego do kwietnia 2010 był też doradcą Prezydenta Lecha Kaczyńskiego ds. Administracji Publicznej, Samorządu Terytorialnego, Rozwoju Lokalnego i Regionalnego. (…)

Tak aktywny w pracy politycznej ku zaskoczeniu wielu okazuje się też interesującym poetą. W tomiku poezji Słowa i definicje widać związki autora z jego działalnością publiczną. Prof. Elżbieta Hurnik – literaturoznawczyni z Uniwersytetu Humanistyczno-Przyrodniczego im. Jana Długosza w Częstochowie w Posłowiu podkreśliła: Mamy tu do czynienia z jednej strony z manifestowanym wyraziście związkiem ze światem i jego materialną piękną postacią, z momentalnością doznań, z docenianiem ulotnej, przemijającej chwili, z drugiej – z wiarą, patriotyzmem, z wiernością ludziom i ideałom, z przywiązaniem do tradycji.

(…) Autor opowiada nam świat barwami, dźwiękami i zapachami. Poznajemy też przestrzeń jego wiary w bardzo osobistych rozważaniach. Tomik, pięknie ilustrowany grafikami Agnieszki Herman, ukazał się w wydawnictwie Nowy Świat.

Kobiety polskie w lwowskiej katedrze
Szlachetne twarze i uważny wzrok
Tam gdzieś głęboko ukryte wspomnienia
Dobrego dzieciństwa w szczęśliwej krainie

Trwają na straży wiary i tradycji
Rycerki Boże
Wbrew światu, historii

Kiedy wygasną ognie ich życia
Kiedy już będą zwolnione ze służby
W świątyni zostaną tylko
Okrągłe oblicza
Rumieńcem oblane
Do czerwoności

Basi Stasiak

Wiatr biało-czerwony
Powiał Krakowskim traktem
Zapalił oczy i skronie pogładził
Dał nam siłę i dodał powagi
Jesteśmy znowu razem, tak mocno, tak mocno
Lecz na dnie duszy nieszczęście zostało
Przykryte strachem przed zwykłą rozpaczą
Bo jak zapomnieć ten żal i te znicze
W pustych pokojach naszej Kancelarii
Ale już wtedy wśród trumien dębowych
Żar rudych włosów
Głosił Zmartwychwstanie

Wróbelek, czy jest patriotą
Gdy skubie piórko opodal na skwerze
Przeskakuje z gałązki na gałąź
Przećwierkuje się z drugim wróbelkiem

A ta złotoniebieska mucha na pobliskiej łące
Co się huśta na trawce wyrośniętej prosto
A ten chrząszcz co przemyka po ścieżce w zarośla
Gdy podwieczerz już cicho podchodzi pod domy

A to niebo nad nami wysokie
To przecież Polska

Jubileusz stulecia i burzliwa historia pierwszego uniwersytetu katolickiego w Polsce – KUL Jana Pawła II

Naukę rozpoczęło 399 studentów. W roku 1921, na mocy decyzji Naczelnika Państwa Józefa Piłsudskiego, uniwersytet otrzymał budynki koszar świętokrzyskich – byłego klasztoru, które zajmuje do dziś.

Ryszard Piasek

U początków Uniwersytetu odnajdujemy wspaniałą i niezłomną postać ks. prof. Idziego Radziszewskiego. To on, w Piotrogrodzie, jako pierwszy rzucił hasło budowania uniwersytetu katolickiego w Polsce. Hasło wydawało się utopijne, ale już niebawem zyskiwało coraz większe grono zwolenników. W roku 1918 idea została przedstawiona Episkopatowi Kościoła rzymskokatolickiego odradzającej się Polski.

Było sporo głosów przeciwnych. Obawiano się niskiego poziomu naukowego. Ostatecznie wizja ks. Radziszewskiego została przyjęta i już w grudniu 1918 roku rozpoczęły się pierwsze zajęcia na 4 wydziałach: teologicznym, prawa kanonicznego i nauk moralnych, prawa i nauk społeczno-ekonomicznych oraz nauk humanistycznych.

Naukę rozpoczęło 399 studentów. Pierwszym miejscem, gdzie odbywały się zajęcia uniwersyteckie, było seminarium diecezji lubelskiej. W roku 1921, na mocy decyzji Naczelnika Państwa Józefa Piłsudskiego, uniwersytet otrzymał budynki koszar świętokrzyskich – byłego klasztoru dominikanów obserwantów, które zresztą zajmuje do dnia dzisiejszego. (…)

Tort przyrządzony na uroczystości stulecia KUL podczas Zjazdu Absolwentów uczelni | Fot. R. Piasek

Okres próby przeżywał KUL także po II wojnie światowej, pod rządami komunistycznymi. (…) Ks. prof. Antoni Słomkowski, pierwszy powojenny rektor KUL (1944–51), nazywany często jego odnowicielem, za obronę autonomii uniwersytetu oraz jego katolickiego charakteru zapłacił wysoką cenę. Pod naciskiem władz komunistycznych został najpierw usunięty z funkcji rektora, a następnie aresztowany i skazany.

19 czerwca 1953 r. Sąd Wojewódzki miasta stołecznego Warszawy wydał wyrok, w którym skazał ks. Słomkowskiego na karę 5 lat więzienia. Zarzuty, jakie stały się podstawą wydania wyroku skazującego, dotyczyły przestępstw kryminalno-finansowych. W akcie oskarżenia wymienione są: wymiana dolarów na złotówki na tzw. czarnym rynku oraz nielegalne przechowywanie 120 rubli i 10 dolarów w złocie. Prawdziwe przyczyny ujawnił wniosek o areszt, jaki skierowała płk Julia Brystygier do gen. Romana Romkowskiego: „Młodzież studiująca na KUL-u w okresie kadencji ks. Słomkowskiego na stanowisku rektora była wychowywana w duchu wrogim Polsce Ludowej, a ks. Słomkowski jako rektor wszelkimi dostępnymi mu środkami utrudniał i uniemożliwiał powstanie na KUL-u demokratycznych organizacji młodzieżowych, jak ZMP lub Zrzeszenie Studentów Polskich”.

W trakcie rozprawy sądowej nastąpiła zmiana składu orzekającego. Sędziego S. Pawelca zastąpiła Maria Gurowska – ta sama, która w 1952 r. skazała na karę śmierci gen. Emila Fieldorfa ps. Nil. Ks. prof. Antoni Słomkowski został zwolniony z więzienia w Sztumie 26 listopada 1954 r. Nie doczekał się nigdy rehabilitacji. Wyroki skazujące zostały unieważnione przez sąd dopiero 28 marca 2018 r.

Represje wobec KUL trwały przez cały okres PRL i miały bardzo różnorodny charakter – od szerokiej inwigilacji całej społeczności akademickiej poprzez utrudnianie pracownikom zdobywania stopni naukowych do nakładania na uczelnię wysokich podatków. Dochodziło do tak kuriozalnych sytuacji, że zarówno biblioteka ogólnouniwersytecka, jak i biblioteki wydziałowe musiały płacić podatki nie tylko od powierzchni pomieszczeń, w których się znajdowały, ale nawet od powierzchni półek z książkami.

Cały artykuł Ryszarda Piaska pt. „Jubileusz KUL” znajduje się na s. 7 grudniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Ryszarda Piaska pt. „Jubileusz KUL” na s. 7 grudniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Członkostwo w Unii Europejskiej wiąże się z rezygnacją z suwerenności / Jan Martini, „Wielkopolski Kurier WNET” 54/2018

Przyszły wyrok niezawisłego Trybunału Sprawiedliwości musiała już poznać (pocztą pantoflową) sędzia Gersdof polecając, żeby stawił się u niej premier Morawiecki i komunikując mu „warunki brzegowe”.

Jan Martini

Ile mamy suwerenności?

Spoglądając na mapy publikowane po ostatnich wyborach samorządowych, nie sposób oprzeć się refleksji, że skutki kataklizmu wojennego są nawet po 70 latach wciąż wyraźne.

Widać też, jak efektywna była inżynieria społeczna Stalina polegająca na wykorzenieniu, przesiedleniu i przemieszaniu mas ludności. Ofiary takiej operacji są następnie łatwym materiałem do dalszej obróbki przez odpowiednich „kuratorów” czy „wychowawców”. Wydaje się, że elektorat północno-zachodniej części Polski jest już dostatecznie ukształtowany, bo wykazuje „wyższość cywilizacyjną” – jak to określiła pani Lubnauer. To tu jest najwięcej rozwodów, a ponad 40% dzieci rodzi się poza rodziną (choć do rozwoju cywilizacyjnego Kuby, gdzie jest to 63%, jeszcze daleko).

W dużych miastach, wskutek napływu świeżych „mieszczan in spe”, zachodził dokładnie ten sam proces i przyniósł identyczne efekty wyborcze. Mój ojciec mawiał: „warszawiaków już nie ma – zostali wymordowani i rozproszeni”. Ale poznaniacy są, a wyniki wyborów były jeszcze bardziej przychylne postkomunistycznej „europejskości”.

Można to uzasadnić skutkami Powstania 1956 roku, po którym powiększono zasoby UB o 800 etatów. Wraz z rodzinami licząc, przybyło parę tysięcy skrajnie postępowych „poznaniaków”. Ich zstępni są obecnie elitą na uczelniach, w sądownictwie czy administracji.

Poznań ciągle kojarzy się z mieszczaństwem, solidnością, przedsiębiorczością, kupiectwem, patriotyzmem itp. Dlatego kierownictwo PiS postanowiło, że kandydatem na prezydenta powinien być bezpartyjny przedsiębiorca i wystawiło dr. Tadeusza Zyska, człowieka, który sam stworzył duże wydawnictwo, bez pieniędzy ukradzionych z FOZZ czy grantów od Sorosa. Ale podobnie jak w Warszawie, gdzie wygrałby kij od szczotki wystawiony przeciw Jakiemu, dr Zysk nie miał szans. „Tęczowy Jacek” (jak zwany jest prezydent Jaśkowiak z racji regularnego uczestnictwa w paradach równości) jest oczywiście bardziej atrakcyjny niż kij od szczotki, ale zasługi ma nie większe. Centrum miasta zostało pokryte ścieżkami rowerowymi (utrudniającymi ruch i likwidującymi miejsca parkingowe), po których jeździ głównie sam prezydent.

Poznań właśnie skurczył się do poniżej 500 tysięcy mieszkańców. I pomyśleć, że jeszcze w 2004 roku, zanim Platforma zaczęła rządzić, Poznań zamieszkiwało 573 tys. ludzi. Podczas rządów kolejnych polityków pochodzących ze „stajni Kulczyka” miasto należało do najszybciej zwijających się w Polsce (straciło kilkanaście procent mieszkańców). Niewątpliwy wpływ na to miała Autostrada Wolności – swoiste myto nałożone przez komunistów na Polaków. Ta najdroższa w Europie droga odstręcza inwestorów, zwiększając koszty transportu. Poznaniacy oczywiście już nie pamiętają, że przed wojną podróż koleją nad morze trwała o godzinę krócej, ale i tak sytuacji dyskomfortu jest sporo. Na przykład kultura – w operze z okazji 100-lecia odzyskania niepodległości zaproponowano… „Śpiewaków Norymberskich” – najbardziej nacjonalistyczną operę Wagnera. O teatrach wystawiających awangardowe obrzydliwości nawet nie warto wspominać.

Czyżby władze miejskie popierały decyzję Hitlera, że pomnika – wotum wdzięczności za odzyskaną niepodległość – nie powinno być w Poznaniu?

Niby nie, bo włodarze miasta zgodzili się na odbudowę zburzonego przez Niemców monumentu, ale jedynie w lokalizacji peryferyjnej, nieakceptowalnej dla inicjatorów odbudowy. Na powrót pomnika przyjdzie jeszcze poczekać 10 lat (do końca drugiej kadencji), chyba że pan Jaśkowiak wcześniej opuści Poznań, stając się prezydentem Polski. O takim zamiarze świadczy pielgrzymka do Tel Avivu, w trakcie której prezydent poinformował, że Żydzi stanowili 90% polskich ofiar wojny, czym wprawił w zachwyt tamtejszych krajowców.

Sukces Platformy Obywatelskiej w miastach, oprócz miażdżącej przewagi medialnej, był wynikiem wielkiej mobilizacji postkomunistycznych miłośników demokracji, którzy odpowiedzieli na płomienne wezwania przewodniczącego Schetyny. Świadczą o tym rekordy frekwencyjne – wyczerpano już wszelkie rezerwy. Natomiast wielu potencjalnych wyborców PiS pozostało w domu, twierdząc, że „nie ma na kogo głosować”. Sytuacja mogłaby ulec pewnej poprawie po uchwaleniu ustawy medialnej i odebraniu Niemcom dzienników lokalnych. Najlepiej byłoby przetłumaczyć słowo w słowo u tłumacza przysięgłego ustawę niemiecką lub francuską (mam nadzieję, że nie są chronione prawem autorskim), by uniknąć zarzutów o ograniczanie wolności słowa, choć prawdopodobnie i tak nie uchroniłoby to Polski przed atakami Komisji Europejskiej. A główne ośrodki dywersji ideologicznej w dalszym ciągu czyniłyby swą powinność, bo „Gazeta Wyborcza”, choć wspomagana przez Sorosa, jest gazetą polską (?), a telewizja TVN jest nietykalna. Przekonała się o tym Rada Etyki Mediów próbująca ukarać stację za skrajnie stronniczą i podburzającą relację z próby puczu w grudniu 2016 roku. Pod wpływem perswazji amerykańskich kara finansowa została cofnięta. Niedawno zaś ambasadoressa Mosbacher wyraźnie dała do zrozumienia, że „wolność słowa” dla TVN musi zostać zachowana.

Trzeba wiedzieć, że dyrektor generalny Discovery, David Zaslav, jest członkiem władz Światowego Kongresu Żydów i udziela się w fundacjach bliskich „przemysłowi Holokaustu”. Mając to na uwadze, łatwiej zrozumieć intensywne szukanie faszystów w Polsce – nawet w krzakach pod Wodzisławiem. Słynna audycja jako uzasadnienie tezy, że „Polska brunatnieje”, adresowana była dla odbiorców zagranicznych (obiegła cały świat), bo u nas świętowanie urodzin Hitlera byłoby czymś niewyobrażalnie absurdalnym.

Ekipa Kaczyńskiego poddana jest ogromnej presji ze wszystkich stron. Internet pełen jest filmów typu „Kaczyński oddaje Polskę komunistom” czy haseł „PiS, PO jedno zło”.

Istnieje wiele prawicowych portali punktujących (niestety bardzo celnie) politykę rządu. Niektóre zdiagnozowały Morawieckiego jako pacynkę Merkel, inne jako sługusa Żydów, ale wszystkie powodują zniechęcenie niepodległościowego elektoratu. Nie ma transferu rozczarowanych do narodowców czy Kukiza – ci patriotyczni wyborcy po prostu znikają!

Bardzo celnym ciosem jest opinia, że „rząd PiS jest najbardziej proizraelskim rządem w III RP” (co nie przeszkadza zarzutom o antysemityzm). Jako przykład filosemityzmu Kaczyńskich podaje się wstrzymanie ekshumacji w Jedwabnem, czy reaktywację loży B’nai B’rith („prezydent Mościcki rozwiązał, a Kaczyński przywrócił”). Prawdą jest, że ta żydowska loża masońska przywróciła się sama, nikogo nie pytając o zgodę, a prezydent Kaczyński wysłał tylko list – może zbyt uniżony w wymowie. Zarzuca się też rządowi konsultowanie ustaw z Izraelem zapominając, że ustawa o IPN z 1998 roku też podlegała takiej konsultacji (na życzenie Tel Avivu dopisano wtedy paragraf o penalizacji „kłamstwa oświęcimskiego”). Zresztą państwa znacznie potężniejsze od Polski też konsultują swoje ustawodawstwo z szeroko pojętą „stroną izraelską”.

Mało ludzi w Polsce zdaje sobie sprawę z ograniczeń naszej suwerenności wynikających choćby z przynależności do Unii Europejskiej. Czujemy się częścią zachodniej wspólnoty i bardzo chcieliśmy stać się „normalnym krajem Zachodu”, ale powinniśmy byli czuć się zaniepokojeni faktem, że wprowadzają nas do UE „socjaldemokraci” Miller z Kwaśniewskim. Jednak w powszechnym entuzjazmie nikt nie zwracał uwagi na takie drobiazgi. A ostrzeżenia były.

Karl Lamers, poseł do Bundestagu, w 2000 roku powiedział: „Członkostwo w Unii oznacza też rezygnację z suwerenności. Z pewnością nie jest to łatwe dla Polski ani dla innych kandydatów”.

Romano Prodi, przewodniczący Komisji Europejskiej, dwukrotny premier Włoch, a przede wszystkim agent KGB (jak ujawnił Mitrochin) powiedział: „Celem integracji ma być budowanie federalnej Europy (…) dotychczasowy kształt państw narodowych nie ma racji bytu”. Zresztą wchodziliśmy do zupełnie innej Unii, z Wielką Brytanią, a nie do folwarku niemieckiego. Jeśli idzie o demokrację czy praworządność, to UE chyba niewiele się różni od Wspólnoty Niepodległych Państw.

Unijna ingerencja w naszą ustawę o reformie sądownictwa jest pozbawiona traktatowej podstawy – czyli nielegalna. Kiedy w demokratycznych wyborach w Austrii zwyciężyła partia prawicowa Joerga Haidera, wynik bardzo się nie spodobał w Brukseli. Nałożono więc na Austrię sankcje… bez podstawy prawnej. Następnie, w trosce o legalność takich akcji w przyszłości, na szczycie w Nicei przyjęto tryb nakładania kar. Ciekawostka: kara może być nałożona nie tylko w wypadku złamania prawa przez państwo członkowskie, ale także jeśli… istnieje niebezpieczeństwo jego złamania (sic!). Warto pamiętać, że UE przewiduje bardzo poważne sankcje finansowe – bez wyznaczenia górnego pułapu kar! Artykuł 171 traktatu z Maastricht brzmi: „Jeżeli Trybunał Sprawiedliwości stwierdza, że państwo członkowskie nie wypełnia zobowiązania wynikającego z niniejszego traktatu, państwo to jest zobowiązane podjąć konieczne działania celem zastosowania się do orzeczenia Trybunału Sprawiedliwości (…) Jeżeli państwo członkowskie nie podejmie działań, komisja określa wysokość kary stosownie do okoliczności”. To dlatego musieliśmy zostawić las na pastwę kornika i dlatego musimy odstąpić od reformy sądów.

Jaki będzie wyrok niezawisłego Trybunału Sprawiedliwości, musiała już wiedzieć (pocztą pantoflową) sędzia Gersdof polecając, żeby stawił się u niej premier Morawiecki i komunikując mu „warunki brzegowe”. Z pewnością rozmowa była nagrana (starym sowieckim zwyczajem) i potem „wyciekła” do niemieckiego Onetu, by upokorzyć premiera.

Donald Tusk zaangażował jako ministra finansów „angielskiego ekonomistę, profesora Rostowskiego”, nie mającego obywatelstwa polskiego. Po jakimś czasie okazało się, że minister – poprzednio wykładowca na Uniwersytecie Środkowoeuropejskim Sorosa w Budapeszcie – nie jest ekonomistą ani profesorem (niewątpliwie profesorem był jego ojciec Rothfeld-Rostowski).

Minister wydzielił gabinet dla „zewnętrznego eksperta” od podatków. Pani „zewnętrzny ekspert” okazała się miła sercu red. Michnika. Podatkami jako lobbysta zajmował się też przewodniczący komisji „Przyjazne państwo” – Janusz Palikot, który przeszedł na judaizm i został członkiem loży B’nai B’rith. Gdzie się podziały pieniądze z VAT – nie wiadomo.

I to wszystko najlepiej świadczy o zakresie naszej suwerenności.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Ile mamy suwerenności?” znajduje się na s. 1 i 3 grudniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Ile mamy suwerenności?” na s. 1 grudniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego