„Dlaczego nie odbudowano Pomnika Wdzięczności”. Konferencja w siedzibie SDP / „Wielkopolski Kurier WNET” 48/2018

Ten stan nie będzie trwał wiecznie. Gorąco wierzę, że uda się zmienić władze miasta i w przyszłości wszyscy spotkamy się na odsłonięciu odbudowanego Pomnika Najświętszego Serca Pana Jezusa w Poznaniu.

Stanisław Mikołajczak

Pomnik pamięci Poznania

Kiedy prawie siedem lat temu zakładałem Komitet Odbudowy Pomnika Wdzięczności w Poznaniu do głowy mi nie przyszło, że będę jako Wielkopolanin i Poznaniak wstydził się za swoje miasto, że na 100 rocznicę odzyskania Niepodległości i 100 rocznicę wybuchu powstania wielkopolskiego tego Pomnika nie postawimy. I że największym przeciwnikiem odbudowy pomnika będą demokratycznie wybierani prezydenci miasta Poznania. Ale ten stan nie będzie trwał wiecznie. Gorąco wierzę, że uda się zmienić władze miasta i że w przyszłości wszyscy spotkamy się na odsłonięciu odbudowanego Pomnika Najświętszego Serca Pana Jezusa w Poznaniu.

To, że w pewnym momencie zająłem się odbudową Pomnika Wdzięczności było spowodowane jakimś impulsem, nie potrafię do końca sobie uświadomić, dlaczego tak się stało. Stało się to, gdy zacząłem w Poznaniu organizować Koncerty Niepodległościowe z okazji 11 listopada. Szybko się zorientowaliśmy, że najważniejszym symbolem Niepodległości Polski w Poznaniu był zburzony przez Niemców Pomnik Najświętszego Serca Pana Jezusa zwany Pomnikiem Wdzięczności.

Musimy odbudować

Zanim zacząłem działać, najpierw poszedłem do Księdza Arcybiskupa Stanisława Gądeckiego, żeby zapytać, co on o tym myśli, bo przecież Pomnik, który ma w centrum figurę Chrystusa nie może być stawiany bez akceptacji Arcybiskupa. Jak Ksiądz Arcybiskup się dowiedział, że za tą inicjatywą stoi Akademicki Klub Obywatelski im. Lecha Kaczyńskiego, to zaraz się zgodził i powiedział, żebyśmy działali, że razem ten Pomnik odbudowujemy. I tak powołaliśmy Społeczny Komitet Odbudowy Pomnika i zaczęły się nasze starania. Już jak zgłaszałem tę inicjatywę na pierwszym Koncercie Niepodległościowym w Auli Uniwersyteckiej w Poznaniu w 2011 r., spotkało się to z entuzjastycznym przyjęciem

Zapowiedziałem, że pomnik powinien stanąć na setną rocznicę wybuchu powstania wielkopolskiego i setną rocznicę odzyskania Niepodległości. Wtedy wydawało mi się, że ten Pomnik odbudujemy nawet wcześniej, bo to przecież siedem lat. Do głowy mi wtedy nie przyszło, że będę jako Wielkopolanin i Poznaniak wstydził się za swoje miasto, za swoich współobywateli, że tego Pomnika nie postawimy na 100 rocznicę odzyskania Niepodległości 100 rocznicę wybuchu powstania wielkopolskiego.

I że największym przeciwnikiem odbudowy pomnika będą demokratycznie wybrani prezydenci miasta Poznania. Co się stało z Poznaniakami, co się stało z ludźmi, którzy przez cały XIX wiek, ale i wcześniej byli patriotami, byli obywatelami, troszczyli się nie tylko o swój region, ale o Polskę. Byli dumni, że tam się Polska narodziła. Nie wierzę, że przestało ich to wszystko interesować. Teraz po tylu latach starań muszę przyznać, że gdyby Platforma Obywatelska nie blokowała odbudowy tego Pomnika, to Pomnik Wdzięczności już dawno by stał. I to trzeba wreszcie powiedzieć, niezależnie od tego, że tego dotąd nie robiłem. I to działanie przeciwko tak ważnemu symbolowi tożsamości Poznania jest absolutnie niezrozumiałe.

Powstanie wielkopolskie

Dlaczego ten pomnik jest taki ważny? By to zrozumieć, trzeba powiedzieć o znaczeniu powstania wielkopolskiego. To nie było szczególnie krwawe powstanie, ono nie było szczególnie wielkie, jeśli chodzi o liczbę ofiar, w porównaniu z powstaniem styczniowym zwłaszcza, czy z powstaniem listopadowym, ale ono było niezwykle ważne nie tylko dla Wielkopolski, także dla Europy i świata. Bo o ile powstanie listopadowe uratowało Belgię, to powstanie wielkopolskie uratowało Europę. To nie są słowa nasze, to Józef Piłsudski powiedział, że gdyby nie miał Armii Wielkopolskiej, to nie miałby cienia szansy zwycięstwa w Bitwie Warszawskiej, a wiemy, co znaczyłaby przegrana Bitwa Warszawska. A jak to się stało, że ta Armia Wielkopolska powstała? Bo na terenach, które powstańcy po kilku tygodniach opanowali, zatrzymali materiał wojenny, który szedł przez ziemie polskie, tysiące wagonów, sprzęt wojenny, zdobyli połowę lotnictwa polskiego na Ławicy. Ale przede wszystkim bardzo szybko zostało to powstanie ustrukturalizowane i została utworzona 100-tysięczna armia.

Wielkopolska miała wtedy, u progu niepodległości armię 100-tysięczną, a jak p. Antoni Macierewicz został ministrem obrony narodowej, to cała polska armia nie miała więcej niż 92 tysięcy żołnierzy… To jest ta skala wysiłku. Bolszewicy mówili, że najbardziej bali się wojsk wielkopolskich, potem Hallerczyków, potem Piłsudczyków.

To wojsko wielkopolskie było doskonale wyszkolone. To byli żołnierze i podoficerowie Armii Pruskiej, tam byli wyszkoleni, bo tak się toczyły losy Wielkopolski. Takie jest znaczenie tego powstania. Jednego z czterech zwycięskich. Mówi się, że to jest jedyne zwycięskie. Nie. Zwycięskie było także powstanie z 1906, drugie powstanie śląskie i powstanie sejneńskie. Powstańcy wielkopolscy oddali życie, 2500 osób, mówi się, że te traty były stosunkowo małe, ale część ludzi mówi, że one były małe, bo oni byli doskonale wyćwiczeni. Traktowani byli bardzo brutalnie, bo w pierwszym tygodniu oni byli już traktowani jako buntownicy. Nie podpadali pod Konwencję Genewską, byli traktowani jak buntownicy, którzy buntowali się przeciwko państwu. Bo trzeba pamiętać, że Piłsudski od 1911 r. organizował Państwo Polskie, a u nas w Wielkopolsce było inne państwo – Państwo Pruskie. Wielkopolanie mają zastrzeżenia do Piłsudskiego, że nie udzielał powstaniu pomocy, tak jak to było potrzebne, że lekceważył Wielkopolskę. To oczywiście jest element przedwojennej gry politycznej. Piłsudski musiał walczyć o wschodnie granice. Wiedział, że wschodnią granicę musi wywalczyć, a zachodnia może podlegać negocjacjom, on to wiedział. A jednocześnie nie mógł wspierać powstańców jawnie. Jak były powstania śląskie, to też udzielał pomocy podskórnie, a nie na powierzchni. W 1920 r., dwa lata po zwycięskim powstaniu wielkopolskim pada pomysł podziękowania za ten zryw powstańczy. Za przyłączenie Wielkopolski do Polski. Postanowiono wybudować pomnik, powstał komitet, wybrano miejsce i znowu były problemy z władzą. Dwanaście lat trwały starania, ale te kłopoty były innej natury. Władze chciały postawić kościół wotywny, ale przecież po wojnie nie było na to pieniędzy. Ale dwanaście lat ciągle mówili kościół, kościół. Aż wreszcie postanowiono zbudować ten Pomnik i po 12 latach ten Pomnik stanął. Stanął i w ciągu 7 lat on całkowicie przeorał myślenie o Poznaniu i o Wielkopolsce i o Polsce.

Są trzy takie pomniki – Pomnik Nieznanego Żołnierza w Warszawie, drugi a właściwie pierwszy – Pomnik Grunwaldu w Krakowie, zbudowany z okazji 500. Rocznicy Bitwy Grunwaldzkiej i nasz poznański Pomnik Wdzięczności. Pomnik Nieznanego Żołnierza odbudowano zaraz w latach powojennych, Pomnik Grunwaldzki w 1976 r., bo nie miał elementów niepodległościowych, a nasz nie mógł się doczekać, bo w centrum była figura Chrystusa. I nie może się doczekać do dziś.

„Dlaczego nie odbudowano Pomnika Wdzięczności” – konferencja pod tym tytułem odbyła się 23 maja 2018 r. w Domu Dziennikarza w Warszawie. Wzięli w niej udział prof. Stanisław Mikołajczak, prezes SKOPW, Jolanta Hajdasz i Tadeusz Zysk, wiceprezesi SKOPW oraz członkowie komitetu – ks. Tadeusz Magas, Tadeusz Dziuba, Przemysław Alexandrowicz, Barbara Pulik, Andrzej Czayka, Andrzej Karczmarczyk i Krzysztof Ratajczak. Podczas konferencji przedstawiciele Komitetu uhonorowali osoby zaangażowane w ideę powrotu Pomnika Wdzięczności do Poznania. Pamiątkowe medale otrzymali: Antoni Macierewicz, były Minister Obrony Narodowej, Wojciech Fałkowski, były podsekretarz stanu w MON, Jarosław Szarek, prezes IPN (nieobecny), Krzysztof Skowroński, prezes SDP oraz aktorzy Halina Łabonarska (nieobecna) i Jerzy Zelnik.

Nasza wiara i pamięć

Chcę tu nawiązać do mądrości naszych przodków, którzy usytuowali pomnik w miejscu najbardziej znienawidzonym, w miejscu, które było kwintesencją pruskości w Poznaniu. Bo na fosie zbudowano Zamek Pruski, który miał odzwierciedlać odwieczną pruskość, obok siedziba Hakaty, dzisiaj Collegium Maius UAM, ale wtedy Hakata – najbardziej znienawidzona instytucja, która wykupowała ziemię z rąk polskiej szlachty i parcelowały między Niemców. W ten sposób zostało przejętych przez Niemców 110 tys. gospodarstw, czyli olbrzymia część całej ziemi. Potem jest Opera Poznańska, w której statucie było napisane, że nie może ze sceny paść słowo polskie. Akademia Pruska, która nie przyjmowała polskich studentów, bo polscy studenci mieli jechać do Berlina i Breslau i tam się germanizować. To nie był nawet uniwersytet, tylko uczelnia niższego rzędu. A w środku stał Pomnik siejącego grozę i strach w Wielkopolsce Bismarcka. I dlatego po odzyskaniu przez nas niepodległości chcieli zlikwidować ten symbol. W miejscu, które było przeklęte, którego Poznaniacy nienawidzili stanął Pomnik ku czci Najświętszego Serca Pana Jezusa, a miejsce to po postawieniu na nim Pomnika natychmiast zmieniło charakter. Stało się miejscem pielgrzymek, uroczystości państwowych, rodzinnych, stowarzyszeniowych, wojskowych, różnych. Tam odbywały się nawet imieniny Piłsudskiego. Ten pomnik takie miał olbrzymie znaczenie. Potem przychodzi wojna i ten pomnik natychmiast, po miesiącu zostaje zburzony. Zachowały się trzy zdjęcia zburzonego pomnika, wstrząsające i opowieści. Jak ktoś widzi te zdjęcia, a potem mamy zachowany na filmie przemarsz wojsk pruskich, przed trybuną niemiecką, która została postawiona w miejscu, gdzie stał pomnik i przemarsz wojsk niemieckich, to narasta gniew i rodzi się wielkie przekonanie, że ten Pomnik trzeba odbudować. On po prostu musi być odbudowany, bo on był symbolem naszych walk niepodległościowych.

Zdjęcia są porażające, zrobił je jeden z poznańskich harcerzy, ryzykował życie, bo za posiadanie aparatu fotograficznego groziła kara śmierci. Pomnik został zburzony, ponad 600 ton dolomitu, 1300 ton granitu zostało użyte jako podkład pod jakieś budowy albo zostało wywiezione gdzieś na hałdy, żeby po tym pomniku nie było śladu. A figurze Chrystusa, która była mocno przymocowana, obcięli nogi, zwalili ją na ziemię i na stalowej linie, zaciągniętej na szyję wlekli za czołgiem przez ulice. Dopiero potem przewieziono ją do huty i przetopiono na kule armatnie.

To jest niezwykle ważne wydarzenie, które także nas bardzo mobilizuje, bo wiemy, że został poniżony zarówno symbol religijny – figura Chrystusa, jak i symbol naszych dążeń niepodległościowych.

Dlatego nasz komitet tak bardzo się upiera, że figura Chrystusa musi wrócić na plac Adama Mickiewicza. Ona musi symbolicznie, choćby na parę dni wrócić i tam musi się odbyć nabożeństwo przepraszające za to, co Niemcy zrobili z figurą. Ponieważ nie możemy się przebić, żeby odbudować Pomnik, to postanowiliśmy odlać figurę Chrystusa. Zrobiliśmy konkurs, wygrał go rzeźbiarz Michał Bartkiewicz, góral, który ma swoją pracownię pod Krakowem. Za połowę ceny, która była w innych ofertach odlał na figurę, która ma prawie 5,5 m wysokości. Kosztowała nas 300 tys. zł. Figura Paderewskiego, która jest czterokrotnie mniejsza kosztowała tamten komitet, który ją budował 800 tys. zł. Inaczej się wydaje pieniądze, jak się je dostaje, a inaczej jak my to robimy. To są motywy, które nami, całym komitetem kierują, mamy determinację, niezależnie od tego, co o nas mówią, co o nas wypisują, co mówią o naszym oszołomstwie. Ten Pomnik do Poznania po prostu wróci!

Na podstawie wystąpienia prof. St. Mikołajczaka na konferencji 23 maja 2018 w Warszawie, skróty i red. J. Hajdasz.

Zebrane podpisy pod ideą odbudowy Pomnika, ponad 300 tysięcy zł wpłaconych przez indywidualnych Poznaniaków na odbudowę Pomnika, dzięki którym udało się odlać Figurę Chrystusa z Pomnika Wdzięczności i ponad 25 tysięcy podpisów zebranych pod ideą odbudowy Pomnika – to te sprawy, które pokazują, że w Wielkopolanach ciągle drzemie potencjał i świadomość znaczenia naszej roli w historii. To nie jest prawda, że symbolem Wielkopolan w rocznicę powstania Wielkopolskiego musi być pan prezydent leżący w łóżku i robiący sobie selfie. Jedną z nielicznych rzeczy, która łączy wszystkich – prawie – Wielkopolan jest duma z powstania wielkopolskiego, wygranej bitwy z najbardziej butnym państwem ówczesnego świata. Zresztą to państwo zostało zlikwidowane, uznane za zbrodnicze. To naprawdę nie jest tak, że Wielkopolanie są gnuśni, że nie chcą pomników swojej historii i tożsamości. Jestem więc przekonany, że Pomnik Wdzięczności zostanie odbudowany, wcześniej czy później to się stanie, bo to naprawdę leży w sercach Poznaniaków. Używa się argumentów, że nienowoczesny, że śmieszny, że łuk triumfalny, ale zapytajcie Niemców, czy zaakceptują zburzenie Bramy Brandenburskiej, a Francuzów – zburzenie Łuku Triumfalnego w Paryżu. Ja nie rozumiem pomnikofobii i jeśli to by ode mnie zależało, to stanie w Poznaniu i odbudowany Pomnik Wdzięczności, i Pomnik Wypędzonych, i Pomnik Mieszka, Chrobrego, Przemysła, bo mamy tylu wspaniałych Wielkopolan, którzy powinni zostać uczczeni w formie pomników. (Dr Tadeusz Zysk, wiceprzewodniczący Społecznego Komitetu Odbudowy Pomnika Wdzięczności od 2012 r.)

Bardzo dziękuję Panu profesorowi za udzielenie mi głosu, przede wszystkim dziękuję szanownemu komitetowi, wam wszystkim za ten nieprawdopodobny wysiłek i tę nieprawdopodobną determinację w działaniu, jakie Państwo podjęliście. Dziękuję za to wspaniałe wyróżnienie i na pewno ponad miarę moich możliwości i tego wszystkiego, o czym Pan Profesor mówił. Jestem dumny, że mogłem przyłożyć rękę do przywrócenia Pomnika Chrystusa Króla, nie dla Poznania, ale Polsce. Dlatego, że ten pomnik jest symbolem odbudowy niepodległości Polski. Będę miał jeszcze zaszczyt dwa słowa na ten temat powiedzieć. Z całym szacunkiem dla wielkości i wspaniałości Poznania, to jest dużo więcej niż tylko symbol odzyskania niepodległości przez Wielkopolskę. To jest symbol odrodzonej, niepodległej Rzeczpospolitej i dlatego było dla mnie oczywiste, że Wojsko Polskie musi zrobić wszystko, co możliwe, żeby ten pomnik powrócił na swoje miejsce. Przyrzekam, obojętnie co jeszcze będę robił w życiu, to do tego na pewno jeszcze przyłożymy rękę. Będziemy mieli tę wielką radość wszyscy razem być na uroczystościach otwarcia [odsłonięcia] tego pomnika. (Antoni Macierewicz)

Rada Miasta Poznania już 18 grudnia 2012 r., czyli pięć i pół roku temu podjęła uchwałę, że wyraża się zgodę na wzniesienie Pomnika Wdzięczności, pomnika Najświętszego Serca Jezusowego, a wykonanie uchwały powierza się Prezydentowi Miasta. Wszyscy obecni radni PiS, wszyscy obecni radni Poznańskiego Ruchu Obywatelskiego, przytłaczająca większość radnych Platformy i nawet jedna radna z SLD głosowali za odbudową tego pomnika. Ten jeden jedyny głos wstrzymujący radnego lewicy był tylko jakby takim kontrapunktem do tej niezwykłej jednomyślności. Dlatego to podkreślam, że nie można powtarzać, że władze miasta Poznania są przeciwne tej idei. Chociaż zmieniła się kadencja rady, zmienił się skład, nadal przytłaczająca większość radnych jest za odbudową Pomnika. Przeciw jest obecny prezydent miasta. Mamy pretensje do poprzedniego prezydenta, który następujące po tej uchwale Rady kolejne dwa lata swojej kadencji zmarnował, nie podjął żadnych decyzji w tej sprawie. Komitet nadal nie dysponuje żadną działką, na której mógłby Pomnik postawić. Wszystkie miejsca znaczące w Poznaniu są własnością miasta. Obecny prezydent, nie wyrażając zgody na udostępnienie gruntu Komitetowi Odbudowy, może skutecznie blokować, tą praktycznie jednomyślną decyzję Rady Miasta sprzed pięciu lat i tą wolę Poznaniaków, wyrażoną w 25 tysiącach podpisów i tą wolę, którą manifestują Poznaniacy także publicznie przy różnych okazjach, kiedy za odbudową tego pomnika się opowiadają. Mam nadzieję, że jesienne wybory tę smutną i zawstydzającą dla nas sytuację zmienią. (Przemysław Alexandrowicz, Członek Zarządu Społecznego Komitetu Odbudowy Pomnika Wdzięczności).

Wypowiedzi uczestników konferencji pt. „Dlaczego nie odbudowano Pomnika Wdzięczności”, pod wspólnym tytułem pt. „Pomnik pamięci Poznania”, znajdują się na s. 1 i 3 czerwcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi oraz dodatek specjalny z okazji 9 rocznicy powstania Radia WNET, czyli 44 strony dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wypowiedzi uczestników konferencji pt. „Dlaczego nie odbudowano Pomnika Wdzięczności”, pod wspólnym tytułem pt. „Pomnik pamięci Poznania”, na s. 1 i 3 czerwcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl

Unia Europejska jest na zakręcie. Po wyborach do Parlamentu Europejskiego układ sił może się całkowicie zmienić

Ustępstwo włoskich polityków wobec Komisji Europejskiej jeszcze bardziej wzmocni antyunijne nastroje we Włoszech. Walka toczy się o wpływy i interesy ekonomiczne – komentarz Piotra Cywińskiego

O sytuacji politycznej w Unii Europejskiej w związku z tworzeniem nowego włoskiego rządu, o polityce niemieckiej i relacjach Polski z Komisją Europejską mówił w Poranku WNET Piotr Cywiński, publicysta Tygodnika Sieci  i wieloletni korespondent polskich mediów w Niemczech

To co się w tej chwili dzieje, to precedens. Nie chodzi o sam artykuł 7, tylko o to jaka ma być Unia Europejska, tylko o przyczynek do większej rozgrywki – jaka ma być w przyszłości Unia Europejska. W Unii Europejskiej bardzo się nie podoba, że Polska wzmacnia swoją pozycję, np przez  Grupę Wyszechradzką czy inicjatywę trójmorza. Komisja Europejska chciałaby występować w roli „nadrządu  Stanów Zjednoczonych Europy”.  Oczywiście ojcowie-założyciele Unii przewracają się w grobie, ponieważ Unia została zaprojektowana jako związaek państw narodowych oparty o chrześcijaństwo.  Dzisiejsza Unia zrywa z tymi tradycjami.  

Piotr Cywiński zwrócił uwagę, że atak na Polskę wynika z tego, że nasz kraj  stoi na przeszkodzie planom przekształcenia Unii w scentralizowany organizm. Sprawa kontrowersji wokół reformy wymiaru sprawiedliwości jest drugorzędna i stanowi pretekst: To jest przede wszystkim walka o wpływy i interesy. Takie inicjatywy jak współpraca w ramach inicjatywy trójmorza czy Trójkąt Wyszechradzki są wbrew interesom Niemiec. Trzeba zachować zimną krew.

W związku z włoskim kryzysem gabinetowym gość Poranka podkreślił, że mamy do czynienia z całkowicie pozbawioną podstaw ingerencją w wewnętrzne sprawy Włoch. Takie poczynania jak bezpośredni wpływ Brukseli na desygnowanie kandydata na premiera jeszcze zwiększy antyunijne nastroje w Italii.

 

 

Agenci transformacji. O profesorze światowej sławy, od zarania kariery TW / Herbert Kopiec, „Śląski Kurier WNET” 47/2018

Słowa są niby te same, a sens odmienny. Można się o tym przekonać, przyglądając się choćby mętnym wysiłkom prof. Lecha Witkowskiego, zmierzającym do wywołania zjawiska tzw. rehabilitacji ambiwalencji.

Herbert Kopiec

Agenci transformacji

W poprzednim felietonie (marzec 2018) pisałem o zdemoralizowanych niby-profesorach i prawdziwych kapusiach/agentach Służby Bezpieczeństwa., ich szkodliwości, o konieczności lustracji oraz dekomunizacji środowiska akademickiego, o perfidnej strategii niszczenia przez SB wybitnych ludzi kultury i nauki, strategii oficjalnie nazwanej „systematyczną organizacją niepowodzenia zawodowego”.

Ofiarami zmasowanego ataku, zaszczuwania i izolowania ludzi w ich własnych środowiskach byli przeciwnicy tzw. władzy ludowej, której zbrojnym ramieniem była Służba Bezpieczeństwa. Podobnie dziś, w okresie transformacji ustrojowej (po 1989 roku), robią w gruncie rzeczy to samo liderzy tzw. zmiany społecznej, trafnie nazywani przez nielicznych konserwatywnych badaczy agentami transformacji.

Pojęcie ‘zmiana społeczna’ oznacza postawienie świata tradycyjnych wartości na głowie. Skutecznym narzędziem w skali globalnej tej barbarzyńskiej/szatańskiej operacji jest przeprowadzana niewidzialna rewolucja, polegająca na niszczeniu słów i pojęć. Zajmują się tym wyrafinowani intelektualiści transformacyjni. Efektem ich manipulacyjnych wysiłków jest to, że coraz trudniej nam się porozumiewać. Słowa są niby te same, a sens odmienny. Można się o tym przekonać, przyglądając się choćby mętnym wysiłkom prof. Lecha Witkowskiego, zmierzającym do wywołania zjawiska tzw. rehabilitacji ambiwalencji. Przypomnijmy, że tradycyjnie ambiwalencja = chaos, niejednoznaczność, brak porządku. Natomiast dzięki jej rehabilitacji – ambiwalencja przestaje być tylko deficytem, złem, a staje się aksjomatem. W ramach rehabilitacji ambiwalencji rewolucjonista Lech Witkowski przyznaje wprawdzie, że choć może być pojmowana jako składowa stanu chorobowego, zakłócenia czy kryzysu, to można też pojmować ją jako wyraz dynamiki i złożoności, sprzęgany z nowym poziomem kompetencji kulturowych. (Edukacja wobec zmiany społecznej, 1994.).

Dyskurs, który się obecnie toczy w światowych mediach, wycisza kategorie chrześcijańskie i narodowościowe. Nawet najbardziej podstawowe pojęcia ‘dobry’ i ‘zły’ – zauważa jeden z najwybitniejszych współczesnych filozofów moralności, Alasdair MacIntyre – straciły właściwe/tradycyjne znaczenie. W polskim wydaniu Dziedzictwa cnoty (1995) szkocki filozof swoją racjonalną, spokojną refleksją krok po kroku odsłania intelektualną i moralną mieliznę ideologii liberalnej, dominującej w politycznym i kulturowym głównym współczesnym nurcie, zaś profesura – „rehabilitanci” – niejako w podzięce namaszczani bywają do pełnienia ról autorytetów naukowych.

Elegancko olać JM Rektora i już!

Przypominanie o tym jest niezbędne, skoro bywa, że już sama idea lustracji – a więc dekomunizacji i dezubekizacji – społeczności pracowników naukowych, nauczycieli akademickich jawi się jako „sprawa ponura”. Ma wciąż swoich zagorzałych oponentów pośród prominentnych (lewoskrętnych – bo innych tu raczej nie uświadczysz) przedstawicieli tego środowiska.

Z nieskrywaną nonszalancją prof. Tadeusz Pilch (kierownik Ośrodka Badań Problemów Nietolerancji) z Uniwersytetu Warszawskiego (2007 rok) zalecał konieczność „olania” prawa lustracyjnego. Zaczynał sensownie, przypominając: Nie ma nic bardziej żałosnego niż zniewolone środowisko akademickie. Ono z natury powinno być rozumem i sumieniem narodu. Ale dalej jest już pokrętnie i mętnie: Niegroźni są kieszonkowi Savonarole: Macierewicz, Kurtyka, Kaczyński. Groźni są zniewoleni akademicy. W pierwszym odruchu do tzw. lustracji chciałem podejść „kabaretowo” lub „obelżywie”. Kabaret na sprawy ponure jest niezłym lekarstwem, ale pracownikom nauki na ogół brakuje kwalifikacji w tej materii. Metoda obelżywych propozycji dla władz lustracyjnych, sugerujących miejsce pocałunków – też nie wchodzi w rachubę, bo oświadczenie składa się JM Rektorowi i władzom Uniwersytetu, które wszak żadną miarą na taki afront nie zasługują. Pozostaje więc pospolite „olanie” prawa lustracyjnego, z przyzwoitym w formie powiadomieniem władz Uczelni o motywach takiego kroku.

Nie warto już rozpisywać się o prawnych, moralnych i społecznych ułomnościach tego prawa i jego funkcjonalności. Napisano już – zapewnia badacz (na co dzień zajmujący się – jakże by inaczej – nietolerancją (sic!) – niemal wszystko. Koniec. Kropka.  Zauważmy, że prof. T. Pilch, zamiast skoncentrować się na ewentualnych ułomnościach, szkodliwości lustracyjnego prawa, wolał przywdziać szaty eksperta od elegancji.

Z pożytkiem dla młodszego czytelnika przywołam teraz niektóre fakty, opinie i wydarzenia z życia L. Witkowskiego – rewolucjonisty, naszego dzisiejszego bohatera, które mogły przesądzić o jego imponującej naukowej karierze czasów współczesnej transformacji/zmiany społecznej.

TW „LES” jako symbol nonkonformizmu naukowego

W dokumentach Instytutu Pamięci Narodowej prof. Lech Witkowski (kreowany na współczesny symbol nonkonformizmu naukowego) figuruje jako Tajny Współpracownik Służby Bezpieczeństwa o pseudonimie „LES”, nr ewidencyjny 05338, zarejestrowany 27.03.1980 r. w Wydziale „C” KW MO w Toruniu. Melduję, że dnia 26.03 br. dokonałem pozyskania ob. W.L. w charakterze TW ps. „LES” – raportował przełożonemu oficer SB, por. A. Wodzicki. W tym samym dokumencie odnotowano, że w związku z aktywną działalnością TW w KU PZPR przy UMK w Toruniu (…) postanowiono zawiesić z wym. TW współpracę na czas realizacji prac.

W odręcznie sporządzonym czterostronicowym piśmie oficer informował równocześnie m.in, że w rozmowie k-dat zadeklarował gotowość współdziałania z nami (…) interesując się warunkami współpracy. W związku z tym przedstawiłem mu te warunki:

 – współpraca systematyczna, tajna, z przestrzeganiem zasad konspiracji, wyjazdy zagraniczne uzgodnione ze mną celem opracowania zadań (…)
– wynagrodzenie za informacje i zwrot kosztów związanych z realizacją zadań.
– Następnie k-dat podpisał stosowne zobowiązanie, obrał sobie pseudonim „LES” – wykazując pełne zrozumienie dla tych form. Postawa k-data zaprezentowana w czasie rozmowy pozyskaniowej wskazuje jednoznacznie, że odpowiada on naszym potrzebom pod względem osobowości, postawy ideologicznej, zaprezentowanego stosunku do współpracy (…).

Pod koniec prezentowanego Raportu z pozyskania st. inspektor przy Zastępcy Komendanta Wojewódzkiego ds. SB KW MO w Toruniu napisał: Ponadto zasugerowałem k-datowi ewentualne podjęcie pod naszym kierunkiem starań o stypendium w jednym z KK (Krajów Kapitalistycznych – wyjaśnienie moje, H.K.), co pozwoliłoby mu odnieść korzyści naukowe dla siebie, a nam dałoby możliwość rozpoznania interesujących nas zagadnień za jego pośrednictwem. K-dat wyraził na to zgodę. No cóż, iście światowy rozmach aktywności naukowej L. Witkowskiego (wybitny amerykański uczony H.A. Giroux w 2010 r. napisał: Lech Witkowski jest międzynarodowo uznanym uczonym) zdaje się wskazywać, że życzliwe sugestie toruńskiego oficera służby bezpieczeństwa Lech Witkowski wziął sobie do serca.

Miłe złego początki

Felieton daje zbyt mało miejsca dla rzetelnej prezentacji aktywności późniejszego tuza polskiej pedagogiki. Odnotujmy wszelako, że w świetle zachowanych dokumentów romans młodego Witkowskiego ze Służbą Bezpieczeństwa rozpoczął się znacznie wcześniej i zgoła niewinnie. Będąc studentem trzeciego roku wydziału matematyki UMK w Toruniu, zwrócił na siebie uwagę „operacyjnie” listem (1972 r.), jaki skierował do attaché ambasady włoskiej. Informował w nim, że uczy się j. włoskiego i wie, że w Perugii organizowany jest kurs tego języka dla studentów zagranicznych z całego świata. Pytał, co ma zrobić, aby mógł w nim uczestniczyć. Czy student L. Witkowski mógł przewidzieć, że rzeczonym listem uruchomi tzw. zainteresowanie operacyjne swoją osobą różnych struktur SB? A fakty są takie, że towarzyszka inspektor SB z Torunia, por. Jadwiga Konarska, rekomendując młodego Witkowskiego jako obiecującego kandydata na współpracownika SB w piśmie. „Notatka służbowa” (Toruń, 11 grudnia 1972 r., tajne) odnotowała m.in., że Lech Witkowski pełni funkcję przewodnika wycieczek zagranicznych (…), posiada kontakty z cudzoziemcami z następujących państw: W. Brytania, Szwecja, Finlandia, Włochy, Hiszpania i Francja – osoby te poznał w czasie pobytu za granicą, jak również w czasie imprez międzynarodowych organizowanych w przeszłości w Polsce (…). Zapytany o chęć udzielania nam pomocy w zakresie informowania o zachowaniu się cudzoziemców (…) wyraził zgodę, w związku z czym pobrałam od w/w zobowiązanie o zachowaniu w ścisłej tajemnicy faktu i treści przeprowadzonych w przyszłości rozmów z SB (zob. ksero Zobowiązania). Prawie dwa lata później (Toruń, 12.09.1974) we Wniosku o opracowanie kandydata na tajnego współpracownika odnotowano, że magister matematyki Lech Witkowski od września 1972 wykorzystywany był jako k.o.(…).

Kontakt operacyjny (k.o.) to osoba, która nie podpisywała zobowiązania do współpracy, a informacji udzielała zazwyczaj ustnie. Kontaktem operacyjnym byli często członkowie PZPR. W ten właśnie sposób omijano zakaz werbowania członków PZPR. Uznano też, że Naczelnik Wydziału. II KW MO Służby Bezpieczeństwa w Bydgoszczy powinien wiedzieć, że student L. Witkowski na terenie uczelni cieszy się bardzo dobrą opinią. Jest jednym z najlepszych studentów. Bierze czynny udział w pracach społecznych. Jest aktywnym działaczem ZMS w Bydgoszczy. W 1968 r. był uczestnikiem międzynarodowego obozu lingwistycznego organizowanego przez UNESCO. Uczy się kilku języków, m.in. zna biegle język angielski. Ojciec jego jest oficerem WP – zatrudniony jest w Wojskowym Szpitalu Okręgowym w Toruniu w stopniu majora.

W piśmie podpisanym przez ppłk mgr Zygmunta Grochowskiego, skierowanym do Komendy Wojewódzkiej MO w Bydgoszczy (Toruń, dnia 2 kwietnia 1973 r., tajne), pomieszczono informację, że Witkowski „z racji (…) pełnionej funkcji wiceprzewodniczącego KU ZSP przy UMK, informuje o panujących nastrojach wśród młodzieży akademickiej. W bieżącym roku przewidziany jest na stanowisko dyrektora Międzynarodowego Hotelu Studenckiego, a więc zabezpieczy dopływ informacji o działalności tej instytucji”.

Na 12 stronach Kwestionariusza TW (Toruń 12.09.1974 – tajne spec. znaczenia) atuty Witkowskiego (studenta „Primus inter pares” z 1973 roku) uszczegółowiono. W rubryce nr 26 „Walory osobiste i cechy ujemne” stwierdza się: Prezentacja nienaganna, sposób bycia swobodny, pewny siebie, potrafi b. łatwo nawiązywać kontakty, papierosów nie pali, alkohol pije w niewielkich ilościach w czasie określonych okazji, inteligentny, spostrzegawczy, logicznie i konkretnie formułuje swoje stanowisko. Odnotowano też, że motywy pozyskania L. Witkowskiego do współpracy z SB (osoby niewierzącej i niepraktykującej) to: polityczne zaangażowanie i poparcie dla polityki partii, pozytywny stosunek do SB.

W analizowanej dokumentacji znajduje się pismo tajnego współpracownika, ps. „RYS”. Wymieniony agent m.in informuje (pismo z dnia 10 października 1977 r.), że mgr Lech Witkowski jest wyróżniającym się pracownikiem naukowym (…). Posiada zdolności „krasomówcze”, z łatwością wygłasza bez opracowań pisemnych przemówienia i referaty nie tylko w języku polskim, ale także po angielsku. Powołując się na docenta o nazwisku Soldenholf, agent „RYS” o Lechu Witkowskim proroczo skonstatował: Witkowski jest przyszłościowym pracownikiem naukowym i działaczem społecznym, który niedługo zdobędzie sobie rozgłos nie tylko w kraju, ale także za granicą. I stało się. Proroctwa agenta „RYSA” stały się rzeczywistością.

Lech, w głowie masz już jak profesor amerykański…

Na zaproszenie Z.  Kwiecińskiego i L. Witkowskiego w latach 80. gościli w Polsce A. Giroux i drugi czołowy amerykański pedagog radykalny, Peter McLaren. Lech Witkowski wspomina reakcję Petera McLarena (noszącego się ekstrawagancko: długie włosy, kolczyk w uchu, dżinsy i kolorowe koszule) na jego ówczesny wizerunek. Amerykański gość podsumował wygląd swojego gospodarza (krótkie włosy, krawat, garnitur) następująco: Lech, w głowie masz już jak profesor amerykański, ale zrób coś z tym, co masz na głowie i w ogóle. Nie miałbyś szans, gdybyś tak ubrany i z takim wyglądem stanął przed moimi studentami. Nie słuchaliby Cię. Byłbyś niewiarygodny i śmieszny. Ja sobie nie mogę na to pozwolić (Wyzwania autorytetu, 2009). Tak właśnie: tu w sferze obyczaju praktycznie dokonuje się postulowana zmiana społeczna.

„Woda sodowa” niszczy autorytet

Godzi się odnotować, że był czas, iż ulubieniec i faworyt środowisk esbeckich i akademickich najwyraźniej nie wytrzymał sukcesów i przesadził w eksponowaniu własnej osoby. W trosce o autorytet partii (był w tym czasie sekretarzem KU PZPR) skarciło go jedynie SB: Z dużą sympatią ocenia się w tej chwili (odnotowano w informacji z dnia 15 lipca 1981) działania Komitetu Miejskiego, szczególnie jego egzekutywy, natomiast coraz więcej kpin wywołuje osoba L. Witkowskiego z KU PZPR, który w ostatnim czasie zaczął udzielać wielu wywiadów tygodnikom w całej Polsce, co sprawia, że ni stąd ni zowąd kreuje się on na partyjnego idola. Jedynego sprawiedliwego. Odbiera się to jak przykład tzw. „wody sodowej” i stąd wiele kpin, a tym samym zdecydowanie obniża się jego autorytet, przynajmniej w środowisku uczelnianym. Notatka ułatwia zrozumienie zaskakującej decyzji o internowaniu L. Witkowskiego (potwierdzonego własnoręcznym podpisem w dniu 15 XII 1981). Ale decyzja o rychłym uchyleniu internowania (23.XII 1981 r.) oraz dalsze formalnie niezmącone sukcesy Witkowskiego jako uczonego (habilitacja w 1990 r.) wskazują, że nie przestał być pieszczochem SB.

Refleksja końcowa

Człowiek, wyłaniający się z haseł rewolucji kulturowej, której znaczącym funkcjonariuszem okrzyknięto naszego Lecha Witkowskiego, to już nie jest stworzenie Boże, zatroskane o swoje zbawienie, to już nie osoba, która doświadcza siebie jako istoty rozumnej i wolnej, to już nie członek społeczności, narodu, państwa, dbający o przyszłość nie tylko swoich najbliższych, ale i całego swego narodu.

Rewolucja kulturowa, której L. Witkowski może być nazwany agentem transformacji, nigdzie, a więc także w Polsce, nie wzbudziła prawie żadnej reakcji. Wszystko dokonało się ukradkiem, w ramach szukania ugody, poparcia, rozwijania świadomości, walki ze stereotypami.

Wszystko to przyczynia się do manipulacji o tyle, o ile skrywa swój prawdziwy cel i służy do narzucania większości programu popieranego przez mniejszość (M.A. Peeters, Globalizacja zachodniej rewolucji kulturowej, 2010). Znanych słów zaczęto używać do wprowadzenia nowych pojęć.

Techniki inżynierii społecznej pozwalają agentom transformacji/zmiany społecznej zyskać poparcie nawet tych, którzy stawiliby opór, gdyby mieli dostęp do rzetelnych informacji i wiedzieli, że „nowa etyka” dąży do pozbycia się ze swego słownika słów wyraźnie nawiązujących do tradycji chrześcijańskiej, np.: prawda, moralność, sumienie, mąż, żona, matka, ojciec, syn, autorytet, wiara, miłosierdzie. W to miejsce weszły nowe pojęcia, których sens jest niejasny, a treść często ambiwalentna, np.: płeć kulturowa, prawa reprodukcyjne, bezpieczna aborcja, nienaruszalność cielesna, społeczeństwo obywatelskie, prawa kobiet, prawa dzieci. W niektórych z tych pojęć jest chęć wyrażenia sensownych dążeń człowieka i rzeczywistych wartości, ale wymieszane one zostały z gorzkimi owocami zachodniej apostazji, co odebrało im prawdziwy, ludzki sens i sprawiło, że tworzenie wspólnoty ludzi i narodów zostało niejako od wewnątrz zatrute. Droga do przeprowadzenia cywilizacyjnego samobójstwa zwanego zmianą społeczną stoi otworem.

I tu ciśnie się na usta pytanie, dlaczego esbeccy opiekunowie Witkowskiego wybaczyli mu pychę? Przesądziła pragmatyczna kalkulacja. Witkowski pięknie mówi. Ma masę luźnych skojarzeń z innym skojarzeniami. Dlatego pisze bardzo grube książki. Uznano chyba słusznie, że ma dyspozycje osobowościowe do realizacji dyrektywy: Staraj się wprowadzić zamęt. Mów zawsze tak, żeby nikt nie potrafił oddzielić, co jest prawdą, a co kłamstwem. Kiedy ludzie mają zamęt w głowach, łatwo nimi pokierować tam, gdzie my chcemy (Vladimir Volkoff,1991). Agentów transformacji – nie olewać!

„Toruń 11 XII 72
Zobowiązanie
Ja, niżej podpisany Lech Witkowski, syn Jana, ur. 1 VII 1951 w Olsztynie, student Wydziału Mat-Fiz-Chem UMK w Toruniu, zam. Toruń, ul. Słowackiego 23 A/25 m. 13, zobowiązuję się do zachowania w ścisłej tajemnicy wobec osób trzecich faktu i treści przeprowadzonych rozmów z oficerami Służby Bezpieczeństwa.
Lech Witkowski”

 

Artykuł Herberta Kopca pt. „Agenci transformacji” znajduje się na s. 5 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Herberta Kopca pt. „Agenci transformacji” na s. 5 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl

Miały się sprawdzić słowa piosenki „Tu na razie jest ściernisko, ale będzie San Francisco”. Ciągle widzę ściernisko

Powstało podejrzenie, że inwestycja była udawana, żeby wyłudzić pieniądze na infrastrukturę w rejonie. W tym czasie Państwowy Instytut Geologiczny przymierza się do kupna działki w centrum Wrocławia.

Danuta Franczak

Centralny Magazyn Rdzeni Wiertniczych Państwowego Instytutu Geologicznego, bo tak brzmi pełna oficjalna nazwa, miał być sercem polskiej geologii. Dlaczego? W magazynie należącym do PIG zbierane są próbki z wierceń geologicznych, czyli każdy przedsiębiorca mający koncesję lub pozwolenie na wykonanie wiercenia musi w magazynie zdeponować rdzeń wiertniczy. Jest to praktyka stosowana we wszystkich krajach o rozwiniętej wiedzy geologicznej. Rdzeń wiertniczy (wg Wikipedia.org) to „wycinek skały w kształcie słupka cylindrycznego, uzyskany na skutek przewiercania warstw skalnych za pomocą świdra rdzeniowego. Uzyskiwany jest w otworach wiertniczych podczas procesów badawczych geologii w celu poznania budowy geologicznej badanego obszaru”.

Tu dochodzimy do meritum sprawy: jest to niemy dowód tego, co znajduje się pod ziemią. Na szczęście geolodzy znają wiele metod pozwalających badać rdzenie i na tej podstawie poszukiwać surowców. Tak między innymi odkryto polską miedź, węgiel czy siarkę. Ktoś mógłby zapytać: ale po co to magazynować? Można przejrzeć i wyrzucić! I to byłby wielki błąd i jeszcze większa strata informacji o tym, co kryje ziemia.

Technologie badań rdzeni rozwijają się prawie jak medycyna. Złoża mają ogromną wartość dla gospodarki. Czasami warto wrócić do próbek sprzed kilkunastu lub kilkudziesięciu lat, aby stosując nowoczesne metody, np. skanowanie, spróbować ponownie przeanalizować uzyskane wyniki i dokonać nowej interpretacji. Może to wpłynąć na odkrycie złóż wartych miliardy, dlatego czasami warto ponownie przebadać rdzenie wydobyte przed laty.

Większość krajów rozwiniętych ma swoje magazyny wyposażone w nowoczesne laboratoria badawcze, a dostęp do informacji geologicznej jest pieczołowicie chroniony. Magazyny w Kanadzie, Wielkiej Brytanii, Norwegii nie odbiegają technologicznie od tych obsługujących paczki Amazona.

W Leszczach koło Kłodawy od lat znajduje się też stary magazyn rdzeni. (…) Ze względu na centralne położenie niedaleko węzła autostradowego kilka lat temu powstała koncepcja zlokalizowania w Leszczach Centralnego Magazynu Rdzeni Wiertniczych, wzorem innych wysoko rozwiniętych państw zachodnich. (…)

Wszyscy zainteresowani już widzieli oczami wyobraźni, jak Główny Geolog Kraju tuż przed wyborami samorządowymi otwiera w blasku fleszów nowoczesny magazyn. Lokalna społeczność zyskuje miejsca pracy, a naukowcy nowoczesne laboratorium badawcze. Miały się sprawdzić słowa piosenki „Tu na razie jest ściernisko, ale będzie San Francisco”. Sukces dla wszystkich. Wszystko szło w dobrą stronę, ale nic bardziej mylnego. Dziś, stojąc przy bielonej kapliczce, ciągle widzę ściernisko. Dlaczego się tak stało?

Tu bardzo istotna jest relacja osób uczestniczących w Radzie Geologicznej w Ministerstwie Środowiska sprzed ponad roku. Jednym z tematów była właśnie opisywana powyżej inwestycja.

Ku zdziwieniu zebranych wiceminister argumentował, że nie ma sensu lokalizowanie Centralnego Magazynu Rdzeni Geologicznych w Leszczach, gdyż „działka jest krzywa, a mieszkańcy znajdującego się obok gospodarstwa mogą protestować”. Pytał też członków Rady: „Czy ktoś z Państwa chciałby zamieszkać na takiej krzywej nieruchomości?”.

Padły kolejne absurdalne argumenty dotyczące braku w pobliżu lotniska. Jak się okazuje, nie miało znaczenia, że z kieszeni podatnika zainwestowano już milion złotych.

Cały artykuł Danuty Franczak pt. „Sezon na geologiczne leszcze” znajduje się na s. 1 i 2 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Danuty Franczak pt. „Sezon na geologiczne leszcze” na s. 1 i 2 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl

Ogromny import węgla to WSTYD narodowy, a nawet HAŃBA dla rządzących / Marek Adamczyk, „Śląski Kurier WNET” 47/2018

Zawsze zdolności wydobywcze polskiego przemysłu węglowego są najmniejsze w czasie trwania koniunktury, a największe, kiedy ceny węgla szorują po dnie i na jego wydobyciu ponosimy ogromne straty.

Marek Adamczyk

Wstyd i hańba

Górnictwo węgla kamiennego w Polsce to dziedzina przemysłu, w której od 1990 roku, czyli od początku transformacji gospodarczej, nie mieliśmy dobrego gospodarza. Wydawało się, że rząd dobrej zmiany wreszcie przełamie tę fatalną passę i dokona cudu ekonomicznego, wyzwalając sektor z organizacyjnej niemocy. Niestety po 2,5 roku rządów, kiedy to obecni ministrowie w pełni odpowiadają za swoje decyzje (ze względu na ponad 2-letni cykl inwestycyjny w tej branży), mogę powiedzieć, że jest bardzo źle. I choć wyniki finansowe górnictwa są na tę chwilę dodatnie (ponad 3,6 mld zł netto), to czarne chmury nad nim gromadzą się szybciej niż nam się wydaje.

Obecne, świetne wyniki finansowe, są w ponad 95% wynikiem wzrostu cen węgla na rynkach światowych, a nie decyzji ministrów.

Polska nie ma w ogóle możliwości wpływu na ten rynek, ze względu na około jednoprocentowy (1%) udział w światowym wydobyciu. O wszystkim decyduje rynek w Azji Południowo-Wschodniej, przede wszystkim Chiny, a wkrótce również Indie. Niestety nasz udział w rynku węgla z każdym rokiem maleje i co gorsza, zawsze zdolności wydobywcze polskiego przemysłu węglowego są najmniejsze w czasie trwania koniunktury, a największe, kiedy ceny węgla szorują po dnie i na jego wydobyciu ponosimy ogromne straty.

To nie jest przypadek! Skoro nie możemy wpływać na ceny węgla na rynkach światowych, to czy możemy chociaż po części je przewidzieć, by w pełni korzystać z okresu hossy i przygotować się na nadejście bessy? Całą sytuację można porównać do małej łódki płynącej po wzburzonej rzece cen surowców energetycznych. Nie możemy płynąć po niej pod prąd, musimy płynąć z prądem i tak nią sterować, wykorzystując meandry rzeki, aby jak najmniejszym nakładem sił zawsze dobić do brzegu hossy, spić tam śmietankę koniunktury i obrosnąć tłuszczem pieniędzy. To ten „tłuszczyk” pozwoliłby bezpiecznie przetrzymać czas przyszłej bessy i umożliwiłby przygotowanie frontów wydobywczych na kolejną koniunkturę.

Tak to powinno wyglądać, ale niestety tak nie jest. Zawsze na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat rządzący postępowali odwrotnie, zawsze – wbrew oczywistym faktom i moim prognozom co do przyszłych trendów – inwestowali w rozwój mocy wydobywczych w szczycie koniunktury. Skutkowało to tym, że po 2–3 latach wpadaliśmy w pułapkę bessy z największymi zdolnościami wydobywczymi i największym bagażem kredytów inwestycyjnych do spłacenia. Brak popytu na węgiel i co za tym idzie, jego niskie ceny, oznaczają jedno: straty branży. To z kolei wymusza „reformy” i uzasadnia dalszą likwidację mocy wydobywczych, czyli ograniczenie strat. I tak wkoło Macieju przez ponad 20 lat. To wszystko doprowadziło do takiej sytuacji, że Polska z wielkiego eksportera węgla stała się jego wielkim importerem. Przecież to powód do wstydu!

I tak właśnie tę sytuację określa prof. Akademii Górniczo-Hutniczej dr hab. inż. Marek Ściążko w wywiadzie pt. Import węgla do Polski. Bez nowych złóż problem będzie narastał, udzielonym portalowi wnp.pl w dniu 06.04.2018 r.: „Moim zdaniem import węgla, w szczególności dla szeroko rozumianych potrzeb energetycznych, i to z kierunku wschodniego, jest wstydem narodowym.” Import węgla do Polski w 2017 roku wyniósł około 13,3 mln ton. W branży obawiają się, że w 2018 roku i latach następnych ten import będzie się mocno zwiększał (przekroczy 15 mln ton). Tyle publicznie mógł powiedzieć pan profesor, obawiając się szykan finansowych ze strony decydentów. Ja dopowiem resztę: to nie tylko wstyd narodowy, to hańba dla rządzących!

Czy to nie powinien być powód dla dymisji ministrów odpowiedzialnych za górnictwo i energetykę? Gdzie są górnicze związki zawodowe i dlaczego milczą w tej sprawie? Tylko Bogusław Ziętek, przewodniczący Sierpnia 80, zabiera głos:

„Jest rzeczą nieprawdopodobną, że pozwalamy do kraju, który węglem stoi, wwozić 13 mln ton, głównie rosyjskiego węgla. Chcę przypomnieć, że w czasach poprzedniej koalicji PO-PSL wielkość ta osiągnęła 10 mln ton i na granicach stanęły blokady. Dziś w Polsce zaczyna brakować naszego własnego surowca. Import rośnie i nic nie zapowiada, aby miało się to zmienić. I nikt nic z tym nie robi” – cytat pochodzi z tego samego co wcześniej artykułu.

Mam nadzieję, że odpowiedzialny za wszystko premier Mateusz Morawiecki pochyli głowę nad tym tematem i poważnie zajmie się problematyką górnictwa węgla kamiennego w oparciu o analizę zmian wielu kluczowych wskaźników ekonomiczno-politycznych. Mam nadzieję, że weźmie on pod uwagę nie tylko zysk polskiego górnictwa wypracowany w latach 2016 i 2017, ale przede wszystkim rozliczy ministrów z powodu niewłaściwego przejęcia zarządzania górnictwem – bez wykonania audytów na poziomie ministerstw (w gestii których uprzednio były kopalnie) oraz rozliczy z powodu niewykonania planu wydobycia węgla (utracony zysk) w tym okresie (wydobycie węgla w polskich kopalniach spadło w 2017 roku o 6,5%, do około 66 mln ton), a także z powodu braku rozliczenia audytów na poziomie spółek węglowych.

I wreszcie mam nadzieję, że wskaźnik bezpieczeństwa energetycznego i suwerenności energetycznej Polski będzie jednym z najważniejszych branych pod uwagę przy podejmowaniu kluczowych decyzji w tym zakresie. Przypomnę tutaj, że do połowy lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku wynosił on 0,98, by w 2005 roku spaść do 0,85. Ile wynosi obecnie? Nie wiem. Wiedzę na ten temat posiada Ministerstwo Energii. Jednakże z ogólnych danych wynika, że z każdym rokiem bezpieczeństwo energetyczne kraju spada.

Import węgla do Polski rośnie w dramatyczny sposób. O ile w 2015 i 2016 roku wyniósł około 8,2 mln ton, to w 2017 roku wzrósł do 13,4 mln ton. Przewiduje się, że w latach następnych import przekroczy 15 mln ton. To kompletna porażka rządu, to efekt niezrealizowania obietnic wyborczych PiS-u z początku 2015 roku, złożonych osobiście przed kopalnią „Pokój” w Rudzie Śląskiej przez prezesa Jarosława Kaczyńskiego.

Jarosław Kaczyński obiecał wówczas, że każda złotówka przeznaczona przez koalicję PO-PSL na likwidację kopalń (chodziło wtedy o 2 mld złotych) po wygraniu przez PIS wyborów zostanie przeznaczona na zwiększenie mocy produkcyjnych w polskim górnictwie.

Gdyby dotrzymano obietnic, polskie górnictwo wkroczyłoby z większymi zdolnościami produkcyjnymi w okres koniunktury 2016/17 i całkowicie zaspokoiło rynek krajowy, eliminując węgiel importowany do naszego kraju. Większa produkcja, o co najmniej 10 mln ton, oznaczałaby obniżkę kosztów wydobycia, czyli pozwoliłaby na znaczące powiększenie zysków nie tylko kopalń, ale również producentów sprzętu górniczego pracujących na rzecz przemysłu górniczego. Przy racjonalnej gospodarce nie doszłoby również do skandalicznych decyzji o likwidacji kopalń „Krupiński” i „Makoszowy” z ogromnymi zasobami węgla koksowego w tej pierwszej i bardzo dobrego węgla energetycznego w tej drugiej.

O tym, że kopalnia „Krupiński” ma ogromny potencjał do wygenerowania zysku rzędu 10 mld złotych z eksploatacji pokładu 405/1 świadczą starania angielskiej firmy Tamar o przejęcie kopalni ze spółki SRK.

Jej biznesplan zakłada eksploatowanie wyłącznie pokładów węgla koksowego, których rok wcześniej nie chciał zauważyć Minister Energii, pomimo licznych monitów ze strony OKOPZN. Czas najwyższy naprawić błędne decyzje rządzących, i to nie poprzez sprzedaż majątku podmiotom zagranicznym. To Naród jest właścicielem zasobów naturalnych i zyski z ich wydobywania muszą zostać w całości w kraju. W związku z tym „Krupińskiego” i inne kopalnie powinny przejmować polskie firmy, najlepiej te w 100% państwowe lub takie, w których państwo polskie zachowuje pakiet kontrolny.

Artykuł Marka Adamczyka pt. „Wstyd i hańba” znajduje się na s. 1 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Marka Adamczyka pt. „Wstyd i hańba” na s. 1 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl

Pierwsza złamana obietnica obozu Dobrej Zmiany, czyli rewitalizacja nekropolii / Felieton sobotni Jana Kowalskiego

Żądania kolejnych grup społecznych zmiotą ten rząd. To nie byłoby jeszcze straszne. Jednak wtedy oczyszczenie Polski z patologii zaprowadzonej przez komunizm pod nazwą postkomunizmu może się nie udać.

No i stało się. Wbrew obietnicom, w większości dotrzymanym, obóz Dobrej Zmiany postanowił jedną swoją obietnicę po prostu złamać. Mowa tu o niepodnoszeniu podatków. Kilka dni temu premier Morawiecki z najlepszą miną cwanego Roma oznajmił o konieczności takiej operacji, nazywając ją eufemistycznie daniną solidarnościową od najbogatszych dla kalekich. Wiem, oni teraz protestują w Sejmie, a ludzi bogatych zawsze jest mniej od mniej uposażonych, ale tak czy inaczej, uważam to za skandal. Już wyjaśniam, dlaczego.

Po pierwsze, władze państwowe zastosowały po raz pierwszy od roku 2015 sprawdzoną w minionym systemie socjopatyczną zasadę „dziel i rządź”, w tym przypadku bogaci i zdrowi kontra chorzy i biedni. Po drugie, skoro tak nam rozkwita nasza Trzecia i pół Rzeczpospolita, to po co odwoływać się do środków nadzwyczajnych?

Żerowanie na kalectwie jednych po to, żeby obciąć innym, zawsze jest czynnością mało szlachetną. Co prawda, portal wPolityce już zapewnił piórem Jacka Karnowskiego, wyznawcy wszelkich niedorzecznych pomysłów rządowych, a zwłaszcza podnoszenia podatków, że to super, ale ja, Jan Kowalski, wiem swoje. Zastosowanie tej zasady przez obóz Dobrej Zmiany to skandal, za który premier Morawiecki powinien spalić się ze wstydu lub zapaść się pod ziemię.

To nie jest problem znaleźć mniejszość i spałować ją wolą większości. Wystarczy lekka manipulacja kryteriami i każdy z nas może znaleźć się w zdecydowanej mniejszości, choć przed chwilą wydawać by się mogło, że jesteśmy większością. Rolników jest mniejszość, górników jest mniejszość (dopóki nie przyjadą z pałkami pod Sejm), pielęgniarek jest mniejszość. Wszystkich jest mniejszość. A już zdecydowanie największą (najmniejszą?) mniejszością jest sam rząd. I chyba po ostatnich wypowiedziach Premiera powinniśmy sobie to uświadomić, my, pozostali Polacy – największa większość.

A po trzecie, trzeba uważać z pijarem. Zawrót głowy od sukcesów nigdy nie wychodzi na dobre, bo prości ludzie – znowu większość – mogą się na to nabrać. Bo skoro tak nam rośnie, państwo pęcznieje od bogactwa, to dlaczego my jedni mamy pozostawać ubodzy? Ja, Ty i matka Krzysztofa Skowrońskiego również 🙂 ?

Nie zazdroszczę zatem rządowi i całemu obozowi Dobrej Zmiany, bo ta podwyżka podatków – bez znaczenia, czy nazwiemy ją daniną czy dzianiną – może się okazać początkiem końca władzy Prawa i Sprawiedliwości. Żądania kolejnych grup społecznych zmiotą ten rząd. To nie byłoby jeszcze straszne. Jednak wtedy oczyszczenie Polski z patologii zaprowadzonej przez komunizm pod nazwą postkomunizmu może się nie udać.

Nie lubię nie tylko Konstytucji 3 maja. Nie cierpię również celebrowania porażek jako najwyższego stadium naszej przewagi moralnej nad wszystkimi. To dlatego przerażają mnie kolejne symptomy upadku. Najpierw ministrowie ogłaszają, że nie mogą przeżyć za 15 000 złotych miesięcznie. Potem muszą oddawać nagrody, bo tak kazała najważniejsza osoba w państwie, i brać na to konto kredyty (!). (Jak osoby tak niegospodarne mogą zarządzać pieniędzmi nas wszystkich?). Dodatkowo godzić się na obniżkę wynagrodzenia o 20%… z powodu jak wyżej.

Osoby naiwne mogłyby się nawet ucieszyć. Upadek systemu zaczyna się wtedy, gdy jego funkcjonariuszom nie wystarcza pieniędzy na życie. Tak w końcu przeminął komunizm. Ale mnie tak szybki upadek systemu Trzeciej i pół RP wcale nie cieszy. Za długo żyję na tym świecie, żeby naiwnie mniemać, że po niedokończonym, choćby niedoskonałym dziele, następne będzie dużo lepsze. Może być, niestety, inaczej.

A skąd „rewitalizacja nekropolii” w tytule tego tekstu? Takiego określenia na odbudowę cmentarzy z I wojny światowej użył w czwartkowe popołudnie w Radiu Kraków wojewoda małopolski. Zachwyciło mnie to określenie, bo w znakomicie udany sposób oddaje próbę uzdrowienia Polski pod władzą obozu Dobrej Zmiany. Zamiast zmienić system zarządzania państwem, który jako jedyny po upadku komuny pozostał w niezmienionej postaci, próbuje się go przywrócić do życia.

Determinacja to jedno. Są jednak na tym świecie rzeczy niemożliwe. Jedną z nich jest rewitalizacja nekropolii.

Jan Kowalski

Paweł Lisicki: Głównym celem ustawy 447 jest Polska. Musimy zacząć grać w polityce, jak Orban, na wielu fortepianach

Zdaniem redaktora naczelnego tygodnika DoRzeczy, jeśli dojdzie do realizacji roszczeń środowisk żydowskich wobec Polski, to skutki dla budżetu państwa będą horrendalne.


W Poranku Wnet redaktor Paweł Lisicki podkreślał wagę uchwalonej przez amerykański kongres ustawy JUST: Wygląda na to, że głównym celem ustawy 447 jest Polska. Sumy podawane przez środowiska żydowskie, czyli 340 mld dolarów, są z naszego punktu widzenia horrendalne. Jeśli dojdzie do realizacji założeń ułożeń ustawy 447, to konsekwencje będą dla Polski tragiczne. A główne media pomijają ten temat i wiedza społeczeństwa o tej ustawie jest niewielka.

Przez lata prawica podkreślała, że tylko bliskie relacje z USA są gwarancją naszego bezpieczeństwa. Teraz się okazało, że nasz sojusznik potraktował nas, delikatnie mówiąc, po macoszemu. Dlatego media prawicowe niechętnie piszą o ustawie 447 – podkreślił gość Poranka Wnet.

Zdaniem Pawła Lisickiego, w obecnej sytuacji zbyt mocne związanie się ze Stanami Zjednoczonymi jest politycznym błędem: Państwo, które chce być suwerenne, musi grać na wielu fortepianach, do nikogo nie przywiązując się na stałe. Nikogo nie można traktować jako jednoznaczne zło. Dla mnie przykładem prowadzenia mądrej polityki zagranicznej są Węgry Wiktora Orbana.

Zdaniem redaktora naczelnego tygodnika DoRzeczy, jeśli Polska chce się przed czymś bronić, to musi sama siebie szanować. Jeżeli będziemy cały czas mówić, że jedynym gwarantem bezpieczeństwa Polski są stany zjednoczone, sami obniżamy swoją pozycję negocjacyjną.

Tematem rozmowy Krzysztofa Skowrońskiego z Paweł Lisickim była również sytuacja na Bliskim Wschodzie i konflikt izraelsko-palestyński: To, co się dzieje w Strefie Gazy oraz to, co wydarzyło się między USA a Iranem, to już miało wyraźny wpływ na nasze życie, chociażby kiedy jedziemy na stację benzynową. Dopływ taniej irańskiej ropy znikną oraz obawa przed konfliktem zbrojnym bezpośrednio odbił się na cenach paliwa w Polsce.

ŁAJ

„Vox populi, vox Dei”. Ucieszyłem się ze słów prezesa Kaczyńskiego odnoszących się do nagród i uposażeń polityków

Kwietniowa konferencja PiS była reakcją partii rządzącej na opozycyjny „Konwój wstydu” i spadające słupki poparcia. Również inicjatywa opozycji nie miała nic wspólnego z troską o dobro wspólne.

Michał Bąkowski

Za rządów PO-PSL politycy też przyznawali sobie wysokie nagrody, był to też czas wielu afer, które niszczyły majątek prywatny i państwowy. Wystarczy wspomnieć sprawę Amber Gold, dziką reprywatyzację w Warszawie czy poważne straty w polskim przemyśle stoczniowym i węglowym. Pobudki zachowania rządzących i opozycji są mało istotne. Najważniejsze jest to, że w końcu kwestie, które słusznie bulwersują społeczeństwo, mogą zostać rozwiązane.

Nie twierdzę, że wszyscy politycy zarabiają nieadekwatnie do czasu i wysiłku, jaki przeznaczają na pełnienie swoich funkcji. Miałem przyjemność współpracowania przez kilkanaście miesięcy z ministrem Antonim Macierewiczem, który prawie codziennie zaczynał pracę wcześnie rano i kończył ją około 1–2 w nocy. Osoby pracujące na rządowych stanowiskach zarabiają niewielkie pieniądze, biorąc pod uwagę rangę stanowiska, odpowiedzialność oraz czas pracy. (…)

Moim zdaniem powinny zostać ustalone bardzo konkretne limity dla prezydentów miast, burmistrzów i wójtów, ponieważ dziś w niektórych gminach i mniejszych miastach lokalni włodarze zarabiają bulwersująco duże pieniądze. Limity wynagrodzeń powinny być określane na podstawie budżetu, jego zadłużenia oraz liczby ludności danej jednostki. Proszę sobie wyobrazić, że niektórzy burmistrzowie małych gmin otrzymują o wiele większe pieniądze niż uposażenie wynikające ze sprawowania funkcji ministra. A przecież minister zarządza dużo bogatszym budżetem i ma większą odpowiedzialność niż burmistrz, wójt czy prezydent miasta. Dla przykładu, burmistrz mojej rodzinnej gminy Krzywiń (liczba ludności w 2016 r., wg Urzędu Statystycznego w Poznaniu – 10078 osób) (…) zarabia niewiele mniej niż prezydent kilkadziesiąt razy większego Poznania. (…)

W starożytnej Grecji, w społeczności ateńskiej obywatele biorący udział w Zgromadzeniu Ludowym (odpowiedniku współczesnego parlamentu) otrzymywali niewielkie wynagrodzenie, które miało choć częściowo zrekompensować opuszczony dzień w pracy. Dzięki temu w tamtych czasach polityka nie była wykorzystywana dla bogacenia się.

Cały felieton Michała Bąkowskiego pt. „Finansowy vox populi” znajduje się na s. 2 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Felieton Michała Bąkowskiego pt. „Finansowy vox populi” na s. 2 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl

Projekt Sarmatia transportu ropy naftowej. Przez ponad 10 lat nie doczekał się realizacji. Czy są jeszcze na to szanse?

W 2007 r. doszło do powołania spółki Polski, Ukrainy, Gruzji, Litwy i Azerbejdżanu o nazwie Sarmatia dla budowy korytarza transportu ropy łączącego Morze Kaspijskie z morzami Czarnym i Bałtyckim.

Mariusz Patey

Na Ukrainie powstał plan wybudowania infrastruktury przesyłowej łączącej złoża ropy naftowej w rejonie Morza Kaspijskiego z wybrzeżem Morza Czarnego. W 1993 r prezydent Ukrainy Leonid Krawczuk wydał rozporządzenie o budowie w Odessie terminala naftowego, który miał odbierać między innymi ropę z basenu Morza Kaspijskiego. W tym czasie Ukraina była znaczącym przetwórcą ropy naftowej i producentem produktów ropopochodnych.

W 1996 r. została podjęta decyzja o połączeniu istniejącej infrastruktury przesyłowej ropy naftowej wschód-zachód z terminalem naftowym w Odessie. W 2002 roku, już za prezydentury Leonida Kuczmy, zakończono budowę ropociągu Odessa-Brody. Ciekawe, że cały projekt został sfinansowany ze środków państwa ukraińskiego.

W 2003 r. Komisja Europejska uznała ten projekt za ważny dla bezpieczeństwa energetycznego UE, jej sąsiadów i krajów partnerskich. Polska od początku wykazywała zainteresowanie projektem. Jednak w 2004 r. ropociągiem zaczęła płynąć ropa rosyjska do terminala przeładunkowego w Odessie. (…)

Ryc. 1. Trasa projektowanego ropociągu. Źródło: Sarmatia Sp. z o.o.

Jak widzimy, trasa ropociągu biegnącego z Azerbejdżanu przez Gruzję (ryc. 1) kończy się terminalem przeładunkowym w Supsie, potem ropa naftowa tankowcami transportowana jest do portu w Odessie, a następnie ropociągiem ma docierać do rafinerii w Polsce, Słowacji, Czechach i Niemczech.

Lekka ropa z Morza Kaspijskiego jest bardziej wydajnym surowcem i nie wymagającym tak kosztownego procesu odsiarczania jak gatunki ropy ciężkiej (na przykład typu Ural), która jest głównym surowcem (jeszcze do niedawna 90% całego wolumenu zakupów) importowanym na do rafinerii Orlenu w Płocku.

Przeciwnicy projektu podkreślają jednak wyższą cenę surowca azerskiego czy irańskiego i wyższe koszty transportu wynikające chociażby z konieczności podwójnego przeładunku. Ceny surowców podlegają jednak dużym fluktuacjom i trudno dziś przewidzieć, jak będzie wyglądać relacja cenowa ropy typu „Ural” do gatunków wydobywanych w obszarze Morza Kaspijskiego.

Drogi morskie, dotychczas wykorzystywane do transportu ropy do Polski, są obarczone ryzykiem związanym z określoną przepustowością cieśnin, którymi już teraz przepływa zbyt duży tonaż ładunków. Na dzień dzisiejszy prawdą jest, że transport morski jest poważną konkurencją dla korytarzy lądowych. Korytarz transportowy północ-południe ma jednak istotny walor bezpieczeństwa, dając przy tym możliwość dywersyfikacji kierunków dostaw ropy. Trudna do przewidzenia w najbliższych latach polityka Kremla wobec krajów naszego regionu jest ważnym argumentem przemawiającym za kontynuacją tego projektu. Istotna jest dla odbiorców ropy docierającej tą drogą stabilność krajów tranzytowych i poradzenie sobie z zagrożeniami płynącymi z zewnątrz.

Innym problemem jest brak podpisanych długoterminowych umów z potencjalnymi dostawcami surowca. Jednak dziś, przy coraz większym udziale giełd, tzw. transakcji spotowych oraz sporej podaży surowca, nie należy się spodziewać braku chętnych do sprzedaży. Także istnieje obawa, że minimum opłacalności, tj. 10 mln ton transportowanej ropy rocznie, będzie niemożliwa do ulokowania na rynku polskim i innych rynkach regionu.

Niestety w dużej części o kierunku zakupów decydują wybory polityczne. W przypadku Polski czynnik polityczny powinien sprzyjać projektowi Sarmatia. Może jednak wystąpić problem (do przełamania) niechęci największego gracza w regionie, tj. petrochemii Płocku, do zakupów większych ilości surowca innego niż Ural.

Zainwestowano bowiem w przeszłości w drogie instalacje odsiarczające o określonych mocach przerobowych, które w przypadku zmniejszenia zakupów dotychczasowego gatunku ropy dłużej się będą amortyzowały. Polskie rafinerie (Orlenu w Płocku i Lotosu w Gdańsku) przy założonych odbiorach do 30% innych gatunków niż Ural w miksie mogłyby przerabiać między 4 mln a 8 mln ton ropy kaspijskiej Azeri Light bez szkody dla swych marż rafineryjnych. Być może także i inne rafinerie kontrolowane przez polskie spółki (Możejki) mogłyby być potencjalnie zainteresowane zakupami. Szacunki muszą być jednak ostrożne, nie należy zapominać, że ropa od dostawców światowych może docierać alternatywnymi drogami przez terminale naftowe nad Adriatykiem i Bałtykiem. Nie umniejsza to jednak znaczenia projektu Sarmatia. (…)

Ciekawie także przedstawia się mapa europejskich ropociągów. Wskazuje ona na mocną zależność Europy Środkowo-Wschodniej od jednego kierunku dostaw, natomiast Europa Zachodnia ma znacznie lepiej zdywersyfikowane kierunki zaopatrzenia. Prawdą jest, że Polska dzięki naftoportowi w Gdańsku może skutecznie obronić się przed hipotetycznym problemem gwałtownego zmniejszenia podaży rosyjskiej ropy. W Niemczech Wschodnich jest rafineria Leuna o przerobie 12 mln ton ropy rocznie, należąca do koncernu Total. Ropę importuje głównie przez ropociąg Przyjaźń.

Hipotetyczni odbiorcy ropy kaspijskiej mogą się znaleźć w Czechach (Unipetrol należący do Orlenu), na Litwie (Możejki) i w Niemczech (Leuna). Trudno obecnie liczyć na Słowację, gdzie znajduje się rafineria kontrolowana przez węgierski koncern MOL, ze względu na silne więzi kooperacyjne, a także związki polityczne z Rosją.

Ciekawą opcją byłaby budowa po stronie ukraińskiej rafinerii położonej na drodze przebiegającego ropociągu. Ukraina bowiem obecnie jest dużym importerem produktów ropopochodnych produkowanych głównie w białoruskich rafineriach. Z przyczyn politycznych chciałaby zapewne być mniej uzależniona od rosyjskiego surowca. Ciągle mała przejrzystość państwa nie wpływa odstraszająco na potencjalnych inwestorów z zagranicy. Jest jednak nadzieja, że podejmowane ostatnio próby reform tego kraju przyniosą pozytywne zmiany.

Cały artykuł Mariusza Pateya pt. „Projekt Sarmatia transportu ropy. Szanse realizacji” znajduje się na s. 10 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Mariusza Pateya pt. „Projekt Sarmatia transportu ropy. Szanse realizacji” na s. 10 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl

LEX anty-fake, czyli Putin walczy z dezinformacją / Wojciech Mucha, StopFake PL; „Kurier WNET” 47/2018

Wprowadzenie przepisów karzących „za kłamstwo” może być przeciwskuteczne. Tym bardziej, że pomysły „ustaw anty-fake’owych” często splatają się z walką z trudną do zdefiniowania „mową nienawiści”.

Wojciech Mucha

LEX anty-fake, czyli Putin walczy z dezinformacją

O tym, że walka z fałszywymi informacjami jest koniecznością, nie trzeba nikogo przekonywać. Co jednak, gdy pod płaszczykiem rzekomej „walki o prawdę” zechce się wprowadzić cenzurę, a władze postanowią dyscyplinować niepokornych dziennikarzy, blogerów i „sygnalistów”?

Plaga dezinformacji, którą spotykamy w zasadzie na każdym kroku, każe szukać rozwiązań mogących pomóc przeciętnemu odbiorcy poruszać się po świecie. I nie chodzi tylko o to, by „przeciętny Kowalski” albo „typowy Smith” nie chodził np. przez cały dzień w mylnym przeświadczeniu, że jego drużyna wygrała mecz lub zamartwiał się, że w kierunku Ziemi pędzi asteroida, która ani chybi zaraz zmiecie jego domek z ogródkiem.

Ustawą fake’a (nie) zwalczysz

O destrukcyjnym wpływie fałszywych informacji pisze się wiele. Potrafią wpływać na postawy i zachowania całych społeczności – od małych miejscowości do narodów (by wymienić choćby kwestię Brexitu, gdzie o wpływie rosyjskich speców od fake’ów mówi się otwarcie). Nic więc dziwnego, że rządy i organizacje pozarządowe prześcigają się w próbach zaradzenia pladze, którą zawiadują nie tylko dowcipnisie podający fałszywy wynik meczu, ale i spece od wojny hybrydowej. Czy jest ona do wygrania? Trudno powiedzieć. Gorzej, że przy jej toczeniu dość łatwo o „friendly fire”.

Jak świat długi i szeroki, kolejne rządy zapowiadają „ustawy anty-fake’owe”. I tak w Malezji za opublikowanie nieprawdziwej informacji może grozić nawet 10 lat więzienia. Projekt ustawy złożył w tamtejszym parlamencie rząd premiera Najiba Tun Razaka. Co jednak znamienne – propozycję zgodnie krytykują malezyjskie media i opozycja, obawiając się, że nowe przepisy mogą uderzać w wolność słowa i mieć na celu wprowadzenie atmosfery strachu przed wyborami parlamentarnymi, które planowane są w Malezji jeszcze w tym roku.

Innym pomysłem jest „Czerwony guzik”, za pośrednictwem którego można sygnalizować „fake newsy”. To pomysł… policji pocztowej we Włoszech która na swojej stronie internetowej umieściła czerwoną ikonkę „zgłoś fake news”.

Po kliknięciu na nią zostajemy przekierowani do formularza, w którym podaje się adres strony, na której znaleziono fałszywą informację. Następnie policyjni specjaliści sprawdzają tę stronę, patrzą też, czy wiadomość da się zdementować lub usunąć. Jeśli występują znamiona przestępstwa – wszczynają działania śledcze. Łatwo jednak sobie wyobrazić, że złośliwi, nieuczciwa konkurencja lub przeciwnicy polityczni będą masowo zgłaszać niewygodne dla siebie informacje. Sprawa jest chyba nie do końca przemyślana. Kto bowiem ma decydować, co jest prawdą? Jak postępować w przypadku opinii?

Są też rozwiązania bardziej stanowcze. I tak parlament w Kiszyniowie (Mołdawia) przeforsował zakaz transmitowania rosyjskiej propagandy. Stało się to wbrew… sprzeciwowi prezydenta tego kraju, Igora Dodona.

O sprawie informowała telewizja Biełsat. – Od 12 lutego główne kanały telewizyjne zaprzestały transmisji programów informacyjnych Kanału Pierwszego, RTR, NTV oraz innych telewizji – potwierdził przedstawiciel Rady Koordynacyjnej ds. Telewizji i Radia, Dragoș Vicol. Dodał też, że zadaniem Rady jest „wyjaśnianie nowych zasad nadawania wszystkim dostawcom danych usług, aby usunąć z pola informacyjnego propagandę i dezinformację”.

I tu stała się rzecz przewrotna. Mołdawski prezydent powołał się na to, o czym pisaliśmy wyżej. Wolność słowa i swobodę formułowania sądów. Biełsat cytuje słowa Dodona, który bronił rosyjskich przekazów w serwisie Facebook: „Oznajmiam powtórnie o swoim stanowisku w sprawie tzw. ustawy o walce z propagandą. W mojej opinii stoi ona w sprzeczności z zasadami demokracji i łamie podstawowe prawa człowieka gwarantowane przez konstytucję i Europejską Konwencję Praw Człowieka, a konkretnie: prawo do wolności słowa, wolność prasy, wolność sumienia itd.” – napisał prezydent. Ostatecznie przepisy weszły w życie.

Złodziej krzyczy: „łapaj złodzieja!”

Ale i to nie koniec tego typu rewelacji. Otóż okazało się właśnie, że fake newsów chce zakazać… partia Władimira Putina „Jedna Rosja”. Jak podało radio RMF – projekt już trafił do Dumy. Jak ławo się domyślić, władze będą miały prawo natychmiast blokować strony internetowe rozpowszechniające plotki lub niesprawdzone informacje. Ochrona ma dotyczyć zarówno osób fizycznych, jak i instytucji państwowych. Na mocy ustawy w ciągu doby strona internetowa lub profil społecznościowy będą mogły być zablokowane – czytamy.

Oficjalnym powodem takiej szybkiej ścieżki legislacyjnej jest to, co działo się w rosyjskiej przestrzeni informacyjnej po dramatycznym pożarze w Kemerowie, gdzie w centrum handlowym zginęły 64 osoby. Wówczas rosyjskie media społecznościowe (ale i te niezależne od Kremla) rozgrzały się do czerwoności, podając mnóstwo wersji, dotyczących m.in. ilości ofiar czy przebiegu akcji ratowniczej. – Telewizja Dożd doniosła o 700 ofiarach, radio Echo Moskwy o 500. Włączyli się też popularni blogerzy. W samym Kemerowie ludzie wyszli na ulice. Domagali się prawdy o ofiarach pożaru – czytamy na stronie rmf.fm.

Wajchę do walki z „dezinformacją” zwolnił sam Władimir Putin. Odpowiedzialny za nią będzie owiany złą sławą Roskomnadzor, który na listę stron niedostępnych wpisuje portale pornograficzne, opozycyjne, jak i oskarżane o tzw. działalność ekstremistyczną. Jak łatwo się domyślić – w cierpiącej na deficyt demokracji Rosji ustawa będzie kolejnym batem na planktonową opozycję i takież media.

Kreml – główny fabrykant dezinformacji i mistrz w dziedzinie dywersji już o to zadba. Przykładów mamy na pęczki. Jeśli dodać, że w walkę z rzekomą i prawdziwą dezinformacją ochoczo włączają się takie kraje jak Chiny i Turcja, sprawa robi się co najmniej niejednoznaczna.

Jednocześnie, jak czytamy w portalu wpolityce.pl, Organizacja Reporterzy bez Granic (RSF) zauważyła „wzrastającą tendencję” głównych rosyjskich kanałów telewizyjnych do umniejszania znaczenia lub ignorowania złych wiadomości, a Rosja znalazła się na 148 miejscu rankingu wolności mediów Reporterów Bez Granic za 2017 rok, obejmującego 180 krajów.

Będzie coraz gorzej

Czy więc da się ustawą walczyć z kłamstwem i dezinformacją? Cóż, na pewno w jakiś sposób tak. Przykład mołdawski, gdzie (podobnie jak w całej postsowieckiej strefie wpływów) rosyjska telewizja jest rozsadnikiem najgorszej propagandy, wyróżnia się na plus. Jest to konieczne, biorąc pod uwagę choćby to, jak destrukcyjny wpływ na społeczeństwo ukraińskiego Donbasu czy Krymu wywarły dekady przebywania w strefie wpływów rosyjskich mediów. Co jednak, gdy z takiego samego powodu Aleksandr Łukaszenka postanowi zamknąć TV Biełsat, kopiując 1:1 rozwiązania mołdawskie? To i tak nie koniec. Jednak nawet w państwach o ustabilizowanej demokracji wprowadzenie przepisów karzących „za kłamstwo” może skończyć się przeciwskutecznie. Tym bardziej, że pomysły „ustaw anty-fake’owych” często splatają się z walką z trudną do zdefiniowania „mową nienawiści”.

Czy istnieje więc dobre wyjście? Cóż, pieśnią przyszłości jest choćby rozwiązanie, które stworzyła grupa studentów z Uniwersytetu Yale. Opracowali oni wtyczkę do przeglądarek internetowych, pozwalającą wykryć fałszywą informację. Plug-in o nazwie „Open Mind” ma wykrywać, czy przeglądana strona jest umieszczona na liście podmiotów publikujących fake newsy, a następnie wyświetlać alert.

To nie wszystko. Programik ma również pomóc użytkownikom wyrobić sobie opinię na czytany temat, podpowiadając informacje „z przeciwnej strony barykady”. Tylko i tu nie wiadomo jednak, na jakiej zasadzie będzie tworzona lista „podejrzanych stron” i sugerowanych „kontrinformacji”.

Wnioski są niepokojące. Nie wydaje się, by w najbliższym czasie fala dezinformacji miała się zmniejszyć. Co więcej, walka może sprowadzać się do wprowadzania cenzury prewencyjnej lub zwalczania niewygodnych, rzetelnie pracujących dziennikarzy i „sygnalistów”, a także opozycyjnych polityków. Prowadzi to także do zwalczania fake’a fake’iem, gdzie wygrywa narracja o większej sile przebicia, bardziej przyswajalnej dla odbiorcy końcowego, który jest ostatecznie skazany sam na siebie – musi szukać prawdy lub żyć w kłamstwie, póki nie zostanie ono zdemaskowane. Bo wyjść z infoświata już praktycznie się nie da…

Oczywiście można także wysłać pytanie do stopfake.org. Do czego zachęcamy.

Tekst powstał w ramach projektu „Zapobieganie wywoływaniu napięć w relacji Polski z sąsiadami – StopFake PL”, realizowanego przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich. Jest to zadanie publiczne, współfinansowane przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych RP w ramach konkursu „Współpraca w dziedzinie dyplomacji publicznej 2018”. Publikacje wyrażają poglądy autorów i nie mogą być utożsamiane z oficjalnym stanowiskiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP.

Artykuł Wojciecha Muchy pt. „LEX anty-fake, czyli Putin walczy z dezinformacją” znajduje się na s. 7 majowego „Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Wojciecha Muchy pt. „LEX anty-fake, czyli Putin walczy z dezinformacją” na s. 7 majowego „Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl