Chiński rynek nieruchomości zapada się pod własnym ciężarem, a bezrobocie rośnie. Radosław Pyffel i Łukasz Jankowski

Harcourt-HouseChina-Evergrande-Centre-Fot.-Wpcpey-CC-A-S-4.0-Wikimedia.com

Chiny są więc teraz warowną fortecą, która się zamknęła i chce przeczekać burzę, niepokoje w światowej geopolityce. Wiele będzie zależeć od tego, jak rozwinie się sytuacja na rynku nieruchomości.

Łukasz Jankowski, Radosław Pfyffel

Evergrande, duża firma deweloperska, w pewnym momencie największa w Chinach i chyba największa na świecie, złożyła wniosek o ochronę przed wierzycielami w jednym z sądów amerykańskich. Czy chińska gospodarka się sypie?

Sypie się Evergrande, i to już od kilku lat. I sprawa jest rozwojowa, bo mamy problemy kolejnego dewelopera chińskiego, o angielskiej nazwie Country Garden. Spółka, zatrudniająca 300 000 osób, zanotowała 8 miliardów dolarów strat. Od razu podkreślam, że to nie jest liczba mieszkań, które oni sprzedają, tylko liczba ludzi, których zatrudniają. Spółka z południowych Chin, prowadzona przez prominentną rodzinę z Guangdongu. 8 miliardów strat, ale również kilkadziesiąt, zdaje się, miliardów, a może nawet i więcej, niespłaconych rachunków.

To samo przytrafiło się Evergrande. W ostatnich trzech latach próbowano ratować sytuację, ale teraz Evergrande prosi o ochronę tych płatności w Stanach Zjednoczonych, czyli na rynku zewnętrznym. A Country Garden, czyli ta firma z Guangdongu, kolejny deweloper, był stawiany za wzór wychodzenia z kryzysu na chińskim rynku nieruchomości, a tymczasem zaczyna mieć ogromne problemy. Takie problemy ma zresztą 50 innych chińskich deweloperów.

A pamiętajmy, że rynek nieruchomości stanowi od około 25 do 30% chińskiej gospodarki. Dotychczas to był samograj, bo w Chinach obserwowaliśmy w ostatnich kilku dekadach olbrzymi napływ ludności z terenów wiejskich do miast. To tak jakby populacja Czech i Słowacji co roku przeprowadzała się ze wsi do miast.

To było ogromny doping dla chińskiej gospodarki i wszystko się kręciło. Trzeba było dla tych ludzi zbudować mieszkania. Ale to się kończy.

W zasadzie Chiny nie zaznały kryzysu od 50 lat. Ten będzie pierwszy.

Troszkę zaznały, pod koniec lat osiemdziesiątych, co skończyło się wystąpieniami, które zostały ostatecznie krwawo stłumione, ale to był kryzys na mniejszą skalę niż obecnie, raczej taki moment zwolnienia.

Teraz niektórzy mówią o kryzysie w rozumieniu zachodnim, czyli o ujemnej dynamice PKB.

No tak, coś się kończy – w ogóle w światowej gospodarce. Pan zaproponował ucieczkę z kraju w świat globalnej gospodarki, ale jako komentator muszę wrócić do kraju i pokazać, że wszystkie te problemy, z którymi spotykamy się w Polsce, też mają wymiar globalny, bo to jest po prostu zakończenie pewnego modelu, pewnego paradygmatu.

Z tym boryka się Unia Europejska, Polska i na swój sposób Chiny, chociaż w Chinach rzeczywiście to jest stosunkowo nowe zjawisko, bo Chiny nieprzerwanie się rozwijały i właśnie między innymi dzięki rynkowi nieruchomości, który co roku dostawał doping dzięki temu, że kilkanaście milionów ludzi przeprowadzało się ze wsi do miast.

Ci ludzie musieli kupić mieszkanie, ktoś musiał je dla na nich zbudować, ceny na rynku nieruchomości rosły, pożyczano pieniądze, budowano i sprzedawano te mieszkania, no i biznes się kręcił. A teraz okazuje się, że to się kończy i zaczyna się problem. (…)

Jakie to może mieć konsekwencje, jeżeli ta kaskada upadłości będzie trwać? Kryzys globalny przed nami?

Niestety będzie to miało ogromne konsekwencje. To już widać na przykład w Stanach Zjednoczonych. Jeżeli Evergrande, które ma kłopoty od trzech lat, prosi o ochronę przed wierzycielami, to jacyś wierzyciele w Stanach są. Zainwestowano tam jakieś pieniądze i teraz są problemy z wypłatami.

Jeżeli ten problem będzie się pogłębiał, uderzy na pewno w Niemcy, w Europę Zachodnią. Na którymś etapie uderzy też w Polskę, chociaż pewnie niebezpośrednio.

(…) A może chińska gospodarka w ogóle przestanie rozwijać się w tempie dwucyfrowym? Dane które teraz spływają z Chin, są niepokojące. Podobno połowa młodych Chińczyków jest nieaktywna zawodowo.

Bezrobocie w dużych miastach Chin wynosi około 20%. Ostatnio władze chińskie przestały publikować te dane.

Zawsze mówiłem, że problem bezrobocia młodzieży jest najważniejszy z punktu widzenia stabilności systemu politycznego w Chinach. Tylko pytanie, jak to liczyć, bo część bezrobotnych to są bogate dzieciaki z klasy średniej. Nie pracują, bo nie znaleźli takiej pracy, która by im odpowiadała, albo po prostu nie chcą pracować.

A więc – czy to bezrobocie polega na tym, że ktoś nie ma pracy i jest na granicy przeżycia, czy może po prostu ma większe aspiracje? To też jest w Chinach zjawisko nowe.

Czy chiński system się załamie, tak jak kiedyś sowiecki, pod własnym ciężarem?

To jest kluczowe pytanie. Myślę, że to też nie jest niespodzianka, bo jeśli przyjrzymy się np. wypowiedziom Xi Jinpinga, to zastanawiam się, czy kierownictwo chińskie i sam Xi Jinping po prostu mają tego świadomość i biorą taką możliwość pod uwagę, że teraz będziemy mieli 5 czy 10 lat pewnej stagnacji, i dlatego on wzywa do stabilności, do jedności, do zwierania szeregów, przekonuje, że są większe wartości w życiu niż PKB czy rozwój gospodarczy, czy zarabianie pieniędzy. I on o tym cały czas mówi – coraz więcej, coraz mocniej.

Chiny są więc teraz warowną fortecą, która się zamknęła i chce przeczekać burzę, niepokoje w światowej geopolityce. Ale czy im się to uda – zobaczymy, a wiele będzie zależeć od tego, jak rozwinie się sytuacja na rynku nieruchomości.

Cały wywiad Łukasza Jankowskiego z Radosławem Pfyffelem, ekspertem Instytutu Sobieskiego, pt. „Czy chiński system zapada się pod własnym ciężarem?znajduje się na s. 15 wrześniowego Kuriera WNET” nr 111/2023.

 


  • Wrześniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Wywiad Łukasza Jankowskiego z Radosławem Pfyffelem, ekspertem Instytutu Sobieskiego, pt. „Czy chiński system zapada się pod własnym ciężarem?” na s. 15 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 111/2023

Henryk Sławik – jego życie to gotowy scenariusz na hollywoodzką superprodukcję, niczego nie trzeba dodawać ani ubarwiać

Pomnik Henryka Sławika i Józsefa Antalla w Dolinie Szwajcarskiej w Warszawie | Fot. Wikipedia

Trudno zliczyć, ilu ludziom pomógł. Liczbę tych, którzy mają mu coś do zawdzięczenia, ocenia się na ponad 30 tysięcy, w tym co najmniej 5 tysięcy Żydów uratowanych z niemieckich rąk.

Zbigniew Kopczyński

Henryk Sławik. Sprawiedliwy z Szerokiej

10 września to dzień beatyfikacji rodziny Ulmów. To jedni z najbardziej znanych sprawiedliwych, którzy swą sprawiedliwość przypłacili życiem całej swej rodziny. Beatyfikacja, prócz znaczenia religijnego, to także okazja pokazania międzynarodowej opinii publicznej wstrząsającego przykładu poświęcenia dla potrzebujących ratunku.

Nie widziałem dokumentów procesu beatyfikacyjnego i nie wiem, czy advocatus diaboli kwestionował prawo państwa Ulmów do narażania siebie i dzieci na pewną śmierć. Jest to trudny do rozstrzygnięcia dylemat: czy można poświęcać życie swoich dzieci, by ratować innych? Życie każdego człowieka ma jednakową wartość i nie chciałbym decydować, kto ma żyć, a kto nie.

Ci, którzy krytykują naszych przodków za zbyt małą pomoc Żydom, niech spróbują wyobrazić sobie siebie w tej sytuacji. Udzielić schronienia zupełnie obcym ludziom kosztem życia własnej rodziny, czy poprosić potrzebujących o szukanie ratunku gdzieś indziej i chronić własne dzieci?

W bezpiecznych czasach, zza biurka i za niezłą pensję łatwo jest krytykować tych, którzy musieli to przeżywać. A wówczas każda prośba o pomoc była stawaniem przed tą diabelską alternatywą. Wtedy jakakolwiek pomoc Żydom, choćby podanie kromki chleba czy szklanki wody, podlegała karze śmierci. Tym bardziej docenić należy poświęcenie i heroizm tych, którzy w tych warunkach ratowali nieszczęśników przed niemiecką bezdusznością.

Mniej znanym sprawiedliwym, choć równie wartym przypominania, był Henryk Sławik. W jego sprawie wątpliwości nie podniesie advocatus diaboli. Beatyfikacja też mu nie grozi, jako że był człowiekiem niezbyt religijnym, antyklerykałem – no, socjalistą był. Wart jest przypominania, bo jego życie to gotowy scenariusz na hollywoodzką superprodukcję, niczego nie trzeba tam dodawać ani ubarwiać, tylko pokazać tak, jak było.

Sławika należy pokazywać nie tylko jako sprawiedliwego wśród narodów. Jego postać jest rzadkim, choć nie jedynym przykładem śląskiego self-made mana. Człowieka, który to, co osiągnął, zawdzięcza własnej pracy, pracowitości i uporowi. Pamiętać musimy, że za niemieckich rządów na Śląsku droga kariery dla Polaków praktycznie nie istniała. Polską inteligencję stanowili prawie wyłącznie księża, nie było polskich inżynierów ani oficerów.

Henryk Sławik urodził się w 1894 roku w Szerokiej, dzisiaj dzielnicy Jastrzębia-Zdroju, znanej dawnym opozycjonistom z zakładu karnego, w którym wielu z nich spędziło trochę czasu w czasie zaprowadzania ładu i porządku przez sowieckiego namiestnika. Był dziesiątym z dwanaściorga dzieci biednej rodziny Jana i Weroniki. Życie młodego Henryka miało wyglądać podobnie jak jego ojca: szkoła podstawowa, jakaś praca, raczej mało płatna, ożenek, kilkanaścioro dzieci, z których połowa umrze – i tyle.

I tak początkowo wyglądało. Po ukończeniu pruskiej szkoły ludowej pozostał w Szerokiej, pracując, raczej dorywczo, w pobliskich folwarkach. Zmiana nastąpiła, gdy w wieku osiemnastu lat wyjechał za pracą do Hamburga. Tam usłyszał o socjalizmie i w roku 1912 był już członkiem Polskiej Partii Socjalistycznej. Wkrótce po powrocie do Szerokiej otrzymał powołanie do niemieckiego wojska i zaliczył rosyjską niewolę na Syberii. Gdy wrócił do domu, wstąpił do Polskiej Organizacji Wojskowej i walczył we wszystkich trzech powstaniach. Walczył i wywalczył: do Szerokiej przyszła Polska, a Henryk przeniósł się do Katowic.

I tutaj ten absolwent szkoły podstawowej został redaktorem naczelnym „Gazety Robotniczej”. Prowadził też działalność związkową i polityczną. Był radnym Katowic, posłem na Sejm Śląski i jego reprezentantem w Lidze Narodów w Genewie oraz członkiem Rady Naczelnej Polskiej Partii Socjalistycznej. Niesłychana kariera jak na biednego chłopca z Szerokiej.

Slawik Henryk Schriftl d Robotnicza Kattowitz Św Jana 1 III J Gestapa Berlin – ten zapis w Sonderfahndungsbuch Polen, czyli Specjalnej Księdze Gończej dla Polski, był wystarczającym powodem, by nie czekać na wkroczenie europejskich nosicieli postępu. Trafił więc Sławik na Węgry do obozu dla internowanych żołnierzy. Tam, podczas wizyty Józsefa Antalla – kierującego z ramienia rządu węgierskiego pomocą dla polskich uchodźców – stwierdził, że okoliczni Węgrzy tak karmią i poją polskich żołnierzy, że zagraża to ich zdrowiu. Postulował też zorganizowanie edukacji dla młodych żołnierzy. Po tej wypowiedzi Antall zabrał go do Budapesztu i odtąd Sławik współpracował z nim ściśle.

Pełniąc rolę nieformalnego pełnomocnika Rządu Rzeczypospolitej, organizował opiekę nad kilkudziesięciotysięczną rzeszą polskich uchodźców, głównie żołnierzy. W sprawach żydowskich pomagał mu Henryk Zvi Zimmermann, uciekinier z obozu w Płaszowie – człowiek kluczowy dla przetrwania pamięci o Henryku Sławiku.

Żołnierzom, którzy masowo korzystali z częstej przypadłości węgierskich strażników – nagłego pogorszania się wzroku w godzinach wieczornych – umożliwiał wyjazd do Wojska Polskiego we Francji, a później na Bliskim Wschodzie. Obywatelom Rzeczypospolitej pochodzenia żydowskiego załatwiał aryjskie papiery – dla nich przepustkę do życia. Trudno zliczyć, ilu ludziom pomógł. Liczbę tych, którzy mają mu coś do zawdzięczenia, ocenia się na ponad 30 tysięcy, w tym co najmniej 5 tysięcy Żydów uratowanych z niemieckich rąk.

Prawdziwym majstersztykiem było stworzenie sierocińca dla dzieci żydowskich w naddunajskim mieście Vác, gdzie zakamuflował je jako sieroty po polskich oficerach. W niedzielę dzieci maszerowały do kościoła, recytując wyuczone modlitwy, a w tygodniu, wewnątrz murów sierocińca, poznawały swoją religię. Gdy w marcu 1944 r. Niemcy rozpoczęły okupację Węgier, zorganizowano ewakuację dzieci przez Jugosławię na Bliski Wchód. Wszystkie przeżyły wojnę.

Dziś, gdy słyszymy o polskim wrodzonym antysemityzmie, warto podkreślić, że Henryk Sławik, reprezentując polski rząd, nie ratował Polaków czy Żydów. Ratował obywateli RP. Rzeczpospolita nie odróżniała narodowości, jedynie obywatelstwo. A ponieważ obywatele polscy narodowości żydowskiej byli najbardziej zagrożeni, reprezentujący Rzeczpospolitą Sławik otaczał ich szczególną opieką.

Wkroczenie Niemców zmieniło dramatycznie położenie i Polaków i Żydów. Niemcy chcieli problem żydowski rozwiązać na swój sposób i pomoc Żydom znów była karana. Teraz Sławik stanął przed dramatycznym wyborem. Był w Budapeszcie już z żoną i córką, których przyjazd z Warszawy zorganizowali węgierscy przyjaciele w iście filmowy sposób. Jadąc pociągiem z Warszawy do Budapesztu na węgierskich papierach, udawały ciężko chore, by jakiś węgierski mundurowy nie zechciał z nimi porozmawiać.

To wtedy córka zapytała Sławika, dlaczego nie wyjadą z Węgier, wszak mieli paszporty szwajcarskie, dające swobodę wyjazdu. Przypomniała mu jego obietnicę, że wyjadą, gdy zrobi się niebezpiecznie. Odpowiedział, że musi zostać, bo potrzebują go ludzie, którym pomagał. Za tę decyzję Henryk Sławik zapłacił cenę najwyższą, a jego rodzina niewiele mniejszą.

A teraz piewcy małego zaangażowania Polaków w obronę Żydów przed Niemcami zastanówcie się, jak zachowalibyście się na jego miejscu? Zostalibyście w Budapeszcie? Bylibyście takimi kozakami? Gestapo was ściga, a Żydom pomagać coraz trudniej. Zresztą tylu ich poszło z dymem, że tych kilkuset w tę czy w tę nie robi różnicy. A wy macie w ręku glejt, szwajcarski paszport.

Wsiadacie do pociągu wraz z rodziną i zostawiacie to piekło za sobą? Czy zostajecie – zabiurkowi rozliczacze bohaterów? Siedząc na kanapie łatwo odpowiedzieć: „zostalibyśmy”, ale czy byłoby tak w rzeczywistości? Przeżyliście kiedyś strach o życie własne i najbliższych?

Sławik został i ukrywając się, prowadził dalej swą działalność w kontakcie z Antallem. Niestety kolejny raz okazało się, że donoszenie obcym panom to prawdziwa plaga i nieszczęście naszego narodu. Od targowicy po obecną opozycję. No i znalazł się renegat, który pomógł Gestapo namierzyć Sławika. Aresztowano też Antalla.

Węgrów traktowali Niemcy inaczej niż Polaków i by skazać Antalla za pomoc Żydom, musieli mu tę „winę” udowodnić. Torturowali więc Sławika, aby wymusić na nim zeznania obciążające Józsefa Antalla.

Pomimo tortur nie zdradził przyjaciela. Wziął na siebie całą „winę”, czym uratował życie ojcu przyszłego premiera. József Antall wspominał, jak transportowany razem ze skatowanym Sławikiem po konfrontacji, dyskretnie dziękował polskiemu przyjacielowi. Tak płaci Polska – wydusił z siebie Sławik. Zginął powieszony w Mauthausen.

Żona Sławika przeżyła Ravensbrück. Córce udało się uciec i do końca wojny przechodziła przez łańcuch węgierskich rodzin. Z matką połączyła się po wojnie dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności i pomocy Antalla.

Pamiętajmy o Henryku Sławiku, Ulmach i tysiącach zapominanych już polskich sprawiedliwych. Nie potępiajmy tych oferujących żywność, odzież, cokolwiek i proszących o pójście dalej. Możemy wymagać od ludzi przyzwoitości, heroizmu – nie. Dlatego czcijmy naszych bohaterów, bo oni wskazują nam, jak można zachować się w dramatycznej sytuacji.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Henryk Sławik. Sprawiedliwy z Szerokiej” znajduje się na s. 22 wrześniowego Kuriera WNET” nr 111/2023.

 


  • Wrześniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Henryk Sławik. Sprawiedliwy z Szerokiej” na s. 22 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 111/2023

Czy państwo ma prawo kształcenia obywatelskiego w szkole? O II części podręcznika do HiT prof. Wojciecha Roszkowskiego

Lewica wściekle gulgocze. Ataki na profesora Roszkowskiego pokazują, jak daleko zabrnęliśmy w ograniczeniu suwerenności i podporządkowaniu dominującej, ideologicznej wizji świata i człowieka.

Piotr Sutowicz

Na przełaj przez współczesność

Wydaje się, że każda próba obiektywnego opisania obecnej rzeczywistości społeczno-cywilizacyjnej w oparciu o metodę przyczynowo-skutkową jest skazana na klęskę w sensie takim, że zostanie ona przez masowe media odrzucona. A winna jest temu ideologiczna polityczna poprawność, czyli okulary, które każą historykom, politykom i publicystom mówić, pisać, a przede wszystkim myśleć w oparciu o aktualnie obowiązujące paradygmaty, którym przydaje się cechę obiektywnych aksjomatów naukowych.

Każdy, kto się z określonych ram wyłamie, jest tym złym, dla którego nie powinno być miejsca w świecie „opinii publicznej”, to znaczy swoje dociekania i wnioski z nich wypływające może on wyrażać w domu – choć i to jest wątpliwe – a nie w przestrzeni publicznej.

Problem z kolejnym, drugim tomem podręcznika Wojciecha Roszkowskiego do przedmiotu „Historia i teraźniejszość”, jest przykładem takiej właśnie sytuacji. Podobnie zresztą było z zeszłorocznym tomem pierwszym. W mediach masowych nie doczekał się on zbyt wielu recenzji obiektywnych, obojętnie, czy pisanych z pozycji autorowi życzliwych, czy względem niego choćby i opozycyjnych. Był hejt. W ostatnim czasie dla eksperymentu podjąłem, całkowicie zresztą udaną, próbę przeczytania drugiej z cyklu książki pana profesora, Historia i Teraźniejszość 1980–2015, i wnioski, jakie z tej lektury wyciągnąłem, tak jak i ze wspomnianego tomu poprzedniego, są jasne.

Większość opinii o książce prezentowanych w internecie dotyczy jakiegoś innego tytułu – jakby ktoś się pod Wojciecha Roszkowskiego podszył, tajemnicze wydawnictwo wydało nieco egzemplarzy tej fałszywki i rozesłało ją do mediów lewicowych, których przedstawiciele książkę przeczytali i skrytykowali. Oczywiście to żart, bo opinie, które czytałem, świadczą o tym, że piszący zapoznali się często z fragmentami, które były im potrzebne do ataku na książkę, na zasadzie, że znajdowali kij jaki bądź i nim bili. Choć część krytyków pewnie do niej nie zajrzała, bo i po co?

Pewien redaktor naczelny pewnego periodyku, dając mi kiedyś książkę do recenzji, na moją uwagę, że mam mało czasu na jej przeczytanie, odpowiedział: „Co to za sztuka pisać recenzje przeczytanych książek?”. On oczywiście żartował, w przeciwieństwie do wielu obecnych krytyków podręcznika Roszkowskiego.

Podstawowym powodem medialnego ataku jest wspomniana przeze mnie na wstępie ideologia, z którą autor polemizuje, stoi na innych pozycjach światopoglądowych. Historię zaś, nawet tę najnowszą, traktuje z akademickim pietyzmem starego profesora jako „nauczycielkę życia”.

Czy profesor ostatnie czterdzieści kilka lat ludzkich dziejów fałszuje? Ano oczywiście, że nie. To byłoby dla krytyków bardzo przyjemne, ale tu, gdzie się z jego tezami nie zgadzają, a nie mają jak im zaprzeczyć, zbywają je pojęciem „pseudonauki” i swoistym gulgotem, który ma potencjalnego czytelnika, czyli nauczyciela, a za nim ewentualnego ucznia, od książki odstraszyć, tak jak rzeczywisty indyczy gulgot odstraszał małe i większe dzieci w czasach mojego dzieciństwa od miejsca, gdzie dorosły indor akurat raczył się był przechadzać. Dziś najmłodsze pokolenie ten gatunek ptaka zna z książeczek z kolorowymi obrazkami wsi, choć tu w zasadzie zwierząt tych już nie ma – żyją w farmach, zanim wylądują w plastikowych opakowaniach w supermarketach i kupiec nawet nie wie, że ktoś kiedyś żywego indyka mógł się bać.

Lewica gulgocze. Nie podoba jej się to, że prof. Roszkowski pokazuje rolę Jana Pawła II w latach osiemdziesiątych w globalnym świecie dziś, w czasach, kiedy tę postać próbuje się wygumkować z kart historii albo zestawić ją w jednym szeregu z najbardziej mrocznymi personami XX wieku – jego postawa drażni w sposób oczywisty. Poza tym musi denerwować fakt, że wielką politykę, której celem była zmiana światowego układu sił i eliminacja Związku Sowieckiego jako globalnego zagrożenia, prowadzili przywódcy o konserwatywnym sposobie patrzenia na świat: Ronald Reagan i Margaret Thatcher. Wreszcie, że nie wszyscy chcieli obalenia komunizmu i zmiany geopolitycznej, która dokonała się w końcu lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku.

Z drugiej strony profesor omawia układy geopolityczne także w Europie, wskazuje, że nasze miejsce na mapie i rola polityczna, jaka wynika z naszego potencjału, wcale oczywista nie jest, że polityka Niemiec nie miała i pewnie nie ma na celu pełnej suwerenności naszego kraju.

Przypomina on młodemu czytelnikowi, że to właśnie Niemcy, nawet na przekór Stanom Zjednoczonym, próbowały dogadywać się z jeszcze ciągle komunistycznym Związkiem Radzieckim i wręcz z niepokojem patrzyły na szybki rozpad ZSRR.

Ciekawe są też uwagi autora o tym, że walka o dominację nad światem nie zakończyła się wraz z upadkiem państwa sowieckiego, że po przedzierzgnięciu się tego tworu politycznego w inny walka o wpływy toczyła się w latach dziewięćdziesiątych i później, że nie było żadnego – postulowanego także w nauce – „końca historii”. Obecna sytuacja jest tego dowodem.

Prof. Roszkowski otwarcie krytykuje też współczesne nurty kultury, które dążą do destrukcji modelu Zachodu, który można określić mianem cywilizacji euroatlantyckiej, czy też, używając innego języka – łacińskiej. Podobne stanowiska zajął już w tomie pierwszym. Może to spotykać się z zarzutem subiektywizmu, czyli że opinia i światopogląd autora determinują jego kierunek rozumowania.

Ale skoro rzecz cała jest podręcznikiem do przedmiotu szkolnego, którego element wychowawczy stanowi jego istotną część, to czy autor mógłby opisywać rzeczywistość, abstrahując od jakiegokolwiek punktu odniesienia? Absurd. Gdyby podręcznik ten pisał przedstawiciel multikulturalizmu, czy zdobyłby się na dystans do swoich przekonań?

Swoją drogą, przy okazji tej kwestii można by zapytać, czy państwo ma prawo kształcenia obywatelskiego w szkole, czy też musi się podporządkować dominującej w jego kręgu politycznym, ideologicznej wizji świata i człowieka? Ataki na profesora Roszkowskiego pokazują, jak daleko w tym ograniczeniu suwerenności zabrnęliśmy. Nie jest żadnym odkryciem Ameryki spostrzeżenie, że owe ataki spokojnie przypisać można ośrodkom wpływu ulokowanym poza naszymi granicami. Świat Zachodu jest obszarem wojny światopoglądowej, wojny światów, i od tego nikt abstrahować nie może. Polska też posadowiona jest w określonym miejscu, ma określoną tożsamość, historię i interesy. Udawanie, że „żyjemy gdzie indziej”, nie ma sensu.

Zupełnie inną sprawą jest fakt, że książka łamie bardzo dużo tematów „tabu” naraz, nie wiem, czy terapia szokowa, którą podaje, łącznie z zaproponowaną metodologią, jest strawna w polskiej szkole. Przecież, po pierwsze, uczniowie i nauczyciele nie są niezapisanymi tablicami, wpływ rzeczonych mediów, które podręcznik „wyklęły”, prawdopodobnie będzie bardzo duży. Po drugie, chronologiczny układ książki jest prawidłowy, lecz sposób porządkowania materiału nieco kontrowersyjny.

Żeby użyć konkretnego przykładu: pierwsza część książki, pt. Nowa zimna wojna 1979–1985, zawiera materiał poświęcony kulturze Zachodu, który ze względów chronologicznych pasuje raczej do dalszej części publikacji, zresztą jedna z zaprezentowanych w nim ilustracji pochodzi z planu filmu Mela Gibsona Pasja z roku 2004. Z kolei inna fotografia przedstawia Marilyn Mansona, którego muzyczne i pozamuzyczne prowokacje też miały miejsce znacznie później, niż wskazywałby to chronologiczność rozdziału. Poza tym problem kryzysu szeroko rozumianej kultury na przełomie wieków został, wydaje mi się – może subiektywnie, ale jednak – potraktowany przez autora nieco po macoszemu.

W bardzo ważnym dla całości podręcznika wstępie autorskim prof. Wojciech Roszkowski prezentuje coś w rodzaju autorskiego manifestu, zawierającego, oprócz przesłania wychowawczego, także wątek metodologiczny, w którym tłumaczy, dlaczego zrezygnował z „diagramów, kasetonów czy różnokolorowych ramek”, a przyjmuje metodę czysto narracyjną.

Biorąc pod uwagę kryteria przyjęte we współczesnej szkole – nie mnie sądzić, dobre czy złe – spowoduje to, że część pedagogów może już choćby z tego powodu podręcznik przyjąć z rezerwą. Z drugiej strony zaproponowana metoda nie przeszkadza temu, by użyć publikacji przynajmniej jako lektury pomocniczej dla nauczyciela i bardziej ambitnego ucznia.

Być może uwag krytycznych można by zebrać więcej, ale, jak zaznaczyłem, debata nad książką toczy się obok tego, co znaczy, że podręcznik dotknął istoty rzeczy. Można powiedzieć, że walka trwa.

Wojciech Roszkowski, „Historia i Teraźniejszość 1980–2015, Podręcznik dla liceów i techników”, Biały Kruk – Edukacja, Kraków 2023

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Na przełaj przez współczesność” znajduje się na s. 16 wrześniowego Kuriera WNET” nr 111/2023.

 


  • Wrześniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Na przełaj przez współczesność” na s. 16 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 111/2023

Twórczość J.R.R. Tolkiena: wątki mitologiczne i archeogenetyczne, ze szczególnym uwzględnieniem genomu prasłowiańskiego

Tom Loback, Gothmog, CC A-S 3.0, Wikipedia.org

Każdy z nas ma dwoje rodziców, czworo dziadków, ośmioro pradziadków. Mamy bardzo różne linie genetyczne. Ale ogólnie jesteśmy jako Polacy bardzo mocno do siebie wszyscy podobni i to jest niezwykłe.

Konrad Mędrzecki, Ryszard Derdziński

(…) Nie wiem, czy Państwo wiedzą, że znany nam gryf to jest tak naprawdę istota żeńska, ponieważ męski gryf nie posiada skrzydeł, ma je tylko kobieta-gryf. Gryf jest połączeniem dwóch zwierząt: lwa i orła. Niektórzy historycy uważają, że w wypadku dynastii Gryfitów – a jej genezy do końca jeszcze nie poznano – nastąpiło połączenie znaku lwa z orłem piastowskim. Piastowie pieczętowali się orłem, który musiał wejść w konszachty z jakimś lwem. No i powstał znak gryfa.

Ale chyba nikt rodowodu gryfów nie zbadał do końca. Mędrcy chrześcijańscy uważali te zwierzęta za symboliczne. Izydor z Sewilli na przykład stwierdził, że Gryf jest symbolem Pana Jezusa, ponieważ łączy w sobie orła i lwa. W Biblii lew występuje np. jako lew Judy, a orzeł pojawia się m.in. jako ten, który niesie Słowo Boże, występuje też psalmach. W Ewangeliach święty Marek to lew, a święty Jan – orzeł.

Dobre konotacje. A jak wiąże się to z tym, jak Tolkien pisał o gryfach?

Niestety nie wykorzystał tego. Kiedy był na studiach, narysował herb swojej rodziny z tym gryfem, ale tematu nie rozwijał. W jego mitologii nigdzie nie pojawia się żadna istota, która przypomina gryfa. Jedynie w pierwszym polskim tłumaczeniu Władcy Pierścieni Marii Skibniewskiej koń Gandalfa ma na imię Gryf, nie wiadomo dlaczego, bo po angielsku nazywa się Cienistogrzywy i to imię występuje w obecnych tłumaczeniach. Tak więc pierwotnie Gandalf jeździł na Gryfie, ale to jest tylko taki polski, można powiedzieć, wtręt.

Czy u Tolkiena pojawiały się w ogóle jakieś istoty, mające z gryfami coś wspólnego poza grzywą, którą można by tutaj od biedy, tak jak pani Skibniewska, brać pod uwagę?

Tolkien w swojej mitologii nieczęsto nawiązuje do świata demonicznych czy mitycznych wyobrażeń śródziemnomorskich, tylko raczej do mitów północnych i dlatego do jego heraldyki i mitologii weszły smoki, a gryfy nie. Natomiast gryfy występują u Lewisa w Opowieściach z Narnii. Świat Narnii wypełniony jest istotami, które znamy z mitologii Greków i Rzymian.

W ogóle gryfy pochodzą z mitologii Bliskiego Wschodu; chyba po raz pierwszy są wspomniane w Asyrii, w którymś z krajów babilońskich. I potem Grecy starożytni poznali gryfy dzięki Herodotowi. Lewis w swojej mitologii Narnii dużo przejął właśnie z mitów Greków i Rzymian i dlatego też np. w Ostatniej bitwie pojawiają się pędzące gryfy. Pięknie to widać na filmie. Także podczas bitwy z Białą Czarownicą można zobaczyć gryfy w akcji; to naprawdę niebezpieczne zwierzęta mityczne.

Takie też niosą przesłanie. Są gryfy dobre, chrześcijańskie, że tak powiem, i są też groźne. Jak w końcu z nimi jest?

W Septuagincie, czyli w greckim przekładzie Biblii Starego Testamentu, gryfy były zwierzętami nieczystymi i jest tam zalecenie, żeby nie jeść gryfów. A gryfy mitologiczne były postaciami raczej negatywnymi. Pilnowały skarbów jak smoki i tak one były bardzo zazdrosne i chciwe. W wyobrażeniach Herodota, jak pamiętam, gryfy pilnowały kurhanów ze złotem, ze skarbami, gdzieś na stepach Wschodu. Natomiast my, chrześcijanie, potrafimy kulturę zaadaptować do chrystianizacji.

Lewis zauważył w gryfie podobieństwa do tych dwóch bardzo pozytywnych zwierząt mitologicznych, a także rzeczywistych, czyli orła i lwa. A chrześcijaństwo to nie jest przecież potulna religia. To jest religia bardzo groźna dla grzechu, dla zła. I tutaj waleczny gryf to nie jest wcale zły symbol. Pan Jezus z Apokalipsy podąża na koniu, z mieczem, właśnie na wielką bitwę. Mamy takie obrazy choćby u Lewisa w bitwie z Białą Czarownicą. (…)

A jak to się stało, że „Gotki Słowian pokochały”?

(…) Otóż emocje Polaków rozpala spór o to, czy Słowianie na naszych ziemiach są od tysiącleci, czy też przybyli dopiero gdzieś około roku 500, a wcześniej mieszkali tu inni ludzie.

Konkluzja jest taka, że Polacy są na tych ziemiach autochtonami. Jako populacja polska mamy przodków, którzy żyli tutaj wcześniej niż 500 lat po Chrystusie, jeszcze w epoce brązu, a nawet w neolitycznej. Różne wielkie fale osadników przetaczały się po Europie i zmieniały jej oblicze. W tej chwili ma miejsce kolejna wielka migracja – z Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej – i też odmieni losy kontynentu.

My, Polacy, jesteśmy potomkami tych pradawnych ludów, które tu mieszkały. W pewnym momencie, w epoce żelaza, pojawili się tutaj też Germanie, czyli właśnie owi Goci. Teraz już wiemy na pewno, właśnie dzięki badaniom genetycznym, że od nich pochodzą dzisiejsi Skandynawowie. Goci, którzy mieszkali nad Wisłą, przemieszczali się w kierunku Kotliny Hrubieszowskiej wzdłuż Wisły, a potem zamieszkali na stepach.

Czy Niemcy to Skandynawowie?

Niemców tutaj nie było. Niemcy to jest osobna historia Skandynawów.

Ogólnie Germanie i Słowianie to takie dwa wielkie ludy z terenu Europy. Jesteśmy my, Słowianie, i Germanie, podobnie jak inne ludy mieszkające w Europie – Celtowie, ludy romańskie. Wszyscy jesteśmy potomkami Praindoeuropejczyków na takim samym poziomie. Nikt nie jest, że tak powiem, bardziej indoeuropejski niż pozostali. Natomiast Słowianie są bardzo sobie bliscy, gdy chodzi o genetykę, ale także językowo.

Wbrew temu, co nam się może wydawać, wywodzimy się z wczesnej epoki brązu. Z kultury archeologicznej, która nazywa się kulturą ceramiki sznurowej. I wielkie etnosy – Bałtów, Słowian, Germanów, Celtów – wywodzą się właśnie z tego kręgu kulturowego. Ich języki rozwijały się odrębnie, na nie jeszcze nakładały się różnego rodzaju tzw. substraty – np. kiedy Indoeuropejczycy zamieszkali na terytorium, gdzie zastali już jakąś ludność, to z jej języków. Często w językach germańskich mamy szczególnie dużo tego typu zapożyczeń od ludów ze Skandynawii.

Ogólnie można powiedzieć, że gniazdem Germanów są północne Niemcy, południowa Skandynawia, natomiast gniazdem Słowian, moim zdaniem i zdaniem większości w tej chwili wiodących naukowców w Polsce, są tereny dzisiejszej Ukrainy, ewentualnie może jakiś fragment wschodniej Polski za Wisłą, czyli obszar np. dzisiejszego województwa podkarpackiego, ale przede wszystkim właśnie Ukraina Zachodnia i pogranicze z Białorusią.

Tam prawdopodobnie mieszkali ci Prasłowianie, którzy mieli specyficzny język. Oni nie byli bardzo podobni do nas, ponieważ według badań wspomnianego zespołu naukowców, Słowianami staliśmy się dopiero w momencie, gdyśmy się połączyli z innymi ludami. No i właśnie pani Segond i pan Martyka bardzo fajnie to opisali. Humorystyczny tytuł tego artykułu odnosi się do tego, że dzisiejsza populacja Polski ma w sobie bardzo wiele z kobiet, które mieszkały na naszych ziemiach w tych dawnych czasach.

Autochtonami jesteśmy przede wszystkim jako potomkowie tych właśnie kobiet. Te kobiety pochodziły od Gotów i Wandalów, pewnie też Wenetów, tajemniczego ludu, który się potem ze Słowianami tak mocno zlał, że np. Germanie nazywali Słowian Wenedami, zwłaszcza tych z Pomorza Zachodniego.

Ciekawe, że u Tolkiena Słowianie są w jakimś sensie obecni, ale niestety nie jako ludy szczególnie dobre. Jesteśmy tam opisani jako tzw. Easterlingowie, poddani Saurona, bo kiedy Tolkien pisał swoją książkę, to wszystkie kraje słowiańskie były w bloku komunistycznym, tak więc mógł mieć takowe skojarzenia.

W każdym razie my jako Polacy jesteśmy autochtonami. Jako Słowianie – nie, bo Słowianie przybyli prawdopodobnie właśnie około V-VI wieku na teren Polski z niedalekich ziem, bo gdzieś z Wołynia, czyli właśnie z zachodniej Ukrainy, i zlali się potem z miejscową ludnością. To byli pewnie głównie wojowniczy mężczyźni, tak się domyślamy po liniach Y-DNA, które są obecnie w Polsce najbardziej rozpowszechnione.

Ja też zbadałem swoje Y-DNA. Akurat moi pradawni przodkowie w linii męskiej mieszkali gdzieś w okolicach dzisiejszego Grodna albo Litwy i byli Jaćwingami. Wcześniej nazywano ich Bałtami. Natomiast na pewno liczne są inne linie męskie w mojej rodzinie. Każdy z nas ma dwoje rodziców, czworo dziadków, ośmioro pradziadków. Mamy bardzo różne linie genetyczne. Ale ogólnie jesteśmy jako Polacy bardzo mocno do siebie wszyscy podobni i to jest niezwykłe.

Jesteśmy dosyć podobni do Białorusinów, także do Litwinów z południa, którzy też byli pod zaborami. Jesteśmy podobni do Ukraińców. Bardzo podobni do nas genetycznie są Słowacy. Troszkę mniej Czesi, bo oni byli bardziej zgermanizowani, ale stanowimy taki słowiański trzon, z czym oczywiście nie wszyscy muszą się zgadzać.

Wyszliśmy z terenów dzisiejszej zachodniej Ukrainy i południowej Białorusi, ale także pewnie ze wschodniej Polski, czyli zza Wisły. (…)

Cała rozmowa Konrada Mędrzeckiego z tolkienistą Ryszardem Derdzińskim pt. „Gryfy, genomy i Germanieznajduje się na s. 29–31 wrześniowego Kuriera WNET” nr 111/2023.

 


  • Wrześniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Rozmowa Konrada Mędrzeckiego z tolkienistą Ryszardem Derdzińskim pt. „Gryfy, genomy i Germanie” na s. 30–31 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 111/2023

Strzelaliśmy do wroga z brylantów, które pozostały po pięciu latach okupacji / Adam Gniewecki, „Kurier WNET” 111/2023

Upamiętnienie godziny W na rondzie Dmowskiego w Warszawie | Fot. Wikipedia

Ówczesna rzeczywistość przerastała dzisiejszą fikcję. A oni szli w bój jak na śpiewanie i lśnili chwałą, a „czerwona zaraza” czekała, by „czarna śmierć” pochłonęła te klejnoty polskości.

Adam Gniewecki

A czym mieli strzelać?

„Należymy do narodu, którego losem jest strzelać do wroga z brylantów”, powiedział Stanisław Pigoń – historyk literatury polskiej, edytor, wychowawca i pedagog, a w latach 1926–1928 rektor Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie – komentując wstąpienie do oddziału dywersyjnego AK Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, wybitnego poety, autora ponad 500 wierszy, kilkunastu poematów i około 20 opowiadań, jednocześnie starszego strzelca podchorążego Armii Krajowej i podharcmistrza Szarych Szeregów, poległego od kuli szwabskiego snajpera w wieku 23 lat już w czwartym dniu Powstania Warszawskiego.

Pomścił go sowicie następny kamień szlachetny rzucony do walki z bydlęcą watahą, „Antek Rozpylacz” – Antoni Godlewski, pogromca „gołębiarzy” (niemieckich strzelców wyborowych), których w pierwszych ośmiu dniach walki ubił osiemnastu. Pseudonim zawdzięczał zdobytemu samodzielnie pistoletowi maszynowemu Sten. Syn wysokiego urzędnika państwowego w II RP – wicewojewody nowogródzkiego i warszawskiego oraz starosty warszawskiego – w czasie okupacji „Rozpylacz” był studentem tajnego nauczania na Politechnice Warszawskiej.

Według Biuletynu Informacyjnego Komendy Głównej AK, był „ruchliwy jak iskra, wytrzymały jak stal i bezprzykładnie odważny”. Nie rozstawał się ze swoja sympatią, Antoniną Grzybowską ps. Nina, a towarzyszył im często trzynastoletni łącznik „Miki” – żydowski chłopiec Zalman Hochman, kryjący się pod nazwiskiem Zenon Borkowski. „Antek Rozpylacz” zginął już 8 sierpnia w wieku 21 lat. By nie wymieniać wszystkich jego zasług i zalet, najprościej powiedzieć celnie i z warszawska – „brylant, nie chłopak”.

W Powstaniu Warszawskim wzięło udział i zginęło wielu innych ówczesnych i przyszłych artystów, inżynierów, lekarzy, naukowców, studentów, licealistów… słowem: kwiat, przyszłość i elita narodu. Ci, którzy pracowali, uczyli się i walczyli – każdy za dwóch. To były narodowe brylanty.

Innej amunicji było brak. Stanęła także do boju elita warszawskich zadziornych, zawsze wesołych andrusów. To też, w swojej „kategorii”, były kamienie szlachetne.

Tak, strzelano tym, co najcenniejszego jeszcze zostało po pięciu latach udręki nieludzkiej niemieckiej okupacji. Rozkaz wysłał ich w bój, do którego rzuciliby się i bez rozkazu. Ci, którzy pamiętają te czasy, mówią, że ciśnienie nienawiści, buntu, chęci odwetu i pragnienie wyzwolenia były wśród akowców tak ogromne, że rzesza „brylantowych dzieci” eksplodowałaby samowolnie i niepowstrzymanie. Byli zbyt mądrzy, by nie zdawać sobie sprawy, że szanse przeżycia mieli niewielkie, i żeby umieć rozważyć, czy wolą dalej żyć na kolanach, czy umrzeć w walce. Bo to były brylanty, a brylant to symbol szlachetności, blasku i twardości.

Piękni, mądrzy, młodzi, szaleńczo odważni i… jeszcze nieświadomi, że zostaną pozostawieni sami sobie w obliczu niemiecko-rosyjskiego braterstwa zbrodni i grabieży. Spodziewana pomoc nie nadchodziła. Sami wobec zbrodniczej, dzikiej hordy nałogowych, dobrze wyposażonych bandytów, mieli już tylko walkę.

Pozostawieni cynicznie przez tych ze Wschodu, którzy jeszcze przed chwilą do tego zrywu ich namawiali, i tych z Zachodu, którzy już wcześniej z tymi ze Wschodu podzielili świat. Do tego podziału Powstanie nie pasowało, więc jedni i drudzy patrzyli bezczynnie, jak konało Warszawskie Powstanie i umierało Miasto. „Czerwona zaraza” czekała na swoją kolej, obserwując cierpliwie, jak „czarna śmierć” je pożera. Te jakże celne przenośnie pochodzą z prawdopodobnie ostatniego wiersza Józefa Szczepańskiego-Ziutka Czekamy ciebie czerwona zarazo.

Józef Szczepański był także autorem licznych powstańczych piosenek i jednym z jasno błyszczących brylantów w warszawskim diademie. Ranny „Ziutek”, wyniesiony ze Starówki kanałami do Śródmieścia, zmarł 10 września w wieku 22 lat. Prawdopodobnie najmłodszą poetką lecz nie mniej od innych lśniącym brylantem Powstania Warszawskiego, była Tereska Bogusławska, która w 1944 roku miała zaledwie 15 lat. Nie wszystkie brylanty były młodzikami. Były i starsze, bardziej doświadczone życiu i w walce, choć ciągle młode.

Warszawiacy mogą nie tylko cytować literaturę Powstania, ale także z pamięci powtarzać wspomnienia krewnych, które zresztą w literaturze, już nie w formie gawędy, znaleźć można. Te bezcenne, osobiste wspomnienia i opowieści trzeba starannie przechowywać i przekazywać następnym pokoleniom. To jest gleba, na której będą kiełkować nowe ziarna patriotyzmu i rosnąć polskie dęby.

By nie szukać daleko, na przykład niezwykle bogata jest historia nieprzerwanej i trwającej całe życie walki o wolność Polski mego stryja, komandora ppor. Antoniego Gnieweckiego ps. Witold, która rozpoczęła się od POW (Polskiej Organizacji Wojskowej – tajnej organizacji wojskowej działającej w latach 1914–1921). Potem Legiony i wojna 1920 roku. Podczas II wojny światowej – Armia Krajowa, gdzie 1 września 1941 r. z jego inicjatywy utworzono konspiracyjną organizację Marynarki Wojennej – Wydział Marynarki Wojennej krypt. „Alfa” Komendy Głównej Armii Krajowej (od czerwca 1944 – „Ostryga”), którym dowodził. I jeszcze Powstanie Warszawskie, w przeddzień którego Wydział wystawił do walki oddział o kryptonimie „Szczupak”, liczący około 50 marynarzy Armii Krajowej. Na początku 1948 r. przyszło po stryja UB. Miał szczęście, bo… zmarł 3 miesiące wcześniej.

Brat mojej matki, Tomasz Kostuch, tuż przed II wojną światową został zawodowym oficerem wojsk pancernych. We wrześniu 1939 roku walczył jako dowódca plutonu czołgów, następnie przedarł się do Rumunii, gdzie go internowano. Uciekł i dotarł do Francji, gdzie znów, jako dowódca plutonu czołgów, bił Niemca i otrzymał swój pierwszy Krzyż Walecznych. Po kapitulacji Francji przedostał się do jej nieokupowanej części (państwo Vichy), gdzie został aresztowany i umieszczony w obozie, z którego uciekł.

Został ponownie złapany i osadzony w obozie koncentracyjnym na południu Algierii, a później na Saharze. Przetrzymywano go w obozach w Algierze, Oranie i Maroko. Uwolniony po inwazji aliantów na Afrykę Północną, przedostał się do Casablanki, a stamtąd do Wielkiej Brytanii. Znowu, tym razem jako dowódca plutonu czołgów 16 Brygady Pancernej gen. Maczka, w imieniu Polski bił Niemców.

W Wielkiej Brytanii przeszedł, a właściwie przetrwał mordercze, elitarne szkolenie cichociemnych. Zrzucony na spadochronie do Polski w kwietniu 1944 r. i przydzielony do Warszawskiego Obszaru AK, brał udział w Powstaniu Warszawskim w podobwodzie Śródmieście Południowe, jako kolejno: dowódca dyspozycyjnego patrolu saperów z miotaczem ognia (3–6 sierpnia), adiutant komendanta podobwodu i oficer taktyczny odcinka „Sarna” (od 27 sierpnia). Za postawę bojową na tym ostatnim stanowisku otrzymał swój drugi Krzyż Walecznych.

Opowiadał, jak kryjąc się ze swoimi chłopcami w gruzach i za jedyną broń mając miotacz ognia, ujrzeli idących prosto na nich trzech Niemców ze szmajserami gotowymi do strzału. Podpuścili ich bardzo blisko i trzy sylwetki, wśród nieludzkiego wycia i odgłosów eksplozji amunicji w rozżarzonej niemieckiej broni, zatańczyły w płomieniach. „Wiesz, widziałem wiele i choć wiem, że oni zabiliby nas bez mrugnięcia okiem i bez wyrzutów sumienia, tej chwili jakoś nie mogę zapomnieć”, wyznał po latach.

Po upadku powstania, wyzwolony przez Anglików z niewoli niemieckiej, w Wielkiej Brytanii ukończył kursy wojskowe Polskich Sił Zbrojnych. Zwiedziony przez propagandę komunistyczną, w 1946 r. powrócił do Polski, gdzie dosłużył się stopnia podpułkownika. W 1950 roku aresztowany przez UB, spędził w więzieniu na Rakowieckiej 2 lata. Nieludzko torturowany, nie przyznał się do wmawianych mu win i dzięki temu karę śmierci zamieniono mu na dożywocie. Został zwolniony z więzienia w 1956 r. Zmarł w „transformowanej” już Polsce w 1992 roku.

Przedstawione w skrócie losy tych dwóch, wziętych z najbliższego „sąsiedztwa” – nie waham się napisać: wielkich – Polaków to historie prawie bezustannego poświęcenia ojczyźnie i permanentnej walki o jej wolność. Jednym z wielu i ostatnim dla nich bojem z bronią w ręku było Powstanie Warszawskie. Można ich obu włączyć do kategorii, błyszczących od dawna w naszyjniku chwały najpiękniejszych powstańczych brylantów.

Zostając w najbliższym kręgu obserwacji, powiem, że moja matka jako młoda lekarka wstąpiła w szeregi AK. Miała pseudonim Marychna. Przenosiła i przechowywała „bibułę”. Pod zakrywającym nogi kocem wywoziła z getta Żydów. Jako powstańcza sanitariuszka przeszła cały koszmar walk na Starówce. Zasypana gruzami przez wybuch niemieckiej bomby lotniczej, półprzytomna i głucha ewakuowała się kanałami ze swoim oddziałem (zgrupowanie „Róg” – batalion „Gustaw” – kompania „Aniela”).

Weszli włazem, na placu Krasińskich, który dzisiaj znajduje się na terenie Pomnika Powstania Warszawskiego, by po 8 godzinach wyjść na Nowym Świecie. W styczniu odszukała dom rodzinny. Był spalony, a znalezione w popiołach szczątki zamordowanych przez Niemców rodziców i stopione w pożarze pociski, które ich zabiły, włożyła do pudełka, które na saneczkach zawiozła na cmentarz i złożyła w grobie rodzinnym.

Jej brat, także lekarz, który prowadził na Mokotowie szpital powstańczy, słysząc polecenie szwabskiego oficera: „ci, którzy mogą – wychodzić, resztę zabijamy!”, trzasnął niemieckie bydlę w pysk, za co ten odpłacił się bohatersko – kulą z pistoletu. Zwłok nigdy nie odnaleziono. Znowu brylant, który rozbłysnął odwagą, godnością i honorem oraz wzorowym poświęceniem lekarza broniącego do końca swoich chorych.

Męstwo ich i wielu innych, im podobnych, umiejętność przetrwania w ciągłych walkach, sprawność w boju, ich siła oraz moc charakteru stawiają ich w szeregu największych patriotów, najlepszych obywateli i najdzielniejszych żołnierzy świata.

Ówczesna rzeczywistość przerastała dzisiejszą fikcję. Dlaczego? Bo tamta rzeczywistość przekraczała granice wyobraźni. Była gorsza od najgorszego koszmaru. A oni szli w bój jak na śpiewanie i lśnili chwałą, a „czerwona zaraza” czekała, by „czarna śmierć” pochłonęła te klejnoty polskości, bo by jej utrudniały realizację podłych planów.

Czarne chmury znów gęstnieją. Zróbmy wszystko, żebyśmy więcej nie musieli strzelać brylantami. Tak nam ich dziś brakuje, a nie rodzą się na kamieniu.

Niech odradzają się i żyją pokolenia pięknych, twórczych i patriotycznych. Niech pracują ku ojczyzny i własnemu pożytkowi, zamiast ginąć w walce z dziczą. Są godni lepszej przyszłości.

Artykuł Adama Gnieweckiego pt. „A czym mieli strzelać?” znajduje się na s. 2 i 10 wrześniowego Kuriera WNET” nr 111/2023.

 


  • Wrześniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.

    Artykuł Adama Gnieweckiego pt. „A czym mieli strzelać?” na s. 10 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 111/2023

II wojna światowa: Tajne klauzule paktu Ribbentrop-Mołotow nie stanowiły tajemnicy ani w Warszawie, ani w Paryżu

Nie było więc w dziejach nowożytnych wojny dokładniej zapowiedzianej, przewidzianej, spodziewanej, nie było obietnic i przyrzeczeń bardziej skompromitowanych jak przysięgi niemieckie.

Piotr Witt

ZAGADKOWA II WOJNA ŚWIATOWA

Okoliczności śmierci generała Sikorskiego niedostępne, dokumenty Rudolfa Hessa zamknięte. Archiwa Katynia nieosiągalne. Badania naukowe dotyczące problemu żydowskiego zabronione. Cóż takiego zaszło ponad osiemdziesiąt lat temu? Kto czuje się winny, o jakie winy, o jakie błędy, albo może o jakie zbrodnie może być oskarżony? Bo przecież nie ukrywa się przed światem prawdy tak długo i tak starannie, jeżeli jej ujawnienie niczym nikomu nie grozi.

Wśród kilku prawd o wybuchu II wojny światowej najbardziej rozpowszechniona we Francji głosi, że republika była za słaba, aby stawić czoła militarnej potędze niemieckiej, że podejmując nierówną walkę, mogła narazić się co najwyżej na niepotrzebne straty, głód i zniszczenia. Reasumując, choć jest to wniosek niewymawialny –

kapitulacja Francji i jej rezultat, kolaboracyjny rząd marszałka Petaina – były w oczach niektórych historyków francuskich nie tylko rozsądnym, ale wręcz jedynym możliwym wyjściem z sytuacji. Maréchal, nous voilà! Jeśliby konsekwentnie trzymać się tej lekcji, to marszałek Petain nie powinien być po wojnie sądzony i skazany na śmierć, lecz przeciwnie – fetowany radośnie, a następnie pochowany w Panteonie, wśród Wielkich Mężów Republiki.

Lecz oprócz tej prawdy są inne – mniej popularne, za to oparte na faktach dostępnych do naukowych badań, choć wiele wciąż pozostaje zamknięte w rosyjskich archiwach.

Inwazję niemiecką na Polskę poprzedziły teatralne gestykulacje dyplomatów. Wbrew oczywistości, podobnie jak w poprzednich dniach, politycy starali się robić wszystko dla uratowania pokoju, a w każdym razie wykazać się staraniami wobec opinii publicznej. Oryginalne metody Hitlera nie pozostawiały złudzeń. Zademonstrował je wcześniej podczas aneksji Czechosłowacji i Anschlussu Austrii. Tajne klauzule paktu Ribbentrop-Mołotow również nie stanowiły tajemnicy ani w Warszawie, ani w Paryżu. W nocy z 23 na 24 sierpnia Niemcy i Rosja Sowiecka zgodziły się wspólnie uderzyć na Polskę i podzielić się jej terytorium. Ustaliły harmonogram działań i topografię ataku. Dzięki paryskiej placówce wywiadu polskiego „Lecomte” Warszawa poznała treść tajnych klauzul prawie natychmiast – wieczorem 24 sierpnia.

Nie było więc w dziejach nowożytnych wojny dokładniej zapowiedzianej, przewidzianej, spodziewanej, nie było obietnic i przyrzeczeń bardziej skompromitowanych jak przysięgi niemieckie.

Hitler dał słowo, że będzie respektował traktat w Locarno; złamał je. Dał słowo, że wcale nie pragnie aneksji Austrii ani, że jej nie oczekuje; kłamał. Zadeklarował, że nie przyłączy Czech do Rzeszy. Przyłączył. Po Monachium dał uroczyste słowo oficera niemieckiego, że nie ma więcej wymagań terytorialnych w Europie. Kłamał. Przysiągł, że nie pragnie zdobywać prowincji polskich. Kłamał. Zaklinał się przez lata, że jest nieprzejednanym wrogiem bolszewizmu. Teraz się z nim połączył. Czyż można się dziwić, że kiedy wysuwał zachęcające propozycje wobec Polski, minister Józef Beck nie wierzył w ani jedno słowo?

Mimo to, dyplomaci nie próżnowali. W ciągu dwudziestu czterech godzin – od 8 rano 31 sierpnia do godz. 7:45 1 września sir Kennard, ambasador brytyjski w Warszawie, i wicehrabia Halifaxu, minister spraw zagranicznych J.K. Mości, wymienili co najmniej 7 depesz. Leon Noël – ambasador Francji w Warszawie, Coulondre, ambasador w Berlinie, Corbin w Londynie i Georges Bonnet, minister spraw zagranicznych – wymienili co najmniej piętnaście.

Ambasador Coulondre na użytek ministra Bonneta streścił nocne przemówienie Hitlera w Reichstagu. 1 września nad ranem, w momencie, kiedy oddziały niemieckie wrzynały się w granice Polski,

kanclerz Rzeszy w długiej litanii kłamstw wyłożył racje ataku, a wśród nich dwa zasadnicze stwierdzenia: „Dla nas traktat wersalski nigdy nie miał mocy prawnej!” i drugie: „Pracowałem przez sześć lat i wydałem 90 miliardów, żeby postawić na nogi naszą armię. Ma ona najlepsze uzbrojenie”.

Minister Bonnet wiedział, co sądzić o prawdziwości obu. O traktacie wersalskim, przy pozorach fanfaronady, Führer mówił prawdę. Drugie z kolei stwierdzenie, z pozoru prawdziwe, niektórzy historycy francuscy chętnie cytowali na usprawiedliwienie postawy Francuzów wobec agresji. Ale zapewnienie Führera było tylko rodzajem bezbożnych życzeń, rodzajem straszaka propagandowego: Niemcy nie mieli najlepszego uzbrojenia. Najlepiej uzbrojona była Francja.

Od czasu zakończenia I wojny światowej Niemcy zdobywały broń w tajemnicy, ze wszystkimi ograniczeniami, jakie nakłada sekret. Akcja uległa nagłemu przyspieszeniu po objęciu władzy przez socjalistów. Narodowych socjalistów Hitlera. Niemcy wystąpiły z Ligi Narodów. „Narodowy socjalizm nie zna słowa kapitulacja” – zadeklarował Hitler w Reichstagu.

Francja była w tym czasie jednym z największych na świecie producentów broni i jednym z najpoważniejszych jej eksporterów. Polskie okręty wojenne i łodzie podwodne były produkcji francuskiej, podobnie jak wielka część pozostałego sprzętu.

W odpowiedzi na napaść dwa czołowe mocarstwa świata wypowiedziały Niemcom wojnę. 3 września Wielka Brytania, na mocy sojuszu wojskowego z Polską. 2 września Francja zarządziła powszechną mobilizację. Była potęgą. Jej imperium kolonialne obejmowało na świecie terytoria 55 razy większe od metropolii.

1 sierpnia 1939 roku francuska armia czynna liczyła 875 000 ludzi sił lądowych, 50 000 sił powietrznych i 90 000 w marynarce wojennej. Mobilizacja powszechna podniosła stan liczebny do 6 104 000 ludzi, w tym 4 654 000 żołnierzy.

W jakim celu?

Kiedy attaché wojskowy ambasady RP w Paryżu zwrócił się do naczelnego wodza armii francuskiej, wyrzucając mu bezczynność w momencie, kiedy Polska upada bez żadnej skutecznej reakcji ze strony Francji, generał Gamelin napisał 10 września: „Przyspieszyłem przecież moją obietnicę podjęcia ofensywy z moimi chłopcami piętnastego dnia po pierwszym dniu mobilizacji francuskiej”.

Chociaż Hitler i generał francuski używali tego samego terminu, obaj pod słowem ‘ofensywa’ rozumieli zupełnie różne rzeczy.

Przed uderzeniem na Polskę Hitler skomasował na froncie wschodnim wszystkie siły, jakimi dysponowały Niemcy. 62 dywizje, w tym zaledwie 16 rezerwowych, 3000 czołgów, prawie 3000 samolotów. Jego strategia przewidywała bowiem uderzenie szybkie, wszystkimi siłami, przez zaskoczenie. W dniach, kiedy gromadził nad granicą polską sprzęt, ludzi i amunicję, jego dyplomaci przekomarzali się na arenie międzynarodowej, negocjowali, wysuwali coraz to nowe żądania albo rozważali propozycje zachodnie; słowem, do ostatniej chwili udawali wahanie, w które dyplomaci zachodni ze swej strony udawali, że wierzą. W rzeczywistości inwazja na Polskę postanowiona była przez Hitlera i zapowiedziana od dawna, i tylko zdecydowana postawa aliantów, a nie pusta gadanina, mogła ją była powstrzymać.

Osłabiając swoją zachodnią granicę, Hitler podejmował decyzję ryzykowną i świadomie wystawiał się na ewentualne uderzenie francuskie. Na początku września nad granicą francuską Niemcy pozostawiły wprawdzie milion żołnierzy – 43 dywizje – ale w tym tylko 11 zdatnych do walki; nieliczne samoloty, ani jednego czołgu. Trzon armii, zajęty na wschodzie, był oddalony o tysiąc kilometrów.

Inwazja na Polskę, choć przemyślana przez Hitlera i przygotowana od dawna, zawierała zatem poważny element pokerowego bluffu. Jej powodzenie zależało od sytuacji na zachodniej granicy Niemiec. Dywizje rezerwowe na zachodzie nie przedstawiały wartości bojowej. Wyposażone w przestarzały sprzęt, były dowodzone przez weteranów pierwszej wojny. Część oficerów musiano odesłać na tyły jako niezdolnych do dowodzenia. Brakowało ciągników, brakowało koni, brakowało ludzi.

Generał Halder, głównodowodzący armii lądowej, zanotował w swoim dzienniku z niepokojem:

„Artyleria: Francja na skrzydle północnym około 1600 armat, w dodatku dywizyjnych. Niemcy: 300. Co więcej, artyleria dywizyjna francuska jest znacznie potężniejsza. Czołgi: Francja 50 do 60 ugrupowań (około 2500), Niemcy 0”. Gdyby armia francuska uderzyła w tym momencie, prawdopodobnie losy wojny zostałyby przesądzone.

Hitler grał wszystkim o wszystko. Jeżeli uda mu się w Polsce, zagarnie cały bank. Jeżeli się nie powiedzie, koniec z planami podboju Europy i marzeniami o Wielkich Niemczech. Podejmując swoje zagranie pokerowe,

bardziej niż na własną armię Führer liczył na morale i właściwości psychologiczne polityków i generałów francuskich, których nazwał w wystąpieniu do dowódców armii „małymi robakami”. I nie przeliczył się.

Generał Gamelin, pisząc o „ofensywie”, miał na myśli pewien proces, pewien przezorny system postępowania, który wykluczał rzecz tak ryzykowną jak nagłe uderzenie. Akcją francuską, celem ulżenia napadniętemu sojusznikowi, miała kierować najdalej posunięta ostrożność.

Rozkazano „akcje wstępne”, kazano „sprecyzować siły, które się z nami zmierzą”, określić główne punkty przyszłej ofensywy, wprowadzać do boju siły francuskie stopniowo, „ze stałą troską o oszczędzanie nie tylko piechoty i czołgów, lecz także artylerii”.

Rozwagą Gamelina rządził lęk niegodny żołnierza i paraliż władz umysłowych dyskwalifikujący dowódcę.

Generał Ritter von Leeb, dowodzący armią zachodnią, uważał swoje wojsko za zdatne co najwyżej do opóźnienia ataku na linii Siegfrieda, odpowiednika kosztownej francuskiej linii Maginota, „której przydatności wojskowej nigdy nie będzie można ocenić, gdyż nigdy nie została zaatakowana”.

Ze swej strony prasa robiła wszystko, aby uzasadnić racje francuskiej polityki wyczekiwania, aby przekonać czytelników, że Polska nie otrzymuje pomocy, ponieważ sama świetnie sobie radzi. 5 września wstępniak dziennika „Le Journal” informował: JAZDA POLSKA PRZEKRACZA GRANICĘ PRUS WSCHODNICH. BOMBOWCE POLSKIE NAD FRANKFURTEM NAD ODRĄ. ESKADRY NIEPRZYJACIELSKIE PRZELECIAŁY NAD WARSZAWĄ. WIELE MASZYN ZOSTAŁO STRĄCONYCH, Z KTÓRYCH JEDNA SPADŁA NA ŚRODEK ULICY MIASTA.

6 września prasa francuska donosiła o wyimaginowanych zwycięstwach polskiej kawalerii. (Notabene tego dnia spadły na Warszawę pierwsze niemieckie bomby. Zapaliły Zamek Królewski i zburzyły kamienicę, w której mieszkali moi wujostwo Stankiewiczowie, na rogu Focha i Trębackiej. 6 września mój ojciec opuścił Warszawę na zawsze).

Dwa dni później wpływowa komentatorka polityczna, Geneviève Tabouis, informowała czytelników „L’Oeuvre” o zatrzymaniu się inwazji niemieckiej, a czternastego, w ślad za poprzednim doniesieniem, pisała: „Sztab niemiecki zaczął rozumieć, że sytuacja jest gorsza niż w końcu poprzedniej wojny”.

Tego samego dnia inny dziennik, „Le Journal”, precyzował: „Oddziały niemieckie wycofują się w pośpiechu, porzucając wielkie ilości sprzętu wojennego”.

Trzeba czekać do osiemnastego, nazajutrz po inwazji sowieckiej, aby przeczytać tytuł wypełniający całą pierwszą stronę wielkonakładowego „Petit Parisien”: „Sowieci dopełniają zdrady… ich oddziały najeżdżają Polskę”.

Obchody pogrzebowe naszego kraju były skromne tego dnia we Francji: radio nadawało Preludia Chopina grane przez Alfreda Cortota.

Artykuł pt. „Zagadkowa II wojna światowa” Piotra Witta, stałego felietonisty „Kuriera WNET”, obserwującego i komentującego bieżące wydarzenia z Paryża, można przeczytać w całości we wrześniowym „Kurierze WNET” nr 111/2023, s. 4–5.

Piotr Witt komentuje rzeczywistość w każdy czwartek w Poranku WNET na wnet.fm.

 


  • Wrześniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Felieton Piotra Witta pt. „Zagadkowa II wojna światowa” na s. 4–5 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 111/2023

Wrzesień 1939 we wspomnieniach ówczesnego ośmiolatka. Panika i tułaczka po Pomorzu w ucieczce przed Niemcami

Feldfebel wrzeszczał, że Polska nigdy więcej nie powstanie, bo Polacy ją przepili, przetańczyli i przeżarli. Pocieszył wszystkich, że Hitler zaprowadzi porządek, który nam również wyjdzie na dobre.

Zygmunt Zieliński

Zamiast iść do drugiej klasy, już o świcie siedziałem wraz z innymi na wozie konnym, który zawiózł nas do Sartowic, gdzie promem przeprawiliśmy się przez Wisłę. Zaczęła się dwutygodniowa odyseja. Wszystko odbywało się zbyt szybko, by zarejestrować pamięcią ciągłość wydarzeń. Przeprawa przez Wisłę odbywała się w panice, bo ktoś puścił wieść, że niemieckie oddziały są tuż. W rzeczywistości słychać było z daleka grzmoty, przypuszczalnie artyleryjskie. Jakoś, nie wiem, jakim środkiem lokomocji, trafiliśmy do Chełmna i tam po raz pierwszy przeżyliśmy bombardowanie. Schronieniem, dość wątpliwym, był klasztor sióstr szarytek. Bomby padły głównie do Wisły i chyba zatopiły jakąś barkę.

Spodziewaliśmy się spotkać ojca, który z nami nie uciekał, mając za zadanie wraz z małym oddziałkiem Obrony Narodowej ochranianie względnie zniszczenie urządzeń łączności. Podobno przechodził przez Chełmno, ale w tej ciżbie ludzi odnalezienie się graniczyłoby z cudem.

Losy ojca potoczyły się potem inaczej niż nasze, bowiem my wróciliśmy po dwóch tygodniach do Pruszcza, a ojciec, jako niezmobilizowany (39 lat) oficer rezerwy szedł jednak z wojskiem, uczestniczył w kilku bitwach i dostał się za Bug, gdzie ogarnęli go wraz z innymi bolszewicy. Tylko opanowaniu zawdzięczał wydostanie się z niewoli, bowiem puszczali „raboczich”, a on podał się za „pocztyliona”. Śmierć była mu widocznie pisana nie w Katyniu, a gdzieś pod Chojnicami w Borach Tucholskich, z rąk Niemców.

Z Chełmna jakimś cudem, już pociągiem, dostaliśmy się do Kornatowa pod Toruniem, gdzie transport został zbombardowany. Utraciliśmy wszystko prócz podręcznych bagaży, bowiem po powrocie do pociągu, kiedy ustało bombardowanie, większości pozostawionych rzeczy już nie zastaliśmy. Widocznie złodzieje nie bali się bomb, podobnie jak Boga, okradanie ludzi w takiej sytuacji było bowiem świadectwem braku podstawowych zasad moralnych.

Po powrocie do Pruszcza również zastaliśmy mieszkanie wyrabowane. Czego nie ukradli rodacy, zasekwestrowali Niemcy, bowiem, jak się podobno wyraził jeden z miejscowych do mojej matki: „hier gibt nur deutsches Eigentum” – tutaj wszystko jest własnością niemiecką. Okazało się, że nawet albumy ze zdjęciami rodzinnymi. (…)

Nikt nie wiedział, dokąd należy się udać. Pojechaliśmy częściowo szosą warszawską, a najczęściej zaś wzdłuż niej, bocznymi drogami. Pierwsze bombardowanie przeżyliśmy w Lubiczu. O mało nie skończyło się to tragicznie. Wóz nasz pozostał w brzozowym zagajniku tuż przy wjeździe do wsi. Ponieważ babka moja nie chciała się ruszyć z miejsca, pozostawiono ją na straży naszych resztek mienia. Wszyscy inni poszli do wsi szukać ewentualnego schronienia i paszy dla koni. Zaszliśmy do pierwszej z brzegu chaty, ale łatwo było zauważyć, że właścicielami było starsze małżeństwo niemieckie.

Był tam też dorosły ich syn. Nalegał on, by rodzice opuścili dom, co było zrozumiałe ze względu na trwający nalot. On sam był bardzo nerwowy i stale wchodził na poddasze. W pewnym momencie zbiegł po drabinie ustawionej w sieni i siłą chciał wypchnąć rodziców z domu; zaczął też mówić po niemiecku, choć dotąd mówili, on i jego rodzice, wyłącznie po polsku. Wyjściu ich z domu przeciwstawił się jeden z naszych listonoszy, grożąc pistoletem.

W czasie szamotaniny nagle posłyszeliśmy straszny huk, drewniane ściany zachwiały się i cały dom się przechylił. Bomba padła o kilka metrów od progu. W niedługim czasie zjawili się dwaj żołnierze, chyba z jednostki kawaleryjskiej stojącej nieopodal w lesie, w którym znajdował się także nasz wóz.

Syn gospodarzy wyskoczył przez okno, ale zaraz został przyprowadzony przez innych żołnierzy, którzy przypuszczalnie otaczali dom. Zabrano go, a nam powiedziano, że dawał znaki białą płachtą, którą powiewał z dymnika. (…)

Kiedy po jakimś tygodniu wyruszyliśmy z gościnnej wsi – nie wiedząc, jak przebiega front, gdzie się znajdują Niemcy – zobaczyliśmy ich po ujechaniu zaledwie kilku kilometrów. Była to ciężarówka z kilkunastoma żołnierzami. Dowodził bardzo opasły feldfebel, którego mam przed oczyma, jakby to było wczoraj. Dokonano pobieżnej rewizji, zaznaczając, że jeśli znajdą broń, której zaraz się nie odda, to wszyscy łącznie z dziećmi będziemy rozstrzelani.

Matka miała mały pistolet, podobnie jak jeden z listonoszy. Po oddaniu ich zaniechano ledwo rozpoczętej rewizji, a gruby feldfebel zaczął żartować, pytając, czy nie znudziła się nam wycieczka w takim upale i kurzu. Matka moja zaczęła płakać, co go jakoś rozwścieczyło. Zaczął wrzeszczeć, że Polska nigdy więcej nie powstanie, bo Polacy sami ją przepili, przetańczyli i przeżarli. Pocieszył jednak wszystkich, że Hitler zaprowadzi porządek, który nam również wyjdzie na dobre. Inni żołnierze nawet na nas nie spojrzeli, mieli ponure miny i, jak się wydawało, humor sierżanta nie czynił na nich wrażenia. (…)

Miejscowi Niemcy obiecali ojcu zemstę. Za co, tego nie wiedział ani ojciec, ani nikt inny, bowiem ojciec utrzymywał z miejscowymi Niemcami dobre, z niektórymi nawet przyjacielskie stosunki.

Już następnego dnia zjawili się ludzie z Selbstschutzu i zabrali ojca, zdaje się do remizy strażackiej, gdzie przetrzymywani byli już inni Polacy. Ojciec został okropnie skatowany, podobno miał odbite nerki i nawet, gdyby go później nie zamordowano, prawdopodobnie nie przeżyłby.

Erich Schmidt, a także mleczarz Papke, nasz sąsiad, wymogli na owym oficerze, który przesłuchiwał matkę, zwolnienie ojca. Przedtem jednak matka została ponownie wezwana dla wyjaśnienia, skąd w naszej skrzyni schowanej przed ucieczką znalazła się szabla i ów pistolecik. Przy przesłuchaniu był jeden z miejscowych Niemców, bardzo młody człowiek, któremu ojciec wyświadczył niejedną przysługę, a który w obecności matki postulował rozstrzelanie ojca z tej racji, że był polskim oficerem i urzędnikiem państwowym. Zdenerwowany wehrmachtowiec wrzasnął na niego w pewnym momencie, zapytując go, czy zatem i on, niemiecki oficer, też jest wobec kogoś winny, ponieważ jest tym, kim jest? Kiedy wreszcie się go pozbył, powiedział do matki, że nie może pojąć, dlaczego tutejsi Niemcy tak nas nienawidzą.

Jego zdaniem, dobrze im się w Polsce powodziło, choć uskarżali się na prześladowania. – Nie rozumiem tu czegoś – mówił do matki – ale wiem jedno: państwo, cała rodzina, musicie natychmiast stąd uchodzić i dobrze się, przynajmniej na jakiś czas, przyczaić, bo ja dziś tu jestem, jutro może mnie nie być, a skoro wejdzie tu inna władza (chyba miał na myśli gestapo), zabiją was.

Pani mąż zostanie uwolniony jeszcze dziś, a jutro ma was tu nie być. Niech pani zabierze mundur swego męża, bo rekwirujemy tylko broń. Z tego munduru miałem potem ubranie, które nosiłem prawie przez całą wojnę. Wyrosłem z niego chyba dopiero gdzieś w 1943 r.

Kiedy wrócił ojciec, zmaltretowany nie do poznania – był bowiem nie tylko bity, ale razem z wójtem musiał ciągnąć przez całą wieś wóz wypełniony śmieciami, a popędzali ich młodzi członkowie Selbstschutzu – ten zwykle bardzo energiczny mężczyzna zupełnie opadł z sił. Opowiadał tylko, że w czasie ich maltretowania na ulicy niektórzy Niemcy szybko znikali z pola widzenia, ale gawiedź podszczuwała konwojentów, robiła złośliwe uwagi pod adresem maltretowanych.

Ojciec nigdy nie powiedział, kto go bił, choć matka o to się dopytywała. Argumentował, że to wzbudziłoby nienawiść do tych ludzi, a chrześcijaninowi nie wolno nienawidzić. Taka była jego religijność, bez ostentacji, ale konsekwentna bez granic.

Cały artykuł ks. Zygmunta Zielińskiego pt. „Wrzesień 1939 w przeżyciach ośmiolatka” znajduje się na s. 8–9 wrześniowego Kuriera WNET” nr 111/2023.

 


  • Wrześniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł ks. Zygmunta Zielińskiego pt. „Wrzesień 1939 w przeżyciach ośmiolatka na s. 8–9 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 111/2023

W głąb historii Polski i twarzą w twarz z jej dniem dzisiejszym / Krzysztof Skowroński, „Kurier WNET” nr 111/2023

Wiodący temat tego wydania „Kuriera” zawiera dodatek „A może Trójmorze”, o konsekwentnie rozwijanej, ambitnej, samodzielnej inicjatywie rozwoju przyłączonych do starej Unii państw środkowej Europy.

Krzysztof Skowroński

Ostatni wakacyjny świt. Mgła zasłania drugi brzeg jeziora. Z lasu dobiegają niemrawe, późnoletnie, a może już jesienne głosy ptaków. Niewiele mają sobie do powiedzenia. Pakowanie, sprzątanie i po dwustu kilometrach napis: Warszawa.

Udało mi się wyjechać. Wrzucić na dno szuflady telefon, a wraz z nim odciąć łączność z globalnym światem. Nie zaglądałem do portali informacyjnych, nie oglądałem telewizji, a nawet nie słuchałem Radia Wnet. Zamieniłem zgiełk świata na nadzwyczajne lektury, na które nigdy nie miałem czasu.

Podróż w głąb historii rozpocząłem od Pawła Jasienicy. Krótka książka o polskiej anarchii, a w niej data 7 lipca 1572 roku – dzień śmierci ostatniego z Jagiellonów, uznana przez autora za jeden z najgorszych dni w historii Rzeczpospolitej. Umiera ostatni przedstawiciel dynastii, nie pozostawiając żadnego prawa ani rozporządzenia co do przyszłych elekcji. Zaczyna się czas zmierzchu najwspanialszego (wtedy) kraju świata.

Po Jasienicy przyszedł Ferdynand Ossendowski i fascynująca podróż przez Syberię i Mongolię w czasach bolszewickiej zawieruchy, a także myśl o tym, jak mało wiemy o różnorodności syberyjskich ludów i mongolskich (w tamtych, przedkomunistycznych czasach) obyczajach. Z Mongolii skoczyłem do Lublina początku lat trzydziestych. A tam, dzięki Józefowi Łobodowskiemu, spędziłem czas z młodym polskim lewicowcem wśród robotników i żydowskiej inteligencji.

I znów wędrówka w czasie, tym razem bieg wsteczny i powrót do wojny polsko-bolszewickiej za sprawą mistrza Józefa Mackiewicza.

„Lewa wolna” – wielkie i dziś już bez znaczenia pytanie do Józefa Piłsudskiego: dlaczego, Marszałku, dwa razy darowałeś życie Leninowi i zgodziłeś się na traktat ryski?

I na koniec tej lektrówki (wędrówki dzięki lekturom) na parapecie okna w domu, w którym przez minutę byłem, zobaczyłem książkę Jana Polkowskiego „Ślady krwi”. A to już książka-lustro, w której widzimy nas samych i nasze czasy. Spotyka się w niej groteska, zbrodnia i najnowsza historia, opisane wspaniałym językiem. A ponieważ autor był rzecznikiem rządu premiera Jana Olszewskiego, to przy okazji lektury pojawiło się słynne pytanie z 4 czerwca 1992 roku, zadane przez Jana Olszewskiego w czasie jego ostatniego wystąpienia: Czyja będzie Polska?

I z tym pytaniem, i z tymi lekturami ruszymy w Polskę.

Od początku września aż do 15 października, od beatyfikacji Rodziny Ulmów do ogłoszenia wyników wyborów; od Przemyśla przez Kraków, Wrocław i Szczecin, aż do Białegostoku i Lublina. Mam nadzieję, że w Radiu Wnet i w następnym numerze „Kuriera WNET” uda nam się opowiedzieć o tym, w jakim momencie dziejowym jest dzisiaj Polska.

Będzie to nasza opowieść, w której nie zapomnimy, że jest wojna na Ukrainie, Bruksela i Waszyngton, i Pekin.

A w tym, wrześniowym numerze, nie zapominamy ani o przeszłości, ani o dniu dzisiejszym. Od Września 1939 przez Powstanie Warszawskie, którego dramat był przecież we wrześniu w pełnym toku, po kalendarium kolejnego miesiąca obecnego dramatu wojennego – na Ukrainie. Od niepokojącej sytuacji gospodarczej w Chinach po sytuację polityczną i medialną w Polsce przygotowującej się do wyborów.

Jednak wiodącym tematem tego wydania jest dodatek „A może Trójmorze”, o konsekwentnie rozwijanej, ambitnej, samodzielnej inicjatywie rozwoju zapóźnionych gospodarczo w stosunku do tzw. starej Unii państw, przyłączonych do niej po upadku bloku wschodniego.

Czas na ostatnią w tym roku kąpiel w jeziorze i rozmowę z rodziną Kaczek. Z za chmur wyjrzało słońce… dobrej lektury wrześniowego „Kuriera Wnet”!

Artykuł wstępny Krzysztofa Skowrońskiego, Redaktora Naczelnego „Kuriera WNET”, znajduje się na s. 2 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 111/2023.

 


  • Wrześniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł wstępny Krzysztofa Skowrońskiego, Redaktora Naczelnego „Kuriera WNET”, na s. 2 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 111/2023

Zygmunt Jan Rumel (1915-1943). Geniusz poetycki, patriota,okrutnie zamordowany przez UPA w przededniu Rzezi Wołyńskiej

Zygmunt Jan Rumel (1915-1943)

„Stykając się z wierszami Zygmunta Jana Rumla, nietrudno o wrażenie spotkania z fenomenem. Być może nawet otarcia o samotny geniusz liryczny”. To zdanie ze wstępu do tomiku poezji Zygmunta Rumla.

Zygmunt Jan Rumel. Poeta, który zawieruszył się w historii literatury

O zapomnianym poecie Zygmuncie Janie Rumlu z Bożeną Gorską, poetką i autorką książek m.in. o Zygmuncie Rumlu Krzemieńczanin i Rzeczpospolita Krzemieniecka o Liceum Krzemienieckim, i z prof. Karolem Samselem, poetą, literaturoznawcą i filozofem – rozmawia Konrad Mędrzecki.

Na śmierć poety

A kiedy go z wami nie będzie –
Usypcie mu kurhan stepowy –
Aby słyszał, jak burzan pieśń gędzie
I wiatr stepem przewala się płowy…

By mu miesiąc wstający z limanów
Oczy prószył kitajką czerwoną…
I kląskanie by słyszał bocianów,
Gdy piórami lotnymi wiatr chłoną…

Niech tam orły dziobami pieśń skraszą,
A teorban piosenką zakwili…
Bo o wolę on waszą i naszą
Śpiewał – zanim odpoczął w mogile…

Niech tam zmierzchy siniejąc rozgarną
Błękit nieba najczystszy i skromny –
Aby nocą wieczyście już czarną
Patrzył w wszechświat ponad nim ogromny!

(sierpień 1941)

 

Ósmego lipca 1943 roku zginął w potworny sposób torturowany i rozerwany końmi wspaniały poeta Wołynia, Zygmunt Jan Rumel. (…) Był absolwentem Liceum Krzemienieckiego, które skończył w 1935 roku. Wtedy zdał maturę.

Jeszcze na Wołyniu, i później też, redagował wydawane przez Stowarzyszenie Wychowanków Liceum Krzemienieckiego czasopismo „Droga Pracy”, gdzie przede wszystkim publikował artykuły dotyczące właśnie zagadnień społecznych, i drugie czasopismo, dwujęzyczne, „Młoda Wieś” – „Mołode Seło”. A poza tym właśnie w Różynie prowadził zajęcia. I tak to trwało do wybuchu wojny.

A w czasie okupacji, ponieważ już wcześniej doskonale poznał ten teren, włączył się oczywiście do walki jako porucznik Wojska Polskiego (…) W styczniu 1943 roku Kazimierz Banach mianował Zygmunta Jana Rumla komendantem okręgu 8 Batalionów Chłopskich. To był okręg wołyński.

Niestety Polacy byli tam w mniejszości, poza tym wielu Ukraińców pozostawało pod wpływem Ukraińskiej Powstańczej Armii, która po prostu dyktowała pewne warunki i część Ukraińców się temu podporządkowała. I stąd zaczęły się rzezie. (…)

Do tego trzeba było niestety przygotować grunt. Każda zbrodnia wymaga przygotowania. To samo dotyczyło Niemców. Ile czasu potrzebowali Niemcy…

BG: Niemcy przygotowywali się od 1933 roku.

Rumel był porucznikiem, delegatem Polskiego Państwa Podziemnego, kiedy to próbował porozumieć się z lokalnym kierownictwem UPA. 7 lipca 1943 roku – a już od lutego tego roku trwała akcja likwidowania Polaków – udał się do kierownictwa UPA, żeby odbyć tam naradę; zamierzali doprowadzić do ustania tej rzezi.

Pojechało ich tam trzech: Zygmunt Jan Rumel, jego adiutant Krzysztof Markiewicz, a wiózł ich Witold Dobrowolski. Wszyscy trzej pojechali bez obstawy, bez broni, ale w polskich mundurach. Może to było nierozsądne, ale człowiek szlachetny trochę inaczej postępuje niż ludzie bardzo rozsądni.

Może chodziło też o to, aczkolwiek nie planowali tego przecież, że zostaną zamordowani. Ale gdyby – a przecież o śmierć ocierali się na co dzień – gdyby to był ostatni ich wyjazd, chcieli wystąpić po rycersku i godnie, i dlatego byli w polskich mundurach.

Jest taka scena w filmie Wołyń Smarzowskiego, wstrząsająca scena…

BG: Ciekawe, że Smarzowski – nie śmiem twierdzić, że to stało się w jakiś sposób pod wpływem mojej książki – ale nazwał go Zygmuntem Krzemienieckim. Ale wiem od Krzesimira Dębskiego, że zanim Smarzowski przystąpił do realizacji tego filmu, zupełnie nie był wtajemniczony w ten temat, a wtedy Dębski przyniósł mu stos książek i powiedział: najpierw z tym się zapoznaj, a później przystąpisz do pracy. Może rzeczywiście dlatego ten bohater, jeden z wielu zresztą bohaterów epizodów w tym filmie, otrzymał nazwisko Krzemieniecki.

Ja ten film doceniam, ale on nie pozostawia żadnej nadziei, a ja zawsze szukam nadziei. Film może być drastyczny, ale mieć w sobie to jądro dobra, nadziei, a tego tutaj nie ma i pozostajemy tylko z zachwytem wobec poszczególnych scen. Ta na przykład scena została naprawdę wspaniale rozegrana…

BG: Ale jest straszliwa.

Tak, straszliwa. Tym bardziej, że ten Ukrainiec mówi, że docenia jego poezję i mówi o tym wierszu, który przytaczamy, Dwie matki: że zna świetny wiersz, wspaniały a później następuje katastrofa.

Dwie matki

Dwie mi Matki-Ojczyzny hołubiły głowę –
Jedna grzebień bursztynu czesała we włos
Druga rafy porohów piorąc koralowe
Zawodziła na lirach dolę ślepą – los…

Jedna oczom tańczyła pasem złotolitym,
Czerep drugą obijał – pijany jak trzos –
Jedna boso garnęła smutek za błękitem –
Druga kurem jej piała buntowniczych kos

Dwie mnie Matki-Ojczyzny wyuczyły mowy –
W warkocz krwisty plecionej jagodami ros –
Bym się sercem przełamał bólem w dwie połowy –
By serce rozdwojone płakało jak głos…

(lipiec 1941)

(…) Żoną Zygmunta Jana Rumla była Kunegunda Anna z Wójcikiewiczów, 11 lat starsza od niego, czego zresztą zupełnie nie było widać. Była aktorką Teatru Reduta. Poznali się na domowym wieczorze poetyckim w 1941 roku w Warszawie. Na tymże wieczorze, kiedy ona usłyszała od Leopolda Staffa słowa: „Niech pani pilnuje tego chłopca, to będzie kiedyś wielki poeta”. Ale nie upilnowała.

To było w sierpniu 1941 roku, a już w październiku byli małżeństwem, bo w takim tempie to szło w czasach wojennych. I pani Anna Rumlowa, która tylko dwa lata była przecież jego żoną, nigdy już z nikim się nie związała. To był tak wspaniały, zupełnie wyjątkowy mąż, że wystarczył na całe życie.

I ona, jak również jej matka, zadbały o schedę po nim. W latach siedemdziesiątych Rumlowa nawiązała kontakt z Anną Kamieńską. I wtedy, w 1975, a później w 1978 roku, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza wydała tomik poezji Rumla. To, co wtedy było osiągalne dla nich. Tak że Rumel istnieje już w historii literatury, Tylko jakoś tak się na wiele lat zawieruszył. (…)

Karol Samsel: (…) Twórczość Rumla ma i korzenie, i obfite tradycje literackie. Tego musimy być świadomi. To jest coś, o co ja zawsze walczę w przypadku poetów tego autoramentu co Rumel czy Łańcucki – świadomości literackiej intertekstualności poetów szkoły krzemienieckiej. Mówiąc o intertekstualności, mam na myśli to, że każdy z nich – Rumel może w sposób szczególny – zanurzeni byli w świat tekstów, świat wpływów, lektur, ale nie tylko w to, co świadome, ale też to, co jest podprogowo inspiracją ich twórczości.

Dwa nazwiska z pewnością są zasadnicze. Jedno i drugie reprezentowane jest przez inne niż Rumel pokolenie: Leopold Staff i Jarosław Iwaszkiewicz. Bardzo ważny, nitscheański z ducha tom Leopolda Staffa, Sny o potędze, jest dla Rumla jednym z nadrzędnych tomów. W tym nitscheańskim duchu Rumel usiłuje rozpoznawać swoją rzeczywistość, ilustrować Wołyń, bo to też są pewne mistyczne krajobrazy Wołynia, przefiltrowane przez wrażliwość romantyczną i postromantyczną.

To znaczy obok figury pewnego nitscheańskiego podmiotu rodem ze Snów o potędze Staffa mamy również wrażliwość Słowackiego genezyjskiego. Ten genezyjski Słowacki, znany czytającej publiczności dwudziestolecia z tekstów takich jak Król Duch czy Genesis z Ducha, jest dla Rumla bardzo istotny i obrazuje nie tylko rzeczywistość przedstawioną, ale i rzeczywistość wyobrażoną, świat naokoło.

Bardzo istotną inspiracją pozostaje również Jarosław Iwaszkiewicz, którego debiutancki tom to Oktostychy, ale i późniejszy, Dionizje, są dla Rumla wytycznymi we jego własnym procesie twórczym. To może najbardziej widać w dedykowanym żonie słynnym, jednym z wymowniejszych wierszy w spuściźnie poetyckiej tego autora – Sawitri. To rys Iwaszkiewicza. Na to warto położyć nacisk.

Sawitri

(Żonie)

Może to tylko bogini biegła przetowłosa
a może się zachwiały koliste niebiosa?

Może tylko Sawitri – Sawitri promienna
stopą dotyka ziemi jak fala tajemna?

Nie – to drżenie kosmiczne za globem nad nami
nie – to czas wirujący wszystkimi czasami!

To spirala zagłady – plejada płomieni
szybuje gorejąca ponad kołem ziemi!

I na jądra galaktyk nawleka się włócznią!
nie – to bogini tylko – Sawitri przed jutrznią.

(1941)

Warto przypomnieć również o tym, że Zygmunt Rumel tworzy własną poetycką mitologię powstania styczniowego, że do mitu powstania styczniowego powraca w wielu wierszach, między innymi w wierszu Czachowski, poświęconym namiestnikowi powstania styczniowego, w wierszu Pogrzeb pięciu poległych, który w mojej ocenie stylizowany jest w dużym stopniu na rapsodykę Norwidowską. Mam oczywiście na myśli wiersz Bema pamięci żałobny rapsod Norwida.

Być może moje ucho jest przeczulone, bo jestem filologiem z profesji, ale te echa Norwida są bardzo wyczuwalne w twórczości Rumla. To jest też erudycyjna wiedza Norwida, znajomość wierszy takich te z cyklu Vademecum. Jest to świadectwem jego głębokiego wykształcenia, oczytania, także jako studenta warszawskiej polonistyki, i ma ogromne znaczenie w budowaniu czegoś, co nazwałbym intelektualną głębią wierszy Zygmunta Jana Rumla.

Cała rozmowa Konrada Mędrzeckiego z Bożeną Gorską, poetką i autorką książek m.in. o Zygmuncie Rumlu Krzemieńczanin i Rzeczpospolita Krzemieniecka o Liceum Krzemienieckim, i z prof. Karolem Samselem, poetą, literaturoznawcą i filozofem, pt. „Zygmunt Jan Rumel. Poeta, który zawieruszył się w historii literatury”, znajduje się na s. 36-37 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 110/2023.

 


  • Sierpniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Rozmowa Konrada Mędrzeckiego z Bożeną Gorską i prof. Karolem Samselem, pt. „Zygmunt Jan Rumel. Poeta, który zawieruszył się w historii literatury”, na s. 36-37 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 110/2023

Woke: nowa ideologia podbija Zachód. Czy nasza cywilizacja staje się przez to „oświecona”, czy otumaniona?

Prof. Andrzej Zybertowicz | Fot. Piotr Mateusz Bobołowicz

Książka Viveka Ramaswamy’ego „Woke Inc.” wyjaśnia, dlaczego myślenie wokistowskie, genderowe, antyrasowe, religia klimatyczna tak szybko ogarnia myślenie różnych grup społecznych w wielu krajach.

Woke: cywilizacja oświecona czy otumaniona?

Łukasz Jankowski rozmawia z profesorem nauk społecznych Andrzejem Zybertowiczem, doradcą prezydentów Lecha Kaczyńskiego i Andrzeja Dudy.

Mam przed sobą książkę, której autorem jest amerykański biznesmen i polityk – Vivek Ramaswamy. Jej angielski tytuł brzmi Woke Inc. Po polsku wydał ją Warsaw Enterprise Institute pod tytułem Woke S.A. Książka zrobiła furorę za oceanem i prawdopodobnie stanie się bestselerem w Polsce. Traktuje o tym, jak ideologia woke robi karierę nie tylko na uniwersytetach, ale przede wszystkim w amerykańskim biznesie. Jest Pan autorem przedmowy do wydania polskiego. Proszę o parę słów wprowadzenia do tematu.

Samo określenie ‘woke’ ma oznaczać ludzi przebudzonych albo oświeconych. W istocie, jak z tej książki wynika, są to ludzie oślepieni.

Ale ja chciałbym najpierw od autora tej książki się odciąć. Gdy Tomasz Wróblewski, szef Warsaw Enterprise Institute, opowiedział mi o tej książce w roku 2021, tak mnie to zainteresowało, że ściągnąłem, przeczytałem i zacząłem opowiadać na lewo i prawo o niej, entuzjastycznie nastawiony do prawie wszystkiego, co Vivek tam z dużą jasnością i przenikliwością napisał. Vivek Ramaswamy – końcówka nazwiska „-swamy”, jak mi powiedziano, oznacza, że należy on do najwyższej kasty indyjskiej, braminów.

Dalej uważam, że jest to bardzo ważna książka i chętnie napisałem do niej przedmowę. Ale Vivek Ramaswamy ogłosił swój start w wyborach prezydenckich z ramienia Partii Republikańskiej i jeden punkt jego programu jest niezgodny z naszym polskim interesem narodowym. Sprawdzałem jeszcze dzisiaj rano, jak to wygląda w jego deklaracjach, i on w punkcie „Ukraina” napisał: zakończyć wszelkie wsparcie dla Ukrainy, negocjować z Rosją pokój w zamian za porzucenie sojuszu chińsko-rosyjskiego. Z punktu widzenia polskiego interesu bezpieczeństwa jest to kandydat, którego zwycięstwo byłoby śmiertelnie niebezpieczne dla naszego regionu.

Na szczęście to zwycięstwo jest mało prawdopodobne i martwić się na zapas nie ma potrzeby.

W innych obszarach światopoglądowych, np. jak powinny działać podstawowe instytucje społeczne, Vivek Ramaswamy ma wiele racji. Jest fanem kapitalizmu rozumianego jako ustrój merytokratyczny.

On pochodzi z braminów i jest świadomy przywilejów, ale, jak mówi, jego rodzice przybyli do Stanów Zjednoczonych w latach 70. z niewielką ilością pieniędzy i on na swój sukces sam zapracował. Skończył m.in. biologię na Harvardzie, potem prawo na jednej z innych renomowanych uczelni w Stanach. Twierdzi, że kapitalizm służy sprawie, jeśli nie jest zdeformowany, o czym jest ta książka.

Kapitalizm służy sprawiedliwej alokacji zasobów i premiuje ludzi za osiągnięcia, a nie za to, że mają jakieś pochodzenie etniczne, klasowe czy kastowe.

Skoro zdefiniowaliśmy czy przynajmniej spróbowaliśmy zdefiniować kapitalizm na potrzeby naszej rozmowy, wyjaśnijmy, co znaczy ‘woke’, bo okazuje się, że mało w Polsce potrafi ten termin rozszyfrować. Kim są ci „obudzeni” i czym się różnią od ruchu LGBT, trans, queer itd.?

W ujęciu Viveka Ramaswamy’ego i nie tylko jego, ‘woke’ to jest pojęcie zbiorcze dla tych środowisk, które twierdzą, że powinniśmy się przebudzić i zrozumieć, że trzeba walczyć z systemowym rasizmem. Bo mimo wpompowania miliardów dolarów na rzecz mniejszości etnicznych i rasowych w Stanach, ten systemowy rasizm podobno jest. Podbudową intelektualną tego przekonania, silną na wielu uczelniach, jest krytyczna teoria rasowa. Dalej mamy kolejne trzyliterowe skróty: DIE – Diversity Inclusion Equity – różnorodność, inkluzywność, czyli włączanie czy włączalność, oraz równość. Mamy ESG, czyli Environment Society Government – troskę o środowisko i zarządzanie korporacjami w trosce o środowisko. To jest cały nurt, według którego podstawowym obowiązkiem człowieka jest troska o klimat i o rozmaite mniejszości, mnożone jak grzyby po deszczu. (…)

Jak to się stało, że lewicowe akademickie teorie nagle stały się ulubionymi teoriami i ideologią wielkiego kapitału? To chyba jest główne pytanie, na które ta książka przynosi odpowiedź.

Ta książka mnie urzekła: dała mi odpowiedź na pytanie, które mnie, obserwatora naszej sceny politycznej, ale także przemian kulturowych w dzisiejszej cywilizacji Zachodu, od dłuższego czasu nękało. Dlaczego szalone ideologie tak szybko się rozwijały?

Szalone w sensie chociażby Douglasa Murraya, brytyjskiego dziennikarza konserwatywnego, zdeklarowanego geja, który wydał książkę przełożoną także na polski Szaleństwo tłumów. On pokazał, że pewne nurty LGBT, pewne koncepcje tranzycji genderowej czy płciowej to w istocie jest szaleństwo, ponieważ na bazie niepotwierdzonych naukowo przekonań wprowadza się akty prawne, przebudowuje się instytucje

Inaczej mówiąc, zanim społeczeństwo na bazie tego, co jest traktowane jako najwygodniejszy sposób budowania wiedzy i nauki, osiągnęło konsensus co do ustalonych faktów, już pewni ludzie zaczęli narzucać zmiany. A książka Viveka Ramaswamy’ego wyjaśnia, dlaczego to myślenie wokistowskie, genderowe, antyrasowe, ta religia klimatyczna tak szybko zaczęła ogarniać myślenie różnych grup społecznych w wielu krajach.

Zwłaszcza że te idee w stadium zalążkowym istniały od lat 70. To nie jest wymysł ostatnich lat.

Wiele z tych idei w nurtach myśli lewicowej, w tradycji ruchu zrywów młodzieżowych roku 68. we Francji…

sobie były i tam trwały w pewnej niszy. I nagle coś się stało.

Odpowiedź Viveka Ramaswamy’ego jest taka: kapitalizm uświadomił sobie, że najlepszym sposobem zwiększania majątków, zysków oraz władzy wielkich korporacji i środowisk menedżerów tymi korporacjami zarządzających, nie zawsze właścicieli, jest udawanie, że ich firmy nie służą zarabianiu pieniędzy, tylko trosce o środowisko, zwalczaniu nierówności społecznych, przeciwstawianiu się patologiom itd.

I Ramaswamy, bazując na wiedzy w dużej mierze z własnej ręki, na podstawie swojej kariery biznesowej i edukacyjnej, pokazuje, że firmy takie np. jak potężny bank Goldman Sachs, mający płacić potężne kary za korupcję w państwach Dalekiego Wschodu, jednocześnie uruchamiają programy np. popierające różnorodność i oświadczają, że firmy, których zarządy czy rady nadzorcze nie są dostatecznie różnorodne etnicznie i genderowo, nie będą miały szansy na kredyt tego banku

Ramaswamy pokazuje także, że firmy, które na rynkach Trzeciego Świata robią brudne interesy, w Ameryce piorą swoją reputację, finansując think tanki, projekty badawcze, ruchy społeczne, NGO-sy, osoby, które głoszą potrzebę wyzwolenia z tradycyjnych opresji płciowych, starych autorytetów…

Nie taniej byłoby finansować stary, dobry liberalizm, który mówi: działamy dla zysku i dostarczamy konsumentom jak najtańszy, jak najlepszy produkt?

Najwyraźniej stary, dobry liberalizm w jakimś sensie się wyczerpał, a w szczególności w wymiarze niekoniecznie aprobaty dla swobodnej gry sił rynkowych, tylko w wymiarze wolnego słowa. Bo w tradycji liberalnej jest takie przekonanie, że ludzie mają prawo nie tylko się mylić w swoich myślach, ale mają prawo się mylić na głos, pod warunkiem, że są gotowi wysłuchać tych, którzy uważają inaczej i chcą przedstawić im argumenty. Właśnie ten wymiar liberalizmu doprowadził między innymi – w efekcie kryzysu finansowego roku 2008 – do ruchu Occupy Wall Street. Ten ruch wskazywał, że źródłem patologii cywilizacji Zachodu są pewne rdzeniowe instytucje kapitalizmu, w szczególności wielkie banki inwestycyjne. To było myślenie lewicowe, szukające rzeczywistych strukturalnych źródeł poważnych patologii.

W wielkich korporacjach, zwłaszcza finansowych.

A Vivek Ramaswamy mówi: „woke” jest genialne! To genialna sztuczka wielkiego kapitału, który wpadł na pomysł: odwróćmy wrażliwość młodych ludzi, młodych intelektualistów, aktywistów, od instytucji kapitalizmu i skierujmy ją na instytucje kultury, na to stare patriarchalne wyobrażenie o autorytecie rodziców względem dzieci.

Przekonajmy ich, że te stare wyobrażenia o roli tradycyjnych, sprawdzonych przez tysiąclecia religii są błędne, że to wszystko, co społeczeństwo amerykańskie zrobiło, żeby odrobić krzywdy wyrządzone potomkom niewolników, samym niewolnikom, to, co zrobiono, żeby otworzyć uniwersytety dla różnych grup etnicznych, to jest za mało, że tak naprawdę musimy wyzwalać od kolejnych sposobów myślenia.

A gdy będziemy swobodnie krytykowali pewne myśli, to zdemaskujemy fałszywe ideologie.

Ta sztuczka z jednej strony spowodowała to, że ludzie o skłonnościach lewicowych skierowali swoją uwagę i podejrzliwość nie w stronę rdzenia instytucji ekonomicznych, tylko w stronę instytucji kultury. A z drugiej strony wielkie korporacje, finansując tysiące NGO-sów, korumpują lewicę.

Nawiązując do tytułu książki Rafała Ziemkiewicza „Strollowana rewolucja”, można powiedzieć, że Vivek Ramaswamy opisuje w jakiś sposób cały nurt lewicowy, którego ostrze tradycyjnie było antykapitalistyczne i który został strollowany i zamieniony w narzędzie manipulacji społeczeństwami.

Cały wywiad Łukasza Jankowskiego z prof. Andrzejem Zybertowiczem pt. „Woke – cywilizacja oświecona czy otumaniona?znajduje się na s. 2, 12i 13 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 110/2023.

 


  • Sierpniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Wywiad Łukasza Jankowskiego z prof. Andrzejem Zybertowiczem pt. „Woke – cywilizacja oświecona czy otumaniona?” na s. 12–13 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 110/2023