Pensję minimalną podnieść, koszt działalności obniżyć, biurokrację zlikwidować!/ Felieton sobotni Jana A. Kowalskiego

Musimy podnieść pensję netto, czyli to, co pracownik dostaje na rękę lub na konto. A nie to, co odbiera jemu i pracodawcy państwo. Kiedyś bolszewickie, a teraz jedynie opresyjne i biurokratyczne.

Wszyscy chcą gadać, niektórzy nawet pisać (najchętniej wulgaryzmy), a nikt nie chce liczyć. Bo to zajęcie niegodne ich wielkich umysłów, a w sam raz dla przyziemnych liczykrup. Ponieważ Pan Bóg nie obdarzył mnie umysłem wielkim, za to prawdziwą zawziętością w sprawdzaniu danych, policzę Wam to wszystko, co w tytule.

  1. Pensję minimalną należy podnieść. Oczywiście, że tak. Ale nie pensję minimalną brutto, co obiecuje nasz umiłowany przywódca, a za nim cała opozycja – totalna, lewicowa i obyczajowa. Musimy podnieść pensję netto, czyli to, co pracownik dostaje na rękę, do kieszeni lub na konto. A nie to, co odbiera jemu i pracodawcy państwo. Kiedyś bolszewickie, a teraz jedynie opresyjne i biurokratyczne.
  2. Och, ucieszyliby się prywatni przedsiębiorcy, gdyby ich pracownik mógł więcej zarabiać i nie marudzić, a oni sami mniej wydawać na zarobienie każdej złotówki. Netto, brutto, tara. Już w podstawówce się tego nauczyłem. Bo odnośnie do pracy gadamy ciągle o brutto, rzadziej o netto, a o tarze w ogóle. A to właśnie tara – opakowanie naszego biznesu – decyduje o naszej konkurencyjności w globalnym świecie. A zatem o wszystkim; o naszym miejscu na światowym rynku i o pomyślności finansowej nas wszystkich i państwa polskiego również.
  3. Okłamują nas nasi światli przywódcy od co najmniej 1972 roku w sprawie tary. Dopiero w 1972 roku, prawie 30 lat po zdobyciu władzy przez bolszewików, wzrosła z 15% (jak było za II RP) do 20% stawka ubezpieczenia społecznego pracownika. Narodziło się bolszewikom dzieci i trzeba było im jakieś godne ich pochodzeniu stanowiska pracy stworzyć. Bo praca fizyczna byłaby przecież ujmą dla ich rodziców i ich samych. W roku 1972, drugim roku Gierka, narodziła się w Polsce biurokracja. (Jeżeli ktoś uzna, że odrodziła się na wzór II RP, dla uniknięcia niepotrzebnych sporów jestem gotowy to uznać).

A teraz? Tara, czyli koszt naszej pracy, płacony łącznie przez pracownika i pracodawcę, wynosi prawie 60%. Na co składa się ZUS i podatek dochodowy. Bo chociaż za Gierka, a potem Jaruzelskiego, namnożyło się bolszewików, to władzę w państwie sprawowała jedna Partia. I gąb do wyżywienia z pracy nas wszystkich było mniej.

Po roku 1989, po włączeniu w struktury władzy dotychczasowej opozycji, partii jest cztery – Kazik Staszewski o tym śpiewał – musiała wzrosnąć i tara. Tara, koszt życia nas wszystkich. To, co eufemistycznie nazywamy państwem. I jeszcze każą nam być z niego dumnymi. Oni – biurokraci.

Przecież ktoś: ja, Ty, on (ci państwo – jak powtarzają za starą reklamą mniej lotne umysły) musimy na nich płacić. W roku 1980 było ich 140 000, w roku 1991 – 110 000. Obecnie jest ich 1 200 000 (słownie: jeden milion dwieście tysięcy). Dlatego chyba nikogo nie powinien dziwić wzrost tary z 15% do 60%. Przecież z czegoś ci ludzie muszą żyć. A ta ich potrzeba życia na nasz koszt przymusza nas wszystkich do ponoszenia dodatkowych kosztów biurokratycznych. Zagwarantowania im alibi ich istnienia i sensowności pracy. Spełniania wymogów urzędniczych w normalnym kraju (w Anglii na przykład) niespotykanych.

I moglibyśmy się tak bawić do końca świata, nawet do 70% i 2 milionów biurokratów, gdyby nie globalizacja. To globalizacja, fejsbukowy durniu! – że sparafrazuję klasyka – powoduje to, że taka zabawa jest niebezpieczna dla naszego narodu i dla naszej ojczyzny. Obniża drastycznie naszą konkurencyjność na światowym rynku pracy i w światowej gospodarce.

To dlatego moje pracownice wcale nie ucieszyły się z ostatnich zapowiedzi Jarosława Kaczyńskiego odnośnie do skokowego wzrostu płac. Bo przeżyły już okres braku zleceń produkcyjnych dla naszej firmy, bezpłatnych urlopów, przymusowych wyjazdów za chlebem. Było to w czasie skokowego wzrostu wartości złotówki do 1 USD = 2 zł. A wzrost ten nastąpił z wartości 1 dolar = 4,80 złotego. I prawie cała produkcja odpłynęła do Chin, a zwłaszcza zamówienia polskich firm. Bo bez najmniejszej naszej winy nasza produkcja na światowym rynku dwukrotnie zdrożała. Dlatego moje pracownice rozumieją, czym może zakończyć się podrożenie kosztów produkcji.

Przetrwaliśmy, ja i one, tylko kosztem ogromnych wyrzeczeń. Od tego czasu wiemy, że można zadekretować i wzrost płacy minimalnej netto, i nawet ogromny wzrost obciążenia tej płacy, czyli tary. Co w sumie daje płacę minimalną brutto. Jednego jednak nie da się zadekretować – przymusu dokonywania zakupów w polskich firmach produkcyjnych przez inne firmy polskie i światowe.

To dlatego – dawno już tego nie powtarzałem – musimy zlikwidować biurokrację! To ona, wzrastająca wraz z umacnianiem się patologicznego systemu władzy , skutecznie podnosi koszt naszego (prze)życia w każdym jego wymiarze, nie tylko gospodarczym. Bo nie jesteśmy żadną wyspą. Bo w globalnym świecie nie ma już wysp.

Jesteśmy tylko punktem w plątaninie globalnej sieci. I albo będziemy punktem atrakcyjnym do produkowania, inwestowania i życia, albo będziemy punktem martwym. Dla świata i dla nas samych.

Jan A. Kowalski

PS Jakiś czas temu zdiagnozowałem trafnie (proszę się nie sprzeczać 😊), że sercem polskiej biurokracji jest Sejm, w obecnym kształcie. Od tego czasu zrozumiałem, że jej wątrobą (?) jest ordynacja wyborcza i to nią zajmę się następnym razem.

Prezesa Kaczyńskiego obietnice przedwyborcze: konkretne i fantasmagorie / Felieton sobotni Jana A. Kowalskiego

W latach 2000–2019 koszt utrzymania pracownika wzrósł trzyipółkrotnie. Filozofia wyprzedzania zysków obciążeniami nie zachęci Polaków do powrotu z Anglii, ale wypchnie za granicę kolejne miliony.

Tyle się psów nawieszałem na naszej minister od małych i średnich przedsiębiorców Jadwidze Emilewicz, ubliżając jej od biurw nawet, że aż mi głupio teraz. Dlaczego? Bo miała odwagę przyznać, że trochę szalona zapowiedź Jarosława Kaczyńskiego (na konwencji w Lublinie) skokowego podnoszenia płacy minimalnej do 4000 zł brutto w roku 2024 właśnie taka jest. Co powiedziała? To, że propozycja Prezesa „to bardzo duży skok i bardzo trudna sytuacja przede wszystkim dla małych przedsiębiorców”.

Dzięki! Pani Minister, sam bym tego lepiej dyplomatycznie nie ujął. I dziękuję też za przypomnienie, że Polska nie jest jeszcze niczyją dyktaturą (nawet Jarosława Kaczyńskiego [!]) i takie zmiany muszą być  najpierw przedyskutowane w Radzie Dialogu Społecznego. Pani Jadwigo, przepraszam!

Teraz zajmijmy się na serio ostatnimi propozycjami prezesa. Oczywiście – jak każe filozofia – są trzy 🙂

1/ Jest rzeczą oczywistą, że wzrośnie minimalna pensja pracownicza.
2/ Jest rzeczą oczywistą, że wzrośnie tym samym haracz płacony przez przedsiębiorcę państwu od każdego zatrudnionego pracownika. Do budżetu i do ZUS.
3/ Jest rzeczą oczywistą, że zwiększając koszt prowadzenia biznesu dla małych, średnich i dużych przedsiębiorców polskich, Państwo Polskie (!) zmniejszy konkurencyjność wszystkich polskich firm w stosunku do firm zagranicznych.

Ponieważ punkty 1. i 2. są oczywiste i nie wymagają większego objaśniania, zajmijmy się punktem 3., najbardziej obecnie zakłamanym. Podaje się często, czasem w dobrej wierze, że koszty pracy w Polsce są nadal dużo niższe niż na Zachodzie. Zatem wyjaśnijmy to nieporozumienie. Oczywiście, koszty pracy w Polsce są dużo niższe niż na rozwiniętym gospodarczo Zachodzie – dla Zachodu. Dla wielkich zagranicznych korporacji. Czterokrotnie niższe od kosztów pracy w ich państwach. Ale dla polskich przedsiębiorców takie liczenie jest co najmniej nie na miejscu. Dlaczego? Bo gospodarka niemiecka jest ośmiokrotnie mocniejsza od polskiej? Tak odpowiedzielibyśmy pytaniem nastolatków i odpowiedzielibyśmy prawidłowo.

Porównywanie kosztów pracy kwotowo, w przeliczeniu polskich złotówek na euro, jest zatem absurdalne. I nabierze sensu w przypadku takiego nasycenia kapitałem metra kwadratowego naszego kraju, jaki jest na Zachodzie. Zanim taki stan osiągniemy, mam nadzieję przed upływem 50 lat, jedynym kryterium, jakie możemy stosować, jest kryterium procentowe.

Bo jak polscy pracownicy minimalni zarabiają czterokrotnie mniej od zachodnich, to polscy przedsiębiorcy również. Zatem kryterium procentowe stosunku kosztów pracy do samego wynagrodzenia pracownika (na rękę) jest jedynie miarodajne. Może być prorozwojowe = zaczynamy gonić Zachód lub antyrozwojowe = nasz dystans się zwiększa.

Już o tym pisałem w tekstach „Skoro tak pięknie Polska się rozwija, to dlaczego przedsiębiorcy płaczą”, zatem przypomnę. W ciągu 20 lat mojej działalności gospodarczej, od roku 2000 do 2019, koszt utrzymania pracownika wzrósł trzyipółkrotnie, licząc w dolarach amerykańskich – walucie rozliczeniowej całej globalnej gospodarki. Przy czym dodatkowy haracz płacony państwu od każdego zatrudnionego wyniósł prawie 60% wzrostu wynagrodzenia podstawowego. Stąd te entuzjastyczne podwyżki minimalnego wynagrodzenia, jakie serwuje nam rząd. Podawałem też, że stosując angielskie stawki, płaciłbym od każdego pracownika średnio 80 zł ubezpieczenia miesięcznie, a nie 950. A sam pracownik zyskałby 500 zł do pensji netto.

Jeżeli nie zmienimy filozofii wyprzedzania obciążeniami potencjalnych zysków, to nie tylko nie zachęcimy Polaków do powrotu z Anglii, ale wypchniemy za granicę kolejne miliony. Tak potencjalnych lub byłych pracowników, jak i potencjalnych lub upadłych przedsiębiorców. Próba takiej budowy zamożności i dobrobytu państwa jest próbą budowy naszego pięknego domu, od dachu zaczynając.

Na koniec fantasmagorie. Powołanie się prezesa Kaczyńskiego na autorytet prezesa NBP Adama Glapińskiego, któremu polski przedsiębiorca w latach 90. kojarzył się jedynie z czarnymi mokasynami i białymi skarpetkami frotté, jest co najmniej nierozważne.

Wyliczenie tego ostatniego, że przedsiębiorcy polscy w żaden sposób nie ucierpią na podniesieniu płacy minimalnej, może być swoistym pocałunkiem Almanzora. Czy Jarosław Kaczyński nie pamięta już, jak go publicznie zbeształ parę miesięcy temu? Tak tylko pytam.

Ale żeby tylko Adam Glapiński. Sam premier Morawiecki zapewnił, że odebranie polskim przedsiębiorcom kolejnych pieniędzy, zwiększenie kosztów ich funkcjonowania, zostanie zrekompensowane podniesieniem ryczałtu dla firm z obecnych 300 tysięcy euro obrotu rocznie do 1 miliona. Jak absurdalna jest to myśl, wyjaśnię na przykładzie małej firmy produkcyjnej osiągającej przychód roczny (= obrót) w wysokości 1 miliona złotych.

Niech zarabia rocznie 300 tysięcy złotych przed opodatkowaniem – w sam raz dla małej firmy. (Wybaczcie Bracia Przedsiębiorcy, tłumaczę innym.) Przy tak wysokiej zyskowności wybór formy opodatkowania jest neutralny. Bo 19% podatku liniowego wyniesie 57 000 zł, a 5,5% podatku ryczałtowego równa się 55 000 złotych. Gra niewarta świeczki. Pamiętając, że w przypadku ryczałtu nie odliczymy żadnej straty, jaka może nam się przytrafić w ciągu roku. Dlatego, według moich prywatnych wyliczeń, dopiero zyskowność w wysokości 40, a najlepiej 50%, uzasadnia wybór podatku ryczałtowego – pokażcie mi taki biznes, chętnie zainwestuję 🙂

Podsumujmy zatem. Poszerzamy możliwość rozliczania się podatkiem ryczałtowym, jednocześnie zwiększając o średnio 10% rocznie koszt (pensje + haracz dla SP i ZUS) uzyskania przychodu, czyli obniżając zyskowność potencjalnego ryczałtowca.

Kiedyś, w czasach wrogiej komuny, w naszej „małej” „Niepodległości” prowadziłem rubrykę: „W oparach absurdu”. Światłe przemyślenia Premiera miałyby tam swoje stałe miejsce.

Jan A. Kowalski

P.S. A Jarosławowi Kaczyńskiemu, naszemu umiłowanemu przywódcy, jakiś zaufany doradca niech wreszcie wytłumaczy, że nie ma czegoś takiego jak „na koniec roku 2019 lub 2023”, bo wszelkie zmiany stawek następują dopiero od stycznia roku następnego.

Relacje między Polską a Niemcami weszły 1 września 2019 roku, w 80 rocznicę wybuchu II wojny światowej, w nową fazę

Prezydent Frank-Walter Steinmeier wykreślił w Polsce, w 2019 roku, termin ‘naziści’ ze słownika relacji polsko-niemieckich, otwierając szeroko drogę prowadzącą do pojednania między naszymi narodami.

Jan Bogatko

Wizyta prezydenta Niemiec, Franka-Waltera Steinmeiera w Polsce może przejść do historii relacji polsko-niemieckich, jak słynny gest kanclerza Willy’ego Brandta – do historii stosunków żydowsko-niemieckich, kiedy ten, składając po raz pierwszy oficjalną wizytę w PRL, ukląkł pod pomnikiem Bohaterów Getta.

Pod niedobrymi auspicjami rozpoczęła się wizyta prezydenta Niemiec w Polsce, celem uczestnictwa w uroczystościach upamiętniających tragiczną dla Polski, Europy i świata, 80. rocznicę wybuchu II wojny światowej. Prezydent Niemiec przyleciał do Polski z opóźnieniem, bowiem rządowy samolot typu A321 miał awarię. Steinmeier musiał przesiąść się do innego samolotu. Do Wielunia jednak przybył na czas.

Wszystkie bez wyjątku opiniotwórcze media niemieckie, zarówno te papierowe, jak i internetowe, nie wspominając o obu programach niemieckiej telewizji, relacjonowały i szeroko komentowały wystąpienia prezydenta Republiki Federalnej Niemiec w Wieluniu i w Warszawie na uroczystościach w 80. rocznicę napaści Niemiec na Polskę.

Spotkanie obu prezydentów w Wieluniu – informował program 1 niemieckiej telewizji publicznej, ARD – miało szczególną wymowę. Prezydent Duda powitał prezydenta Steinmeiera już przed świtem na rynku w miasteczku. Pierwsze bomby lotnicze II wojny światowej spadły na szpital w Wieluniu około 4.40. (…)

W Warszawie, największym miejskim cmentarzu II wojny światowej, padły słowa prezydenta Niemiec: „Wojna ta była niemiecką zbrodnią. To moi rodacy wywołali tę straszną wojnę, która kosztowała życie znacznie ponad 50 milionów istnień ludzkich, w tym sześć milionów obywateli polskich”. Tak wyraźnie nie mówił dotąd o winie Niemiec w największej tragedii XX wieku żaden z niemieckich mężów stanu.

Słowa te stanowią, moim zdaniem, przełom w relacjach polsko-niemieckich. „Przeszłość to niezamknięty rozdział – kontynuował w Warszawie prezydent Steinmeier. – Nie zapomnimy ran, jakie Niemcy zadali Polsce”. I dodał po polsku: „Nigdy nie zapomnimy”.

W swym szeroko relacjonowanym w Niemczech wystąpieniu prezydent Niemiec, tradycyjnie postrzegany jako sumienie narodu, podniósł też kwestię pojednania obu sąsiadów (w mojej opinii dopiero teraz tak naprawdę Polska i Niemcy wchodzą na tę drogę): „To, że w tym miejscu, tego dnia, prezydent Niemiec stoi przed Państwem i wolno mu zabrać głos – to jest dowodem na żywy cud pojednania”. Pojednanie to jest aktem łaski, „którego my, Niemcy, nie możemy wymagać, ale na który chcemy zasłużyć”.

Frank-Walter Steinmeier wykreślił w Polsce, w 2019 roku, termin ‘naziści’ ze słownika relacji polsko-niemieckich, otwierając szeroko drogę prowadzącą do pojednania między naszymi narodami. Wzajemne relacje między Polską a Niemcami weszły 1 września 2019 roku, w 80 rocznicę wybuchu II wojny światowej, w nową fazę.

Cały artykuł Jana Bogatki pt. „Pokora i prośba o przebaczenie” znajduje się na s. 2 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jana Bogatki pt. „Pokora i prośba o przebaczenie” na s. 2 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

O micie jedności narodu przed kolejnymi wyborami parlamentarnymi / Felieton sobotni Jana Azji Kowalskiego

Jest to mit narodowy polski bardzo niebezpieczny. Bo im bardziej zaciekły jest upór, z jakim do jedności dążymy, tym większe następują w tak zwanym społeczeństwie podziały i wzajemne nienawiści.

W Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej rodzice mają łatwiej niż w Polsce. W Stanach – państwie pełnej demokracji – gdzie raz zwyciężają demokraci, a innym razem republikanie, prawie nie ma mieszanych małżeństw. Zwolennik republikanów żeni się z republikanką, a młoda demokratka szuka kandydata na męża tylko wśród zwolenników Partii Demokratycznej. Dlatego amerykańskie rodziny w pełni mogą cieszyć się ze zwycięstwa swojego kandydata lub wspólnie pocieszać w przypadku przegranej. I żyć w nadziei do kolejnych wyborów.

A u nas? Moja córka na przykład, nie pytając o zgodę swojego ojca, wyszła za mąż za klasycznego leminga, syna lemingów. Sympatycznych, dobrze ułożonych i w pełni kulturalnych przedstawicieli „krakówka”. Również starałem się być dla nich miły i sympatyczny, a oni dla mnie. Do czasu zaprezentowania im moich sympatii politycznych. Od tej chwili przestali być dla mnie mili i sympatyczni, bo okazało się, że nie jestem lemingiem. A mili i sympatyczni mogą być tylko dla osób podzielających te same sympatie polityczne. I nie miało znaczenia, że w przypływie uczuć, jakby nie było rodzinnych, przyznałem im prawo do politycznego błądzenia. Niestety, bez wzajemności.

Pozwoliłem sobie na tak osobisty wtręt, żeby tym wyraźniej rozprawić się z hulającym bezkarnie w Necie mitem jedności narodu jako wartości samej w sobie. Wartości, do której z uporem powinniśmy dążyć. Jest to mit narodowy polski bardzo niebezpieczny. Bo im bardziej zaciekły jest upór, z jakim do jedności dążymy, tym większe następują w tak zwanym społeczeństwie podziały i wzajemne nienawiści.

Nie potrzebujemy żadnej Jedności Narodu. Potrzebujemy jak najbardziej wyraźnie zarysowanych różnic programowych. Przy spełnieniu jednego wszak warunku: uczciwej dyskusji na rzeczowe argumenty.

Wydaje się to Wam pewnie proste. Otóż nic bardziej mylnego. Powinno być proste, ale w Polsce, w roku 2019, wcale proste nie jest. Nie jest, ponieważ od roku 1989, od czasu Okrągłego Stołu, żyjemy w jednym wielkim oszustwie politycznym serwowanym nam przez układ władzy. Przez stary układ władzy (komunistów), zamieniony cudownie w nowy układ władzy (liberałów).

Bez fundamentalnego oszustwa z roku 1989 i jego kontynuowania do dnia dzisiejszego wszystko byłoby prostsze. Również dla mnie i również rodzinnie. Do czego doszedłem po dogłębnej analizie, czyli kilkugodzinnej zażartej wojnie z własnymi myślami. Bo na dobrą sprawę całą rodziną, ja sam i moi swatowie, powinniśmy głosować tak samo. Na tę samą partię, na Partię Drobnych Ciułaczy. Co byłoby chyba wyborem oczywistym w przypadku naszym, drobnych ciułaczy. Tymczasem w nadchodzących wyborach ja zagłosuję na Prawo i Sprawiedliwość, a oni na Platformę Obywatelską.

Ja zagłosuję na PiS, bo chociaż to socjaliści, ale patrioci i nie okradają Polaków. A nie zagłosuję na PO, bo od samego początku, założona przez wojskowe komunistyczne służby (WSI), miała za zadanie oszukać wyborców.

Przekonać ich, że wolnorynkowy program gospodarczy, JOW-y i przebudowa Polski w państwo nowoczesne są punktami prawdziwymi. Punktami, które partia będzie realizować. A okazało się, że jest ta deklaracja tyle warta, co kiedyś najbardziej liberalna na świecie konstytucja rosyjskiego cara Aleksandra I.

A moi swatowie? Oni tego wszystkiego, kiedyś skutecznie oszukani, nie wiedzą i na wszelki wypadek nie chcą się dowiedzieć.

Czas na konkluzję. Moi Drodzy, nie musimy się zgadzać we wszystkim.

Jak najbardziej powinniśmy się różnić. Ale żeby uniknąć niepotrzebnych nieporozumień, powinniśmy najpierw oczyścić polską scenę polityczną z oszustów. Ze „złodziei i kurew”, jak to kiedyś zgrabnie ujął Marszałek Piłsudski.

I dlatego, kompletnie wbrew własnym przekonaniom na gospodarkę i zarządzanie państwem, zagłosuję na Prawo i Sprawiedliwość. Bo jest to prawdziwa część polskiej sceny politycznej, chociaż lewa. Zatem mamy wcale niemało – gotową jedną część sceny politycznej. W interesie Polski, w interesie nas wszystkich, leży powstanie prawdziwej, patriotycznej części po stronie prawej.

I na koniec optymistycznie. Jeżeli tylko uda się wyrzucić na śmietnik polityki oszustów udających polskich wolnościowców i powstanie partia prawdziwa i prawa (Partia Drobnych Ciułaczy), dojdzie wreszcie do zgody w mojej poszerzonej rodzinie. Natychmiast i wspólnie zagłosujemy w kolejnych wyborach na tę samą partię. A inne rodziny, mające inne poglądy, niech sobie głosują na PiS.

Jan A. Kowalski

P.S. Już sobie wyobrażam te wspólne rodzinne imprezki z okazji najchętniej wygranej lub przegranej 🙁 naszej partii w kolejnych wyborach. Póki co, pa, pa! i trzymajcie się ciepło 🙂

Pracownicze Plany Kapitałowe (PPK) – kolejny miraż emerytury pod palmami / Felieton sobotni Jana A. Kowalskiego

Dyskusja w żaden sposób nie odpowiada na rzeczywisty problem każdego zwyczajnego emeryta: jak dożyć godziwie do naturalnej śmierci, z wyłączeniem eutanazji jako najkorzystniejszej dla budżetu państwa.

Na początek anegdota. Do amerykańskiego króla stali, a potem znakomitego filantropa (np. Carnegie Hall) Andrew Carnegiego (1835–1919) podszedł kiedyś młodzieniec z prośbą o poradę w sprawie skutecznego wzbogacenia się. – Omijaj drink-bary i giełdę, chłopcze! – odpowiedział najbogatszy człowiek świata. Czy ten młody człowiek posłuchał rady geniusza wolnego rynku, tego nie wiem. Jednak większość jego rówieśników na pewno nie posłuchała. Miraż dostatniego życia na kredyt i fortuny zbijanej na giełdzie zapanował nad umysłami Amerykanów na okres 10 lat. I prysł 10 lat po śmierci Andrew Carnegiego. 24 października 1929 roku tąpnięcie na nowojorskiej giełdzie, zwane „czarnym czwartkiem”, rozpoczęło najboleśniejszą korektę życiowych oczekiwań. Utracone samochody, domy, stanowiska pracy; samobójstwa. Taka była cena za beztroskie podejście do życia dla milionów Amerykanów.

Ale nie wszyscy stracili. Niektórzy wtedy właśnie zdobyli fortuny, przejmując na przykład połowę ziemi rolnej w Stanach. Tej ziemi, dla której zdobycia idący na zachód osadnicy ryzykowali własnym życiem. Czy dla przeprowadzenia tak prostej operacji beztroskim młodzieńcom zaproponowano wcześniej miraż luksusu dzięki skredytowaniu w 90% zakupu giełdowych akcji? Nawet nie spróbuję na to pytanie odpowiedzieć. Rozpisałem się tak długo o giełdzie i jej mało stabilnych fundamentach nie bez powodu.

W kontekście przyjętych przez Sejm regulacji to właśnie spekulacja giełdowa (sorry, oczywiście, że inwestowanie) ma zapewnić nam bezpieczną i dostatnią starość. Specjalne fundusze przejmą 4% naszego zarobku + 2% od państwa i skutecznie grając na rynkach finansowych, zarobią na naszą bezpieczną starość. Przy założeniu, że ZUS na to wszystko nie wydoli.

Wysłuchałem kilku opinii za PPK i kilku przeciw, opinii eksperckich i profesorskich. I jako Wasz samozwańczy ekspert od wszystkiego zostałem wprowadzony w stan głębokiego zdumienia. Nie tylko dlatego, że niczego nie rozumiem. Otóż dyskusja w żaden sposób nie odpowiada na rzeczywisty problem każdego zwyczajnego emeryta – jak dożyć godziwie do naturalnej śmierci, z wyłączeniem eutanazji jako najkorzystniejszej dla budżetu państwa.

Racje przeciwników PPK są oczywiste. Tak jak oczywiste były racje przeciwników OFE. Obietnica, że tym razem środki będą lepiej inwestowane i za niższe wynagrodzenie, jest tylko i wyłącznie obietnicą. A ucieszyć może jedynie dużych, zagranicznych rekinów, widzących ławicę leszczy. Zagrożenie tej części naszych pieniędzy jest zatem ogromne. Bo chociaż 80% pozostałych w OFE środków to pieniądze teoretyczne, bo obligacje skarbu naszego państwa, to przy zmianie właściciela zmienią się one w naszego państwa obciążenie rzeczywiste.

Jednak twierdzenie, że ZUS jest lub może być gwarantem naszej spokojnej starości jest co najmniej na wyrost. Pomimo tego, że wyniki ZUS były lepsze niż OFE. Bo takie twierdzenie nie uwzględnia prawdy oczywistej – już dziś przy 2 pracujących na 1 emeryta, dla wypłacania należności emerytalno-rentowych, z budżetu państwa musi być rokrocznie przesuwanych do ZUS ok. 40 miliardów złotych.

Zamiast zatem czarować się wzajemnie mirażami, poszukajmy prawdy oczywistej, która tylko czeka na odkrycie. Najpierw odgrzebmy fakty.

Fakt 1. ZUS nie ma zgromadzonych żadnych środków własnych, które mogłyby wystarczyć na obsłużenie zwiększającej się z roku na roku liczby emerytów (dla jasności spojrzenia pomijam tu innych świadczeniobiorców). Płacone przez nas co miesiąc składki tylko księgowo są zapisywane na naszym koncie. Tych wpłacanych przez nas pieniędzy brakuje na wypłatę bieżących emerytur.

Fakt 2. 45 000 pracowników ZUS kosztuje nas, podatników, 3 miliardy 600 milionów złotych za rok 2017. Zatem jeden pracownik ZUS kosztuje nas rocznie 80 000 złotych, co stanowi 2% zebranych składek.

Fakt 3. Mamy na tyle wadliwą strukturę zatrudnienia narodowego, że żadna kreatywna księgowość nie pomoże. Żeby to zmienić na proporcje odpowiednie dla normalnego państwa (Czechy lub Szwecja, sami wybierzcie), musi nas pracować nie 17, ale 21 milionów. Ale sensownie pracować, bo z zatrudnionych obecnie 16,5 miliona tylko 15 jest zatrudnionych według kategorii efektywności. Półtora miliona źle zatrudnionych to 1 milion 100 tysięcy urzędników i 400 tysięcy nauczycieli publicznych. Należy ich natychmiast przekierować do pracy efektywnej, opłacalnej dla państwa i nas wszystkich.

Znamy już fakty, zatem dokonajmy paru obliczeń. Zakładając jedno: że skarbiec emerytalny jest pusty. I liczymy na najniższych kwotach, tak składek, jak i świadczeń.

15 mln pracowników efektywnych ma za zadanie utrzymać 8 mln emerytów (w tym rencistów i in.) i uzbierać na własną emeryturę. 15 mln x 12 000 zł rocznie (zapłaconych składek) = 180 mld złotych rocznie. A za rok 2017 ZUS wypłacił 210 mld złotych. Zatem rzecz niemożliwa, jakby tego nie księgować.

Ale już 20 mln pracowników x 12 000 zł = 240 mld złotych. Czyli wystarczyłoby na obecne świadczenia, a 30 miliardów moglibyśmy odłożyć do narodowej skarpety. Tylko czy to nas zadowala? Chyba nie, skoro każdy pracuje średnio 35 lat przed przejściem na emeryturę. Zatem policzmy: 35 lat x 12 000 zł = 420 000 wypracowanych na stare lata przez każdego pracownika najmniej zarabiającego. Przy średniej przeżycia 16,5 roku na emeryturze i odliczeniu 20 000 zł na pogrzeb (a co!), wyszłoby nam 2000 zł miesięcznie według dzisiejszych cen. Obecna średnia emerytura wypłacana z ZUS wynosi 1400 zł miesięcznie.

A teraz rozwiązanie tego węzła gordyjskiego.

1.     Likwidujemy ZUS z jego skomplikowanym systemem liczenia, który wymaga 45 tysięcy pracowników i generuje niepotrzebne koszty w wysokości 3,6 miliarda rocznie, i wprowadzamy powszechną emeryturę obywatelską na poziomie 1 600 zł miesięcznie.

2.     Oszczędzamy na 1,5 milionie źle zatrudnionych i opłacanych przez nas z budżetu państwa. Premier Morawiecki podał jakiś czas temu, że 450 000 urzędników kosztuje nas 50 mld rocznie, co dawałoby koszt 110 000 zł za jednego. Ale przyjmijmy schemat ZUS, choć zarobki tu należą do najniższych, i policzmy: 1,5 mln x 80 000 zł rocznie = 120 miliardów złotych do skarbonki państwa.

Takie rozwiązanie pozwoli na odtworzenie w ciągu 10–15 lat funduszy emerytalnych nas wszystkich pracujących. Co więcej, pozwoli na przyzwoitą emeryturę dla każdego Polaka. Pozwoli też na dużo więcej, ale to osobny temat.

Dla tych natomiast, którzy chcą spędzić jesień swojego życia pod palmami lub gdziekolwiek i potrzebują więcej pieniędzy niż 1600 zł miesięcznie, musimy wprowadzić możliwość inwestowania dodatkowych pieniędzy zwolnionych z opodatkowania. Dobrowolnego inwestowania.

Jedyną sprawdzoną i gwarantowaną przez państwo metodą takiego oszczędzania może być państwowy bank inwestycyjny. Gromadzone środki powinny być inwestowane tylko i wyłącznie w rozwój gospodarki narodowej. W jej pewne i dochodowe przedsięwzięcia. W te działy, które obsługują potrzeby życiowe nas wszystkich, 38 milionów dochodowych jednostek.

Tylko takie inwestowanie utrzyma wartość i pomnoży oszczędzane na starość pieniądze, i pozwoli zbudować narodowy kapitał. A tym samym uniezależni nas od światowych spekulantów giełdowych, którzy tylko czekają, żeby ogołocić nas przy każdej nadarzającej się okazji. Ogołocić z tak ciężko wypracowywanych pieniędzy i tylko przy okazji pozbawić bezpiecznej starości.

Jan A. Kowalski

O matko! Wszystko się Pawłowi Wrońskiemu z „Wyborczej” pomieszało! / Felieton Jana A. Kowalskiego wyjątkowo w niedzielę

W czasie II wojny światowej bolszewikom udało się stworzyć z Polaków I Armię Wojska Polskiego i PPR w miejsce KPP – tej, która historycznie i genetycznie poprzedza środowisko „Gazety Wyborczej”.

Co napisał? „W 1920 roku wszyscy walczyli ponad podziałami, a na polu bitwy [Warszawskiej – JK] ramię w ramię stali endecy, socjaliści, księża i ateiści. (…) zapewne byli wśród obrońców także Polacy LGBT, których biskup krakowski Marek Jędraszewski porównuje do »czerwonej zarazy«, wyrażając poglądy rządzącej partii”.

Ale słodko kiedyś bywało w naszej Ojczyźnie, chciałoby się westchnąć po takiej enuncjacji autorytetu od łączenia, a nie dzielenia Polaków. Czy jednak na pewno? Przecież sam Paweł Wroński powinien znać  historię swojego środowiska. Tworzącego „Gazetę Wyborczą” i skupionego wokół niej i jej guru, Adama Michnika. Ale skoro z wiedzą historyczną u niego nietęgo, to jako nieskończony historyk przypomnę.

Otóż, Panie Pawle, było zupełnie inaczej. Podczas gdy Warszawa przygotowywała się na ostatni bój, żeby raczej polec niż ulec czerwonej zarazie, w odległym o 100 km Białymstoku zgromadziła się inna grupka Polaków. Etnicznych, kulturowych lub oddelegowanych przez Lenina/Stalina żydowskich wyrzutków do pełnienia obowiązków Polaka. Jako całość nazwała się Tymczasowy Komitet Rewolucyjny Polski. I czekała na zwycięstwo Czerwonej Zarazy (znaczy się Armii) i klęskę Polski, żeby tę czerwoną bolszewię w Polsce zaprowadzić.

Na szczęście wtedy, w roku 1920, nie udało się jej. Polska pod wodzą marszałka Piłsudskiego i dzięki pomocy Matki Bożej obroniła się. Obroniła się na niecałe 20 lat. A potem, w roku 1945, wyniszczona przez hitlerowskie Niemcy, nowej fali bolszewickiej już uległa. Na 45 lat, do roku 1990, w 100%. Od tego czasu do roku 2015 – w 50%. By od czasu zwycięstwa Prawa i Sprawiedliwości dalej walczyć z pozostałościami bolszewizmu rosyjskiego od strony wschodniej (z bazą w Warszawie). I z nową hordą bolszewicką, już nie czerwoną, ale tęczową zarazą – jak to trafnie ujął arcybiskup Jędraszewski – od strony zachodniej.

W czasie nawały czerwonej zarazy w roku 1920 czerwoni bolszewicy mogli liczyć na niezbyt liczną na terenie Polski V kolumnę pod nazwą Komunistyczna Partia Rewolucyjna Polski (później KPP). A nawet udało im się sformować w Białymstoku polski bolszewicki pułk strzelców. W czasie II wojny światowej czerwonym bolszewikom udało się już stworzyć z Polaków I Armię Wojska Polskiego i Polską Partię Robotniczą w miejsce Komunistycznej Partii Polski. Tej Komunistycznej Partii Polski, która jest historycznym i genetycznym poprzednikiem środowiska „Gazety Wyborczej”, Pana środowiska.

Cele kiedyś czerwonej, a teraz tęczowej zarazy są zbieżne. Obie chciały/chcą zniszczyć rodzinę, państwo, Kościół i człowieka – dziecko boże. Zatem do jakiego środowiska powinna się odwołać aktualna zaraza? No chyba, że do swojego naturalnego i sprawdzonego środowiska, do środowiska potomków i spadkobierców KPP zgromadzonego wokół „Gazety Wyborczej”. Do Pańskiego środowiska.

Mam nadzieję, że udało mi się wszystko w krótkich i prostych słowach wyjaśnić nie tylko Panu, ale też naszym Czytelnikom. Mam też nadzieję, że tej nowej tęczowej nawale będziemy umieli się przeciwstawić tak, jak w roku 1920 dokonali to nasi przodkowie. Ale nie jak wszyscy nasi przodkowie, Panie Pawle. Bo ci Pana Polacy z Tymczasowego Komitetu Rewolucyjnego Polski w Białymstoku (i przez chwilę w Wyszkowie) i Komunistycznej Partii (Robotniczej) Polski aż się ślinili (śliniły?, kurczę, nie wiem jakiej formy użyć, żeby nikogo z was nie urazić) na myśl, że zaraza zwycięży.

Jan A. Kowalski

Dymisja to za mało! Marszałek Kuchciński powinien popełnić – co najmniej – seppuku! Felieton sobotni Jana A. Kowalskiego

Ale to już w więzieniu, do którego powinien trafić zamiast Kamila Durczoka. Bo ten ostatni przynajmniej jechał swoim samochodem i pił za swoje, a nie latał za pieniądze podatników.

Tyle zrozumiałem z przekazu totalnej opozycji. Aha i jeszcze to, że należy przeprowadzić szczegółową kontrolę wszystkich lotów samolotów rządowych od roku 2015. A dokładnie od dnia 16 listopada 2015 roku i ani dnia wcześniej. Bo wcześniej, to trzeba by było sprawdzić loty tych, którzy niesprawiedliwie wybory w roku 2015 przegrali. A na to zgody nie ma, bo to już byłaby polityczna hucpa w pissowskim (wymawiamy z należytą pogardą) wydaniu.

Drodzy Czytelnicy, naprawdę bawi Was tak wyrysowana linia sporu politycznego w Polsce? Bo mnie wcale nie. Dlatego od paru lat próbuję nakreślić inną. Taką, jaka nie tylko w Polsce, ale też w krajach najstarszych demokracji ma sens, linię programową. Bo właśnie w sporze programowym pomiędzy rządem a opozycją zawarta jest istota demokracji. Aktualny rząd ma swoją wizję rozwoju państwa (z tą wizją przecież wygrał wybory), a opozycja ma inną wizję (z którą, chce wygrać kolejne wybory). Przy fundamentalnym założeniu reprezentowania interesów swojego państwa i narodu przez aktualny rząd i aktualną opozycję.

Każda inna płaszczyzna sporu, jaką chce nam zafundować rząd lub opozycja, jest kłamstwem. Jest świadomą próbą oszukania nas, wyborców, tylko dla zyskania nienależnych sobie głosów. To dlatego rządy Prawa i Sprawiedliwości, od początku odwołujące się do elektoratu socjalnego, przyjąłem z niekłamaną radością. Po latach rządów oszustów udających programowo konserwatystów i liberałów, w polskiej polityce pojawiła się nowa jakość. Przedwyborcze zapowiedzi zaczęły być realizowane. Zaistniała partia budująca swoje powodzenie wyborcze na głosach elektoratu pracowniczego i socjalnego.

Do pełni szczęścia potrzebujemy zatem prawdziwej opozycji, partii reprezentującej głosy przedsiębiorców. Oddającej więcej wolności obywatelom i pozostawiającej w ich kieszeniach więcej pieniędzy, w miejsce socjalnego bezpieczeństwa. Przekonującej również wyborców z innych grup społecznych, że takie mniej redystrybucyjne (= tańsze) państwo leży w ich dobrze pojętym interesie. Bo rozwój, a nie zagłada przedsiębiorczości, leży w mierzalnym interesie wszystkich Polaków, również pracowników. I taki pogląd próbowałem zaprezentować w dwóch poprzednich tekstach o płaczących przedsiębiorcach. Płaczących nie nad sobą, ale nad ich zdaniem źle zarządzaną Polską.

Właśnie taki spór polityczny marzy mi się. Jedna strona, socjalna, już wspaniale prosperuje. Przynajmniej do czasu, gdy skończą się pieniądze. O czym piszę i przestrzegam od jakiegoś czasu. A najpóźniej od momentu, gdy pierwsze 500+ (jak najbardziej zasadne) zostało zamienione w swoisty samograj polityczny, gwarantujący władzę do końca świata. Od momentu, gdy wyjątek socjalny zmienił się w polityczną regułę.

A druga strona? Drugiej strony nie ma. Tam, gdzie powinna istnieć opozycja, królują zakłamanie i tematy zastępcze. Hałaśliwe, czasem nośne okrzyki i nic więcej. Dotyczy to oczywiście opozycji totalnej, czyli PO z przybudówkami, ale też Kukiz ’15, który zgodnie z moimi przewidywaniami sprzed dwóch lat właśnie się kończy z winy lidera. I dotyczy również wszystkich wyznawców Korwina, którzy nie wiedzieć dlaczego założyli, że to błazen może być królem. Choć od lat co najmniej kilkuset wiadomo, że najmądrzejszy nawet błazen (vide Stańczyk) królem być nie może … i vice versa.

Na koniec trochę się wytłumaczę. Piszę swoje teksty nie z uwagi na korzyści materialne lub ambicjonalne. Nie dostaję za nie ani grosza (halo! Prezesie Skowroński! 🙂 ) i nie ubiegam się o żadne partyjno-państwowe stanowiska. Piszę, bo chciałbym żyć w silnym państwie, dobrze zarządzanym przez światłą i patriotyczną elitę. Raz bardziej socjalną, gdy tak wyborcy zdecydują. A innym razem bardziej wolnorynkową, gdy tak wyborcy zdecydują. Bo największą korzyść zwykli ludzie odnoszą z uczciwej walki o ich głosy światłych i odpowiedzialnych elit.

Nie mam też zamiaru nikogo okłamywać. Z utęsknieniem czekam na światłą, patriotyczną i wolnorynkową elitę polityczną, która nie będzie bujać w doktrynerskich obłokach, ale przedstawi całościową i korzystną ofertę dla obywateli, opozycyjną do oferty obecnego rządu. Najlepiej taką, jaką przedstawiam na tym portalu i w Kurierze Wnet. Natychmiast na nią zagłosuję 🙂 . Do tego czasu wolę głosować na Prawo i Sprawiedliwość – prawdziwą partię uczciwych socjalistów. Bo, jak się zapewne domyślacie, wolę najgorszą prawdę od najpiękniejszego kłamstwa. I mam nadzieję, że z Wami jest tak samo.

Jan A. Kowalski

PS. I jeszcze refleksja dla umysłów totalnych: nawet najprostsze, czarno-białe widzenie świata, zakłada istnienie dwóch kolorów.

Zabójstwo dziennikarza Jarosława Ziętary – proces o podżeganie. O czyn ten oskarżony został były senator A. Gawronik

Wszyscy, którzy dotykali sprawy Ziętary choćby pobieżnie, zdawali sobie sprawę, że w tle są służby. Środowisko dziennikarskie występowało, by w tej sprawie odtajnić materiały służb.

Aleksandra Tabaczyńska

O czyn ten oskarżony został były senator, twórca pierwszych kantorów wymiany walut w Polsce – Aleksander Gawronik, który nie przyznaje się do winy i czuje się niesłusznie oskarżony. W piątek 7 czerwca przed Sądem Okręgowym w Poznaniu stawili się biegły sądowy Marcin Siedlecki oraz dwóch świadków: były gangster Maciej B. pseudonim Baryła oraz dziennikarz Sylwester Latkowski.

Rozprawa rozpoczęła się od zeznań psychologa, biegłego sądowego, Marcina Siedleckiego. Biegły oceniał, czy zeznania Macieja B., które obciążają oskarżonego, spełniają „psychologiczne kryteria wiarygodności”. Siedlecki stwierdził przed sądem: „nie potrafię też wskazać, która część tych zeznań jest prawdziwa, a która odbiega od rzeczywistszych przeżyć i doświadczeń”. Innymi słowy, nie jest w stanie ocenić, w jakich momentach świadek mówił prawdę, a w jakich nie. (…)[related id=78367]

Prokurator Elżbieta Potoczek-Bara spytała biegłego, czy ten zapoznał się z całością materiału dowodowego. Mężczyzna odpowiedział, że nie, ale w jego opinii wystarczająco, bo pracował nad tym, co mu przekazał sąd. (…) Prokurator Elżbieta Potoczek-Bara stwierdziła: „W mojej praktyce, ponad 20-letniej, po raz pierwszy spotykam się z psychologiem, który nie widzi potrzeby zapoznania się ze wszystkimi zeznaniami świadków”. (…)

Maciej B. pseudonim Baryła zeznawał tego dnia jako drugi. Na salę wszedł ubrany w ciemny garnitur i białą koszulę, skuty kajdankami – zarówno ręce, jak i nogi – w asyście uzbrojonych policjantów. Baryła jest skazany i odsiaduje dożywocie za zabójstwo w innej sprawie. Na piątkowej rozprawie w poznańskim Sądzie Okręgowym potwierdził swoje zeznania, które obciążają oskarżonego, to znaczy, że do zabójstwa dziennikarza Jarosława Ziętary nakłaniał Aleksander Gawronik. (…)

Baryła opowiedział także o spotkaniu, podczas którego padło, jak twierdzi, polecenie zabicia Ziętary: „Latem 1992 roku Gawronik przyjechał do Elektromisu, towarzyszyli mu Rosjanie. Ja z kilkoma osobami stałem na zewnątrz, przy wywietrzniku. Gawronik się bał, że w tym wywietrzniku coś jest, zaglądał do niego”.

Jak dalej zeznał Maciej B., „Gawronik przez to, że był w służbie więziennej i SB, to był bardzo wyczulony na takie rzeczy. Kazał ściągnąć kratkę i pytał, czy zawsze stoimy przy wywietrzniku, jak rozmawiamy”.

To podczas tej rozmowy oskarżony miał stwierdzić, że Żydek, jak go nazywał, ma zostać „zaje…y”. Według Macieja B., Lewy bał się tych Rosjan, którzy podczas rozmowy stali z boku. Dodatkowo Aleksander Gawronik miał straszyć ochroniarzy „Ciastoniem i Płatkiem”, ale Baryła nie wiedział, o co chodziło. Potwierdził za to, że w porwaniu brali udział: „Ryba, Lala, Kapela i mój kolega Lewy. O szczegółach porwania opowiadał mi właśnie Lewy, we czwórkę pojechali po Ziętarę, ubrani w policyjne mundury”.

Dwaj wymienieni przez Macieja B. porywacze Ryba i Lala są oskarżeni przez krakowską prokuraturę i w ich sprawie toczy się osobny proces, również przed Sądem Okręgowym w Poznaniu, z którego relacje były zamieszczane na stronach Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich oraz Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP od lutego br. W tych publikacjach znajduje się również obszerne sprawozdanie dotyczące zeznań Macieja B. Kapela i Lewy z kolei nie żyją od lat dziewięćdziesiątych. Prokuratura w Krakowie prawdopodobnie ustaliła, że porywaczy było trzech, a Dariusz Lewandowski nie brał udziału w porwaniu. W rozmowie „przy wywietrzniku”, według zeznań Baryły, brali udział: „ja, Lewy, Bekon, Marek Z. i Piotr Cz. Z panem Gawronikiem przyjechało wtedy dwóch Rosjan”.

Maciej B. stwierdził też na początku rozprawy, że „ludzi, którzy doprowadzili do tego zabójstwa, można określić jako mafia, dosłownie”. Według Baryły, Jarosława Ziętarę porwano, po trzech dniach zamordowano, na końcu dopuszczono się zniszczenia szczątków, które rozpuszczono w kwasie, a resztę spalono. (…)

Sylwester Latkowski, współautor artykułu poświęconego tragicznym losom Jarosława Ziętary, był ostatnim świadkiem przesłuchanym w piątek 7 czerwca. Michał Majewski, drugi autor, składał zeznania na poprzedniej rozprawie. W tekście opublikowanym w 2014 roku na łamach tygodnika „Wprost” zawarta była informacja, że Ziętara miał w swoim notesie wpisane nazwisko Gawronika, nazwy firm oraz że dziennikarz przekraczał granice państw nie na swoim paszporcie i miał kontakty w polskim wywiadzie wojskowym. Aleksander Gawronik spytał Latkowskiego, dlaczego zarzucili wątek wywiadu wojskowego na rzecz wywiadu cywilnego, jakim był UOP. Jak się wyraził: „źle skręciliście”.

Cały artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Zabójstwo Jarosława Ziętary – proces o podżeganie” znajduje się na s. 3 lipcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 61/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Zabójstwo Jarosława Ziętary – proces o podżeganie” na s. 3 lipcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 61/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Osoba, która podpisuje Deklarację LGBT+ pełną wiedzą i świadomością, jest dywersantem wobec społeczeństwa i Ojczyzny

Od ponad 30 lat w związku z pracą misyjną w Afryce mam możność obserwowania, jakie spustoszenie duchowe czyni ideologia gender, niszcząc godność i tożsamość człowieka już od wieku przedszkolnego.

o. Jerzy Garda

Szanowny Panie Prezydencie!

18 lutego 2019 r. podpisał Pan Deklarację LGBT+, dokument od A do Z przygotowany przez lobby mniejszości seksualnych i realizujący postulaty tej grupy. Konsekwencją zrealizowania tych postulatów jest w pierwszym rzędzie wprowadzenie we wszystkich warszawskich szkołach agresywnej edukacji seksualnej typu C, opartej na standardach WHO, które po raz pierwszy były oficjalnie w Polsce prezentowane 22.04.2013 roku na konferencji z udziałem ministra edukacji i ministra zdrowia.

Wiek 0–4 lat: Radość i przyjemność z dotykania własnego ciała, masturbacja. Świadomość, że związki są różnorodne; różne koncepcje rodziny.
Wiek 4–6 lat: Związki osób tej samej płci. Szacunek dla różnych norm związanych z seksualnością. Zadowolenie i przyjemność z dotykania własnego ciała (masturbacja/autostymulacja).
Wiek 6–9 lat: Zmiany dotyczące ciała, miesiączkowanie, ejakulacja. Wybory dotyczące rodzicielstwa i ciąży. Mity dotyczące prokreacji. Rożne metody antykoncepcji. Akceptacja różnorodności.
Wiek 9–12 lat: Skuteczne stosowanie prezerwatyw i środków antykoncepcyjnych. Przyjemność, masturbacja, orgazm. Różnice między tożsamością płciową i płcią biologiczną; miłość wobec osób tej samej płci. Akceptacja różnych opinii, poglądów i zachowań w odniesieniu do seksualności.
Wiek 12–15 lat: Podejmowanie świadomego wyboru co do metody antykoncepcji i jej skuteczne stosowanie. Tożsamość płciowa i orientacja seksualna, w tym „coming out”/homoseksualizm. Ciąża (także w związku między osobami tej samej płci). Umiejętność negocjowania i komunikowania się w celu uprawiania bezpiecznego seksu.
Wiek 15 lat: Krytyczne podejście do norm kulturowych/religijnych w odniesieniu do ciąży, rodzicielstwa itp.. Akceptacja różnych orientacji seksualnych i tożsamości. Zmiana możliwych negatywnych odczuć, odrazy i nienawiści wobec homoseksualizmu na akceptację różnic seksualnych. Dokonanie „coming outu” (czyli ujawniania wobec innych uczuć homoseksualnych lub biseksualnych). Struktura rodziny i zmiany, małżeństwa z przymusu, homoseksualizm/biseksualizm/aseksualność, samotne rodzicielstwo. (…)

8.06.2019 roku, na ulice stolicy wyszedł tzw. marsz równości, czyli „ohyda spustoszenia”, w czasie którego doszło do znieważania naszego Boga i Matki Najświętszej. Miały tam miejsce liczne bluźnierstwa, świętokradztwa, profanacje, wyszydzanie wiary, parodiowanie i kpiny z naszych najświętszych świętości z Eucharystią włącznie, przez uczestników tego marszu.

Słowa oceniające to wydarzenie, które padły z Pańskich ust, były nie mniej bulwersujące niż same wydarzenia w czasie marszu! Powiedział Pan: „Było radośnie i kolorowo, dziękuję za mnóstwo pozytywnej energii”.

Te dwa wydarzenia – podpisanie Deklaracji LGBT+ i ocena tzw. marszu równości sugerują następujące wnioski:

1. Osoba, która podpisuje Deklarację LGBT+ i wyraża opinię o „marszu” nie przeczytała, co podpisuje, i nie widziała wydarzenia, które ocenia. W przypadku Prezydenta Stolicy, z którym to urzędem wiąże się autorytet i zaufanie społeczne, jeżeli podpisuje i ocenia bez rozeznania, czyni to nieodpowiedzialnie.

2. Jeżeli czyni to – podpisuje Deklarację LGBT+ i wyraża opinię – z pełną wiedzą i świadomością, jest dywersantem wobec społeczeństwa i Ojczyzny.

Prokuraturze i innym prawnikom pozostawiam ocenę i ściganie przestępstw zgodnie z obowiązującym prawem w tej materii w naszej Ojczyźnie.

Ponieważ deklaruje się Pan, Panie Prezydencie, jako osoba wierząca w Pana Boga w Kościele rzymskokatolickim, a działania Pana są przeciwne Dekalogowi i nauce Kościoła, prowadzi to do zamieszania w umysłach nie tylko u katolików. (…)

Od ponad 30 lat w związku z pracą misyjną w Afryce mam możność obserwowania, jakie spustoszenie duchowe wśród dzieci i młodzieży czyni ideologia gender szerzona przez lobby LGBT, niszcząc godność i tożsamość człowieka już od wieku przedszkolnego.

(…) Na koniec chcę zadać Panu następujące pytanie: Czy Pan chce, aby Polska, zaczynając od Warszawy, była obozem koncentracyjnym dla seksualnych – cielesnych, duchowych, moralnych i psychicznych – zbrodniczych eksperymentów na polskich dzieciach, młodzieży i rodzinach, dokonywanych przez ideologów gender i agresorów LGBT+, tak jak Auschwitz był miejscem zbrodniczych, pseudomedycznych eksperymentów dokonywanych przez niemieckich oprawców na osobach więźniów?

Muszę jeszcze napisać, co w powyższej sprawie ma do powiedzenia nasz Zbawiciel Jezus Chrystus: „Kto by zaś zgorszył jedno z tych maleńkich, które we Mnie wierzą, lepiej by mu było, aby mu zawieszono u szyi kamień młyński i pogrążono w głębinie morskiej. Biada światu za zgorszenia. Muszą bowiem przyjść zgorszenia, wszelako biada temu człowiekowi, przez którego przychodzi zgorszenie” (Mt 18,6–7). (…)

List otwarty o. Jerzego Gardy do Prezydenta Warszawy Rafała Trzaskowskiego znajduje się na s. 4 lipcowego „Kuriera WNET” nr 61/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

List otwarty o. Jerzego Gardy do Prezydenta Warszawy Rafała Trzaskowskiego na s. 4 lipcowego „Kuriera WNET”, nr 61/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Konstytucja dla nauki wprowadza obywateli w błąd, bo to ani konstytucja, ani nie obejmuje w pełni nauki w Polsce

Środki z budżetu przeznaczone na naukę służą tak naprawdę do celów z nauką nie mających nic wspólnego, m.in. do wspierania swoistych agencji nieruchomości o wprowadzających w błąd nazwach naukowych.

Józef Wieczorek

Najwyższa Izba Kontroli co jakiś czas kontroluje instytuty badawcze, publikując swoje raporty. Ostatnio opublikowała raport o kontroli Instytutu Badań Rynku, Konsumpcji i Koniunktur, którego „podstawą gospodarki finansowej był najem powierzchni biurowej, a nie działalność merytoryczna, badawczo-naukowa, na którą otrzymywał dotacje”. Mimo złej sytuacji finansowej w instytucie zatrudniano kolejnych pracowników i podwyższano płace. (…)

Raport NIK informuje: „Zgodnie ze Statutem IBRKiK z kwietnia 2017 r. przedmiotem podstawowej działalności Instytutu były badania naukowe i prace rozwojowe w dziedzinie nauk społecznych i humanistycznych. (…) W 2017 r. i 2018 r. Instytut otrzymał także dwie dotacje celowe o łącznej wysokości ponad 11 mln zł (…). Po kompleksowej ocenie jednostek naukowo-badawczych, przeprowadzonej w 2017 r. przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego, Instytut otrzymał kategorię B, co oznacza poziom akceptowalny z rekomendacją wzmocnienia działalności naukowo-badawczej. Taką samą kategorię miał w latach poprzednich”.

Po kontroli instytutu NIK zwrócił uwagę, że „podstawą gospodarki finansowej Instytutu, od początku 2017 r. do połowy 2018 r., był właśnie wynajem powierzchni biurowych oraz dotacje budżetowe.

W 2016 r. wpływy z wynajmu stanowiły 62 proc. łącznych przychodów, a w 2017 r. blisko 54 proc. Dla porównania przychody z działalności merytorycznej (własnych prac naukowo-badawczych) w 2016 r. stanowiły nieznacznie ponad 3 proc. łącznych przychodów, a w 2017 r. niecałe 9 proc.”.

Zasadne jest zatem pytanie – dlaczego przez lata taki instytut był traktowany jako instytut naukowy, otrzymywał na prowadzenie badań naukowych dotacje z budżetu, oceniany był nie najgorzej! (kategoria B)? Czy nie byłoby zasadne, aby funkcjonował zatem nie jako instytut badawczy, tylko jako agencja nieruchomości, rzecz jasna bez dotacji z kieszeni podatnika, których przecież – jak ciągle słyszymy – nie ma na naukę? Skoro pieniądze z budżetu przeznaczone na naukę służą tak naprawdę do celów z nauką nie mających nic wspólnego, m.in. do wspierania swoistych agencji nieruchomości o wprowadzających w błąd nazwach naukowych, to trudno się dziwić, że na naukę pieniędzy nie starcza.

Taki stan rzeczy to nie jest wyjątek. Osiem lat temu NIK skontrolował 32 instytuty badawcze, informując: „Instytuty badawcze zarabiają na działalności gospodarczej, między innymi wynajmując lokale. Tylko połowa z nich osiąga jakiekolwiek zyski z gospodarowania własnością intelektualną. Choć w przypadku żadnego instytutu nie przekroczyły one 4 proc. ogółu przychodów, to instytucje te nie płaciły podatku dochodowego, zwykle wykorzystując zapisy o zwolnieniu z tytułu prowadzenia działalności badawczej”. (…)

Pozostaje do wykonania jeszcze jeden krok – autonomiczne przekształcenie się organów zarządzających uczelniami w agencje nieruchomości. Jak pokazują przykłady instytutów badawczych, z wynajmu nieruchomości da się utrzymać, a z produkcji wyrobów intelektualnych i tak utrzymać się nie są w stanie.

Cały artykuł Józefa Wieczorka pt. „Instytuty badawcze czy agencje nieruchomości?” znajduje się na s. 12 lipcowego „Kuriera WNET” nr 61/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Józefa Wieczorka pt. „Instytuty badawcze czy agencje nieruchomości?” na s. 12 lipcowego „Kuriera WNET”, nr 61/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego