Stopniowo narzucono nam, nie bez zamysłu politycznego, ograniczenia coraz poważniejsze i coraz mniej usprawiedliwione

Zanurzcie żabę we wrzątku, a natychmiast z niego wyskoczy. Umieśćcie ją w wodzie zimnej i podgrzewajcie powoli: żaba przyzwyczai się do zmiany i pozostanie spokojna, dopóki się nie ugotuje.

Piotr Witt

Hollywoodzka wizja dziejów ogranicza się do scen spektakularnych: strzelają, rzucają granaty, umierają, giną. Mniej widowiskowe, ale bardziej istotne są motywacje. Archiwa odtajniane po latach informują coraz pełniej o motywacjach, o cynizmie, chciwości i tchórzostwie jednych, za które inni płacili życiem. Nauki płyną z nich zawsze aktualne, zwłaszcza dzisiaj, w obecnej dziwnej wojnie (trudno powiedzieć z czym: z wirusem czy z chlorochiną), która także pochłania ofiary.

Dawna Europa jest słusznie krytykowana przez historyków za uległość wobec Hitlera. Na jej usprawiedliwienie należy przypomnieć, że Führer prowadził swoją politykę zaborczą w sposób naukowy, opierając się na prawach przyrody odkrytych przez wielkich uczonych i trudnych do ominięcia.

Tym, co widzą w nim tylko nieudanego malarza i niedouczonego kaprala, niełatwo jest wytłumaczyć sukcesy, jakie odnosił wobec doskonale udyplomowanych oksfordczyków i absolwentów słynnej École Militaire. Hitler był samoukiem, ale jego nienasycony głód wiedzy popychał go do sumiennego zgłębiania problemów, którymi się zajął. „Czytanie – pisał w Mein Kampf (s. 32) – nie jest celem, lecz środkiem dla każdego do wypełnienia ram, które wyznaczyły jego talenty i uzdolnienia. (…) Czytałem bardzo wiele w tym okresie (w Linzu, w Wiedniu i w Monachium, P.W. ) i w sposób pogłębiony. Wykułem sobie w ciągu kilku lat zespół wiadomości, które stały się granitowym cokołem mojej przyszłej działalności. Pewne rzeczy dorzuciłem później. Niczego nie muszę zmieniać”. Erudycja, którą chętnie się popisywał, dzięki wyjątkowej pamięci zdumiewała wszystkich, którzy się z nim zetknęli.

Namiętny czytelnik literatury popularnonaukowej poznał także dzieła profesora Friedricha Goltza, który odkrył i opisał m.in. niektóre funkcje systemu nerwowego żab (1869).

Doświadczenie z wrażliwością żaby, przeprowadzone przez wybitnego neurofizjologa, zainspirowało Führera do jego działalności politycznej. „Zanurzcie żabę – pisał Goltz – w garnku z gotującą wodą, a natychmiast z niego wyskoczy. Umieśćcie ją w wodzie zimnej i podgrzewajcie powoli: żaba przyzwyczai się do zmiany i pozostanie spokojna, dopóki się nie ugotuje”.

Prawo rządzące fizjologią żab Hitler zastosował do dyplomacji międzynarodowej z doskonałym rezultatem. „Jeżeli postawi się ich [rządzących] brutalnie wobec radykalnego problemu, obudzi się ich wrogość i chęć odwetu, ale postępując łagodnie, krok po kroku, można zrobić z nimi wszystko” – tłumaczył swoim generałom. Stosując tę metodę, zajął kolejno Austrię i Sudety, i wypowiedział pakt o nieagresji z Polską za milczącym przyzwoleniem mocarstw europejskich, zadowolonych, że ustępując nieco „panu Hitlerowi”, ratują pokój. A przecież mocarstwa były związane z Czechosłowacją i Polską sojuszami wojskowymi i gwarantowały nietykalność ich granic.

W obecnej wojnie sanitarnej chodzi o znacznie mniej, ale spektrum zagadnienia jest szersze. Stopniowo narzucono nam, nie bez zamysłu politycznego, ograniczenia coraz poważniejsze i coraz mniej usprawiedliwione. Profesor Raoult potwierdza użyteczność żelu hydroalkoholowego, ale go nie przecenia. Z równym skutkiem wystarczy dobrze myć ręce wodą i mydłem. Wczoraj pasażer autokaru w Perpignan wyraził optymistyczną nadzieję, że doświadczenia obecnej zarazy nauczą wreszcie Francuzów mycia rąk. Byłaby to w istocie prawdziwa rewolucja obyczajowa. Pisałem już kiedyś, że przez lata życia we Francji tylko jeden na pięciu wezwanych przez nas do domu lekarzy umył ręce, zanim zabrał się do badania. A co mówić o pacjentach?

We Francji znikły ze sklepów żółte kamizelki, zastąpione innymi kolorami, za to maski każą nam nosić prawdopodobnie do końca roku. Czy wystarczy to do uniknięcia jesieni socjalnej, gorącej każdego roku? Z pewnością złagodzi wybuch. Jedni nie pójdą manifestować z obawy zarażenia, inni z obawy przed grzywną.

Powoli przyzwyczajamy się do masek. Kaganiec na razie jest miękki.

Hitler nie powiedział swoim generałom, że profesor Goltz przed ugotowaniem odciął żabie głowę. Pozostał jej refleks, ale świadomy wybór, dusza – zniknęły bezpowrotnie. Führer uznał w danym przypadku głowy swoich rozmówców za szczegół nieistotny.

Profesor Raoult nie przecenia także znaczenia masek, gdyż w ciągu kilkudziesięciu lat praktyki epidemiologicznej stwierdził, że zakażenia dokonują się głównie przez ręce.

Śniło mi się, że jestem psem. Stałem obok torów kolejowych i próbowałem zatrzymać jadący pociąg towarowy. Szczekałem, ile sił, ale pociąg gwizdnął i przejechał. Mój przyjaciel, obeznany z dziełami Karla Gustawa Junga, wytłumaczył, że tak, w formie syntetycznej i alegorycznej, objawił się sens mojej działalności publicystycznej. Słowem, jak mówił niezastąpiony Władysław Gomułka: „Psy szczekają, a karawan jedzie dalej”. Pociąg się nie zatrzymał – dodał znawca psychologii głębi – ale szczekanie zwróciło uwagę innych. Szczekajcie więc, ile wlezie!

Cały artykuł „Śniło mi się, że jestem psem” Piotra Witta, stałego felietonisty „Kuriera WNET”, obserwującego i komentującego bieżące wydarzenia z Paryża, można przeczytać w całości w wrześniowym „Kurierze WNET” nr 75/2020, s. 1 i 3 – „Wolna Europa”.

Piotr Witt komentuje rzeczywistość w każdą środę w Poranku WNET na wnet.fm.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Piotra Witta pt. „Śniło mi się, że jestem psem” na s. 1 „Wolna Europa” wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Przewrót kopernikański w niemieckich porządkach pracowniczych: zdrowie ludzi ważniejsze od uboju świń i produkcji trzody

Niskie ceny wyrobów są wynikiem złych warunków pracy i zamieszkania pracowników z zagranicy, o czym „dopiero teraz” – jak w przypadku hitlerowskich obozów zagłady – dowiedzieli się „porządni Niemcy”.

Stanisław Orzeł

Półtora tysiąca pracowników, czyli mniej więcej jedna czwarta załogi niemieckich zakładów mięsnych Tönnies w Rheda-Wiedenbrück, zaraziło się koronawirusem. Wśród nich jest co najmniej kilkudziesięciu Polaków – informowała w czerwcu „Rzeczpospolita”. Zdecydowana większość spośród 900 polskich pracowników tych zakładów nie miała jednak objawów, jedynie kilku wymagało opieki specjalistycznej, ale wyszli już ze szpitala.

Można jednak było temu zapobiec, gdyby ktoś z kierownictwa firmy zareagował na komentarz z 24 marca tego roku na portalu GoWork: „W Tönnies Rheda-Wiedenbrück jest największe skupisko ludzi różnych narodowości i ludzie padają jak kaczki, karetka co chwilę jeździ i co? tam dalej pracują; – Przecież nic się nie stało… Wsio tabu”… (…)

Wydarzenia w Rheda-Wiedenbrück ujawniły opinii publicznej w Niemczech, Unii Europejskiej i na świecie, że niemiecki sektor przetwórstwa mięsnego od dawna zatrudnia pracowników z Europy Środkowo-Wschodniej (terenu niemieckich projektów tzw. Mitteleuropy od I wojny światowej) w złych warunkach pracy, na umowy o dzieło (tzw. śmieciówki) i narzucając lichwiarskie czynsze za mieszkania.

Według „Straubinger Tagblatt/Landshuter Zeitung” polityczna indolencja przywódców landu, w tym premiera Lascheta, niechętnych, by coś w tym zakresie zmienić, ma ewidentny wpływ na „katastrofalne warunki w nadreńskich ubojniach”. Chodzi m.in. o odejście od powszechnych w tej branży umów o dzieło, „otwierających drzwi do wyzysku pracowników”. Katolicki ksiądz Peter Kossen, który jest duszpasterzem wielu pracowników przemysłu, uważa, że „kobiety i mężczyźni pracujący w zakładach mięsnych są po prostu zmęczeni tymi warunkami życia i pracy. Są traktowani tak, jakby nie mieli ludzkiej godności, jakby byli obywatelami trzeciej kategorii. – Dopóki nie zmieni się tej struktury, zawsze będziemy mieć masowe wybuchy w przemyśle mięsnym” – dodał. (…)

Właściciel zakładów mięsnych C. Tönnies stał się obecnie w niemieckich mediach przykładem chciwego kapitalisty, prowadzącego na rynku brutalną walkę konkurencyjną poprzez obniżanie cen i korzystanie z usług bezwzględnych pośredników. Niskie ceny jego wyrobów są wynikiem niebezpiecznych warunków pracy i niegodnych XXI wieku warunków zakwaterowania tanich pracowników z zagranicy, o czym jakoby „dopiero teraz” – jak w przypadku hitlerowskich obozów zagłady – dowiadują się „porządni Niemcy”. Do tej pory ich nie dziwiło, że mięso w Niemczech – w wyniku wyzysku stosowanego w tym sektorze niemieckiego przemysłu spożywczego – jest dwa razy tańsze niż w sąsiedniej Szwajcarii.

Dopiero w takich okolicznościach federalna minister rolnictwa Julia Klöckner zapowiedziała koniec z dumpingowaniem cen mięsa w Niemczech…

(…) Jako że ten łańcuch produkcji został przerwany, niemieccy hodowcy trzody chlewnej są w coraz poważniejszych tarapatach i uważają, że to oni, a nie jacyś tam gastarbeiterzy ze Wschodniej Europy są najbardziej poszkodowani. – Fakt, że po dwóch tygodniach hodowcy świń nadal nie wiedzą, jak postępować, jest nie do zaakceptowania – mówił Heinrich Dierkes, przewodniczący stowarzyszenia ISN. – Co tydzień wśród dostawców Tönniesa gromadzi się do 100 000 świń i czeka w chlewniach na ubój. Podobnie sytuacja wygląda w hodowlach prosiąt – powiedział dr Torsten Staack, dyrektor zarządzający ISN. – Hodowcy zwierząt są ofiarami zamknięcia rzeźni.

Cały artykuł Stanisława Orła pt. „Wyzysk i koronawirus w niemieckich zakładach mięsnych Tönniesa” znajduje się na s. 4 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 75/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Stanisława Orła pt. „Wyzysk i koronawirus w niemieckich zakładach mięsnych Tönniesa” na s. 4 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 75/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Koronawirus jest groźny, gdy powietrze wcześniej przeszło przez cudze płuca!/ Andrzej Jarczewski, „Kurier WNET” 75/2020

Ta sama porcja powietrza opływa po kolei każdego górnika w wielokilometrowym systemie tuneli, a prawdopodobieństwo wdychania tego, co wykichał poprzednik, jest tysiące razy większe niż na ulicy.

Andrzej Jarczewski

Nie wdychać wydychanego!

Końcowe miesiące roku 2020 przyniosą istotne zmiany w globalnym stanie zdrowia, wstrząśniętym przez koronawirusa. Warto o nich zawczasu porozmawiać bez trwogi czy lekceważenia. I nie chodzi tu tylko o COVID-19. Zmieni się cały świat. Proponuję zjechać najpierw do kopalni, a następnie obejrzeć różne strony globusa. Zaczynam od rozdziału o wentylacji z cytowanej już na tych łamach Szychtownicy. Pomoże to uzasadnić – mam nadzieję – pożyteczny wniosek, wyrażony tytułem.

WENTYLACJA

Wiele jest w kopalni spraw dziwnych i ciekawych. Opowiadam o nich każdemu, kto chce słuchać, i nieodmiennie największe zaskoczenie słuchaczy obserwuję, gdy mówię o rzeczy tak prostej jak ściana. Na ogół wyobrażamy sobie, że na dole drąży się długie tunele, a ściana jest chyba przodkiem takiego tunelu. Natomiast moja definicja: „ściana to chodnik, który przesuwa się w poprzek” zawsze szokuje, a po chwili wywołuje – ukrywającą zaskoczenie – wypowiedź: „oczywiście, zawsze tak myślałem, przecież inaczej nie miałoby sensu”.

Konsternacja pojawia się dopiero, gdy dodaję, że typowa ściana, czyli chodnik, miewa zwykle 200 metrów długości i 2–3 metry wysokości, a w ciągu miesiąca przejeżdża w bok pod powierzchnią kilku boisk piłkarskich. Przy metodzie „na zawał” umożliwia to takim miastom, jak np. Bytom, obniżenie poziomu całych dzielnic o 30 metrów na stulecie i proporcjonalne obniżenie ich szans rozwojowych na następny wiek, który trzeba poświęcić likwidacji szkód górniczych. Kto nie wie, jak w takich miejscach działa sieć wodociągowa, gazownicza, a zwłaszcza kanalizacyjna, niech teraz popuści wodze fantazji.

Podobnie bywa z opowieścią o wentylacji. Czyż nie sądziliśmy kiedyś, że powietrze wtłacza się do podziemi wielkimi dmuchawami, albo że przesyła się je pod ciśnieniem rurociągami? Tymczasem wystarczy się chwilę zastanowić, by dojść do rozwiązania znacznie lepszego, stosowanego powszechnie. Niech motywem na to zastanowienie będą dwa zdania z niesłusznie zapomnianej powieści Gustawa Morcinka Wyrąbany chodnik.

„Przystąpili do skrzydeł. Osadzone na grubym wale wirowały ogromnym, szarym, krzyczącym koliskiem, prały powietrze żelaznymi łopatami, pruły je na strzępy, szarpały, miętosiły i znów rozbijały, na wyjący szum zmieniały, ssały je zachłannie z szybowej studni, wydzierały z podziemnego kretowiska i wyrzucały szerokim, rozchylającym się kominem”.

Ot i problem wentylacji rozwiązany. Każda kopalnia ma dodatkowy szyb, u wylotu którego pracuje gigantyczny odkurzacz, wyciągający z dołu zużyte, tzn. gorące, zanieczyszczone i zagazowane powietrze. Nie tłoczenie, lecz ssanie jest zasadą działania wentylacji! Szybami wydobywczymi powietrze pędzi na dół z siłą huraganu, a szybami wentylacyjnymi – jeszcze szybciej – wylatuje. Tłoczenie powietrza jest niewykonalne i wręcz niewyobrażalne. Jakież ciśnienie musiałoby panować kilometr pod powierzchnią? Gdzież gromadziłyby się gazy trujące i wybuchające?

Tam, gdzie pracują ludzie, musi być czym oddychać. Normy wymagają, by w kopalnianym powietrzu było nie mniej niż 19% tlenu (na górze: 21%), co najwyżej 1% dwutlenku węgla i do 2% metanu. Z kolejnych warstw geologicznych i ze starych wyrobisk stale wydobywają się różne gazy, więc dopuszcza się też ściśle określone stężenia tlenku węgla, siarkowodoru i innych spodziewanych urozmaiceń. Normy normami, a życie płynie wydobyciem. Sam raz przeszedłem na skróty przez strefę z 15 procentami tlenu w powietrzu, ale później wolałem już nadrobić kilka kilometrów innymi chodnikami, żeby podobnych przygód nie doświadczać. Gdy nie masz czym oddychać, czujesz, że powoli umierasz.

Obecnie fedrujemy w kopalniach głębokich, a tam substancji lotnych jest dużo więcej niż w płytkich. Gdyby wentylacja ustała na parę godzin, nastąpiłoby zagazowanie kopalni. W roku 1985 zdarzył się taki wypadek na Węgrzech; zginęło 35 górników. Przyczyną była awaria sieci zasilającej wentylatory. Polskie przepisy każą zapewnić zakładom górniczym co najmniej dwa niezależne zasilania i wentylatory główne (niekiedy rezerwowe) działają bez przerwy.

Wirus w kopalni

Opowiedziałem o metodzie wentylacji w podziemnych zakładach górniczych, bo ma to bezpośredni związek z kopalnianymi ogniskami zachorowań. Łatwo zrozumieć rozwój epidemii w kopalni, gdy uświadomimy sobie, że całe powietrze dostarczane jest na dół jednym szybem i jednym szybem jest wydalane do atmosfery. Pomijam tu fakt, że każda kopalnia ma kilka szybów, bo wentylacja jest zawsze prowadzona z punktu A do punktu B.

Innymi słowy – WAŻNE – ten sam nurt powietrza przepływa przez płuca dokładnie wszystkich pracowników znajdujących się między punktami A i B.

W poprzednim zdaniu celowo przerysowałem cały obraz, bo przecież większa część powietrza przepływa obok, a tylko niewielką część wdychamy, niemniej mamy tu do czynienia ze zjawiskiem niewystępującym na powierzchni: ta sama porcja powietrza opływa po kolei dokładnie każdego górnika w wielokilometrowym systemie tuneli, a prawdopodobieństwo wdychania tego, co wykichał poprzednik, jest tysiące razy większe niż na ulicy.

Akurat ten wirus, z którym się teraz borykamy (SARS-2), powoduje niewielką śmiertelność, ale cechuje się wysoką zaraźliwością. Wystarczy, by niewielka liczba pojedynczych wirusów dotarła do naszej śluzówki i choroba gotowa, bo z tym akurat paskudztwem nasz organizm na razie walczy nieumiejętnie.

Wirus w sklepie

Na każde zagrożenie reagujemy albo z przesadą, albo z niedowierzaniem. Rzadko trafiamy za pierwszym razem.

Ot, gdy dowiedzieliśmy się o wirusie w kopalni, natychmiast anatemą obłożono wentylatory i klimatyzatory. Tymczasem, gdy poznajemy prawdziwe przyczyny rozprzestrzeniania się wirusa akurat w kopalniach, dochodzimy do wniosku, że klimatyzator jest niewinny.

Owszem, może tam jakiś grzybek się rozwija, ale nie SARS. Rozpatrywany teraz wirus jest groźny tylko wtedy, gdy wdychane przez nas powietrze mogło wcześniej przejść przez cudze płuca! Poziomy przeciąg, owiewający kolejno różne osoby, jest znacznie groźniejszy od klimatyzacji.

Tak więc na ulicy wystarczy w zasadzie dystans, natomiast w sklepie czy w samolocie konieczna jest maseczka. I znów: jeżeli wirus krąży w powietrzu, to moja maseczka za bardzo mnie nie ochroni. Wirus wlezie przez dowolną szczelinę i zrobi swoje. Chodzi o to, żeby we wdychanym powietrzu wirusa było jak najmniej, bo z pewną niewielką ilością patogenu mój organizm jakoś sobie poradzi.

Czyli maseczki w sklepie jak najbardziej tak, ale nie jako moja ochrona osobista, lecz jako ochrona całego pawilonu przez moimi wyziewami, bo jednak ta maseczka zatrzyma większość kropelek wody, które dla wirusa są wehikułami, umożliwiającymi atak. Wielką antywirusową pomocą jest również – wbrew pozorom – klimatyzacja, ale nie taka, która miesza powietrze, lecz taka, która wciąga wydychane przez nas powietrze do góry i wysyła je na zewnątrz. Tam już zjawiska fizyczne samoistnie doprowadzą do zmniejszenia stężenia wirusa w powietrzu poniżej zagrażającej człowiekowi granicy.

Synektyka

A teraz proponuję eksperyment myślowy, stosowany często na polu bitwy, a także w projektowaniu inżynierskim, gdy rozwiązujemy zupełnie nowy problem. Korzystam w tym celu z jednej z metod synektycznych, która polega na wyobrażeniu siebie samego w ciele naszego wroga lub w kawałku czegoś, co ma być przeprojektowane. Stańmy się więc na chwilę pojedynczym egzemplarzem koronawirusa.

Jestem teraz (wyposażonym w świadomość) wirusem SARS. Moim celem jest dotarcie do nosa dowolnego człowieka. Niestety, nie żyję, nie mam skrzydeł ani nóg i nic nie mogę zrobić sam. Mogę tylko – w długim ciągu pokoleń – tak przekształcać swój kształt i fizykochemiczną strukturę zewnętrzną, by zabrać się na gapę z drobną kropelką wody. Ale „drobną” nie znaczy „bardzo małą”, bo sam nic nie zdziałam. Muszę zebrać spory oddział podobnych mi wojowników, bo jak już dobrze trafimy, to nawet jeżeli napadnięty organizm zniszczy naszą awangardę, zabraknie mu armat dla oddziału głównego. Musimy więc opanować transport na większych kroplach, o średnicy np. dziesiątej części milimetra. Tam już pomieści się nas sporo.

Pierwszy punkt wykonany. Gromadzimy się w płucach chorego i czekamy na wydech, a najlepiej na odkaszlnięcie lub – to nam sprzyja najbardziej – na kichnięcie. Właśnie nasz gospodarz i nieświadomy producent (bo przecież z jego ciała powstaliśmy) kichnął potężnie, rozsiewając nasze oddziały w wodnych czołgach na odległość kilku metrów. Niestety – właśnie widzę, że część już opada na ziemię, niektóre unoszą się dość długo, ale woda w słońcu paruje i kropelki stają się coraz mniejsze albo wiatr unosi je w górę i lądują w liściach drzew. Trudno – nic z nich nie będzie.

Spoglądam więc na armię z drugiego kichnięcia. Milion napastników nieubłaganie zbliża się do ludzkiej postaci. Niestety, dziewięćset tysięcy trafia w plecy, a z pozostałej części – dziewięćdziesiąt tysięcy wylądowało na spodniach i rękawach. Lipa! Ale właśnie widzę, że dziesięć tysięcy zakręciło się koło twarzy… Co za pech. Gość ma maseczkę! Jeszcze kilka tysięcy miota się we włosach i na policzkach, ale człowiek ma ręce w kieszeniach i nie dotyka twarzy. Wszystko na nic!

Szukamy sojuszników!

Nie wierzcie bajarzom, którzy twierdzą, że łatwo się zarazić koronawirusem. Z mojego punktu widzenia (nadal tu jestem obiektem synektycznym) dotarcie do śluzówki ofiary jest zadaniem niezmiernie trudnym.

Ileż milionów moich pobratymców poległo na najprostszych środkach ochronnych! Ci ludzie są naprawdę okropni. Wystarczy jakakolwiek przeszkoda, ot dziesięć centymetrów dalej lub gumowa rękawiczka i cały wysiłek na nic. Ulica to nie kopalnia. Tu się trzeba solidnie napracować!

Na razie tracimy punkty. Ludzie chronią się coraz skuteczniej, ale i my nie próżnujemy. Z każdym pokoleniem stajemy się trochę inni. Nie wiem, czy bardziej, czy mniej skuteczni, ale czas zrobi swoje. Kumple niezbyt agresywni zajmowali się najchętniej staruszkami z chorobami współistniejącymi, ale po wyeliminowaniu starców stracili animusz. Teraz czekamy na mutację, która wykończy trzydziestolatków i dzieci. To dopiero zapewni nam panowanie nad światem! Tylko ktoś nam musi pomóc.

Niestety – na bezinteresownych idiotów za bardzo nie możemy liczyć. Jedni za szybko wymarli, inni po przejściu choroby zmienili zdanie i na każdym kroku utrudniają nam pracę.

Kto przechorował COVID, opowiada innym, że nie miał czym oddychać. Że cały czas cierpiał i umierał, a teraz nie wie, jakie spustoszenia pozostały w płucach i w innych organach. Nie muszę chyba dodawać, że takie opowieści strasznie nam psują robotę.

A już z pozycji czysto dywersyjnych wyskoczył tygodnik „Science” w numerze z 14 sierpnia 2020 r. Pojawiła się tam mała tabelka, która może kompletnie załamać nasze szyki. Warto ją zacytować, bo takiej podłości nie zna historia cywilizowanej ludzkości, nie mówiąc o wirusowości. Tabelka obejmuje bowiem tylko półkulę południową i tylko wybrane miesiące (od kwietnia do połowy sierpnia). Operując na tendencyjnie wyselekcjonowanym materiale, „Science” usiłuje dowodzić, że „środki kontroli COVID-19 radykalnie ograniczyły przenoszenie się grypy w wielu krajach półkuli południowej w tym sezonie”.

Udokumentowane przypadki grypy od kwietnia do połowy sierpnia
Kraj\rok     2018   2019  2020
Argentyna  1517    4623      53
Chile           2439   5007      12
Australia      925   9933      33
RPA               711    1094        6

Na dole globusa kończy się zima. Był tam niby sezon grypowy, którego nie było, więc podają liczby chorych, w które nikt nie wierzy. Gdyby to się powtórzyło w nadchodzącym sezonie grypowym na półkuli północnej… Strach pomyśleć. Nie byłoby COVID-u ani nawet grypy! Ludzie sami będą musieli się zabijać.

Kreujący się na najmądrzejszy na świecie tygodnik „Science” oraz inne imperialistyczne media pseudonaukowe, pozostające na usługach soldateski afroamerykańskiej i każdej innej, piszą też o gwałtownym spadku zachorowalności na malarię, a o przedśmiertnych drgawkach chorób „brudnych rąk” donoszą nawet brukowce z całego podstępnego świata. I jak tu z taką zarazą walczyć?! Nawet dzieci nie dotykają już poręczy na schodach, a windę uruchamiają łokciem i coraz szybciej zapominają, jak smakują lizaki. Jeszcze trochę, a higiena osobista podniesie się na całym świecie do tego stopnia, że nie zdążymy na to zareagować i wyginiemy. Podobnie było z bliską naszemu sercu cholerą, którą w XIX wieku praktycznie wyeliminowały… ustępy spłukiwane. A nie mogło to być, jak było?

Na szczęście mamy jeszcze sprawdzony środek panowania nad światem: ideologię. Wszędzie tam, gdzie trzeba było wprowadzić głód, wojnę, biedę lub dowolną destabilizację, zawsze pomagał wywar z ruskiej onucy. Wlewano do mózgów jedynie słuszne poglądy i wystarczyło poczekać.

Teraz trzeba się skupić na wytłumaczeniu całej postępowej ludzkości, że wirusa nie ma. Tak więc: antyszczepionkowcy, covidowcy, filowiry, mądre świry, tępe młoty, mizantropy, wszelkie trole i głupole z wszystkich krajów łączcie się! W nagrodę dostaniecie… onuce na zmianę.

Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Nie wdychać wydychanego!” znajduje się na s. 9 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Nie wdychać wydychanego!” na s. 9 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

III RP jak paser nie wahała się sprzedawać ocalałych dworów ziemiańskich/ Krzysztof M. Załuski, „Kurier WNET” nr 75/2020

W gruzy rozsypują się ostatnie gniazda ziemiańskie. Ziemię nadal przejmują za bezcen hochsztaplerzy. Powstają latyfundia, liczące po kilkanaście tysięcy ha. Bogacą się kaci, ofiary pozostają z niczym.

Krzysztof M. Załuski

Pandemia reprywatyzacyjnej impotencji

6 września 1944 roku tzw. Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego wydał dekret o tzw. reformie rolnej. Ofiarą nacjonalizacji padły miliony polskich patriotów. Przymusowa parcelacja, przeprowadzona przez sowiecką agenturę, doprowadziła do zniszczenia tradycyjnej polskiej wsi i ostatecznej zagłady – szczególnie zasłużonej dla Rzeczpospolitej warstwy społecznej – ziemiaństwa. Napisany pod dyktando Stalina „dekret”, pomimo upadku komunizmu, obowiązuje do dziś. Co gorsza, coraz więcej polityków pragnie ograniczyć prawo właścicieli i ich spadkobierców do zwrotu zagrabionych przez komunistów majątków.

Polska Ludowa przestała ponoć istnieć 4 czerwca 1989 roku. Jednak usankcjonowana prawnie „sprawiedliwość dziejowa”, narzucona Polakom w roku 1944 przez sowieckich agentów, nadal jest aktualna.

Pomimo kilku prób uchwalenia przez Sejm ustawy reprywatyzacyjnej, Polska pozostaje ostatnim niepodległym państwem postsowieckim w Europie, w którym nie tylko nie dokonano restytucji zrabowanego przez komunistów mienia, lecz nadal nie zwrócono honoru i dobrego imienia ofiarom stalinowskiego terroru.

Pomimo transformacji ustrojowej, kurs polityczny wobec ziemiaństwa, „znacjonalizowanych” w podobny sposób przemysłowców i tzw. kułaków pozostaje niezmienny od czasów, kiedy zręby „demokracji ludowej” tworzyli nad Wisłą towarzysze Berman, Minc i Bierut. Nic dziwnego, że tak wielu ograbionych przez „władzę ludową” obywateli ma coraz większe wątpliwości, czy III RP jest w ogóle państwem prawa, czy może raczej stała się republiką złodziei i paserów? I czy rzeczywiście transformacja ustrojowa roku 1989 była wybiciem się Polski na niepodległość, czy jedynie kosmetycznym zabiegiem, mającym na celu utrzymanie postkomunistycznego status quo?

Ziemiańska Tarcza

Zagłada ziemiaństwa polskiego zaczęła się we wrześniu roku 1939. Na ziemiach wschodnich, zaanektowanych przez ZSRR, ziemianie, którzy nie zdołali uciec na zachód, byli mordowani lub całymi rodzinami wywożeni w syberyjską tajgę i w stepy Kazachstanu. Pod okupacją niemiecką ich los był nieco lepszy. Wprawdzie w Wielkopolsce, na Pomorzu i północnym Mazowszu, które zostały włączone do III Rzeszy, wielu właścicieli ziemskich zostało rozstrzelanych albo zesłanych do obozów, lecz eksterminacja fizyczna nie dotyczyła, jak w strefie sowieckiej, całych rodzin z małymi dziećmi włącznie.

Ruiny zabytkowych dworów szlacheckich, młynów, manufaktur i gorzelni nie są niczym niezwykłym w wiejskim krajobrazie III RP. Jeśli polskie władze nadal będą uchylać się przed przyjęciem ustawy reprywatyzacyjnej, za parę lat po tych zabytkach kultury ziemiańskiej nie pozostaną nawet cegły. Na zdjęciu XIX-wieczny dwór w Szulmierzu – w 1887 r. mieszkał w nim i pracował jako guwernant Stefan Żeromski. Swój pobyt w majątku opisał w Dziennikach. Wyznaje w nich: „Przeszłość pozostawiona w Szulmierzu należeć będzie do najlepszych, jakie pozostawiłem za sobą. Dobre to było życie”. Atmosferę szulmierskiego dworu odtwarza również w opisie Nawłoci w Przedwiośniu oraz w nowelach Rozdziobią nas kruki, wrony! i Zapomnienie. Ostatnim właścicielem majątku Szulmierz był Kazimierz Załuski – dziadek autora tekstu. Fot. archiwum Autora

W Generalnym Gubernatorstwie Niemcy pozostawili zdecydowaną większość ziemian w ich majątkach. Wprawdzie wyznaczone kontyngenty zboża, mleka, mięsa i innych produktów były drakońskie, jednak pewne nadwyżki żywności udawało się ukryć przed władzami okupacyjnymi, przemycić do głodującej Warszawy, zaopatrzyć oddziały partyzanckie – żołnierzy Armii Krajowej i Narodowych Sił Zbrojnych. W pałacach i dworach położonych w GG goszczono także krewnych, znajomych, a często całkiem obcych ludzi, najczęściej uciekinierów z Warszawy – przedwojennych polityków, artystów, uczonych – kwiat polskiej inteligencji, zagrożonej fizyczną eksterminacją.

Jesienią 1941 roku na terenach Generalnego Gubernatorstwa i ziem wcielonych do III Rzeszy powstała konspiracyjna, paramilitarna organizacja ziemiańska „Uprawa-Tarcza”. Jej członkowie zajmowali się dostarczaniem funduszy na potrzeby podziemia, utrzymywaniem łączności z władzami wojskowymi ZWZ i AK, zbierali także informacje z terenu, ukrywali i organizowali przerzuty zdekonspirowanych członków organizacji podziemnych, kupowali i zaopatrywali w broń odziały partyzanckie, udzielali schronienia zbiegom z terenów pod okupacją radziecką oraz osób prześladowanych przez Niemców, w tym rodzinom żydowskim, zaopatrywali w żywności jeńców obozów koncentracyjnych, wykupywali z rąk gestapo więźniów politycznych, organizowali kursy i punkty sanitarne. W dworach prowadzono także tajne nauczanie. Stanowiły one punkty wywiadowcze i kontrwywiadowcze ZWZ–AK.

Generał Tadeusz Bór-Komorowski już po wojnie pisał o tej ziemiańskiej organizacji następująco: „Gdyby nie Uprawa-Tarcza, Armia Krajowa nie mogłaby była spełnić wielu swoich zasadniczych zadań (…) opieka Tarczy uchroniła od głodu, demoralizacji i rabunku wiele oddziałów partyzanckich, powstających jak grzyby po deszczu po 1943 roku”.

Organizacji tej poświęcona jest także tablica pamiątkowa na jednym z krakowskich budynków – oto jej treść: „W hołdzie ziemianom, polskim bohaterom walk o niepodległość, członkom ZWZ-AK i Uprawy-Tarczy, wiernym Najjaśniejszej Rzeczypospolitej, prześladowanym i pomordowanym przez Niemców, Sowietów i władze komunistyczne w Polsce – Rodacy”.

Nic dziwnego, że komuniści po wkroczeniu do Polski Armii Czerwonej, jako głównego wroga upatrzyli sobie właśnie ziemian. Nowi władcy „Polski Ludowej”, często nie posiadający nawet polskich korzeni, zdawali sobie bowiem doskonale sprawę, że jedynie całkowite wytępienie przedwojennej elity, składającej się głównie z ziemiaństwa, otworzy im drogę do pełnego zniewolenia polskiego narodu. Dlatego też pierwszy edykt władzy ludowej – tzw. Manifest PKWN – wyraźnie akcentował przekazanie ziemi „obszarników” chłopom.

Twierdza AK

Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego był samozwańczym, całkowicie uzależnionym od ZSRR, tymczasowym organem władzy, działającym na obszarze Polski zajmowanym w 1944 r. przez Armię Czerwoną. Został powołany w Moskwie decyzją Józefa Stalina – tego samego zbrodniarza, który wydał rozkaz wymordowania polskich oficerów w Katyniu. To on osobiście zdecydował o powstaniu, nazwie, statusie i kształcie personalnym tego „komitetu”. PKWN, jako obca agentura, nie miał więc prawa do wydawania jakichkolwiek dekretów na terenie Państwa Polskiego.

Jak wówczas mówiono, sama nazwa „Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego” zawierała trzy kłamstwa: nie polski – tylko sowiecki, nie komitet – lecz szajka bandytów, i nie wyzwolenia narodowego – lecz zniewolenia narodu w myśl sowieckich instrukcji.

Opublikowany 22 lipca 1944 r. Manifest PKWN, jak każda tego rodzaju „rewolucyjna” proklamacja, był ogólnikowym zbiorem sloganów. Obiecywał polskiemu „ludowi pracującemu” swobody demokratyczne, równość obywateli wobec prawa, szybki rozwój kraju, bezpłatne szkolnictwo i takąż służbę zdrowia. A także wolność prasy, wolność zrzeszania się w organizacjach politycznych i zawodowych… W rzeczywistości przyniósł śmierć, gwałty i zniewolenie.

Pierwszą sprawą, jaką dla Polski załatwili „patrioci” z PKWN, była nowa polsko-radziecka granica. Porozumienie w tej sprawie między PKWN a rządem ZSRR podpisał Edward Osóbka-Morawski. Nową granicę wytyczono wzdłuż tzw. linii Curzona. Tym samym Polska utraciła prawie połowę swojego przedwojennego terytorium. Poza granicami państwa pozostały m.in. Lwów, Wilno i Grodno oraz miliony Polaków, skazanych na łaskę i niełaskę bolszewików.

Równie propolska była tzw. reforma rolna. Jej twórcy założyli, że parcelacji podlegać będą „nieruchomości rolne stanowiące własność Skarbu Państwa, będące własnością obywateli III Rzeszy i obywateli polskich narodowości niemieckiej, będące własnością zdrajców narodu skazanych prawomocnie przez sądy polskie za zdradę stanu, pomoc udzieloną okupantowi i inne podobne przestępstwa, stanowiące własność lub współwłasność osób fizycznych lub prawnych, jeżeli ich rozmiar łączny przekracza bądź 100 ha powierzchni ogólnej, bądź 50 ha użytków rolnych, a na terenie województw poznańskiego, pomorskiego, śląskiego, jeśli ich rozmiar łączny przekracza 100 ha powierzchni ogólnej, niezależnie od wielkości użytków rolnych tej powierzchni”. W ten sposób patriotów zrównano ze zdrajcami.

Realizację „reformy rolnej” powierzono funkcjonariuszom Urzędu Bezpieczeństwa Wewnętrznego oraz robotniczym i wojskowym brygadom parcelacyjnym.

Pozbawianemu własności ziemiaństwu zabroniono zbliżania się do swoich dóbr na odległość nie mniejszą niż 30 km (notabene przepisu tego w III RP nikt do tej pory nie uchylił), w przypadku zaś stawiania oporu poczynaniom nowej władzy groziła im kara śmierci – co zapisane zostało w art. 2 Dekretu o Ochronie Państwa, wydanego przez PKWN 30 października 1944 roku.

Z danych Polskiego Towarzystwa Ziemiańskiego wynika, że w latach 1944/45 komuniści dokonali zaboru 9707 majątków ziemskich o łącznej powierzchni około 7,5 miliona hektarów. Z tego areału ok. 1,5 mln zatrzymano w rezerwie państwa, tworząc z nich następnie tzw. Państwowe Nieruchomości Ziemskie (przekształcone wkrótce w PGR-y), sześć milionów hektarów rozdzielono zaś pomiędzy robotników rolnych i właścicieli karłowatych gospodarstw.

Folwarki ziemiańskie komuniści nazywali „twierdzami AK”. I tak jak żołnierzy podziemia niepodległościowego, ziemian tępili w sposób wyjątkowo bezwzględny. Równolegle z akcją parcelacyjną trwały aresztowania. Część właścicieli ziemskich, przewidując los, jaki ich czeka, uciekła za granicę. Ci, którzy pozostali w kraju, w najlepszym razie zostali wypędzeni ze swojej ojcowizny wraz z rodzinami. Wielu, zwłaszcza zajmujących eksponowane stanowiska w II Rzeczypospolitej, trafiło do ubeckich katowni, sporo ziemian wywieziono do ZSRR do kopalń i obozów pracy, skąd naturalnie nigdy już do Polski nie powrócili. Osierocone rodziny także zostały przepędzone, a wcześniej – zgodnie z nauką wodza sowieckiej rewolucji, Włodzimierza Iljicza Lenina: „grab zagrabione!” – obrabowano je do ostatniej kołdry i poduszki… Przez parę lat szykanowane były również dzieci ziemian – uniemożliwiano im studia, utrudniano znalezienie pracy. Zdarzało się, że wyroki w pokazowych procesach otrzymywały za samo nazwisko.

Tak właśnie wyglądała „reforma rolna” i „sprawiedliwość dziejowa”, zaimplementowane Polakom przez komunistów.

Odrodzenie ziemiaństwa

Wbrew głoszonej w PRL komunistycznej propagandzie – szlachta (bo z niej w 90% składała się warstwa ziemiańska) aż do wybuchu II wojny światowej stanowiła elitę Polskiego Narodu. Była to warstwa silna zarówno społecznie, jak i pod względem ekonomicznym.

I to pomimo konfiskat i wywózek na Sybir po powstaniach listopadowym i styczniowym, po uwłaszczeniu chłopów, po zawirowaniach gospodarczych spowodowanych przez I wojnę światową, a potem przez światowy kryzys lat 1929–1935. Przynależność do tej warstwy była prestiżem. Pierwszy Sejm II Rzeczypospolitej zniósł wprawdzie w roku 1921 tytuły arystokratyczne, ale nie miało to większego znaczenia – dwór polski nadal promieniował na najbliższą okolicę jako ośrodek kultury i cywilizacji. Chłopska wieś patrzyła ku niemu z szacunkiem, przyjmując nowinki techniczne, sposób ubierania się, wyrażania i spojrzenia na świat.

W 1944 roku świat ten jednak został skazany na zagładę. „Reforma rolna” oznaczała likwidację całej warstwy społecznej, liczącej – wraz z tzw. rezydentami – około 200 tysięcy osób. Wcielenie w życie komunistycznej „sprawiedliwości dziejowej” było równoznaczne z całkowitym zniszczeniem wielowiekowej polskiej kultury reprezentowanej przez społeczność ziemiańską, ruinę dworów i pałaców (z których wiele było arcydziełami architektury) wraz z mieszczącymi się w nich dziełami sztuki – meblami, rzeźbami, obrazami mistrzów malarstwa polskiego i obcego, z bibliotekami i archiwami rodzinnymi, stanowiącymi często bezcenne źródła historyczne.

Gniazda „krwiopijców” unicestwiane były kompleksowo, według bolszewickiego scenariusza. Wszelkie ślady po ziemiaństwie miały zniknąć z powierzchni ziemi – w parkach wycinano masowo drzewa, rozbierano na materiał budowlany zabudowania folwarczne.

Z około 16 tysięcy ziemiańskich rezydencji, jakie znajdowały się w granicach II RP, do końca PRL dotrwało niespełna tysiąc – ocalały te, w których pomieszczone zostały szkoły, biblioteki lub inne instytucje publiczne. To, że dziedzictwo „krwiopijców i wyzyskiwaczy” było niszczone przez stalinowskich nadzorców „Polski Ludowej”, można poniekąd zrozumieć, ludzi tych bowiem przepełniała dzika, patologiczna wręcz nienawiść do wszystkiego, co polskie. Na tej nienawiści i kompleksach budowali swoje władztwo w zniewolonym kraju. Budowla ta notabene okazała się wyjątkowo trwała – po czerwcu 1989 roku, czyli rzekomym upadku komunizmu, polityczna kasta III RP, jak na dzieci i wnuki sowieckich agentów przystało, nadal lansowały lewacką wersję historii, z której miało wynikać, że przedwojenna elita intelektualna i finansowa Rzeczypospolitej to „zdrajcy narodu polskiego”. Dziwi jednak fakt, że po przejęciu władzy przez prawicę, szlacheckie dwory nadal się rozpadają – obecnie w Polsce stoi jeszcze niewiele ponad 400 oryginalnych tego rodzaju budynków.

We wrześniu 1989 roku gdański pisarz Stanisław Załuski wpadł na pomysł, aby zjednoczyć ziemian i upomnieć się o swoje prawa. Koncept padł na podatny grunt – zjazd założycielski Polskiego Towarzystwa Ziemiańskiego zgromadził w auli Politechniki Warszawskiej ponad tysiąc dawnych właścicieli ziemskich i ich potomków. Rozpoczęła się długa walka o restytucję zrabowanego przez komunistyczne państwo mienia…

Wydawało się, że reprywatyzacja ziemskich folwarków jest rzeczą prostą, zwłaszcza że na odszkodowania czekali także przemysłowcy, aptekarze, młynarze, a nawet bogaci chłopi (tzw. kułacy). Okazało się jednak, że III RP jest nie tylko prawnym sukcesorem Polski Ludowej, lecz że jej ówczesne władze zamierzają respektować bandyckie dekrety Bieruta i Stalina.

Państwo niczym paser – pomimo protestu właścicieli – zaczęło sprzedawać ocalałe dwory. Szybko stało się jasne, że nowa Polska ziemiaństwa nie potrzebuje, przynajmniej tych z tradycją.

Przez 10 kolejnych lat Zarząd Główny PTZ walczył o ustawę reprywatyzacyjną. Dopiero zimą 2001 roku parlament, w którym większość posiadała Akcja Wyborcza Solidarność, przyjął akt prawny, zgodnie z którym dawni właściciele lub ich spadkobiercy mieli otrzymać rekompensaty w wysokości 50% wartości zagarniętego mienia. Niestety prezydentem był wówczas Aleksander Kwaśniewski, komunistyczny aparatczyk, który ustawę zawetował. Potem nastąpiły rządy kolejnego genseka z czasów komuny – Leszka Millera, który wprawdzie uchwalił ustawę reprywatyzacyjną, ale dotyczyła ona jedynie Zabużan z dawnych Kresów Wschodnich II RP. Kolejną próbę rząd RP podjął w roku 2008 (Ustawa o zadośćuczynieniu z tytułu krzywd doznanych w wyniku procesów nacjonalizacyjnych w latach 1944–1962), ale i ona skończyła się fiaskiem. 25 czerwca 2015 r. posłowie uchwalili natomiast tzw. małą ustawę reprywatyzacyjną, która dotyczyła jedynie gruntów warszawskich.

Pod koniec rządów Leszka Millera, w kwietniu 2003 r., Jarosław Kaczyński wysłał list do prezesa londyńskiego oddziału Polskiego Związku Ziemian, w którym napisał: „Reprezentuję środowisko polityczne, które od zarania III Rzeczypospolitej wypowiadało się za reprywatyzacją i które już przed wielu laty sformułowało postulat moralnej rewolucji”. Prezes PiS ubolewał w nim, że polskie państwo nie zwróciło znacjonalizowanych majątków, co według niego jest przejawem „poważnej choroby naszego życia publicznego”.

Z treści listu wynika, że dla prezesa Kaczyńskiego reprywatyzacja jest elementem walki z postkomuną i kwestią moralną, bo racja leży po stronie potomków przedwojennych ziemian, którym władze komunistyczne wyrządziły krzywdę. Wyraził także nadzieję, że w Polsce nastąpi rewolucja moralna i – po wygranych wyborach – PiS doprowadzi kwestie reprywatyzacji do końca.

Dwa lata później w wyborach parlamentarnych rzeczywiście zwyciężyło Prawo i Sprawiedliwość i kwestia reprywatyzacji znowu stanęła na porządku obrad Sejmu. Partia Jarosława Kaczyńskiego żadnej ustawy nie zdążyła jednak uchwalić. Po dwóch latach, w wyniku przedterminowych wyborów, władzę w kraju przejęła lewicowo-liberalna Platforma Obywatelska. W swoim programie wyborczym partia Donalda Tuska miała punkt, mówiący o konieczności przeprowadzenia reprywatyzacji. Po dojściu do władzy lider PO oświadczył jednak, że jego rząd zajmować się tą sprawą nie będzie, bo „Polski na reprywatyzację nie stać”. Zaproponował, podobnie jak Aleksander Kwaśniewski, aby byli właściciele dochodzili swoich praw na drodze administracyjnej – przed polskimi sądami i Europejskim Trybunałem Praw Człowieka w Strasburgu. W efekcie tej decyzji niejasny stan własnościowy wielu nieruchomości do tej pory powoduje blokowanie inwestycji i paraliż planowania przestrzennego.

Z okazji 20-lecia powstania Polskiego Towarzystwa Ziemiańskiego, które przypadło w roku 2010, prezydent RP Bronisław Komorowski polukrował ziemian, dekorując najbardziej zasłużonych działaczy Towarzystwa wysokimi odznaczeniami… Od tamtego wydarzenia minęła kolejna dekada. Sędziwi potomkowie polskiej elity odchodzą jeden za drugim z tego świata. Na naszych oczach dogorywa także ostatni relikt siedemsetletniej świetności Rzeczpospolitej – polski dwór.

Ojcowizna ludzi, którzy za Polskę gotowi byli oddać życie, nadal rozgrabiana jest przez wnuków komunistycznych bandytów i kolaborantów. Czerwona zaraza, która spłynęła na nasz kraj od Wschodu, nie odpuszcza. Czyżby ta mentalna pandemia miała trwać wiecznie?

Moralność a ekonomia

Od zwycięskich dla Prawa i Sprawiedliwości wyborów minęło pięć lat. W mediach publicznych wiele mówi się o tradycji i o wartościach – o polskiej tożsamości, polskiej historii i wierze przodków, o naszej historii, patriotyzmie i odpowiedzialności za ojczyznę. Powstają kolejne muzea i izby pamięci narodowej. Organizowane są patriotyczne festiwale i konkursy. Upamiętniane jest bohaterstwo i męczeństwo żołnierzy wyklętych, walczących z komunistyczną zarazą…

I chyba już wszyscy zostali docenieni, z wyjątkiem ziemian, którzy w świadomości społecznej albo w ogóle nie istnieją, albo stanowią niechlubny relikt zaprzeszłości.

Pod koniec października 2017 roku Prawo i Sprawiedliwość przygotowało projekt tzw. dużej ustawy reprywatyzacyjnej. Zakłada on między innymi zakaz zwrotów znacjonalizowanych dóbr w naturze, zakaz zwrotów z wykorzystaniem instytucji kuratora oraz zakaz handlu roszczeniami. Prawo do odszkodowań przyznano jedynie dawnym właścicielom, ich spadkobiercom w pierwszej linii oraz współmałżonkom. Autorzy projektu zaproponowali wypłatę odszkodowań na poziomie 20 do 25% wartości mienia. Zdaniem Patryka Jakiego i Kamila Zaradkiewicza, którzy pracowali nad ustawą, takie rozwiązania „stanowią kompromis pomiędzy moralną powinnością wobec osób pokrzywdzonych a ekonomicznymi możliwościami państwa”.

Od publikacji pisowskiego projektu miną wkrótce trzy lata. Przez ten czas nic w zasadzie się nie wydarzyło. Polska nadal nie ma ustawy reprywatyzacyjnej. W gruzy rozsypują się ostatnie gniazda ziemiańskie. Ziemię, tam gdzie majątek nie był rozparcelowany, nadal przejmują za bezcen hochsztaplerzy, wywodzący się najczęściej z komunistycznego „układu”. Rosną fortuny byłych działaczy PZPR, ZSL i funkcjonariuszy komunistycznych służb. Powstają latyfundia, liczące po kilkanaście tysięcy hektarów. Bogacą się kaci, ofiary pozostają z niczym.

Czy po zapowiedzianej na jesień rekonstrukcji rządu premier Mateusz Morawiecki, przy tak zmasowanym oporze postkomunistycznych „elit”, jaki obserwujemy w Senacie, Sejmie i na „ulicy” przy wprowadzaniu każdej niemal ustawy, będzie w stanie przywrócić ziemianom honor i choćby symboliczne zadośćuczynienie? A może tym razem „moralną powinność” państwa wobec pokrzywdzonych obywateli przekreśli druga fala koronawirusa albo inna pandemia? Zobaczymy…

Marszałek Józef Piłsudski zwykł mawiać: „Naród, który nie szanuje swej przeszłości, nie zasługuje na szacunek teraźniejszości i nie ma prawa do przyszłości”. Być może warto polskim elitom te słowa po raz kolejny przypomnieć.

Artykuł Krzysztofa M. Załuskiego pt. „Pandemia reprywatyzacyjnej impotencji” znajduje się na s. 5 i 6 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Krzysztofa M. Załuskiego pt. „Pandemia reprywatyzacyjnej impotencji” na s. 5 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Zapowiada się brudny debiut giełdowy spółki Allegro, która ma wątpliwe prawa do części swojego majątku – eBilet Polska

Myślę, że każdy z Państwa wie, jak nazwać zakup czegoś po niższej cenie z uwagi na niepewne źródło pochodzenia. Zakup akcji Allegro oznacza po prostu współudział w takich praktykach.

Piotr Krupa-Lubański

Ciekawe, czy Allegro będzie zwracać część pieniędzy za akcje, gdy okaże się, że eBilet nie jest jednak jego własnością? Czy oferta kupowania udziałów w bagnie prawnym, jakim jest akwizycja portalu eBilet, na pewno jest uczciwa wobec milionów użytkowników Allegro.pl?

Allegro wkrótce zadebiutuje na giełdzie w Warszawie. Niewykluczone więc, że posiadacze kont w portalu Allegro.pl (kilka milionów polskich przedsiębiorstw plus kolejne kilkanaście milionów kupujących) zobaczą na swoich panelach użytkownika zaproszenia i funkcje do zapisywania się na akcje. Pytanie tylko, czy kupujący akcje będą wiedzieć, co naprawdę kupują i w jakich praktykach uczestniczą?

W skład przedsiębiorstwa Allegro wchodzi od niedawna (2019) portal eBilet.pl, znany kilku milionom użytkowników. Jest to jedna z najstarszych polskich marek internetowych. Portal sprzedający bilety na wydarzenia artystyczne i sportowe rozpoczął działalność w 2001 roku i od tego czasu zawsze był liderem w swojej branży. Do sądów idą jednak właśnie pozwy o unieważnienie przejęcia portalu eBilet.pl przez Allegro, z żądaniem zwrócenia go spółce eBilet, czyli zwrócenia jej udziałów w spółce eBilet Polska. W roku 2019 Allegro kupiło 80% udziałów eBiletu za 88 mln zł, wyceniając w umowie całą spółkę na kwotę 110 mln zł, gwarantując sobie prawo do kupienia pozostałych 20%.

Cena powyższej transakcji została poważnie zaniżona w stosunku do rynkowej wartości eBiletu, szacowanej przez specjalistów na 150–180 mln zł. To w przybliżeniu 1% tego, co właściciele Allegro (trzy zagraniczne fundusze inwestycyjne) chcą obecnie pozyskać z emisji giełdowej (prawdopodobnie od 15 do 30 mld złotych). Cenę tę zaniżono z powodu ogromnych wad prawnych – nielegalnego źródła pochodzenia aż 29% udziałów przedsiębiorstwa eBilet, należących oryginalnie do założyciela portalu. Zostały one bezprawnie przejęte w latach 2010–2012 przez „inwestorów” spod ciemnej gwiazdy, po czym sprzedane spółce Allegro w 2019. (…)

Oficjalny stan prawny na dzień dzisiejszy jest taki, że w skład majątku Allegro teoretycznie wchodzi przedsiębiorstwo eBilet.pl, a tym samym, kupując akcje Allegro, automatycznie będą Państwo kupować również współwłasność w portalu eBilet. Tylko czy na pewno?

Akwizycja eBiletu spółce Allegro jest na razie w toku i nieco w rozkroku. Została sądownie zaskarżona i nie wiadomo, jaki będzie jej finał. Bezprawne przejęcie 29% udziałów w portalu eBilet, należących do jego założycieli, oraz nielegalne wyprowadzenie wszystkich udziałów portalu na Cypr, bada Prokuratura Krajowa i Okręgowa w Warszawie – wydziały ds. zorganizowanej przestępczości gospodarczej. Wkrótce może okazać się, że cypryjski wehikuł Bola Investments, od którego Allegro odkupiło eBilet, nie miał do niego żadnych praw, ponieważ cała operacja wyprowadzenia udziałów na Cypr odbyła się w wyniku łańcuszka księgowych przekrętów, bez żadnego wynagrodzenia dla poprzedniego ich właściciela, polskiej spółki eBilet Sp. z o.o. (KRS 217316), założonej jeszcze w 2004 przez twórców portalu eBilet (2001).

W jaki sposób przejęto te udziały? Posłużmy się analogią. Wyobraźmy sobie, że mamy niepohamowany apetyt na wielki i piękny dom sąsiada, który wyjechał dawno temu za granicę i nie wiadomo, czy kiedykolwiek wróci. Za wspólników przestępstwa obieramy sobie znajomego komornika, notariusza oraz pracownika hipoteki. Wspólnym wysiłkiem fałszujemy jakąś umowę sprzedaży albo pożyczki zabezpieczonej tym domem. Komornik i notariusz sporządzają nielegalnie odpowiednie dokumenty, a urzędnik hipoteki, traktując takie sfingowane papiery jako podkładki, bez ich weryfikacji, przymrużając oko na niekompletność i nieadekwatność, po prostu przepisuje ten dom, całkowicie nielegalnie, na nas jako nowego właściciela. Po jakimś czasie jednak prawdziwy właściciel orientuje się w sytuacji i robi się szum. Staramy się więc jak najszybciej sprzedać ten dom, może taniej niż jest wart, komuś, kto udaje, że nie wie, o co chodzi.

To nie jest żart. W grubym przybliżeniu tak właśnie przejęto udziały założycieli portalu eBilet o dzisiejszej wartości kilkudziesięciu milionów złotych. Starczyłoby na 10 pięknych, dużych domów (z ogrodami). Dla pełnego obrazu sytuacji potrzebna jest jednak jeszcze pewna hipoteza.

Przejęcie eBiletu to seria co najmniej kilkunastu poważnych nadużyć systematycznie realizowanych na przestrzeni przeszło 10 lat. Nadużyć wobec prawa, ludzi i dokumentów.

Trudno uwierzyć, aby ktokolwiek normalny, przy zdrowych zmysłach, nie bał się tak długo i konsekwentnie łamać prawo i narażać się na odpowiedzialność karną, cywilną oraz ostracyzm środowiska. Chyba, że mamy do czynienia z kimś, kto jest przekonany, że prawo go nie dotyczy, a jego naturalne środowisko ma głęboką wyrozumiałość dla takich praktyk dochodzenia do majątku. (…)

Spółka Allegro.pl była od roku 2018 wielokrotnie o wszystkim powiadamiana, jednak nadal „rżnie głupa”, próbując zasłaniać się tym, że KRS wskazuje jako właściciela spółki eBilet Polska (KRS 496514) cypryjską spółkę Bola Investments. Te same akta KRS zawierają setki stron dokumentacji świadczącej o przywłaszczeniu udziałów założyciela eBilet.pl – żaden proces weryfikacyjny (tzw. due dilligence) nie mógł ich przeoczyć. A dokumenty przed zakupem eBiletu sprawdzała znana firma konsultingowa.

Sytuacja jest jasna nawet dla początkującego prawnika, a co dopiero dla zespołu, który prowadził badanie due dilligence dla Allegro. Ciekawe, jak przeprowadzający proces DD skomentowali wspomniany wcześniej fakt wyrwania w kilku miejscach wielu stron z kluczowymi dokumentami.

Tyle jest wart polski KRS, takie jest bezpieczeństwo właścicieli spółek w nim rejestrowanych.

Bałagan i przekręty, jakie miały miejsce w KRS, są też przyczyną odrębnego procesu przeciwko Skarbowi Państwa, odpowiedzialnemu za ułatwienie przywłaszczenia udziałów założycieli eBilet; bez złamania prawa przez komornika oraz referendarza sądowego z KRS nigdy nie doszłoby do zmiany właściciela tych udziałów.

Cały artykuł Piotra Krupy-Lubańskiego pt. „Debiut giełdowy Allegro z trupem w szafie” znajduje się na s. 18–19 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Piotra Krupy-Lubańskiego pt. „Debiut giełdowy Allegro z trupem w szafie” na s. 18–19 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

W jednej ze sztuk Mrożek napisał w didaskaliach: „Idiotyzm sytuacji wzrasta”. Jak długo u nas wzrastać będzie idiotyzm?

Ideowe dzieci Palikota przejęły pałeczkę w walce z zachodnią cywilizacją i zapowiadają, że nie cofną się przed łamaniem prawa. Ale próby egzekwowania prawa w stosunku do nich przyjmują jako przemoc.

Jan Martini

Oglądając sceny zbiorowego amoku ludności Północnej Korei z okazji np. pogrzebu „umiłowanego przywódcy”, sądzimy, że w naszym kręgu kulturowym coś takiego nie byłoby możliwe. Z kolei oni uważają pewne europejskie dylematy za dziwaczne i nierozsądne. Azjatkom obce są problemy naszych feministek, które czują się upokorzone z powodu niemożności oddawania moczu na stojąco. Dlatego pewna skandynawska feministka wynalazła urządzenie w kształcie rogu, umożliwiające kobietom sikanie na stojąco i nazwała je „urinella”.

Ale są też inicjatywy feministyczne mające więcej sensu. Feministki amerykańskie długo toczyły batalię „pisuarową”. Była to walka o równe prawa w dostępie do ubikacji w gmachach publicznych – żądano zmian w prawie budowlanym. W braku większych problemów może to być zasadne, bo wszyscy znamy zjawisko nierównej „przepustowości” ubikacji damskich i męskich np. w przerwach koncertów. (…)

Widzimy wzrastającą ilość „tęczowych” na ulicach miast, ale nie wiemy nawet, jak duża faktycznie jest populacja osób LGBT. Półtora czy kilka procent ogółu Polaków? Jaki procent uczestników „marszów równości” (na Zachodzie używa się nazwy „dumy gejowskiej”) to osoby LGBT, a ilu z nich to sympatycy ruchu czy po prostu przeciwnicy polityczni rządzących?

Pytań jest wiele – potrzebne byłyby rzetelne badania. Wiadomo jednak, że w dobie toczącej się rewolucji neomarksistowskiej, gdzie jednym z głównych haseł jest „obrona represjonowanych osób LGBT”, takich badań nie da się przeprowadzić, bo nie jest możliwe znalezienie naukowców skłonnych do zaryzykowania swej kariery w wypadku wyników „politniepoprawnych”. A może rosnąca obecność „tęczowych” i ich radykalizacja wynika ze „stypendiów” Sorosa?

Obok starych, sprawdzonych już w bojach organizacji – jak KOD, Obywatele RP, Fundacja Batorego, Komitet Helsiński, Helsińska Fundacja Praw Człowieka, Fundacja Otwarty Dialog – o demokrację i prawa człowieka walczy cały szereg nowszych. Ich ilość jest ogromna, idzie w setki, a wszystkie mają jedną cechę wspólną – żywiołowo zwalczają „państwo PiS”. Ogólnopolski Strajk Kobiet, Międzynarodowy Strajk Kobiet, Strajk Wkurzonych, Ruch Ośmiu Gwiazd, Stop Bzdurom, Samzamęt, Stowarzyszenie Ery Kobiet, Kampania Przeciw Homofobii, Instytut Ochrony Praw Człowieka i wiele innych cechuje jedność ideowa – ich działacze zbierali podpisy pod poparciem kandydatury Rafała Trzaskowskiego w ostatnich wyborach. Np. w Koszalinie siedziby większości z nich mieszczą się pod tym samym adresem – Piłsudskiego 6, gdzie jest biuro KOD i Partii Zielonych.

Istnieje projekt ustawy o transparentności finansowania organizacji ekologicznych. Być może z czasem da się ujednolicić ustawowo także inne „organizacje pożytku publicznego”, np. te zajmujące się „wspomaganiem demokracji”, „walką z wykluczeniem” czy „dyskryminacją osób LGBT”. Źródła ich finansowania powinny być czytelniejsze. Śledząc obieg pieniędzy, najłatwiej jest zorientować się, kto z zewnątrz pracuje nad „umeblowaniem” naszego państwa. (…)

Nie ulega wątpliwości, że na odcinku walki o prawa kobiet, gejów czy dyskryminowanych zwierząt można zrobić błyskotliwą karierę polityczną, ale politykiem, który pierwszy „zagospodarował potencjał” osób LGBT, był już zapomniany Janusz Palikot – to w Ruchu Palikota narodziły się kariery Roberta Biedronia i Anny Grodzkiej.

Powstanie Ruchu Palikota było przykładem mistrzostwa logistyki politycznej. Chodziło o zagospodarowanie elektoratu antyklerykalnego, który nie mieścił się w PO – partii formalnie postsolidarnościowej. Dwóch studentów ogłosiło na fejsbuku datę 3 lutego 2011 jako „Dzień bez Smoleńska” („ludzie mają dość żałoby”), a media głównego nurtu zapewniły darmową reklamę. Na ulicach pojawiły się setki działaczy w pomarańczowych koszulkach, spisujących zwolenników apelu. Podpisy policzono i zadecydowano, że możliwe jest zbudowanie partii, która dostanie się do Sejmu w najbliższych wyborach. (…)

Palikot atakował prezydenta Kaczyńskiego w sposób, przy którym nawet ataki „Gazety Wyborczej” wydawały się taktowne i kulturalne. A w ten sposób po katastrofie smoleńskiej wyjaśnił w radiu Zet jej przyczyny: „Lech Kaczyński jest głównym odpowiedzialnym za katastrofę w Smoleńsku. To była pijacka wyprawa – pili do późna w nocy, dlatego spóźnili się pół godziny. Gdyby się nie spóźnili, wszyscy by żyli – wylądowaliby przed jakiem-40, bo pół godziny wcześniej nie było mgły. Jedna z tych osób przeżyła, bo była tak upita, że nie wstała rano. Następnego dnia lecieli i leczyli kaca”. (…)

Afiszujący się swoim ateizmem Janusz Palikot uroczyście ogłosił apostazję z Kościoła katolickiego, ale bez rozgłosu przeszedł na judaizm i został przyjęty do masońskiej loży żydowskiej B’nai B’rit.

Rodziło to przypuszczenia, że polityk ten został do loży dokooptowany, bo wtedy stał na czele komisji Przyjazne państwo, mającej za cel ułatwienie życia przedsiębiorcom. W tym okresie Polska podlegała niesłychanemu rabunkowi międzynarodowych aferzystów wyłudzających VAT. Przestępcy przyjęli entuzjastycznie propozycję pewnego profesora UW zmiany kwalifikacji prawnych przestępstw VAT-owskich z karnych, na karno-skarbowe (wiązało się to ze znacznym zmniejszeniem kar i przedawnieniem po 5 latach), co prokurator Parchimowicz natychmiast wdrożył. Zanim rząd PiS wprowadził elektroniczny rejestr transakcji komplikujący życie przestępcom VAT-owskim, proponowano najprostsze remedium – wymóg, aby firmę rejestrować w urzędzie osobiście, a nie przez internet. Utrudniłoby to powszechną praktykę zakładania firm na bezdomnych i lumpów. Propozycję storpedował Palikot jako utrudnienie działalności gospodarczej. On też przeforsował zmianę comiesięcznych rozliczeń z fiskusem na kwartalne, a założenie fikcyjnej firmy, przeprowadzenie jednej „transakcji”, rozliczenie VAT i „wyparowanie” firmy trwało ok 2 miesięcy.

Niestety niektórzy połowie z Ruchu Palikota wciąż funkcjonują w polityce, ale większość zniknęła z przestrzeni publicznej, np. potężna (1,87 cm) Anna Grodzka. Osoba ta przez 50 lat znana była jako Krzysztof Bęgowski (żona Grażyna, syn Bartek). Korwin-Mikke powiedział o niej, że to „chłop, który przebrał się za babę, by dostać się do Sejmu”. „Gazeta Wyborcza” napisała, że Polska jest pierwszym krajem świata, w którym parlamentarzystą została osoba transpłciowa („za swoich męskich czasów kochający mąż, działacz Zrzeszenia Studentów Polskich, SdRP i SLD, i jak mówią jego dawni kumple – flirciarz, a nawet pies na baby”). Natomiast tygodnik „W Sieci” podał w wątpliwość konwersję Bęgowskiego, twierdząc, że Grodzka tylko udaje kobietę, bo na co dzień mieszka i tworzy parę ze swoją przyjaciółką „Lalką” Podobińską.

Niezależnie od prawdziwych problemów ludzi mających kłopoty z własną płciowością, istnieje ogromna przestrzeń do nadużyć. Czy da się stwierdzić, że ktoś przed 60 rokiem życia rzeczywiście zmienił płeć, czy tylko stara się wyłudzić wcześniejszą emeryturę? Czarno rysują się także perspektywy sportu kobiecego.

(…)Osoba zwana „Łanią”, uchodząca za „dziewczynę Margot”, powiedziała, że mówienie o Margot jako Michale Sz. jest obraźliwe. Ale obraźliwe jest też nazywanie Margot kobietą, a ludzie, którzy tego nie wyczuwają, nie rozumieją istoty transgenderyzmu. Język polski nie posiada aparatu pojęciowego na wyrażenie subtelności ideologii LGBT. Myślę, że najbezpieczniej będzie używać zaimka „ono” w stosunku do Michała Sz. vel Margot. Ono jako męczennik (męczenniczka?) ma piękną karierę przed sobą i z pewnością znajdzie się w sejmie następnej kadencji.

Oprócz walki z chrześcijańską cywilizacją jest też walka ze zdrowym rozsądkiem. Zdrowy rozsądek w tym zmaganiu wydaje się być na straconej pozycji.

Cały artykuł Jana Martiniego pt. „Palikot była kobietą” znajduje się na s. 3 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 75/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Jana Martiniego pt. „Palikot była kobietą” na s. 3 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 75/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Tabliczka z krzyżem została zakopana metr pod palatium Mieszka I, bo nie zgodził się na nią projektant ekspozycji…

To smutne, ale ten swego rodzaju pogrzeb tabliczki z krzyżem nabiera znaczenia całkiem symbolicznego – bo czyż nie jest to metafora rozstawania się Poznania ze swą katolicką tradycją?

Henryk Krzyżanowski

Z internetowej witryny Poznańskiego Oddziału Towarzystwa Opieki nad Zabytkami dowiedzieliśmy się ostatnio, że na Ostrowie Tumskim trwają prace nad ekspozycją, która upamiętni palatium Mieszka I i kaplicę Dobrawy. Sensacyjne swego czasu odkrycie jego pozostałości przy kościele NMP zawdzięczamy poznańskiej archeolog prof. Hannie Koĉce-Krenz, od ponad 20 lat prowadzącej tu wykopaliska. Dziwi więc, że nie poproszono o opinię Pani Profesor co do formy owej przygotowywanej ekspozycji.

Projektant całości nie wyraził przy tym zgody na umieszczenie w jej obrębie skromnej tabliczki z krzyżem, ufundowanej przez Towarzystwo na 1050-lecie Chrztu Polski. Tabliczka miała wskazywać dokładne miejsce ołtarza w kaplicy Dobrawy.

To nie zapowiada niczego dobrego, zwłaszcza wobec niedawnego wyczynu artysty z patentem akademii, któremu pozwolono na trwałe zeszpecić pobliską uliczkę Księdza Ignacego Posadzego. Przerzucono przez nią dziwaczną rzeźbę, mającą rzekomo unaocznić potężny wał obronny otaczający siedzibę pierwszych Piastów. Dla nieuzbrojonego oka profana instalacja ta wygląda jak cieplik lub ramię betoniarki i stanowi niemiły wizualny zgrzyt w pełnym staroświeckiego uroku otoczeniu Katedry. Ciekawe, że dysharmonii nie dostrzegł tutaj miejski konserwator, który niedawno nakazał proboszczowi z Wildy usunięcie z wieży kościoła sympatycznego baneru wspierającego parafian w czasie pandemii. Powód? Bo kontrastował rzekomo z XIX-wieczną zabudową otoczenia kościoła. No proszę, tymczasowy z natury baner zakłócał, a umieszczone na stałe modernistyczne dziwadło na Ostrowie Tumskim nie zakłóca. Hm…

Co w takim razie stanie się z już istniejącą tabliczką z krzyżem, wykonaną na zamówienie Towarzystwa?

Tak jak zamierzano, została ona umieszczona dokładnie nad miejscem ołtarza. Tyle, że metr POD ziemią, tak że będzie niewidoczna dla odwiedzających to miejsce.

To smutne, ale ten swego rodzaju pogrzeb tabliczki z krzyżem nabiera znaczenia całkiem symbolicznego – bo czyż nie jest to metafora rozstawania się Poznania ze swą katolicką tradycją?

Felieton Henryka Krzyżanowskiego pt. „Pogrzeb tabliczki i betoniarka na Ostrowie Tumskim” znajduje się na s. 2 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 75/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Felieton Henryka Krzyżanowskiego pt. „Pogrzeb tabliczki i betoniarka na Ostrowie Tumskim” na s. 2 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 75/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Ważne wspomnienia, które pomagają zachować pamięć o naszych polskich drogach – indywidualnych, rodzinnych i narodu

O wartości tego, co ludzie robią, decyduje nie to, czy tworzą w metropolii, czy w małym miasteczku lub na wsi. Ważne, czy czynią to z potrzeby serca. Pleszew można ukochać tak samo jak Warszawę.

ks. Edward Walewander

Księża nieczęsto publikują wspomnienia. Jest wiele przyczyn tego faktu. Kapłan częściej niż ktokolwiek inny bywa związany tajemnicą. Granica, poza którą grozi jej naruszenie, jest często bardzo płynna. Wspomnienia bez wyraźnych sądów o bliźnich zatracają swój życiowy konkret i dlatego w wielu przypadkach przestają być wiarygodne. To także zniechęca kapłanów do chwytania za pióro.

Już biskup Ludwik Łętowski, dla którego pisarstwo nie było czymś obcym, uważał, że „wejście na pole literackie to zawód śliski na księdza”. Do tego dochodzi też niechęć do eksponowania siebie, a to w pewnym sensie należy do istoty pamiętnika.

(…) Ksiądz Zieliński jest świadkiem epoki tragicznej w przeżycia ludzi i jeszcze bardziej w nieprzewidziane, bardzo burzliwe ich następstwa. Uczestniczył w tragicznych dziejach, których początek dla drugoklasisty szkoły powszechnej zaczął się dnia 1 września 1939 r. Trwały one przez cały okres niemieckiej okupacji. Nie ustały bynajmniej po zakończeniu II wojny światowej. Jego wspomnienia rzucają też bardzo ciekawe światło na trudną sytuację dziecka podczas okupacji, a także w szkole polskiej pierwszych lat powojennych. (…)

W Seminarium Duchownym powtarzano znane powiedzenie łacińskie: Labia secerdotis custodiant sapientiam (Niech usta kapłańskie strzegą mądrości). Atmosfera panująca w seminarium gnieźnieńskim za czasów studiów alumna Zygmunta Zielińskiego została przedstawiona w jego wspomnieniach z nieukrywaną sympatią, ale realistycznie. (…) Dla alumnów gnieźnieńskiego seminarium, a także dla pasterzy archidiecezji, lektura Powrotów minionego czasu będzie z pewnością pasjonująca.

Każdy ma swoje poletko, które uprawia nie dla sławy, czyjejś pochwały, ale dlatego, że się za coś wywdzięcza. Ks. Zieliński ma poczucie serdecznej więzi z Gnieznem i archidiecezją gnieźnieńską przetkaną historią.

Nie potrafił przejść obok niej obojętnie. Zbierał jej okruchy i – jak to bywa z człowiekiem poszukującym – stał się bogaczem. Uzbierał tyle dobra! Taki nasuwa się wniosek, kiedy weźmie się do ręki wydane przez niego wspomnienia.

Ktoś może powiedzieć: co tu napisać o małym mieście Nakle nad Notecią, gdzie autor spędził lata młodości, o parafii w Gołańczy, czy o pracy duszpasterskiej w Pleszewie, gdzie posługiwał młody ks. Zygmunt, zanim został skierowany na studia na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim? Co takiego tam się dzieje, dla czego warto sięgnąć po pióro? Odpowiedź jest prosta. Ks. Zieliński dał ją jasno i dobitnie. Wszędzie żyją i tworzą ludzie. O wartości tego, co robią, decyduje nie to, czy tworzą w metropolii, czy w małym miasteczku lub na wsi. Ważne, czy czynią to z potrzeby serca. Pleszew można ukochać tak samo jak Warszawę. Obydwa miasta są warte miłości. Ten, kto je naprawdę pokocha, napisze o nich prawdę. Ks. Zygmunt Zieliński zrobił to znakomicie.

Opowiada nie tyle o sobie, choć rzecz jasna własnych przeżyć nie mógł pominąć. Znał doskonale miejscowe środowisko. Właśnie pokochał je. Pracował tam jako duszpasterz. Był „tutejszy”. Czuł się kapłanem zatroskanym o los ludzi tam żyjących. (…)

Niech przeczytają ją najpierw ci, którzy są jej bohaterami, jeśli nawet niewymienionymi z imienia i z nazwiska. Niech dowiedzą się, jak dawny duszpasterz, a z czasem profesor uniwersytetu, ich widział, czy wszystko dobrze podpatrzył. To są zawsze najlepsi i niezawodni recenzenci.

Wydaje się, że materiały do swoich wspomnień ks. Zieliński gromadził przez całe życie. Butne wypowiedzi Niemców z okresu okupacji, Sowietów z okresu tzw. wyzwolenia Polski, zapamiętane i odnotowane po niemiecku oraz rosyjsku, a także choćby jego obrona w zetknięciu z wyrzyskim UB, świadczą nie tylko o niezwykłej pamięci autora. Podobnie też wiele innych faktów, ukazanych we wspomnieniach, musiały być z pewnością post factum dobrze odnotowane w jego prywatnym archiwum. Są one doskonałym źródłem dla wszystkich, którzy chcą poznać świadomość społeczną człowieka badanej przez nich epoki. Omawiany tu pamiętnik to cenne vademecum do takich właśnie poszukiwań.

Ksiądz Zieliński odbył wiele podróży naukowych. Po zakończeniu w 1974 r. pobytu w Lowanium stwierdził:

„Świat, do którego wielu Polaków łasiło się niemalże na kolanach, nie rozumiał nas i nie chciał zrozumieć, a największe głupstwo napisane w języku kongresowym bardziej ceniono niż arcydzieło wydane po polsku. Była to dla mnie ważna lekcja, z jednej strony zdałem sobie sprawę z tego, że przyjmowanie z bezkrytycznym zachwytem wszystkiego, co zachodnie, jest pętaniem naszych własnych inicjatyw, którym sami nie dowierzamy.

Z drugiej – zrozumiałem, że profesor ze słowiańskiego kraju, który nie zna choćby trzech języków zachodnich, nie ma prawa głosu, choćby był geniuszem” (s. 404).

Zygmunt Zieliński, Powroty minionego czasu. Zagnieżdżone w pamięci, [wstęp i oprac.] R. Łatka, Instytut Pamięci Narodowej, Warszawa 2020, s. 872, indeks osób.

Cały artykuł ks. Edwarda Walewandera pt. „Ważna lektura. Pamiętnik profesora” znajduje się na s. 2 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 75/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł ks. Edwarda Walewandera pt. „Ważna lektura. Pamiętnik profesora” na s. 2 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 75/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wciąż zbyt mało wiadomo na temat patriotycznego zaangażowania kobiet na rzecz przyłączenia Górnego Śląska do Polski

W 1920 r. na Górnym Śląsku działało ponad 50 Towarzystw Polek, które skupiały od kilkudziesięciu do kilkuset członkiń. Działalność statutowa była prowadzona według wartości „Bóg, Rodzina i Ojczyzna”.

Renata Skoczek

Ulotka z okresu plebiscytu | Fot. ze zbiorów Muzeum Powstań Śląskich w Świętochłowicach

Aktywność Górnoślązaczek rozpoczęła się w 1900 roku utworzeniem Towarzystwa Kobiet w Bytomiu. W następnych latach na wzór bytomskiej organizacji działalność zainicjowały towarzystwa kobiece między innymi z Katowic, Królewskiej Huty (obecnie Chorzów), Zabrza i Szopienic. Tuż przed wybuchem I wojny światowej poszczególne towarzystwa połączyły się w Związek Towarzystw Kobiet pod przewodnictwem Janiny Omańkowskiej, redaktorki poczytnej gazety „Katolik”.

Działania wojenne zahamowały działalność wszystkich polskich organizacji i dopiero po ich zakończeniu praca społeczna zaczęła się powoli odradzać. Na zjeździe w Bytomiu w listopadzie 1918 roku delegatki przyjęły nową nazwę dla organizacji – Związek Towarzystw Polek.

W następnym roku Zarząd przygotował nowy statut, w którym w stosunku do wcześniejszych przepisów został obniżony wiek członkiń z 17 na 16 lat. Najważniejszą zmianą był jednak zapis, że celem towarzystwa jest pouczanie się także w sprawach politycznych, co w praktyce oznaczało włączenie się w kampanię plebiscytową do walki o głosy za Polską.

Na początku 1920 roku na Górnym Śląsku aktywnie działało ponad 50 Towarzystw Polek, które skupiały w zależności od miejscowości od kilkudziesięciu do kilkuset członkiń. Działalność statutowa była prowadzona według wartości „Bóg, Rodzina i Ojczyzna”. 30 stycznia 1920 roku odbył się zjazd wszystkich Towarzystw Polek na Górnym Śląsku. Do Bytomia zjechały delegatki z ponad 50 miejscowości. (…) Obrady zakończyła przewodnicząca wskazaniem na prace i obowiązki, jakie czekają organizacje w najbliższym czasie, następującymi słowami: „jest tylko jeden program dla nas wszystkich: praca nad plebiscytem”.

W gorącym okresie plebiscytowym wszystkie organizacje kobiece aktywnie realizowały wytyczne bytomskiego Zarządu w sprawie pracy propagandowej. Na regularnie organizowanych zebraniach, na które zapraszano także rodziny członkiń, przewodnicząca lub inna osoba z zarządu wygłaszała patriotyczne przemówienie o miłości do ojczyzny albo przedstawiała sylwetki polskich bohaterek narodowych. Na zebraniach często gościli zamiejscowi prelegenci, którzy wygłaszali referaty o pracy kobiety polskiej w walce plebiscytowej. Niejednokrotnie zdarzało się, że prelegentem bywał miejscowy ksiądz proboszcz, który wygłaszał mowę o obowiązkach polskich matek.

Najbardziej aktywne organizacje przygotowywały patriotyczne wieczornice. W Bytomiu Towarzystwo Polek ku uczczeniu pamięci polskiego króla wystawiło jednoaktówkę S. Wyspiańskiego Królowa Jadwiga, połączoną z odczytem o „zasługach jednej z największych niewiast polskich”.

W Raciborzu miejscowe Polki przygotowały odegrane przez dzieci przedstawienie zatytułowane Zaczarowane jabłuszko. Wzbudziło ogromne zainteresowanie, bo jak donosiła prasa, „na jeden wieczór oderwie serca i umysły od nie zawsze wesołej rzeczywistości… i stanie się dowodem, iż praca nasza zbożna nie idzie śladem brukowej propagandy naszych przeciwników”.

(…) Towarzystwa Polek podejmowały wiele innych działań o charakterze narodowym. W Nowych Hajdukach (obecnie dzielnica Chorzowa) wraz z innymi polskimi organizacjami zarząd Towarzystwa uchwalił rezolucję skierowaną do miejscowych władz, aby niemiecką nazwę gminy zamienić na polską, a ponadto zażądał zmiany nazw ulic na polskie i usunięcia nauczyciela, który zajmował się w szkole aktywną agitacją na rzecz Niemiec. Towarzystwo Polek z kolonii Doroty przy parafii św. Anny (obecnie dzielnica Zabrza) zaprotestowało wraz z innymi polskimi organizacjami przeciwko atakom Niemców na ks. Stefana Szwajnocha, który prężnie pracował na rzecz Polski.

Cały artykuł Renaty Skoczek pt. „»Bóg, Rodzina i Ojczyzna«. Towarzystwa Polek na Górnym Śląsku w 1920 roku” znajduje się na s. 10 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 75/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Renaty Skoczek pt. „»Bóg, Rodzina i Ojczyzna«. Towarzystwa Polek na Górnym Śląsku w 1920 roku” na s. 10 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 75/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Co bym zrobił, gdybym był Chińczykiem, a ściślej mówiąc, chińskim przywódcą, i chciał zniszczyć zgniły Zachód?

Poczekałbym na uspokojenie sytuacji, a potem wysłał kolejnego wirusa podobnego do covida. Można przewidzieć, że reakcja rządów nie będzie już tak zdecydowana. Operację taką można powtórzyć kilka razy.

Zbigniew Kopczyński

Prezydent Putin, ogłaszając niewątpliwy sukces jego kraju, jakim jest stworzenie skutecznej szczepionki na covida, dodał, że rosyjskie laboratoria pracowały nad nią od sześciu lat. Sześć lat pracy nad wirusem, który pojawił się rok temu, musi zadziwiać. Prorocy jacyś, czy co?

(…) Pozostańmy przy Chinach, których stosunek do konwencji rozbrojeniowych jest podobny do rosyjskiego. Co zrobiłbym, gdybym był Chińczykiem, a ściślej mówiąc, chińskim przywódcą, i chciał osiągnąć to, co jest niezmiennym celem komunistów, czyli zniszczyć zgniły Zachód? Wydaje mi się, że postąpiłbym mniej więcej tak, jak mieliśmy okazję obserwować.

Wywołałbym epidemię na ograniczonym obszarze, jednocześnie ograniczając przepływ informacji stamtąd. Oczywiście blokada informacyjna mogła być spowodowana wrodzonym komunistom odruchem zatajania informacji dla nich niekorzystnych, ale mogła też być celowym podgrzewaniem atmosfery grozy.

Efektem, wcale nie ubocznym, był spadek wartości akcji firm zachodnich, przede wszystkim amerykańskich, działających w Chinach jako wspólne przedsięwzięcia z kapitałem chińskim. Umożliwiło to ich wykup przez Chiny, a tym samym przejęcie przez Chińczyków technologii tych firm i ich ośrodków badawczych. (…)

Znamy natomiast już dość dobrze efekty gospodarcze. Kryzys dotknął praktycznie wszystkie kraje. Wygląda jednak na to, że kraje zachodnie ucierpiały bardziej niż – przypadkiem? – Chiny, które dość szybko pozbierały się po kryzysie i wychodzą na prostą. Lada chwila pojawią się pytania, czy warto było tak mrozić gospodarkę.

To mniej więcej stan na dziś. A co zrobiłbym dalej, będąc Xi Jinpingiem? Ano, poczekałbym na uspokojenie sytuacji, a później wysłał kolejnego wirusa podobnego do covida. Można przewidzieć, że reakcja rządów nie będzie już tak zdecydowana. Wiele z nich długo będzie zastanawiać się nad wprowadzeniem obostrzeń, a część nie zrobi nic, uważając, że zamrożenie gospodarki jest zbyt kosztowne. Operację taką można powtórzyć kilka razy, aż uzyskamy stan zobojętnienia na zagrożenie przynajmniej w kluczowych krajach Zachodu.

Wtedy wpuściłbym naprawdę groźnego wirusa, bardzo zaraźliwego i ze śmiertelnością porównywalną z wirusem Ebola. Gdy społeczeństwa i rządy zorientują się, że tym razem sytuacja jest inna, będzie już za późno.

Powodzenie tego scenariusza będzie klasycznym przykładem wygrania wojny bez konieczności jej prowadzenia, o czym chińscy stratedzy nauczają już od ponad 2500 lat.

Cały artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Gdybym był Chińczykiem” znajduje się na s. 2 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Gdybym był Chińczykiem” na s. 2 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego