Polska wieś Wierszyna na Syberii. Emigracja Polaków za chlebem z Zagłębia Dąbrowskiego i Małopolski na początku XX w.

Władze rosyjskie proponowały działki, pomoc finansową na zagospodarowanie i – co nie mniej ważne – obniżkę ceny biletu kolejowego. Miejsce zamieszkania było zwykle starannie wybierane.

Anna Binek-Zajda

Mocno utrwalony romantyczny mit syberyjski sprawia, że w kulturze masowej nieczęsto podnosi się zagadnienie dobrowolnych przesiedleń z ziem polskich na dalekowschodnie rubieże. A przecież ponad połowę współczesnej Polonii syberyjskiej stanowią potomkowie osadników, szczególnie proweniencji włościańskiej, którzy za Uralem znaleźli lepsze życie, nawet i dostatek.

Tradycyjna architektura domu mieszkalnego w Wierszynie | Fot. D. Jurek

Otoczona wzgórzami („wierszynami”) wieś Wierszyna, położona w dolinie górnego biegu rzeczki Idy około 200 kilometrów na północ od Irkucka na terenie Ust-Ordyńskiego Buriackiego Okręgu Autonomicznego, jest najbardziej interesującym przykładem chłopskiej migracji na ziemie rosyjskie z obszaru Zagłębia Dąbrowskiego i Małopolski. Osada, do dziś zachowana niemal bez zmian, została założona w 1910 r. w szczytowym okresie tzw. przesiedleńczej gorączki syberyjskiej. (…)

Początkowo z terenów zaboru rosyjskiego werbowani byli górnicy do pracy w kopalniach węgla, jednak głównie zachęcano do osadnictwa o charakterze rolniczym. (…) Pierwsza grupa, w której znaleźli się także przesiedleńcy pochodzenia robotniczego – mieszkańcy Zagórza, Gzichowa oraz Gołonoga (obecnie odpowiednio dzielnice Sosnowca, Będzina, Dąbrowy Górniczej) – przypuszczalnie wyjechała dnia 19 czerwca 1910 r. w wagonach towarowych przystosowanych do przewozu ludzi z dobytkiem, zwanych „tiepłuszkami”, ze stacji kolei iwanogrodzkiej w Dąbrowie do Czeremchowa zlokalizowanego przeszło 120 km na północ od Irkucka.

Budynek szkoły | Fot. D. Jurek

Przeważnie motywem wyjazdu była bieda i chęć poprawy losu. Jednak ogólny przekrój zwerbowanych ochotników był niejednorodny – od osób stosunkowo majętnych, właścicieli kuźni czy młyna, których interesowało wzbogacenie się, przez nieźle zarabiających robotników przemysłowych, po jednostki o zdecydowanie niższej pozycji ekonomicznej. Podróż na Syberię trwała około dwóch tygodni. Oprócz rzeczy osobistych zabierano ze sobą sprzęty domowe, narzędzia rolnicze i gospodarskie, a także drobny inwentarz żywy. Po drodze na większych stacjach urządzano „punkty przesiedleńcze”, gdzie wydawano gorące posiłki, udzielano pomocy medycznej, a zainstalowane łaźnie i pralnie dawały możliwość utrzymania choć namiastki higieny osobistej.

Ulica w Wierszynie | Fot. D. Jurek

Po dotarciu do Czeremchowa przybysze decydowali o swoich losach. Tu też z pewnością oddzielili się Zagłębiacy, postanawiając uprawiać syberyjską ziemię. Po otrzymaniu zapomogi w wysokości 60–100 rubli na rodzinę, ruszyli wzdłuż rzeki Idy do wyznaczonej działki przesiedleńczej odległej o ponad 100 km w kierunku wschodnim. (…) Polacy, nie mając większego doświadczenia, brali tereny, które przypominały im rodzinne krajobrazy.

Początki życia 59 polskich rodzin na obcej ziemi nie należały do łatwych. Chociaż każdy dorosły mężczyzna mógł otrzymać od 8 do 15 dziesięcin (1 dziesięcina ros. = 1,0925 ha) ziemi, na wstępie musiał ją wykarczować, co wymagało dużych nakładów pracy. Surowe warunki atmosferyczne wielokrotnie utrudniały niedoświadczonym osadnikom organizację prac polowych. Byli więc pośród nich tacy, którzy umierali od ostrego klimatu, innym udawało się przetrzymać najcięższe lata, niektórzy ledwie wiązali koniec z końcem, jeszcze inni dorabiali się ponadprzeciętnego stanu posiadania. (…)

Panorama Wierszyny | Fot. D. Jurek

Po dojściu bolszewików do władzy zaszła wymuszona okolicznościami politycznymi konieczność ułożenia życia na odmiennych zasadach. (…) Wykorzystując zapisy polsko-sowieckiego Układu o Repatriacji z 24 lutego 1921 r., kilka rodzin opuściło Wierszynę i wróciło do ojczyzny. Tymczasem w latach 30. XX wieku przyszły wielkie komunistyczne akcje kolektywizacji oraz ateizacji. W osadzie przez kilka tygodni przebywał agitator, któremu udało się zorganizować dwa kołchozy: „Czerwona Wierszyna” i „Czerwony Sztandar”, oparte na zasadach znanego od lat artelu. Niewątpliwie jeden z nich powstał przy współpracy 31 uboższych Polaków. Pozostałych, bogatszych, zmuszono do kolektywizacji, nakładając na nich bardzo wysokie podatki. W Wierszynie, liczącej wtedy 428 mieszkańców, funkcjonowały 93 polskie gospodarstwa. Według ówczesnych sowieckich kryteriów pięciu osadników pracowało jako parobkowie. Były dwa gospodarstwa urzędnicze, składające się z 12 osób. Najwięcej, bo 51, było „biedniackich” domostw z 232 osobami i 40 „średniackich”, ze 179 osobami. Pośród tych ostatnich zaledwie dziesięć zaliczono do dostatnich.

W 1934 r. zakazano używać w szkole języka polskiego, zniszczona została także kaplica. Najtragiczniejszy okres w swoich dziejach przeżyli Polacy w 1937 r. Podobnie jak w całym ZSRR, miejscowi aktywiści wyznaczyli do likwidacji odpowiedni limit „wrogów ludu”. W listopadzie i grudniu 1937 r. aresztowano 31 osób, w tym jedną kobietę. Wszyscy zostali rozstrzelani przez NKWD 19 lutego 1938 r.

Cały artykuł Anny Binek-Zajdy pt. „Z Zagłębia na Syberię. Polska wieś Wierszyna” znajduje się na s. 11 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Anny Binek-Zajdy pt. „Z Zagłębia na Syberię. Polska wieś Wierszyna” na s. 11 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Mówi się, że małe dzieci nic nie pamiętają, ale to nieprawda. Pamiętam moment aresztowania mojego Ojca bardzo wyraźnie

Ojciec stracił zdrowie, majątek, ale wytrwał. Do dziś nie został w honorowy sposób zrehabilitowany, niczego nam nie oddano i nikt nigdy nie poniósł żadnej odpowiedzialności za to, co się z nim stało.

Wanda Nadobnik

Kiedy ojca aresztowali, ja miałam cztery lata, a moja siostra trzy. Byliśmy wtedy nad morzem, na wczasach. (…) Zapamiętałam, że to było w czasie obiadu. Byliśmy w stołówce i nagle jakiś mężczyzna podszedł do niego. Ojciec powiedział nam tylko : Muszę jechać do Warszawy, bo ktoś chce się ze mną spotkać.

Pojechał z nimi i w czasie tej drogi zepsuł się samochód. Musieli go na tej drodze naprawiać i pomagał przy tym jakiś miejscowy rolnik, a że mój ojciec był namiętnym palaczem, to miał przy sobie zapałki i na pudełku napisał wiadomość: Tolu, wiozą mnie do Warszawy, chyba będę aresztowany. Napisał też adres. I faktycznie ten kawałek pudełka od zapałek trafił do Poznania, i stąd mama wiedziała, co się dzieje.

Jeszcze pamiętam, że zaraz wróciłyśmy z tych wakacji z mamą i z Zosią, moją siostrą. (…) Gdy wróciłyśmy, zobaczyłyśmy, że wszystkie pokoje w naszym mieszkaniu były już zamknięte i opieczętowane. (…) A dziadek, który pracował na uniwersytecie, natychmiast został z niego zwolniony, tzn. od razu przestał być profesorem, tylko jeszcze przez jakiś krótki czas miał wykłady z języka niemieckiego. A potem dziadka po prostu zwolniono z tej pracy, mimo że był jednym z pierwszych profesorów na Uniwersytecie w Poznaniu. (…)

Ojciec siedział w więzieniu 6 lat. Torturowany na Koszykowej, na Rakowieckiej, miał potępić Stanisława Mikołajczyka za wyjazd z kraju, „ucieczkę”, jak mówili komuniści. Mój tato nigdy tego nie zrobił. Stracił zdrowie, rodzinny majątek, ale wytrwał. Boli mnie to, że do dziś nie został w honorowy sposób zrehabilitowany, niczego nam nie oddano i nikt nigdy nie poniósł żadnej odpowiedzialności za to, co się z nim stało.

Jest to fragment wspomnień Wandy Nadobnik, córki Kazimierza Nadobnika, dziennikarki i publicystki, członka Zarządu Głównego Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich; całość opublikujemy w następnym numerze „Wielkopolskiego Kuriera WNET”.

Cały artykuł Wandy Nadobnik pt. „Aresztowanie ojca” znajduje się na s. 5 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Wandy Nadobnik pt. „Aresztowanie ojca” na s. 5 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Kazimierz Nadobnik (1913–1981) swoją bezkompromisową postawę przypłacił aresztowaniem, brutalnym śledztwem i więzieniem

Świadomie pozostał przedstawicielem tego pokolenia, wychowanego i wykształconego w odrodzonej II Rzeczypospolitej, dla którego wolność, osobista uczciwość i odwaga nie były jedynie pustymi pojęciami.

W poprzednim numerze „Wielkopolskiego Kuriera WNET” opublikowaliśmy pierwszą część szkicu biografii Kazimierza Nadobnika, jednego z przywódców powojennego Polskiego Stronnictwa Ludowego, zasłużonego szczególnie dla Wielkopolski, po 1945 roku bliskiego współpracownika Stanisława Mikołajczyka.

Jerzy Bednarek

W lutym 1956 r. w więzieniu we Wronkach z Nadobnikiem rozmawiał funkcjonariusz Wydziału III WUdsBP w Poznaniu. Celem jego wizyty była próba przekonania więźnia do tajnej współpracy z aparatem bezpieczeństwa. Nadobnik w sposób stanowczy od razu odmówił jakichkolwiek kontaktów z komunistyczną policją polityczną, twierdząc wprost, że nie chce mieć z nimi nic wspólnego. Funkcjonariuszowi oświadczył, że w ramach PSL działał całkowicie legalnie, mówił też o represjach urzędów bezpieczeństwa i członków PPR wobec ludowców oraz o uzależnieniu prokuratury od służb bezpieczeństwa. Podkreślił, że aresztowano go i skazano całkowicie bezprawnie, w dodatku cały czas jest inwigilowany, a jego rodzina prześladowana. Oświadczył – jak relacjonował funkcjonariusz – „że gdyby się jeszcze raz znalazł na tej samej platformie politycznej jaką reprezentował w przeszłości, to po wyjściu z więzienia, jak poprzednio pracował na dobę 14 godzin, to wówczas pracowałby 20 godzin, gdyż robiłby to z przekonania i w słusznym celu”.

Rozczarowany nieudanym werbunkiem funkcjonariusz w podsumowaniu spotkania z Nadobnikiem odnotował: „jest on normalnym [!] stojącym na wrogiej pozycji do PRL – nie widać u niego żadnej zmiany w kierunku przekonania się o prowadzonej przez niego wrogiej działalności”.

O zwolnienie męża wielokrotnie i bezskutecznie starała się jego żona. Pisała do Bolesława Bieruta, do Przewodniczącego Rady Państwa, do Ministerstwa Obrony Narodowej, do Komitetu Centralnego PZPR, do Prezydium Rady Państwa czy do Naczelnej Prokuratury Wojskowej. W kwietniu 1956 r. wysłała dramatyczny list do przewodniczącego Komitetu do spraw Bezpieczeństwa Publicznego, w którym informowała o pogarszającym się stanie zdrowia męża i o tym, że ponownie został pobity w więzieniu we Wrocławiu. Funkcjonariusze aparatu bezpieczeństwa w bezwzględny sposób starali się wykorzystać trudną sytuację rozłączonej przez więzienie rodziny Nadobnika. Nie cofnięto się przed szantażowaniem jego żony, która sama wychowywała dwie małoletnie córki, aby nakłonić ją do współpracy z Ministerstwem Bezpieczeństwa Publicznego.

Losem Kazimierza Nadobnika żywo przejęty był także Stanisław Mikołajczyk. Gdy dowiedział się, że we wrześniu 1955 r. odwiedzi Polskę senator John F. Kennedy, wystosował do niego specjalny telegram. Prosił w nim przyszłego prezydenta USA, żeby zainteresował się sytuacją m.in. Nadobnika, „który uwięziony, od szeregu lat przebywa w komunistycznym więzieniu”. (…)

Starania wreszcie przyniosły efekt. W wyniku amnestii kwietniowej 1956 r. Wojskowy Sąd Garnizonowy w Warszawie zmniejszył Nadobnikowi karę łączną do 8 lat więzienia. (…) 7 czerwca 1956 r. postanowieniem Wojskowego Sądu Garnizonowego został zwolniony w odbywaniu kary na okres 6 miesięcy. (…) Nadobnik od razu podjął starania, aby wykazać, że śledztwo i proces przeciwko niemu zostały sfałszowane. W połowie lipca 1956 r. skontaktował się z Józefem Wydrą, który obciążał go podczas rozprawy w 1951 r. Zażądał od niego oświadczenia dotyczącego faktycznego przebiegu śledztwa. Zdezorientowany Wydra takowe oświadczenie przygotował. (…)

Po opuszczenia więzienia w czerwcu 1956 r. (wtedy jeszcze na zasadzie zwolnienia w odbywaniu kary) szybko zetknął się z brutalną rzeczywistością dnia codziennego. Mimo bardzo dobrego wykształcenia i kwalifikacji (prawnik znający cztery języki obce) nie mógł znaleźć pracy. W arogancki sposób potraktowano go też we władzach ZSL, gdzie chciał uzyskać informację, czy partia w jakikolwiek sposób będzie pomagać zwalnianym z więzień ludowcom. Stefan Ignar, pełniący wówczas funkcję przewodniczącego Sekretariatu NKW ZSL, nie wpuścił go do swojego gabinetu i rozmawiał z nim za pośrednictwem woźnego. Stan bezradności, który go wówczas ogarnął, dobrze ilustruje korespondencja, jaką prowadził w tamtym czasie z Franciszkiem Kamińskim – byłym dowódcą Batalionów Chłopskich, zwolnionym w końcu kwietnia 1956 r. z więzienia. W jednym z listów do niego Nadobnik pisał: „Ja osobiście na razie mam dosyć tych wszystkich manewrów, kręceń.

Gdziekolwiek i w jakiejkolwiek sprawie dotychczas próbowałem coś zrobić – począwszy od spraw mieszkaniowych, zajęcia, pozbawienia stopnia oficerskiego i w ogóle ułożenia sobie życia – wszędzie ten sam mętlik, obietnice – a potem walenie po łbie, czym się da. Sądzę, że w rezultacie może z ulgą powitałbym, gdyby mnie ponownie po przerwie kary posadzili do więzienia, bo już naprawdę jestem zmęczony »wolnością«.

Po wyjściu na wolność, uznany za przedstawiciela „podziemia mikołajczykowskiego”, Kazimierz Nadobnik znalazł się w końcu 1956 r. w gronie osiemnastu działaczy ludowych intensywnie inwigilowanych przez poznańską Służbę Bezpieczeństwa i przez wiele lat pozostawał pod obserwacją. (…) Nadobnik, jako bliski współpracownik Mikołajczyka, znalazł się też w rozpracowaniu ogólnopolskim prowadzonym przez SB MSW w Warszawie i dotyczącym kontaktów krajowych ludowców z emigracyjnym PSL. (…)

Po raz ostatni Nadobnikiem Służba Bezpieczeństwa zainteresowała się, gdy na początku grudnia 1976 r. wspólnie z Jagłą urządził on w swoim mieszkaniu w Warszawie spotkanie poświęcone 10 rocznicy śmierci Mikołajczyka. Przybyło na nie 16 osób z różnych części kraju, a dyskusja, jaka się wówczas wywiązała, była w całości poświęcona politycznej roli prezesa PSL w dziejach Polski. Szczegółową informację na jej temat przekazał Służbie Bezpieczeństwa tajny współpracownik „Wiktor”, którym był Czesław Jan Poniecki – znany publicysta i działacz ludowy z Kielecczyzny.

W sierpniu 1969 r. Kazimierza Nadobnika dotknęła rodzinna tragedia. W Londynie zginęła w wypadku samochodowym jego córka Zofia, studentka V roku chemii Uniwersytetu Warszawskiego. Miała 22 lata. Central Criminal Court uniewinnił sprawcę wypadku w 1974 r., z czym Nadobnik nigdy się nie pogodził, bezskutecznie starając się o wznowienie postępowania w tej sprawie. Podejrzewał, że kolizja dwóch samochodów, w wyniku której zginęła tylko jedna osoba – jego córka – nie była dziełem przypadku.

Cały artykuł Jerzego Bednarka pt. „Kazimierz Nadobnik (1913–1981). Szkic do biografii polityka ruchu ludowego” znajduje się na s. 4–5 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jerzego Bednarka pt. „Kazimierz Nadobnik (1913–1981). Szkic do biografii polityka ruchu ludowego”, na s. 4–5 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Prognozy dla Polski, karmionej sowicie dotowaną, pyszną trucizną… / Jacek K. Matysiak, „Kurier WNET” 59/2019

Na głównej scenie zmagają się dwie siły, a te wyłaniające się po prawej czy lewej stronie nie powinny nawet swoimi pięknymi hasłami zakłócać pełnego, realnego obrazu rzeczywistości.

Jacek K. Matysiak

Żydzi i Polacy, roszczenie na życzenie i Broniarz…

Na dziś prognozy pogody dla Polski są dość zróżnicowane, od przelotnych opadów (z przedwojennych odpadów), aż do oberwania się (jak w banku) chmury. Tymczasem mżawka, ożywiająca – zdawałoby się wymarłe historyczną zimą – zapomnienia, powoduje pewną ruchliwość ludzi i rządów. Nadchodzą pierwsze wybory i decyzje, jakie partyjne okrycia przywdziać, komu zaufać, czyje logo poprzeć. Krajowi synoptycy przewidują utrzymanie się umiarkowanej pogody w okolicach gór okrągłostołowych, z małymi podtopieniami dużych połaci platform, które – mimo wzmocnienia zielonym nawozem i nowoczesnymi wspornikami – mogą jednak skończyć w ulubionym miejscu lidera naszej najbardziej dynamicznej pory roku.

Rząd tym razem jest piewcą globalnego ocieplenia (będzie dobrze, a może jeszcze lepiej!), a opozycja obstaje przy bliżej nieokreślonych zmianach klimatycznych (damy popalić rządowi!). Na politycznej scenie nawet już tańczą świnie i krowy, którym rząd dorzucił siana wydojonego z wyborców.

Pamiętam taki dowcip (być może grafika Mleczki?) krążący za późnego Gierka, kiedy faceci z telewizyjnej pogodynki, aby uściślić swoją prognozę pogody, dzwonili do jakiejś tam babci (chyba Zarubiny?), dociekliwie pytając, gdzie ją teraz łamie w kościach. I dopiero według geografii bólów babci Zarubiny ogłaszali i zapowiadali ulewę, wiatry porywiste bądź niebo czyste…

Wiedziony podobnym instynktem, chcąc udoskonalić moją wiedzę o tym, co i jak w polskiej polityce piszczy, zadzwoniłem i ja do mego przyjaciela z czasów studenckich, z którym z niejednego kotła w trudnych chwilach wyjadaliśmy nadzieję, również dzieląc się nią z resztą studenckiej braci. Przyjaciel mój jest ekonomicznie dojrzały, nie jest też polityczną papugą, a swojego imponującego, barwnego pióropusza nie zawdzięcza żadnym politycznym układom, ale bardziej swojej inteligencji i biznesowemu zmysłowi. W dawnych latach zawsze był po stronie prawdy i rozsądku, stąd mój pomysł, aby zasięgnąć jego opinii na temat dzisiejszej sytuacji w Kraju.

Kumpel jest zdania, że podobnie, jak to już w naszej historii bywało, sytuacja jest podła i w dużej części wynika z geopolityki, która ma wielki wpływ na możliwości i tempo zmian w Polsce nawet przy dobrych chęciach polityków, ale trzymamy się dobrze. Kierunek wschodni, po cięciu cesarskim (czy carskim) Reagana, będąc poligonem buforowych przepychanek rosyjsko-amerykańskich, jest dla nas nieczynny, choć nakłada na nas kosztowną i niewdzięczną rolę pośrednika (dotacje i migracje). Kierunek zachodni, który swego czasu, kiedy jeszcze mniej pachniał socjalizmem, wybraliśmy, zwodzeni mirażem dobrobytu, dziś grozi nam utratą narodowej, kulturowej i religijnej tożsamości i tradycyjnych polskich wartości. Słowem: sowicie dotowana pyszna trucizna…

Lawirując w tradycyjnym polskim kwadracie koła, obawiając się wizji kolejnego rosyjsko-niemieckiego zgniotu, w poszukiwaniu bezpieczeństwa sięgnęliśmy po dalekich amerykańskich sojuszników, którzy jednak mają i swój wielosmakowy, koszerny pasztet do upieczenia w naszej kuchni. Miłościwie nam panujący PiS, mimo pewnych odważnych posunięć (nieszczęsna poprawka do ustawy o IPN), bardzo dba o zachowanie dobrych stosunków z Ameryką, w której (chciał, nie chciał) wielką rolę odgrywają teraz (administracja Trumpa) syjonistycznie nastawieni Żydzi. Wcielając rozmaite projekty podnoszące (na dziś) poziom życia najbiedniejszych Polaków, rząd musi pożyczać pieniądze, a wiadomo, u kogo zaciąga kredyt. Tak więc musimy pamiętać, że dostęp do kredytów, kiedy jest zablokowany, prowadzi do załamania gospodarki….

Mój przyjaciel, który otwarcie od kilku lat poważnie sympatyzuje z PiS-em (choć zaczynał w UPR-ze), uważa, kalkulując zimno, że nie popierając tej formacji w nadchodzących wyborach, możemy ponownie trafić w łapy poprzedniej ekipy, o której ideałach i żarłocznej zachłanności wiemy aż nadto, aby na nią się ponownie nabrać.

Jednocześnie z niecierpliwością i brakiem wiary patrzy na wyłaniającą się Konfederację, która niestety przypomina kostkę Rubika, czyli trudno jej elementy tak ułożyć, aby miała jakiś klarowny obraz, program i sens. Według mojego rozmówcy, zacięte walki przedwyborcze po prawej stronie totalsów mogą w najlepszym przypadku poważnie skłócić elektorat i uniemożliwić współdziałanie w przyszłości. Podkreślił, że na głównej scenie zmagają się dwie siły, a te wyłaniające się po prawej czy lewej stronie nie powinny nawet swoimi pięknymi hasłami zakłócać pełnego, realnego obrazu rzeczywistości.

Na moje krytyczne omówienie wyciszania dyskusji o zagrożeniach płynących z żydowskich roszczeń zwrócił mi uwagę, że to kwestia pewnej perspektywy. Oni w Kraju są związani codzienną walką wręcz z totalną opozycją wspomaganą przez liderów socjalistycznej międzynarodówki z Brukseli. Walczą w wielu dziedzinach z dynastycznie zasiedziałym komunistycznym betonem, od sądów do nauczycielstwa. Próbują za pomocą taktycznych posunięć zadbać o najbiedniejszych Polaków, próbują zatrzymać katastrofę demograficzną i jednocześnie zabrać totalnej opozycji część jej elektoratu. Dlatego Kaczyński tworzy kolejny okrągły stół – właśnie, aby rozszerzyć bazę i elektorat – i dlatego, choć jest miłośnikiem kotów, to ostatnio głaszcze już krowy, a nawet świnie, a w konsekwencji opozycji życzy, aby kopnął ją przysłowiowy koń…

Odpowiadając na krytykę posunięć obecnego rządu w kwestii idiotycznej polityki finansowania naukowców Nowej Zawodówki Historycznej Holokaustu, którzy następnie opluwają Polaków i Polskę przed całym światem, kolega uparcie podtrzymywał, że to wynika ze starej polityki poprzednich ekip i ich ludzi pozostałych na stanowiskach decydentów. Poza tym zauważył, że kwestia przyjętej przez Kongres i podpisanej przez Trumpa ustawy S.447 Polonii jest jednoznacznie, ewidentnie ważna dla Polonusów, a mniej dla Polaków w Kraju, zajętych przedwyborczą walką polityczną. Rząd utrzymuje, że nie ma problemu, obowiązuje umowa między Cyrankiewiczem a Kennedym z 1960 r. i polski rząd nie ma nic przeciwko temu, aby miejscowi Żydzi amerykańscy się z nią zapoznali, gdyż właśnie ich dotyczy. Dodaje, że Niemcy już w 1952 r. zapłacili Żydom za wszelkie szkody na okupowanych przez siebie terytoriach, biorąc na siebie całą odpowiedzialność.

Pytanie tylko, czy przyjęta przez polski rząd taktyka wyciszania jakiejkolwiek poważnej debaty z roszczeniowo nastawionymi organizacjami żydowskimi, za którymi, jak się okazało, stoi nie tylko rząd Izraela, ale i Departament Stanu USA, ma jakiś sens. Proponuje się nam milczenie owiec, a przecież rzeźnia tuż za rogiem (wtedy nawet kolejne 500+ nie pomoże)…

Dlaczego tak myślę? Otóż milczeliśmy przez cały sowiecki PRL, zajęci walką o przeżycie, zdyszani i zaniepokojeni w kolejkach, a ci ambitniejsi – zapatrzeni w nożyce cenzora. I co nam to dało? Żydzi mieli wtedy scenę i wolne pole do popisu i wymalowali światu obraz, w którym jest dla nas zarezerwowane miejsce szmalcownika, brutala i nazisty. Niestety dziś budzimy się z ręką w przysłowiowym nocniku. Z tego obrazu cieszą się nasi oprawcy z czasów II wojny światowej: Niemcy i Sowieci/Rosjanie. Jeśli ktoś nie wierzy, niech poczyta „Jerusalem Post” albo inne żydowskie periodyki, które współgrają z czołowymi gazetami świata. Ofiary czerwonego sowieckiego promieniowania mogą poczytać „Gazetę Wyborczą”…

Teraz powstaje pytanie; czy zgadzamy się położyć uszy po sobie i przełknąć te kalumnie i bezpodstawne oszczerstwa (a nawet je dotować, jak to jest praktykowane dotąd!), czy też będziemy podnosić głowę i przywracać prawdę o II wojnie światowej (Chodakiewicz, Kurek, Żebrowski i inni)? Jeśli grzecznie oddamy megafon przeciwnej, wrogiej stronie, to nic z nas nie zostanie, oni dokończą dzieła. Tylko historyczny popiół i wstyd dla następnych pokoleń! Logicznie patrząc, jesteśmy w sytuacji bez wyjścia, musimy zakasać rękawy i zaplanować kroki, które przywrócą nam i naszemu światu równowagę. Polski rząd powinien natychmiast wycofać się z finansowania propagandowej artylerii roszczeniowców. Jeśli ktoś chce uchodzić za Polaka, dla którego nieważny jest polski interes narodowy, niech wystąpi naprzód i ogłosi swoją zdradę! Każdy cyrk ma swoich błaznów i swoje małpy, chętnie to widowisko obejrzymy…

Czego więc niewątpliwie pogrążeni w wyborczej walce pewni krajowi Polacy nie widzą bądź nie wiedzą? Otóż na początek uważają, że ustawa S.447 Polski nie dotyczy, więc nie może Polsce szkodzić. W latach 90. ub. stulecia podobny pogląd wyznawali Szwajcarzy, również zaatakowani przez to samo żydowskie lobby roszczeniowe.

Szwajcarzy uważali, że głosy dotyczące pozostawionych w czasie II wojny światowej kont Żydów to nie problem i w zasadzie wszystko zostało już wyjaśnione i zamknięte. Po kilku latach zmasowanych ataków, aby utrzymać dobre stosunki biznesowe z USA, wyasygnowali sumę 200 mln USD (zakładając, że ewentualne aktywa żydowskie mogły wynosić poniżej 30 mln USD, z zaległymi odsetkami – jakieś 150 mln) jako fundusz dla ofiar holocaustu. Organizacje roszczeniowe z USA odrzuciły tę propozycję ugody (zaraz, a gdzie forsa dla pośredników?) i czując, że Szwajcarzy miękną, nasiliły ataki, narrację medialną i prowokacje, mocno podgrzewając sytuację. Jeden z pracowników banku szwajcarskiego, legitymujący się semickim pochodzeniem, zwiał do USA i ogłosił, że szwajcarscy bankierzy masowo używają niszczarek do zacierania śladów żydowskich kont z czasów przedwojennych…

Roszczeniowcy w amerykańskich mediach zorganizowali kocią muzykę i masową nagonkę na (jeszcze wczoraj cywilizowanych) chciwych, bezdusznych „nazistów” bankowych w Szwajcarii, stopniowo doprowadzając do biznesowego bojkotu tego kraju w Ameryce. W tej sytuacji Szwajcarzy szybko złapali oddech i pamiętając o zasadzie „winien, nie winien, wisieć powinien”, szybko otworzyli swoje bankowe volty i portfele, odkasłując przedsiębiorstwu Holokaust w miarę okrągłą sumę 1,250 mld USD. Każdy ma jakiś pomysł na biznes i chce żyć! Niech sobie to polski rząd weźmie pod rozwagę i lupę, a może ocali swoją…

Ostatnio bardzo interesująco wypowiedział się dla Radia WNET redaktor Tomasz Sakiewicz, który w przeddzień i w czasie protestów amerykańskiej Polonii z 31 marca br. odwiedził USA, zakładając Klub Gazety Polskiej w stanie Michigan. W tym czasie w Chicago protestowało tam przeciwko ustawie S.447 2000 Polonusów, skrzykniętych m.in. przez miejscowe polskie Narodowe Siły Zbrojne (Arkadiusz Cimoch). Normalnie każde państwo stara się zagospodarować wszystkie możliwe zasoby, w tym ludzkie, szczególnie za granicą, aby użyć ich dla własnej korzyści i wywierania pożytecznych nacisków. Jednak w tym wypadku logika jakoś nie działa. Redaktor był przeciwny protestom twierdząc, że osłabiają one pozycję polskiego rządu, a ich celem jest skłócenie Polonii i zaognienie stosunków między Polską a USA. Dziwne to słowa wobec rozpętania nagonki roszczeniowych ośrodków żydowskich oskarżających Polaków o nazizm i udział w holokauście Żydów. Dla nich II wojna światowa dotyczyła holokaustu Żydów, nie było polskich ofiar. Pewnie nie brali w tym udziału Niemcy. Na bankowym placu boju zostali sami Polacy…

Więc co? Polska powinna zadrwić z ofiar Polaków, z ich serca i miłosierdzia okazanego Żydom? Polonia powinna uderzyć się w piersi i przyznać: tak, to my rozpętaliśmy II wojnę światową i zgotowaliśmy polskim Żydom krwawą kaźń? Wystawcie nam teraz zawrotny rachunek (bankowy koncert życzeń), a my w te pędy spieniężymy wszystko, co wypracowali nasi ojcowie i my sami, i przekażemy wam na wskazane konto?

To brzmi przecież jak zły sen…

Naiwność niektórych polskich polityków może przyprawić o ból głowy. Tak jakby nie rozumieli, nie ogarniali kolejnych etapów procesu, w którym już uczestniczą. Po medialnym przygotowaniu artyleryjskim (kłamstwa, oszczerstwa, pomówienia przeciw polskiej godności i polskiemu interesowi narodowemu) nastąpi fala wymuszania. Mogą zostać w to włączone amerykańskie lokalne sądy stanowe, domagające się i przyznające roszczeniowcom odszkodowania. Stanowe parlamenty mogą przegłosować rozmaite formy bojkotu Polski, od biznesowego po kredytowy… Kongres może ponownie przyjąć jakąś „niekonstytucyjną” ustawę. I dopiero wtedy polscy politycy zrozumieją, co warte są ich pobożne życzenia i dobre rady pośredników, aby cicho siedzieć… Szkoda gadać!…

*          *          *           *

Wróćmy jednak do Kraju. Co tam się w Polsce dziś nie wyprawia! Wincenty Sławek Broniarz, jak mistrz von Jungingen pod Grunwaldem (chyba jeszcze uczą o tym dzieci i czy już zapłaciliśmy za to zaległe odszkodowanie?) zgromadził pułki wierne staremu reżimowi i uderzył strajkiem w PiS-owską mać! Trochę mnie to dziwi. Byłem na jednym roku ze Sławkiem, studiowaliśmy razem historię na Uniwersytecie Łódzkim (młodym asystentem w Katedrze Stosunków Międzynarodowych u prof. dra W. Michowicza TW „Przyjaciel” był wtedy Witold Waszczykowski), ale historia, jak widać, potrafi być nauczycielką życia na wiele sposobów.

Sławek od początku był lewakiem. Kiedy pod koniec stycznia 1981 r. rozpoczął się „najdłuższy studencki strajk okupacyjny w Europie” (o którym dość szczegółowo pisałem), Sławka można było z przysłowiową świecą długo szukać. Bał się Sławek strajku (wymierzonego w komunę) jak diabeł święconej wody.

Może to jakiś kac, chęć odreagowania decyzji z tamtych dramatycznych dni? Sławek powinien przestać grać rolę czerwonego dżihadysty, zdjąć ze ściany obraz Róży Luksemburg i Clary Zetkin, iść raczej do psychologa i wyjaśnić sobie problemy z samym sobą, zamiast wybuchać strajkiem jak stary niewypał z okresu stanu wojennego. Nie wie sierota, że naraża zdrowie i przyszłość dzieci? Stary chłop, a zdominowały go problemy z młodości. Może wkrótce dojrzeje? Polecam mu seanse z Biedroniem, a nuż będzie Wiosna…

Artykuł Jacka K. Matysiaka pt. „Żydzi i Polacy, roszczenie na życzenie i Broniarz…” znajduje się na s. 13 majowego „Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jacka K. Matysiaka pt. „Żydzi i Polacy, roszczenie na życzenie i Broniarz…” na s. 13 majowego „Kuriera WNET”, nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Demolowanie i odwrót cywilizacji chrześcijańskiej pod okiem Dobrej Zmiany? / Piotr Sutowicz, „Kurier WNET” nr 59/2019

Fundamentaliści laiccy nie zasypiali gruszek w popiele i ostatnio, jakby pod osłoną rządów PiS, przesunęli dyskurs, a właściwie jazgot cywilizacyjny, znacznie bardziej na lewo, niż był kilka lat temu.

Piotr Sutowicz

Widmo rewolucji

Dziwne rzeczy dzieją się w naszym kraju. Prezydent stolicy ogłasza jakąś tam kartę LGBTQ+ coś tam, z której mają wynikać daleko idące konsekwencje w prowadzeniu pracy wychowawczej w szkołach. Być może kwestię wypuszcza się w charakterze balonu próbnego, ale za chwilę… kto wie. Kościoły i miejsca kultu są bezczeszczone, pomniki burzone, a wszystko to pod okiem władzy, którą sprawuje partia rzekomo prawicowa.

Problem aborcji

Przed wyborami parlamentarnymi wielu wyborcom sprawa wydawała się prosta. Za aborcją była ówczesna władza uosobiona przez nieboszczkę, jak się wówczas wydawało, Platformę Obywatelską. To ona pod płaszczykiem zachowania konsensusu z dawnych lat nie poruszała tej sprawy. Pewnie jej zamysłem była liberalizacja ustawy, zdawała sobie ona jednak sprawę, że rzeczy należy robić powoli. Kolejnymi rozwiązaniami prawnymi ingerowano w rodzinę, liberalizowano przekaz medialny, odwoływano się do konieczności znalezienia sposobu na prawne i kulturowe funkcjonowanie osób o innych niż tradycyjne zapatrywaniach na kwestię moralności czy płci. Manifestacje organizowane pod tęczowymi sztandarami nie cieszyły się popularnością. Sympatia tzw. większości była raczej po przeciwnej stronie, choć wyłomy w obyczajowości stawały się coraz większe.

Po drugiej stronie znajdowała się obecna partia rządząca, która w różny, dyskretny sposób dawała do zrozumienia, że np. kwestia aborcji jest dla niej ważna. W głosowaniach nad projektami społecznymi dążącymi do ochrony życia poczętego PiS głosował, można rzec, „po katolicku”. Mało kto przypominał sobie, bądź może nikt nie chciał tego uczynić, że przed rokiem 2008 partia ta miała większość wystarczającą do zmiany prawa w tej kwestii, co przy dobrej woli ówczesnego prezydenta, śp. Lecha Kaczyńskiego, mogłoby zaowocować zmianami. Można powiedzieć, że w kolejnej odsłonie historia powtórzyła się niestety w tej kwestii w całej swej okazałości, a właściwie sromocie.

PiS przez niemal cztery lata z ogromną stanowczością strzegł kwestii aborcji, nie oglądając się na głos katolików świeckich ani biskupów. Bardziej liczył się z opinią maszerujących w czarnych protestach niż z czymkolwiek innym.

W partii zaciekle atakowano tych, którzy głośniej lub ciszej apelowali o zajęcie się tą sprawą, a ludzi, którzy na bazie „antykompromisu” aborcyjnego chcieli iść do polityki, oskarżano o rozbijanie prawicy.

Czym jest prawicowość w wydaniu obecnej elity władzy? W tej, jak i w kilku innych sprawach wydaje się, że najprościej rzecz biorąc, mamy do czynienia z prawicowością post-sanacyjną. Obóz tzw. zjednoczonej prawicy jest przedwojennym BBWR, w którym mieszają się różne elementy, od lewicowych po narodowe, i bywają one używane zależnie od aktualnych potrzeb i trendów. Być może nawet nie byłoby w tym nic złego, gdybyśmy mieli do czynienia z próbą syntezy dokonywanej w duchu interesu narodowego; niekoniecznie tak się jednak dzieje. Partia i jej zaplecze polityczno-medialne całą rzeczywistość zaczęło traktować instrumentalnie. Stopniowo owe instrumenty stały się celem samym w sobie. Krytyka opozycji realizowana była dla samej krytyki, czasami różne kwestie wrzucano do jednego wora. Wszyscy, którzy artykułują jakiekolwiek zdanie choćby nieco tylko odmienne od obowiązującej w danej chwili linii – są określani negatywnymi epitetami bez względu na to, czy mają rację, czy nie.

Dzieci nienarodzone padły ofiarą tej swoiście sytuacyjnej polityki, bo w końcu ich zdanie w najbliższych wyborach nie będzie się liczyło. Problem polega jednak na tym, że fundamentaliści laiccy nie zasypiali gruszek w popiele i ostatnimi czasy, jakby pod osłoną rządów PiS, przesunęli dyskurs, a właściwie jazgot cywilizacyjny, znacznie bardziej na lewo, niż był kilka lat temu.

Kościół

Polacy opierali swoją tożsamość na katolicyzmie od dawna. Można się spierać, jeśli komuś na tym zależy, czy od tysiąca, czy od dwustu lat. Jak zauważył Dmowski, „katolicyzm nie jest dodatkiem do polskości, lecz stanowi jej istotę”. Nie chodzi o to, by budować państwo wyznaniowe, bo niekatolik nie może być Polakiem. Chodzi o zwyczajne cywilizacyjne pryncypia postrzegane w kategoriach definicji cywilizacji łacińskiej wypracowanej przez Feliksa Konecznego. Warto przypomnieć, że nawet radykałowie z przedwojennego ONR walczący o Wielką Polskę, Katolickie Państwo Narodu Polskiego, mieli w swoich szeregach ludzi różnych wyznań, których z tego tytułu nie spotykał ostracyzm.

W jądrze katolicyzmu tkwi bowiem olbrzymi zasób tolerancji i akceptacji różnych przekonań, co wykazywał kilkaset lat temu na forum europejskim Paweł Włodkowic. Jednak elity kontynentu nie były wtedy ani nie są teraz gotowe na przyjęcie tej prawdy.

Oczywiście historia XX wieku na naszych ziemiach to w znacznych okresach dzieje prób wykorzenienia tej symbiozy narodu i religii. Jeśli chodzi o okres PRL, to dzięki niezwykłym przywódcom Kościoła udało się uchronić owo twarde katolickie jądro narodu, aczkolwiek w końcu minionego wieku było ono mocno nadwątlone. Warto postawić pytanie, czy w roku 1989 elity katolickie – świeckie i duchowne – zdawały sobie sprawę z tego, że prądy laicyzacyjne nie tylko nie zwolnią, lecz wręcz przeciwnie przyspieszą, a naciski na polską mentalność uderzą w kolejnych latach ze zdwojoną siłą.

W początku lat 90. wszyscy zachłysnęliśmy się wolnością: religia wróciła do szkół, wydawnictwa katolickie mogły rozwinąć nieskrępowaną działalność, programy katolickie można było usłyszeć i zobaczyć na państwowych antenach, wreszcie diecezje mogły zakładać własne stacje radiowe. Być może pierwszym sygnałem, po którym można było rozpoznać, że coś w tym wszystkim jest nie tak, była medialna i polityczna niechęć do Radia Maryja, pierwszego katolickiego ośrodka opiniotwórczego, który zaczął realnie przełamywać monopol liberalnych mediów, a przy tym nie wpisywał się w politycznie poprawną narrację tamtego czasu. Trzeba przyznać, że część katolików nie połapała się w tym, że ataki na Radio wynikają z głębokiej niechęci lewicy i liberałów do konsekwentnego katolicyzmu, i w imię zachowania pewnego konsensusu albo milczała, albo przyłączała się do atakujących, uznając, że medium toruńskie psuje dobrą atmosferę i ładnie kształtujący się sojusz tronu i ołtarza. Czas nieubłaganie pokazywał, że mamy do czynienia z leninowską zasadą dwóch kroków w przód i jednego do tyłu, świetnie przetrenowaną w warunkach demokracji liberalnej zachodniej Europy w czasie, gdy my zajęci byliśmy realnym socjalizmem.

Kiedy przyszła refleksja, było już trochę za późno, a rynek medialny ukształtował się ostatecznie bez znacznego udziału katolików, którzy trwali na swoich pozycjach, póki co pozostawieni w spokoju. Polska czekała biernie na nadchodzące kolejne fale rewolucji.

Życie społeczne

Sytuacja ta nie oznacza, że Kościół nie zrobił nic, by zatrzymać nową falę rewolucji. Biskupi zabierali głos w sprawach społecznych, publicyści pisali o zagrożeniach, papież Polak przestrzegał. Być może zawinił tu brak jednolitego przekazu opartego na solidnym fundamencie katolickiej nauki społecznej, może brak lidera, który umiałby wszystkie jak najbardziej słuszne wypowiedzi i odruchy zamienić w skuteczny mur obronny, a może nic nie można było zrobić, bo przeciwnik, zaprawiony w bojach rewolucjonista, wiedział lepiej, jak należy postępować, a społeczeństwo stawało się coraz bardziej bierne. I to chyba jest kolejny klucz do sukcesu postępów rewolucji.

Apatia lat 90. i następnych wynikała z kilku przyczyn. Po pierwsze, miniony system ze swoimi obowiązkowymi formami przynależności do organizacji „społecznych” skutecznie obrzydził ludziom potrzebę zrzeszania się. Po drugie, społeczeństwo, które zachłysnęło się możliwościami konsumpcji, wydawało się niezainteresowane działalnością na rzecz dobra wspólnego. W tym względzie dało się „przekonać” autorytetom, tj. politykom, dziennikarzom, twórcom kultury, często o PRL-owskich korzeniach, że nie potrzeba być aktywnym, mając takie elity; one wszystko załatwią. Wystarczy zagłosować, oglądać telewizję i czytać gazetę, oczywiście najlepiej tę jedną jedyną; wszystko inne jest tylko dodatkiem do wolności, która zgodnie z paradygmatem Fukuyamy staje się fenomenalnym początkiem końca historii. Do tego należy dodać frustrację tej części społeczeństwa, która nie załapała się na beneficja płynące z konsumpcji i została przez propagandę potraktowana jako coś gorszego, również jako wyborcy.

W powszechnym przekazie wszystko jawiło się w miarę prosto: wszyscy chcemy jednego – postępów postępu, a ci inni, którzy nie głosują mainstreamowo, nie dorośli do demokracji.

W końcu wszystkie badania pokazywały, że Polska podzieliła się na tę wykształconą, z wielkich miast, i tę drugą, z mniejszych ośrodków. Taki świat był oczywisty i wytłumaczalny jak w marksistowskiej dialektyce. Jeżeli do tego dodamy osłabianie tkanki społecznej poprzez masowe wyjazdy, a właściwie exodus za chlebem „na Zachód”, popierany przez krajowe czynniki oficjalne, to rysuje nam się dość jasny obraz polskiej nędzy i rozpaczy. W tym wszystkim trwała nieustanna praca nad mentalnym i instytucjonalnym przebudowaniem Polski i Polaków w nową postać, tzn. w stronę likwidacji tożsamości narodowej.

Historia być może zatacza koło

W obecnym stuleciu sytuacja społeczna w kraju była już znacznie gorsza – laicyzm, co prawda, jeszcze ciągle nie ujawnił wszystkich swoich celów, ale stopniowo zajmował kolejne pozycje, zmieniał się język dyskursu, pojawiały się nowe paradygmaty, takie jak wartości demokratyczne czy europejskie; po kolei wrzucano nowe pojęcia i zagmatwane doktryny, za którymi czaiło się widmo komunizmu. Tak się bowiem jakoś złożyło, że w całej Europie, w tym również na gruncie polskim, doszło do recydywy komunizmu, tyle że w innej niż znana nam formie. Słynna doktryna marszu przez instytucje przyniosła znakomity dla lewicy efekt w postaci okupacji kulturowej kontynentu.

Twórcom Unii Europejskiej, którym się wydawało, że jednocząc kontynent, zabezpieczają go zarówno przed bratobójczą wojną, jak i bolszewickim najazdem, to, co nastąpiło w naszych czasach, nie śniło się w najgorszych koszmarach. Nowoczesny marksizm i wprowadzona w życie wypracowana przez niego odnowiona teoria walki klas przyniosły w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat destrukcyjne efekty we wszystkich obszarach życia społecznego Zachodu, w tym w Kościele. Ten, rozbrojony z tradycyjnego nauczania, sprowadzony do narożnika, stał się czymś pośrednim pomiędzy instytucją charytatywną a klubem dyskusyjnym, przy czym dyskusje owe nie wykraczają poza z góry wyznaczone pozycje.

Europejczycy pozbawieni wyraźnego głosu osadzonego w Ewangelii, przestali wierzyć w Boga i stali się pacyfistami pozbawionymi woli wyrażania swoich przekonań. W ich miejsce głos zabrali fundamentaliści laiccy, którzy sprzymierzyli się ze wszystkimi siłami, które mogłyby przyczynić się do zniszczenia tkanki społecznej.

Dziś Europa leży w gruzach i na razie niewiele wskazuje na to, by w swym łacińskim wyrazie mogła się w dającej się przewidzieć przyszłości podnieść. Co do Polski, to do niedawna wydawało się części z nas, że mimo wszystko może uda się nam uniknąć tego losu. Piszący te słowa również był umiarkowanym, ale jednak optymistą. Rząd deklarujący opór w kwestii niekontrolowanego przypływu imigrantów, a do tego postulujący konieczność budowania wspólnoty państw środkowoeuropejskich stojących na podobnym stanowisku, był dowodem na to, że może Polakom się uda. Idea bloku „międzymorza” jako federacji przeciwników utraty tożsamości zdawała się atrakcyjna w kontekście narastającego kryzysu.

Niestety czas pokazał, że znakomita część tych postulatów była fasadą, która prowadzi nieuchronnie do maksymalnego uzależnienia polityki polskiej od Stanów Zjednoczonych oraz przyjęcia skrajnie proizraelskiego stanowiska w kwestii polityki bliskowschodniej, skłócającego nas z krajami, z którymi zawsze mieliśmy dobre stosunki, jak choćby Iran. Gdyby jeszcze nasze napięte relacje z krajami Unii Europejskiej powodowały zaniechanie szkodliwych importów kulturowych, to ta korzyść mogłaby być warta, jak to się mówi, świeczki, ale ten akurat produkt w żaden sposób nie został zatrzymany na naszych zachodnich granicach i poza deklaracjami werbalnymi, adresowanymi głównie do swoich, rząd w dziedzinie polityki kulturalnej, zmierzającej do umocnienia naszej tożsamości narodowej, nie za wiele zrobił. Szkoły, media i placówki kultury dalej są ośrodkami antypolskiej propagandy, do której ostatnio dołączył jeszcze jeden dziwny element.

Antysemityzm

Idea, by używać antysemityzmu jako broni w walce z przeciwnikiem politycznym, nie jest specjalnie nowa. W Polsce bywa odgrzebywana co jakiś czas. Ostatnie napięcia pokazują wszakże, że jej wykorzystanie kroczy dziwnymi ścieżkami. Kilka dni po, a właściwie równolegle z konferencją bliskowschodnią, która poczyniła Polsce wiele międzynarodowych i wewnętrznych szkód, wybuchła afera wywołana przez dwóch funkcjonariuszy rządu Izraela, w tym jego premiera. Oprócz tego, że miała ona Polaków upokorzyć i upodlić w oczach opinii międzynarodowej, innego dostrzegalnego celu zdawała się nie mieć. Być może jednak Izraelczycy chcieli pokazać polskim elitom politycznym miejsce w szeregu i przedstawić jasny komunikat, że jesteśmy, kim jesteśmy, czyli po prostu mordercami Żydów i święta ziemia nie powinna nas nosić.

Wypowiedzi polityków, którym w sukurs przyszli różnej maści nadworni profesorowie i dziennikarze, zdają się być mocnym ciosem wychowawczym odsyłającym w stronę pedagogiki wstydu. Być może niektórzy kreatorzy rzeczywistości doszli do wniosku, że mimo wszystko odradza się jakaś forma polskiej dumy osadzona w poczuciu bycia spadkobiercami wielkiej historii wielkiego narodu – tego, który za wolność gotów jest poświęcić bardzo wiele.

Jeżeli wszakże pojęcie wolności zwiąże się z antysemityzmem, który opisze się jako zjawisko obrzydliwe, niegodne ludzi cywilizowanych, to co zostanie z naszej wspólnoty? Zgraja troglodytów czyhających na choćby przypadkowego Żyda, na którego można zwrócić nienawiść wyssaną z mlekiem matki.

Nagonka antypolska miała bez wątpienia wywołać efekt zawstydzenia i pokazać, że nie mamy nic na swoją obronę. Rząd generalnie zachował się w tej kwestii zgodnie z oczekiwaniami, a marne i mało stanowcze deklaracje, że nie byliśmy i nie jesteśmy antysemitami, były lekko śmieszne i oprócz tego, że na odbiorcach nie zrobiły wrażenia, być może w świecie odebrane były jako choćby częściowe potwierdzenie zarzutów. Na pewno był to element mający w przyszłości uderzać w nasze poczucie wspólnoty.

LGBTQ – czyli zbiór niezrozumiałych znaków

Oczywiście, że w sensie symbolicznym powyższe literki są zrozumiałe. Większości społeczeństwa kojarzą się z przedstawicielami różnej maści odmienności seksualnych, którzy przez ich pryzmat patrzą na świat. Nie wdając się w szczegóły, popierające je zaplecza polityczne tak naprawdę w nosie mają jakieś tam prawa do czegoś. Chodzi po prostu o rozbijanie tradycyjnego modelu rodziny i społeczeństwa. Na pewno w tym wszystkim mamy do czynienia z mądrością etapu, którego celem jest jak najgłębsze przeoranie systemu wartości. Teoretycy kultury mogą próbować rozeznać, czy jest to element nowej świeckiej religii, czy coś innego. Co do jednego możemy mieć pewność: między tymi środowiskami i ich finansowo-medialno-politycznym zapleczem a chrześcijańskimi wartościami nie ma punktu stycznego. Nie chodzi tu o skłonności seksualne tego czy owego człowieka, lecz o cały model społeczny, a raczej antyspołeczny, który za uspołecznieniem owych skłonności się kryje.

Chyba z tej perspektywy należy też patrzeć na brutalne ataki kierowane od jakiegoś czasu na Kościół katolicki – ostatnią instytucję, a w tym kontekście wspólnotę, która w rzeczonej kwestii ma inne zdanie, do tego oparte na solidnych fundamentach. Skandal pedofilii i nadużyć moralnych mających miejsce wśród duchowieństwa to jedno, a społeczne skutki, jakie próbuje się tej kwestii nadać, to coś zupełnie innego.

Napaści, często o charakterze terrorystycznym, bezczeszczenia miejsc kultu, obraźliwe napisy, cały aparat tzw. mowy nienawiści – z jednej strony mają przeszkodzić Kościołowi w rzeczywistym rozwiązaniu swych wewnętrznych problemów, z drugiej – spacyfikować jego możliwości zabierania głosu poprzez uczynienie go niewiarygodnym.

Po trzecie wreszcie, być może jest to też preludium do tego, co od zawsze bywało cechami rewolucji – fizycznych ataków na ludzi i instytucje kościelne.

Niestety, prawda w sferze publicznej sama się nie obroni, co też jest cechą czasów i rządów rewolucyjnych. W końcu w każdym totalitaryzmie najważniejsze było zniszczenie przeciwnika, a nie udowodnienie mu, że nie ma racji.

Kontrrewolucja

Czy zmiany mentalne można powstrzymać? W rzeczywistości społecznej wszystko może się zdarzyć. Pytanie tylko, kiedy taki odwrót nastąpi. Droga oddolnej rewolucji, swoisty chrześcijański marsz przez instytucje zajmie wiele lat. Do tego potrzebne jest jakieś życzliwe, a przynajmniej obojętne otoczenie polityczne. Czy obecna władza zechce i będzie miała szansę pełnić taką rolę, wydaje się być kluczowym w tym względzie pytaniem. Osobiście jestem co do tego dosyć sceptyczny. Oprócz ryzyka wrzucenia kartki wyborczej to niewiele kosztuje. Z drugiej strony, wciąż można tworzyć alternatywne rozwiązania polityczne, oby skuteczne. W polityce bowiem nie ma nic gorszego, jak mieć rację i przegrać z kretesem.

Inna sytuacja będzie prowadzić do ciężkich, być może katakumbowych czasów, w których jedno stanie się pewne – nie będzie jak szukać kompromisów między ewangelicznym przesłaniem wiary, kulturą katolicką i tożsamością narodową a otaczającą nas rzeczywistością społeczno-prawno-polityczną.

Na razie jeszcze wciąż można wykrzesywać siły sprzeciwu przeciwko zbyt silnym naciskom światopoglądowym. Być może w tej kwestii trzeba się mocniej jednoczyć, nie zostawiać na polu walki pojedynczych grup i jednostek.

Potrzebne jest wspólne działanie wszystkich ludzi dobrej woli, niegodzących się na postępy postępu w dotychczasowym kształcie, a więc jednak instytucji i autorytetów.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Widmo rewolucji” znajduje się na s. 11 majowego „Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Widmo rewolucji” na s. 11 majowego „Kuriera WNET”, nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Czy warto 26 maja głosować? Co zyskaliśmy, co straciliśmy przez 15 lat w UE? / Jan A. Kowalski, „Kurier WNET” 59/2019

Nie należało wstępować do Unii w roku 2004 z przyczyn gospodarczych; teraz z przyczyn gospodarczych nie powinniśmy z niej występować. Bo już zostaliśmy wyeksploatowani, a teraz możemy jedynie zyskać.

Jan A. Kowalski

15 lat w Unii. Bilans zysków i strat w przededniu wyborów

W roku 2004 byłem przeciwnikiem wstępowania do Unii Europejskiej. Na tyle zdecydowanym, że ku zdumieniu nauczycielki, zabroniłem mojej utalentowanej córce odśpiewania Ody do radości na szkolnej akademii. W końcu sam trochę się jeszcze wstydzę paru swoich występów ku czci. Ponieważ 15 rocznica zbiega się z kolejnymi wyborami do Parlamentu Europejskiego, czas na krótki bilans naszego członkostwa. A potem odpowiem na zasadnicze pytanie: czy warto głosować i na kogo?

Głosowałem na „nie”, ponieważ na moim nieocenionym kalkulatorze wyszedł bardzo duży minus ekonomiczny i społeczny w przypadku przystąpienia do ledwie zipiącej ówczesnej Unii. Do struktury już przestarzałej, zbiurokratyzowanej i mającej ambicje ideologicznej walki o Nowy Porządek. To my, świeża krew, mieliśmy uratować zmurszałe struktury. I tak się stało.

Oddaliśmy swoją młodość i młodzież. Zyskaliśmy zachodnioeuropejski postęp za cenę ogromnego zadłużenia naszego państwa i narodu. Zamiast entuzjastycznego zbudowania nowej Polski, uratowaliśmy starą Europę.

To dzięki wstąpieniu do Unii uratowany został w Polsce pokomunistyczny porządek polityczny, system Okrągłego Stołu. Już zjadający własny ogon („Przychodzi Rywin do Michnika” i inne bratobójcze walki o kasę w obozie władzy), zyskał teraz nowe, wyprane w Brukseli pieniądze – nasze pieniądze. Młodzież, która powinna zmieść ten system, wyjechała z Polski. Pretendenci do rządzenia Polską z łona opozycji dostali etaty w administracji państwowej, milion nowych etatów. A my zyskaliśmy zachodni powiew luksusu na kredyt.

A teraz prawie wszyscy politycy zapewniają, że w roku 2004 wstępowaliśmy do innej Unii. Do Unii wolności, solidarności i dobrobytu. Ale zostawmy ich w spokoju, politycy już tak mają.

Deal był prosty. My mieliśmy oddać naszą wykwalifikowaną siłę roboczą, a oni nam kapitał. Od kilku ładnych lat już to wiemy, że 1 euro wydane przez Niemcy na tzw. pomoc nowym państwom wraca do nich od razu jako 85 centów. Bardzo siermiężnie myśleliśmy wtedy w roku 2004 o kapitale. Myśleliśmy, że Zachód ma pieniądze. Po roku 2008/9 okazało się, że źródło tego kapitału tkwi w kredycie, który ma swój fundament w piasku, a limit w chmurach. Jedno puste euro zamieniliśmy Zachodowi na 85 prawdziwych centów. Zatem sfinansowaliśmy wzrost gospodarczy w państwach Zachodu bez ich rzeczywistego wkładu finansowego. Zarazem utraciliśmy taniość życia i prowadzenia biznesu. Kluczowe gałęzie przemysłu, prawie całą bankowość i prawie cały handel.

Nie sposób jednak nie zauważyć, że nasz kraj rozwinął się przez te 15 lat. I możliwe, że większy, a nawet podobny rozwój nie byłby możliwy bez wstąpienia do Unii.

Z jednego powodu: w roku 2004 nie mieliśmy w Polsce klasy politycznej i społecznej identyfikującej się z państwem i zainteresowanej jego rozwojem. Mieliśmy Komunistyczną Grupę Gospodarczą, częściowo jawną, częściowo ukrytą pod płaszczykiem WSI, drenującą Polaków z ich dorobku. I nierozumiejącą mechanizmów rynkowych byłą opozycję solidarnościową. Obie te grupy były na tyle silne ekonomicznie i liczebnie, że mogłyby uniemożliwić jakikolwiek rozwój Polski.

Jak nie należało wstępować do Unii w roku 2004 z przyczyn gospodarczych, tak teraz z przyczyn gospodarczych nie powinniśmy z niej występować. Bo już zostaliśmy wyeksploatowani ekonomicznie i społecznie, a teraz możemy jedynie zyskać. Pod jednym warunkiem – że Niemcy i Francuzi, a także Belgowie, Holendrzy i Duńczycy zgodzą się na to. Przecież już od paru lat widzimy próby tworzenia Unii dwóch prędkości. I próby tworzenia prawnych barier gospodarczych uniemożliwiających naszą konkurencyjność w stosunku do gospodarek państw starej Unii. Bo Niemcy i Francuzi, a także Belgowie, Holendrzy i Duńczycy już wiedzą, że okres eksploatacji Nowej Europy dobiega końca. I będą wyszukiwać różnorakie preteksty, również obyczajowe i ideologiczne, żeby nie dopuścić do głosu nowych państw.

Jak kiedyś daliśmy się kompletnie ograć, z przyczyn jak wyżej, tak teraz powinniśmy trochę powalczyć. W tym kontekście należy przyklasnąć inicjatywie upodmiotowienia w ramach Unii państw, które przystąpiły do niej po roku 2004.

Konferencja zwołana w Polsce w dniu 1 maja pod hasłem Together for Europe i zakończona Deklaracją Warszawską powinna uzmysłowić starym państwom, że czas grabieży dobiegł końca. Tym bardziej, że mamy w ręku poważne argumenty. Po pierwsze, możemy sprzedać się dużo taniej niż Zachód Chinom, chociaż nie wiem, czy nas to satysfakcjonuje. Po drugie, możemy nawiązać ściślejszą współpracę z USA. Nie tylko na polu militarnym, ale w każdej dziedzinie życia. W roku 2004 wybraliśmy Europę, również dlatego, że Stany Zjednoczone na to pozwoliły. Tylko trochę sondując rozszerzenie na nasze terytoria swojej organizacji współpracy gospodarczej pn. NAFTA. Teraz, gdy do tradycyjnie antyamerykańskiej Francji dołączyły odbudowujące swoją potęgę Niemcy, a Wielka Brytania się wycofuje, analizy amerykańskich analityków mogą okazać się diametralnie różne.

Zatem na koniec: czy warto w dniu 26 maja głosować i na kogo? Trochę się tremuję, bo to będzie mój europejski pierwszy raz.

Po pierwsze, jako chrześcijanin nie zagłosuję na żadne LGBTIG. Po drugie, jako Polak, który przeżył niewolę sowiecką, nie zagłosuję na żadną ukrytą opcję rosyjską. Po trzecie, jako patriota i niepodległościowiec nie zagłosuję na żadną partię, głoszącą hasła większej integracji europejskiej.

To już wiecie, na kogo nie głosować. Teraz wybór należy już tylko do Was, jeżeli pójdziecie do urn 🙂

Artykuł Jana A. Kowalskiego pt. „15 lat w Unii. Bilans zysków i strat w przededniu wyborów” znajduje się na s. 2 majowego „Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jana A. Kowalskiego pt. „15 lat w Unii. Bilans zysków i strat w przededniu wyborów” na s. 2 majowego „Kuriera WNET”, nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Studio Dublin – 24 maja 2019 – Agnieszka Grandowicz, Anna Hurkowska, Frederico Pawlowski, Alex Sławiński i Bogdan Feręc

W piątkowym Studiu Dublin, jak zwykle wieści z Irlandii, Portugalii i Brazylii. Obok przeglądu prasy i korespondencji, kalendarium „zbójnickie” i łyk kultury, z pewną nagrodą dla naszej rodaczki w tle

Prowadzenie: Tomasz Wybranowski

Współprowadzenie: Tomasz Szustek (gościnnie)

Wydawca: Tomasz Wybranowski

Realizacja: Tomasz Wybranowski (Dublin)

Realizacja: Paweł Chodyna (Warszawa)

Produkcja: Studio 37 – Radio WNET Dublin


Fot. Studio 37.

W piątkowy poranek w Studiu Dublin, nasze słuchaczki i słuchaczy tradycyjnie powitali Tomasz Wybranowski oraz Tomasz Szustek wraz z Bogdanem Feręcem, szefem portalu Polska-IE.com. 

Szef najpoczytniejszego portalu informacyjnego dla Polaków pogodowo zameldował, że w Galway, o dziwo!, nie pada.

Tomasz Wybranowski spekulował z Bogdanem Feręcem, co też mogą przynieść lokalne i eurowybory Republice Irlandii. 

Dzisiaj bowiem (24 maja 2019) o godzinie 7:00 otwarte zostały lokale wyborcze w całym kraju, a w tych odbywają się wybory do władz samorządowych i Parlamentu Europejskiego. Czy wzorem Wielkiej Brytanii w wyborach lokalnych główne siły polityczne odczują niechęć wyborców?

Drugim tematem była prośba irlandzkiego Ministerstwa Rolnictwa, aby osoby przyjeżdżające do Republiki Irlandii nie wwoziły na teren wyspy wieprzowiny, zarówno tej w stanie półsurowym, jak i wyrobów gotowych, co związane jest z rozwijającą się epidemią ASF.

 

Minister Michael Creed, nie rozważa jeszcze możliwości zamknięcia irlandzkiego rynku przed wieprzowiną z krajów, w których występuje ASF, jednak ten środek bezpieczeństwa brany jest już pod uwagę, jako kolejna z możliwości. – powiedział szef portalu Polska-IE.com Bogdan Feręc.

 


Aleksander Sławiński. Fot. arch. prywatne.

We „Wnetowym Londyńskim Zwiadzie”, tym razem nie z Londynu a z okolic portugalskiej Fatimy, Aleksander Sławiński opowiadał o pierwszych refleksjach związanych z brytyjskimi wyborami do Parlamentu Europejskiego.

Miał być Brexit i Brytyjczycy nie mieli już zasiadać w parlamencie europejskim, ale … jest jak jest.

Szef londyńskiego studia Radia WNET dementował „bardziej niż rozpaczliwe” doniesienia jednego z polskich portali informacyjnych, że „rezydenci, w tym i Polacy, mieli problemy z oddaniem głosu” w czwartkowych wyborach.

Mimo różnic we wskazaniach opinii publicznej media liberalne, na długo jeszcze przed ogłoszeniem oficjalnych wyników wyborów, na zwycięzców namaszczają partie i ugrupowania lewicowe. Według tego trendu w Wielkiej Brytanii bardziej niż ultraproeuropejscy Zieloni są promowani na zwyciezców. Przyznam, że tak nachalnej propagandy i dezinformacji chyba sam „mistrz” niemieckiej propagandy z czasów II Wojny Światowej Goebels nie potrafiłby wymyśleć a co dopiero przekuć w czyny. – mówi Alex Sławiński.

 


W piątkowych dziennikach wydawanych w Republice Irlandii królowały dwa tematy. Pierwszy z nich to wybory do lokalnych samorządów w Republice Irlandii i wybór trzynastu europosłów. Drugi zaś to wielkie zamieszanie związane z wizytą prezydenta Donalada Trumpa, do której dojdzie 5 czerwca.

Tomasz Szustek omówił artykuły z dzienników „The Irish Times” i „Irish Independent”, opisując niezwykłe zdjęcie Nialla Carsona, które zrobił podczas irlandzkich wyborów na wyspie Inishbofin. 

Fot. PAP/EPA/Chris Kleponis

Wiemy też, że choć prezydent Donald Trump co prawda chciał, aby premier Republiki Irlandii Leo Varadkar, odwiedził go w jego irlandzkiej posiadłości w hrabstwie Clare, to szef rady ministrów postawił na swoim. Do krótkiego spotkania dojdzie na „neutralnym” terenie, na lotnisku w Shannon.

„Prezydent Donald Trump na tyle obawia się o swoje życie, że środki bezpieczeństwa, jakie podjęte zostaną podczas jego wizyty w Irlandii, zaczynają być chyba kuriozalne.” – napisał Bogdan Feręc w artykule „Strach Trumpa ma wysoką cenę”.

Oto na wspomnianym już lotnisku w Shannon stanie bateria rakiet przeciwlotniczych obcego państwa na ziemi irlandzkiej, która zawsze była neutralna. Donald Trump rozegra partię golfa na swoim polu w Doonbeg, gdzie bezpieczeństwa prezydenta USA pilnować będą snajperzy, dla których przygotowywane są specjalne wieżyczki obserwacyjne.

Dwa dni temu na Szmaragdową Wyspę przybył oddział sił zbrojnych USA, który przetransportowany został do hotelu centrum golfowego w Clare. Tutaj szczegóły:

 


Gościliśmy w Studio 37 panią Agnieszkę Grandowicz, młodą i utalentowaną Polkę, która od trzynastu lat mieszka w Dublinie. Agnieszka Grandowicz to artystka, grafik, ilustratorka i jednocześnie dyrektorka artystyczna Agencji Agrand. Jest absolwentkę Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku, ale teraz to Irlandczyków zadziwia swoimi niezwykłymi dokonaniami artystycznymi.

 

Pani Agnieszka (na zdjęciu, obok swoich magicznych rysunków) została zaproszona do udziału w tegorocznym Dublińskim Festiwalu Literatury, a to w  związku z wydaniem niedawno książki, którą  bardzo interesująco zilustrowała.

Książka ta została także nominowana do nagrody Poczty Irlandzkiej (An Post Irish Book Awards), a także do Dziecięcej Książki Roku (Children’s Books Ireland Book of the Year Awards). 

Książka ta nosi tytuł  „Dr Hibernica Finch’s Compelling Compendium of Irish Animals”, czyli ”Zniewalające kompendium irlandzkich zwierząt wg Hiberniki Finch” a jej autorem jest Rob  Maguire.

Miło nam donieść, że pani Agnieszka Grandowicz i jej ilustracje zostały nagrodzone! 

Tomasz Wybranowski pytał Agnieszkę Grandowicz o swoje irlandzkie początki, dzielenie pasji między grafikę i reklamę, a ucieczkę w baśniowy świat rysunku.  Oto zapis rozmowy z Agnieszką Grandowicz.


W dzisiejszym Studiu Dublin odwiedziliśmy także Limerick.  Anna Hurkowska, działaczka społeczna i fotografik, opowiadała o przygotowaniach do zbliżającej się już V. edycji Kupala Night. To wielkie wydarzenie i widowisko odbędzie się w samym sercu Limerick, w Arthur’s Quay Park.

 

 

Tym samym Polacy na Wyspie pokazują Irlandczykom swoje prastare tradycje i obrzędy. 22 czerwca 2019 organizatorzy „Kupala Night” zapraszają do świętowania Midsummer Solstice Night, najbardziej magicznej nocy roku, której ślady znajdziemy w mitologiach słowiańskiej i celtyckiej, ale także w wielu legendach i baśniach.

Fot. Anna Hurkowka.

Noc Kupały to święto wielu wątków i znaczeń. Dotyczy ono takich przeciwstawnych żywiołów jak ogień i woda. Noc Kupały związana jest z dawnym kultem płodności, która nieodmiennie związana była w miłością.

Tej nocy żegnano wiosnę a witano lato. Z powodu szczególnego czasu, jakim jest najkrótsza noc w roku, jak twierdzili starożytni kapłani a także celtyccy druidzi, ułatwiony jest kontakt z zaświatami.

Świętujący rozpalają ogniska by przez nie skakać a potem kąpać się w rzekach. Wystawiają się przez to na oczyszczającą moc żywiołów. Tej nocy panny rzucały w nurt rzek uplecione przez siebie wianki. Gdy młodzieniec wyłowi wianek puszczony na wodę, dziewczyna, która uplotła ten wianek, stanie się jego żoną.

 


W kalendarium „Studia Dublin”  Tomasz Szustek opowiedział historię człowieka, którego znała i wciąż pamięta cała Irlandia. Martin Cahill, bo o nim mowa, był pospolitym, choć nie pozbawionym uroku i czaru, rabusiem – włamywaczem.

Ale co wspólnego ma jego życiorys i „przebieg kariery zawodowej” z kalendarium Studia Dublin? Już śpieszymy z odpowiedzią.

Oto 24 maja 1998 roku John Boorman otrzymuje nagrodę dla najlepszego reżysera na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Cannes. Laur dla najlepszego reżysera przypadł mu za obraz, który opowiada o losach tego nieszablonowego kryminalisty i przywódcy gangu.

Tak więc, ta data to dobra sposobność, aby opowiedzieć o „Generale” (taki przydomek nadano Cahill’owi). Ciekawostką jest taki fakt, że reżyser John Boorman był jedną z ofiar złodziejskiej działalności Martina Cahilla. „Generał” skradł jedno z filmowych trofeum, które Boorman otrzymał za film „Deliverance” z roku 1972.

Po wielu perypetiach związanymi z prawami autorskimi piosenki, John Boorman (jako reżyser filmu) otrzymał złotą płytę za singiel „Dueling Banjos”. I właśnie ta złota płyta została skradziona z jego domu przez dublińskiego gangstera, bohatera naszego kalendarium, Martina Cahilla. Co ciekawe Boorman odtworzył tę scenę w filmie „The General”.

 


 

Frederico Pawlowski. Fot. arch. prywatne.

Ostatnim gościem programu „Studio Dublin” był Frederico Pawłowski, Brazylijczyk o polskich korzeniach, tłumacz i miłośnik polskiej kultury i języka.

Na antenie Radia WNET opowiadał o trudnej sytuacji prezydenta kraju Jaira Bolsonaro, który od czasu wygrania batalii prezydenckiej jest pod nieustannym obstrzałem medialnym.

Wielu dziennikarzy i obserwatorów politycznych porównuje Jaira Bolsonaro do prezydenta Donalda Trumpa. Niektórzy nadali mu przydomek „tropikalny Trump”.

Ale Frederico Pawlowski nie widzi wielu podobieństw obu polityków poza jednym –  chęcią dobra dla swoich krajów i afirmacją rodziny, jako najważniejszej i świętej sprawy każdego człowieka.

Fot. Frederico Pawlowski.

Frederico Pawlowski w rozmowie z Tomaszem Wybranowskim rzuca więcej światła na dramat, który rozgrywa się w Wenezueli. Do Brazylii przybywa wielu uciekinierów z tego niegdyś bogatego i zamożnego kraju. Głównym destabilizatorem wenezuelskiego snu jest Kuba.

Na pytanie kto, albo co odpowiada za rozgrabienie i rozmontowanie gospodarki Wenezueli, odpowiada krótko: Socjalizm i komunizm!

Jak podkreśla Frederico Pawlowski, dla Brazylijczyków obraz Wenezueli jest teraz tragiczny i pełen bólu. Do Brazylii trafiają setki tysięcy Wenezuelczyków, którzy uciekają ze swojego kraju, ponieważ tam po prostu „nie daje się żyć”:

Brakuje żywności, lekarstw, nic nie funkcjonuje prawidłowo, kraj jest całkowicie sparaliżowany, a ludzie żyją w nędzy.

 


 

Partner Radia WNET i Studia Dublin

 

 Produkcja Studio 37 – Radio WNET Dublin © 2019

 

Jako doświadczony europarlamentarzysta chciałbym pomóc zmienić oblicze Wielkopolski – także pod względem politycznym

O rodzinnych związkach z Poznaniem, potencjale Wielkopolski i potrzebie otwartości w polityce mówi prof. Zdzisław Krasnodębski, kandydat nr 1 na wielkopolskiej liście PiS. Rozmawiał Antoni Opaliński.

Antoni Opaliński
Zdzisław Krasnodębski

Panie Profesorze, jakie są Pana związki z Wielkopolską?

Rodzina mojej mamy mieszkała w Poznaniu przed wojną, w latach trzydziestych. Mój dziadek był urzędnikiem kolejowym i został przeniesiony ze Stalowej Woli do Poznania, tu został naczelnikiem parowozowni. Przedtem był też politykiem, posłem PSL Witosa pierwszej i drugiej kadencji. Po przeniesieniu rodzina mieszkała w Poznaniu aż do wybuchu wojny. Moja mama chodziła w Poznaniu do szkoły podstawowej, jej bracia pokończyli gimnazja, potem Wyższą Szkołę Budownictwa, która jest teraz częścią politechniki. Moja ciocia, siostra mamy, urodziła się w Poznaniu. Rodzina wyjechała na wakacje w 1939 roku, przyszła wojna i już tu nie wrócili. Dziadek potem dołączył. Stracili cały dobytek. Usiłowali część ewakuować wagonem, który nigdy nie dotarł na wschód, podobno pojechał na zachód… Nigdy już do Poznania nie wrócili, ale zawsze pozostał we wspomnieniach.

Potem wojna, okupacja sowiecka, jednego z braci mojej mamy zabiło NKWD, drugiego torturowano, trzeci uciekł do wojska, żeby się ukryć. Mój dziadek też siedział przez rok w więzieniu. Rodzina uciekła z Rudnika nad Sanem do Choszczna, gdzie ja się urodziłem. To jest ta rodzinna historia. A Poznań zawsze wspominano w trudnych czasach bierutowskich i gomułkowskich jako szczęśliwy okres. Ja wcześnie zapoznałem się z gwarą poznańską, bo rodzina używała słów, które przyswoiła w okresie poznańskim. A moja ciocia zawsze się szczyciła, że jest rodowitą poznanianką. (…)

Jakie wnioski ma Pan po dotychczasowej kampanii wyborczej i spotkaniach w różnych miejscowościach Wielkopolski?

Wnioski z kampanii są takie – akurat jestem po spotkaniu w Gnieźnie – że ludzie bardzo interesują się Unią Europejską. Wcale nie jest tak, że padają pytania tylko o politykę lokalną, że interesują się tylko swoją gminą czy swoim powiatem. Nie, pytania są bardzo różne. Dziś w Polsce bardzo dobrze są znane nazwiska niektórych polityków europejskich, jak Timmermans, Juncker, Verhofstadt, znany jest nawet Antonio Tajani, nie mówiąc już o Donaldzie Tusku. Często te nazwiska wywołują wśród moich wyborców reakcje krytyczne, które tym bardziej ich motywują, żeby pójść do wyborów.

Myślę, że ci panowie, zwłaszcza Timmermans i Verhofstadt, zmobilizowali nasz elektorat. Nie zdziwiłbym się, gdyby frekwencja była dużo wyższa niż w poprzednich wyborach europejskich.

A jednak Wielkopolska to trudny region dla prawicy. Z jakiego powodu?

To jest województwo składające się z trzech regionów. W zależności od historii rozkłada się też poparcie dla Prawa i Sprawiedliwości. W największej części, która kiedyś wchodziła w skład Królestwa Kongresowego, poparcie jest całkiem przyzwoite. To widać też po liczbie uczestników spotkań. Najgorzej pod względem liczebności i pewnie w ogóle aktywności politycznej jest na tych ziemiach, które weszły w skład Rzeczypospolitej po II wojnie światowej. No i mamy region poznański oraz sam Poznań, który jest rzeczywiście wyjątkowy. Tam występuje to otwarcie na nowinki obyczajowo-etyczne i duże poparcie dla Platformy, połączone z pielęgnowaniem tradycji. Także tradycji walki z zaborcami, powstania wielkopolskiego, pamięci o okupacji niemieckiej.

Wydawałoby się, że wyborcy o takim profilu powinni przyjaźnie patrzeć na Prawo i Sprawiedliwość. Tymczasem głosują na Platformę Obywatelską i to jest dla mnie zagadką duszy Poznaniaka, której jeszcze nie rozwikłałem.

Wielkopolska kojarzy się z tradycjami gospodarności i dobrej organizacji. Jak to Pana zdaniem dziś wygląda?

Po pierwsze oczywiście to jest bogaty region, w statystykach ekonomicznych zajmuje miejsce po Dolnym Śląsku. Mam jednak wrażenie, że Poznań spowolnił swój rozwój, nie wykorzystuje wszystkich szans. Tak zresztą słyszę i tak mi mówiono, że następuje pewien odpływ, że południowa część województwa coraz bardziej ciąży ku Wrocławiowi, a północna w stronę Gdańska i Bydgoszczy. Sam Poznań traci mieszkańców. Jeżeli pytam o ostatnie lata, o duże inwestycje albo przykłady sukcesu gospodarczego, to kiedyś zawsze podawano Solaris, ale ta firma już nie jest w polskich rękach. W zasadzie brakuje takich sukcesów, co pokazuje, że wbrew tradycji gospodarności, Poznaniowi brakuje dobrego gospodarza.

Jaką rolę dla dzisiejszego oblicza Wielkopolski odgrywa bliskie sąsiedztwo Niemiec?

Waga tego sąsiedztwa wynika z samej historii, w Poznaniu jest przecież zamek cesarski , trudno więc o tym nie mówić. To jest pomieszanie pamięci. Z jednej strony pamięć o doznanych krzywdach i duma z osiągnięć Polaków w walce z germanizacją, także o walce gospodarczej, duma z powstania wielkopolskiego, pamięć o II wojnie światowej i krwawych represjach. Z drugiej strony jest też pewien kompleks wobec Niemców. To się może łączyć z potencjałem Wielkopolski. Gdyby Wielkopolska była w tych relacjach bardziej podmiotowa, to może nawet rozwój gospodarczy byłby dzisiaj szybszy, zwłaszcza w ostatnim okresie.

Mimo obecności wielu niemieckich inwestorów, nie widzę, żeby te kontakty były bardzo żywe. Chciałbym trochę przyczynić się do przezwyciężenia tych kompleksów. Nie ma do nich w tej chwili żadnych podstaw, a Poznań mógłby w relacjach z Niemcami, również tych gospodarczych, być bardziej asertywny.

Jak, Pana zdaniem, będzie wyglądać sytuacja w nowym Parlamencie Europejskim i jaka będzie przyszłość frakcji Europejskich Konserwatystów i Reformatorów, do których należą politycy Prawa i Sprawiedliwości?

Te dwie grupy, które do tej pory tworzyły koalicję, chadecja i socjaliści, stracą większość. Słyszymy też z grupy socjalistycznej sygnały, że nie będą już chcieli koalicji z chadecją, czyli Europejską Partią Ludową. To jeszcze bardziej zmieni sytuację w parlamencie i zwiększy rolę EKR, czyli eurorealistycznej, umiarkowanej prawicy. Mówi się też o znacznym wzmocnieniu prawej strony Parlamentu Europejskiego. Na pewno będą próby stworzenia dużej frakcji parlamentarnej. Padają pewne oferty pod naszym adresem. To wskazuje na znaczącą rolę EKR, ale też i samego Prawa i Sprawiedliwości. Te propozycje z jednej i z drugiej strony będą tym większe, im większa będzie nasza reprezentacja. Ona zapowiada się na dużą, więc będziemy mieli bardzo silne karty negocjacyjne.

A jakie widzi Pan możliwości współpracy z nowymi siłami prawicowymi w Europie?

Różne formy współpracy są możliwe, były też w pewnym sensie już praktykowane. To są zresztą różne partie. Te, które już współrządzą, jak Liga we Włoszech, to są partie, których nikt w Unii nie może lekceważyć. Są też takie jak Vox, które w zasadzie zgłosiły swój akces do EKR. Było też paru posłów z Europejskiej Partii Ludowej, którzy przepłynęli do EKR; ostatnio przyjmowaliśmy panią z Włoch. Z niektórymi partiami mamy jeszcze pewne trudności, ale one ewoluują w dobrym kierunku.

My jesteśmy eurorealistami, ale chcemy trwania Unii Europejskiej, więc jeśli chodzi o tych, którzy chcieliby demontażu Unii albo rezygnacji z pewnych polityk wspólnotowych, to oczywiście nie jest to program dla nas.

Natomiast łączy te ugrupowania, ale też i polityków z prawego skrzydła Europejskiej Partii Ludowej, wizja, że jednak to państwa narodowe pozostają głównym elementem Unii. W związku z tym państwa narodowe muszą utrzymać swoją podmiotowość i kompetencje.

Cały wywiad Antoniego Opalińskiego z prof. Zdzisławem Krasnodębskim, pt. „Dla Polski i dla Wielkopolski”, znajduje się na s. 3 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Antoniego Opalińskiego z prof. Zdzisławem Krasnodębskim, pt. „Dla Polski i dla Wielkopolski”, na s. 3 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

W Osielcu odsłonięto pomnik mjr. Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki”, skazanego na 18-krotną karę śmierci i zamordowanego

On nie został stracony. Został zamordowany strzałem w potylicę przez oprawcę, który strzelał na wzór katyński w głowę. Nie został pochowany, bo chować to znaczy złożyć do grobu, oddać szacunek.

Józef Wieczorek

Ten jeden z najwybitniejszych dowódców podziemia niepodległościowego 30 czerwca 1948 roku został pojmany przez UB w małej miejscowości Osielec pod Jordanowem (Beskid Makowski) wraz ze swoją towarzyszką życia Lidią Lwow. Po skazaniu przez sędziego Mieczysława Widaja na 18-krotną karę śmierci, został zamordowany w więzieniu na Mokotowie 8 lutego 1951 roku. (…)

Piękna uroczystość odsłonięcia pomnika odbyła się w Osielcu 24 marca 2019 r. z udziałem wojewody małopolskiego Piotra Ćwika, wójta gminy Jordanów Artura Kudzi, a IPN – fundatora pomnika – reprezentowali: wiceprezes IPN dr hab. Krzysztof Szwagrzyk, dyrektor krakowskiego IPN, dr hab. Filip Musiał i dr Maciej Korkuć. W uroczystości brała udział kompania honorowa 8. Bazy Lotnictwa Transportowego w Krakowie Garnizonu Kraków-Balice oraz orkiestra wojskowa z 34. Dywizjonu Rakietowego Obrony Powietrznej w Bytomiu. Uroczystość poprzedziła msza św. w kościele parafialnym. (…)

Trzeba przypomnieć słowa majora, kiedy odtwarzał w Borach Tucholskich V Brygadę Wileńską:

Nie jesteśmy żadną bandą, tak jak nas nazywają zdrajcy i wyrodni synowie naszej ojczyzny. My jesteśmy z miast i wiosek polskich. My chcemy, by Polska była rządzona przez Polaków oddanych sprawie i wybranych przez cały Naród, a ludzi takich mamy, którzy i słowa głośno nie mogą powiedzieć, bo UB wraz z kliką oficerów sowieckich czuwa. Dlatego też wypowiedzieliśmy walkę na śmierć lub życie tym, którzy za pieniądze, ordery lub stanowiska z rąk sowieckich mordują najlepszych Polaków domagających się wolności i sprawiedliwości.

To piękne i jakże prawdziwe słowa, których jednak nie chcą przyjmować do wiadomości ci, którzy o wolną Polskę nie walczyli i nie walczą. Krzysztof Szwagrzyk w mowie podczas uroczystości odsłonięciu pomnika podkreślił: On nie został stracony. Został zamordowany strzałem w potylicę. Nie przez pluton, tylko przez oprawcę, który strzelał na wzór katyński w głowę. Nie został pochowany na Łączce, bo chować to znaczy złożyć kogoś do grobu, pochować to znaczy oddać mu szacunek. (…)

Szczątki mjr. Zygmunta Szendzielarza zostały odnalezione przez badaczy IPN pod kierunkiem prof. Krzysztofa Szwagrzyka, w wyniku prac ekshumacyjnych na Łączce na warszawskich Powązkach, w 2013 r. (…)

V Brygada Wileńska AK prowadziła walki z oddziałami Armii Czerwonej, Ludowego Wojska Polskiego, KBW, NKWD, z UB i MO. Likwidowano instalatorów systemu komunistycznego uważanych przez podziemie niepodległościowe za zdrajców. Zygmunt Szendzielarz należał do najbardziej zaciekłych wrogów instalatorów komunizmu, stąd nawet po śmierci urabiano mu opinię mordercy, zbrodniarza. Paradoksalnie, w czasie PRL, kiedy na ogół nie mówiono o podziemiu niepodległościowym ani w szkołach, a nawet w domach, Łupaszkę spopularyzował jeden z wyrodnych synów naszej ojczyzny – towarzysz Wiesław, czyli Władysław Gomułka, podczas ataków w okresie marca 1968 r. na adiutanta majora Szendzielarza z okresu białostockiego, Leona Lecha Beynara, później znanego pisarza historycznego – Pawła Jasienicę.

Cały artykuł Józefa Wieczorka pt. „Powrót legendarnego majora” znajduje się na s. 16 majowego „Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Józefa Wieczorka pt. „Powrót legendarnego majora” na s. 16 majowego „Kuriera WNET”, nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Geneza nacjonalizmu ukraińskiego (I). Ślązak Bernard Pretwicz herbu Wczele – pierwszy hetman niżowy, postrach Tatarów

Gdy Kolumb odkrywał Amerykę, na Dzikich Polach odnotowano pierwszych Kozaków chrześcijańskich, których – dla odróżnienia od wcześniej znanych Kozaków muzułmańskich – współcześni nazywali Niżowcami.

Stanisław Orzeł

Wielki lud Ukrainy od wieków formuje swoją samostijnost w opozycji do imperialnych dążeń otomańskiej Turcji, kolonizatorskiego wyzysku magnackiej Polski i wielkoruskiego autorytaryzmu Rosji. O tym, jak te procesy były i są wzmacniane lub wręcz sterowane przez prące na wschód germańskie mocarstwa Europy Środkowo-Zachodniej, często się milczy. Dlatego warto przypomnieć kilka epizodów historycznych, które może pozwolą zrozumieć znaczenie tych inspiracji dla kształtowania się nowoczesnego nacjonalizmu ukraińskiego.

Zaczęło się od Dzikich Pól

Jak Ameryka miała swój „Dziki Zachód”, tak Unia Polsko-Litewska – swoje Dzikie Pola. Była to kraina historyczna nad dolnym Dnieprem, za osiemdziesięciokilometrowym jego odcinkiem przegrodzonym poprzecznymi progami skalnymi, tzw. porohami (stąd jej późniejsza nazwa – Zaporoże). Od XV w. wchodziła w skład Wielkiego Księstwa Litewskiego.

Na tym pozbawionym faktycznej władzy państwowej obszarze osiedlali się ludzie często uchodzący przed prawem lub uciskiem feudalnym, chłopi, ale też rycerze albo zwykli rozbójnicy uciekający zarówno z kresów Litwy, Polski czy Rusi Moskiewskiej, jak i podległych Turkom hospodarstw Mołdawii i Wołoszczyzny. Stykała się z nimi w coraz krwawszych starciach forpoczta imperium osmańskiego, Tatarzy Krymscy, dzięki którym do owych niespokojnych osadników z Dzikich Pól przylgnęła turecka nazwa quazzāq, czyli awanturnik, rozbójnik. Byli wśród owych pierwszych Kozaków również muzułmanie. Świadczy o tym fakt, że po tym, jak król Polski Jadwiga wkroczyła na czele panów małopolskich na Ruś Halicką, aby ją wyrwać spod panowania Zygmunta Luksemburczyka, a jego zwolennik, książę Władysław Opolczyk bezskutecznie wzywał mieszkańców tych ziem do stawiania oporu wojskom polskim – w 1388 r. Kozacy zostali odnotowani jako mahometanie na terenie Korony. Również Jan Długosz określił ich tatarską nazwą „zbiegów i zbójów”. Co więcej – według najstarszych spisów Kozaków, większość z nich miała nazwiska tatarskie…

Dopiero w roku 1492, gdy Kolumb odkrywał Amerykę, na Dzikich Polach odnotowano pierwszych Kozaków chrześcijańskich z okolic Kijowa, Niemirowa, Winnicy i Baru, których – dla odróżnienia od wcześniej znanych Kozaków muzułmańskich – współcześni nazywali Niżowcami (bo zbierali się nad dolnym, czyli niżnym Dnieprem). Byli wśród nich fałszywie oskarżeni lub niesprawiedliwie skazani przedstawiciele stanu rycerskiego, słudzy uchodzący przed okrucieństwami szlachty i magnatów, chłopi uciekający przed zbyt ciężkimi daninami rozwijającego się systemu folwarczno-pańszczyźnianego, ale i zwykli przestępcy, bandyci i zbrodniarze. Ponieważ Dzikie Pola były obszarem ścierania się wpływów turecko-tatarskich z litewskimi i polskimi oraz rosyjskimi – ludność Zaporoża musiała się liczyć z łupieskimi wyprawami każdej z tych stron. Dlatego spośród wszelkich uprawianych przez nią rzemiosł (handlu, rybołówstwa, hodowli) – rzemiosło wojenne było podstawą przetrwania na tych ziemiach.

Ślązak nauczył Zaporożców skutecznie walczyć z Tatarami

Stałą, sprawdzoną w bojach formę organizacji wojskowej wśród Kozaków Niżowych, Zaporożców zaprowadził w latach 30.–40. XVI w. przybysz z Dolnego Śląska, starosta barski, a później trembowelski, Bernard Pretwicz herbu Wczele. Dzięki wyszkoleniu wojskowemu jakie wprowadził wśród Niżowców, był przez nich uznawany za pierwszego nieformalnego przywódcę, hetmana.

Bernard Pretwicz herbu Wczele | Fot. domena publiczna, Wikipedia

Warto przypomnieć postać tego Ślązaka, który nauczył Kozaków Zaporoskich bić Tatarów. Pochodził ze starego śląskiego rodu rycerskiego, którego pierwszym udokumentowanym przodkiem był Petrus de Prawticz (1283 r.), czyli Piotr Prawdzic z Lubrzy (późniejsze Liebenau) w ziemi lubuskiej, oddanej przez złej pamięci księcia Władysława Rogatkę za długi karciane Marchii Brandenburskiej. Nie ma pewności, czy rodzicami Bernarda byli dziedzice Gawronu, Stronnu, Mąkoszyc, Rybina i Kraczowa w ziemi sycowskiej – Piotr Pretwic i Ludmiła ze Stwolińskich. Pewne jest, że był zniemczonym Ślązakiem (mówił i pisał po niemiecku) o polskich korzeniach. Około 1525 r., gdy Zygmunt Stary przyjmował hołd od byłego wielkiego mistrza Krzyżaków, księcia pruskiego Albrechta Hohenzollerna – młody Bernard Pretwicz został dworzaninem polskiego władcy. Na wieść o klęsce i śmierci Ludwika Jagiellończyka pod Mohaczem (29 sierpnia 1526 r.) został wysłany do Pragi jako agent Korony, aby przeciwdziałać objęciu tronu węgierskiego przez Habsburgów. Podczas sejmu śląskiego 5 grudnia tego roku jako zaufany królowej Bony starał się namówić stany śląskie do połączenia Śląska z Koroną. Brał też rok później w Ołomuńcu udział w układach posłów koronnych z Ferdynandem Habsburgiem, a następnie woził listy wierzytelne dla komisarzy wytyczających granice Śląska. Jednak rola zaufanego agenta królowej Bony nie była jego przeznaczeniem.

(…) W 1535 r. Pretwicz dowodził już własną rotą, a gdy przyjęto taktykę ścigania czambułów aż po stałe koczowiska Tatarów nad Morzem Czarnym – był tym rotmistrzem, który stosował tę taktykę najbardziej konsekwentnie. Walczył z Mołdawianami Raresza w przegranej bitwie nad Seretem (1 lutego 1538 r.), gdzie zginęło 900 polskich żołnierzy obrony potocznej, i wziął udział w wyprawie odwetowej hetmana Jana Tarnowskiego na Chocim. Jako protegowany królowej Bony otrzymał od niej w tym roku Woniaczyn koło Winnicy, ale po protestach panów litewskich musiał go zwrócić, jako nadany cudzoziemcowi. Gdy w 1539 r. przepędził czambuł Tatarów na liman Dniestru i tam go rozbił – nadano mu w użytkowanie Szarawkę na Podolu.

W tym czasie odkrył spisek przygotowywany przez Marcina Zborowskiego na wypadek śmierci Zygmunta Starego. Kiedy w marcu 1540 r. stawił się w Krakowie, aby składać w tej sprawie zeznania, został ciężko postrzelony przez ludzi nasłanych przez Zborowskich i na trzy miesiące znalazł się pod opiekę Bonerów. Już w czerwcu 1540 r. stawił się jednak na popisie w Kamieńcu Podolskim, a jesienią razem ze starostą bracławskim, księciem Semenem Hlebowiczem Prońskim, rozbił Tatarów najpierw pod Cziczekli, a później na Wierzchowinach Berezańskich koło Oczakowa. W marcu 1541 r. ratował Prońskiego w Winnicy przed buntem jego własnych poddanych, a dzięki jego zdolnościom taktycznym niewielkie siły obrony potocznej okrążyły i rozbiły dwa czambuły tatarskie wracające z Ukrainy. Za te wyczyny otrzymał od Bony starostwo barskie.

Od tego czasu zamek w Barze stał się główną bazą operacyjną przeciwko Tatarom, a sam Pretwicz zyskał tak wielką sławę jako ich pogromca, że do Baru ściągała żądna rycerskich przygód szlachta nie tylko z Polski i Litwy, ale i z krajów niemieckojęzycznych. Sława jego była tak wielka, że już w 1540 r. werbował go agent elektora saskiego J. Spiegel.

W latach 1541, 1542 i 1549 Pretwicz wyruszał na odsiecz raz Białogrodowi, raz Oczakowowi, które atakowały kolejno wojska mołdawskie, tatarskie i kozackie. W 1543 r. bił Tatarów pod Barem, Oczakowem i Białogrodem, w 1544 r. rozbił kilka czambułów na stepach, a jeden z nich ścigał znów pod Białogród. W 1545 r. litewscy Kozacy po spaleniu Oczakowa upozorowali powrót do Baru i w ten sposób zrzucili na Pretwicza winę za ten najazd. Dlatego starosta barski musiał się tłumaczyć najpierw Zygmuntowi Augustowi, a następnie Zygmuntowi I, ale dochodzenie wszczęte przez starego króla uwolniło go od zarzutów i w ramach zadośćuczynienia otrzymał prawo dożywotniego korzystania z majątku w Szarawce. Wykorzystując tę sytuację, próbował go zwerbować Albrecht Hohenzollern, na co stanowczo zareagował Zygmunt Stary, a Bona napisała do niego wprost: „służby swej u nas pilnuj, a zamku tobie powierzonego pilnie strzeż”.

W latach 1547–1549 brał udział w demonstracji zbrojnej wojsk obrony potocznej w celu powstrzymania Turków od budowy twierdzy Balakiej, rozbił czambuł tatarski na szlaku kuczmańskim, zagarniał stada owiec wypasanych przez Tatarów na limanach wpadających do Morza Czarnego, a nawet rabował kupców tureckich na szlaku z Białogrodu do Kaffy. Otrzymał za to w dożywotnie posiadanie Leźniów i prawo wykupu i dożywocia na wsi królewskiej Werbki w powiecie latyczowskim. W 1549 r. pięć razy atakował wielki zagon Ordy Krymskiej, który wdarł się aż na Wołyń. Za te wyczyny w 1550 r. hospodar mołdawski Eliasz oblegał go w Barze i chciał go oddać sułtanowi jako podarek. Pretwicz odparł oblężenie i rozbił wracające za Dniestr wojska hospodara.

Można się zastanawiać, czy te działania służyły podtrzymaniu pokoju z Turcją, ale niewątpliwie zrodziły jego legendę jako „Postrachu Tatarów (Terror Tartarorum)” i Polskiego Muru. Musiał się z tych wyczynów ponownie tłumaczyć w Krakowie, tym razem już przed młodym królem, Zygmuntem Augustem. Jego tzw. apologię, która jest jedynym w swoim rodzaju traktatem o obronie kresów ukrainnych przed Tatarami, odczytano w senacie 13 grudnia 1550 r. Król jego wyjaśnienia przyjął, za zasługi nadał mu zamek i miasto Szarawkę z kilku wsiami na Podolu w posiadanie dziedziczne, jednak widząc w jego wyprawach nie tylko system paraliżowania najazdów tatarskich, ale też zagrożenie dla utrzymania pokoju z Turcją – odebrał mu starostwo Baru i w porozumieniu z Boną 2 lipca 1552 r. przeniósł go na bardziej oddalone od granic starostwo w Trembowli.

W 1551 r. Pretwicz miał pod swoimi rozkazami gotowych w każdej chwili do walki 300 jeźdźców, wśród których było wielu weteranów służących w podkresowych stanicach ponad 20 lat. Jak można przeczytać w Wikipedii, Pretwicz „opracował i rozwijał stopniowo nowy system obrony, w zależności od zmieniającego się pola walki.

Rozwinął sieć wywiadowców informujących o idących z terenu zagrożeniach. Dzięki jego pomysłowości południowe ziemie koronne Polski nie były zaskakiwane najazdami Tatarów. Wyszkolił załogi i obsadził zamki chroniące granice Polski przed Tatarami.

Dzięki opracowanemu systemowi informacji o zagrożeniach skrócił czas niezbędny do szybkiej reakcji w narażonych na niebezpieczeństwo miejscach, prowadząc przy tym działania zaczepne oddziałami obrony potocznej, mające na celu dekoncentrację sił przeciwnika. W konsekwencji jego system obrony i sposób walki znalazły powszechne uznanie”, zwłaszcza wśród Kozaków, których wyszkolił. Ciekawostką było, że jego drużynę przyboczną stanowili Czeremisi, czyli wojownicy z uralskich szczepów ludu Mari, o czym pisała m.in. do królowej Bony królowa Węgier, Izabela Jagiellonka: O p. Pretficza, przyczynia się Jej Królewska Mość, aby służbą żołnierską nie był upośledzon, gdyż jest potrzebniejszym i godniejszym od wielu inszych sługą W. Kr. Mości i bo go też król IMci zmarły nad insze nie upośledzał. A ktemu żeby też i na Czeremissów, którzy tejże służby jemu dopomagają, W. Kr. Mość łaskawe baczenie mieć raczyła (K. Pułaski, Szkice i poszukiwania historyczne, 1906). W tymże 1551 r. Pretwicz razem z księciem-atamanem kozackim Dymitrem Iwanowiczem Wiśniowieckim zwanym Bajdą oraz wojskami Koreckiego i Sieniawskiego złupili okolice Oczakowa w odwecie za zniszczenie Bracławia przez chana Dewlet Gireja.

(…) Podczas wszystkich lat służby Bernard Pretwicz podtrzymywał kontakty z rodziną na Śląsku. Pisał też do Fryderyka, księcia legnickiego, Jerzego II księcia brzeskiego i innych możnowładców na Śląsku w sprawach handlowych: dostarczał na Śląsk duże ilości wołów (do dziś w Mikołowie jest ulica Wielka Skotnica, którą przepędzano ich stada ze wschodu), koni – i tych zdobycznych, i zakupionych w Turcji – oraz namioty, dywany i poroża jeleni. Zygmunt August dobrze sobie zdawał sprawę, że wyprawy starosty barskiego na Tatarów przynosiły mu osobiste zyski… W końcu lat 50. Pretwicz był już autorytetem w sprawach tureckich, tatarskich i siedmiogrodzkich, jednak krytykował polską organizację obrony przed Tatarami, radził „pomnożyć cech kozaków niżowych nadawszy im jakowe bojarstwa”, narzekał na zaległości w wypłatach żołdu dla oddziałów obrony potocznej. Podkreślał brak odpowiedniej rekompensaty za swoje zasługi i uważał, że jest niedoceniany, ponieważ nie jest Polakiem, a Ślązakiem.

W 1561 r. Pretwicz zapadł w letarg i gdy już uznano go za zmarłego, wybudził się i wyprawił huczną biesiadę na swojej niedoszłej stypie.

Wkrótce, 12 lipca tego roku, scedował starostwo Trembowli na syna Jakuba, a zmarł 12 stycznia 1564 r. Pamięć jego wyczynów jeszcze w XIX w. trwała wśród ludu polskiego w przysłowiu: „Za pana Pretwica spała/wolna od Tatar granica”. Również na Śląsku znany był jeszcze w XIX w., o czym świadczy wydany w 1829 r. w Nysie jego mocno ubarwiony żywot (F. Minsberg, Oberschlesische Sagen).

Cały artykuł Stanisława Orła pt. „O germańskich źródłach nacjonalizmu ukraińskiego” znajduje się na s. 2 i 3 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Stanisława Orła pt. „O germańskich źródłach nacjonalizmu ukraińskiego” na s. 2 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego