Wspomnienie o Januszu Sanockim. 7 grudnia 2020 r. zmarł niezłomny woJOWnik o ważne dla niego i Polski wartości

Janusz Sanocki, żołnierz Solidarności, partyzant prawdy, niepokorny, woJOWnik o zmianę ordynacji, wydawca, autor książek, felietonista, burmistrz, radny, poseł, ostatnio browarnik i przedsiębiorca.

Tomasz Kwiatek

To tylko niektóre role jakie pełniłeś, przecież byłeś też społecznikiem, pierwszy powiedziałeś – STOP WOŚP! Wolałeś zbierać kasę dla Nysa–Dzieciom, a nie dla Owsiaka.

Walczyłeś w latach 90. z jeszcze silnymi wtedy gazetami jak NTO czy „Wyborcza”. Kto wtedy miał odwagę mówić coś złego o Owsiaku? Janusz Sanocki to potrafił. Mieć inne zdanie. Iść pod prąd.

Janusz Sanocki | Fot. archiwum prywatne

Takiego go poznałem 2000 r. jako burmistrza Nysy. Organizowaliśmy jako Niezależne Zrzeszenie Studentów UO konferencję o ordynacji, wspólnie z jego Ruchem Jednomandatowych Okręgów Wyborczych. To był 12 kwietnia 2000 r., sala im. Księcia Jana II Dobrego. Pytałeś nas o poglądy, dociekałeś, zachęcałeś do zaangażowania w samorząd, przekonywałeś do zmiany ordynacji. Kto wtedy słyszał hasło: „Poseł z każdego powiatu” – czyż nie byłoby to proste? Przecież w Wielkiej Brytanii tak wygląda demokracja. Po konferencji kawa z ekspertami zagranicznymi, bo takich wtedy ściągnęliśmy do Opola, aby przybliżyć inną politykę. Czy lepszą, do dziś nie wiemy, bo mamy tę samą ordynację od 30 lat, partyjną, zwaną dla zmylenia „proporcjonalną”. To dzieło trzeba dokończyć; jest już w samorządzie, pewnie przez mieszane rozwiązanie kiedyś trafi na Wiejską.

Dwa lata później, już jako radni Opola, spotkaliśmy się w Twojej redakcji „Nowin Nyskich”. Byłeś redaktorem naczelnym silnej gazety lokalnej. Już jako były burmistrz Nysy opowiadałeś, co się udało zrobić przez 4 lata.

PWSZ w Nysie, słynne na cały kraj prawybory i faktycznie wdrożony program „bezpieczna przyszłość – rodzina na swoim”. Ktoś jeszcze pamięta, kto miał takie hasło wyborcze? Ty to robiłeś – uwłaszczałeś mieszkańców Nysy, wydałeś poradnik, zachęcałeś mieszkańców do bycia na swoim, dając duże samorządowe bonifikaty. To rozwiązanie przenieśliśmy do Opola. (…)

Do naszego NGO pisałeś felietony, udzielałeś okolicznościowych wywiadów, służyłeś poradą, jak wygrać z wymiarem sprawiedliwości. Mieliśmy już pierwsze pozwy za teksty śledcze. Ty je wygrywałaś, choć nie w Polsce, a paradoksalnie w Strasburgu. Nigdy nie liczyłeś na polskie sądy, że staną w obronie wolnego słowa. Miałeś rację, że Strasburg ostatnio też już tej wartości nie broni i mamy na to dowody.

Wreszcie pamiętna konferencja prasowa w lokalu Stowarzyszenia „Stop Korupcji”, która pomogła Ci startować do Senatu bez poparcia partyjnego. Dziś Twoje zdjęcia z tego lokalu są w „Gazecie Wyborczej”, z którą tak kiedyś mocno walczyłeś. Potem już jako Poseł Ziemi Opolskiej, dyżurowałeś tu, aby spotykać się z osobami pokrzywdzonymi przez wymiar tzw. sprawiedliwości.

Ile to już razy startowałeś? I to nie Kukiz sprawił, że się dostałeś do Sejmu. Nazwisko samo nie wystarczy, trzeba mieć struktury. Ty je miałeś w całym kraju. Byłeś świetnym organizatorem, zbierałeś podpisy pod reformami od ordynacji po Konstytucję. Chciałeś Polski wolnej od partyjniactwa.

Pamiętam, jak zaskoczyłeś nie tak dawno PKW i OBWE pismem z 2019 r., pytając, co to za wybory, w których obywatel nie może swobodnie kandydować? I co taka procedura ma wspólnego z demokracją? (…)

Dziś media regionalne zmieniły właściciela z Niemca na Polaka. Czyż to nie symboliczny prezent dla Ciebie? Jestem ciekaw, co byś mi odpowiedział?

Cały artykuł Tomasza Kwiatka pt. „Śmierć woJOWnika. Wspomnienie o Januszu Sanockim” znajduje się na s. 19 grudniowo-styczniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021.

 


  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Tomasza Kwiatka pt. „Śmierć woJOWnika. Wspomnienie o Januszu Sanockim” na s. 19 grudniowo-styczniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Walka CMWP SDP o dobre praktyki dziennikarzy i wobec dziennikarzy. ZG SDP wobec wykupu Polska Press przez PKN Orlen

Coraz łatwiej w naszym systemie prasowym wolność słowa może stać się karykaturą samej siebie, a przeciętny odbiorca mediów może mieć trudności z odpowiedziami nawet na pytanie. kim jest dziennikarz.

Jolanta Hajdasz

Wydarzenia z ostatniego miesiąca z udziałem dziennikarzy po raz kolejny pokazują, jak coraz łatwiej w naszym systemie prasowym wolność słowa może stać się karykaturą samej siebie, a przeciętny odbiorca mediów może mieć trudności z odpowiedziami nawet na najprostsze pytania ich dotyczące, np. kim jest dziennikarz, jak powinien się zachowywać w czasie manifestacji, czy media mogą finansować działalność polityczną i gdzie jest granica zaangażowania redakcji np. w akcję protestacyjną.

Czy można się dziwić, że policja ma problemy z odróżnieniem dziennikarza od aktywnego uczestnika np. manifestacji przed gmachem Ministerstwa Edukacji i Nauki, skoro tenże dziennikarz jest dosłownie w pierwszym rzędzie protestujących, wznosi razem z nimi okrzyki i szarpie się z policjantem, a dopiero przy zatrzymaniu krzyczy, że jest z prasy? Dlaczego tak wielu redakcjom nie przeszkadza to, iż na konferencje prasowe organizatorów protestu spod znaku „strajku kobiet” nie są wpuszczani dziennikarze nietolerowanych przez nich mediów, a to oni zadają pytanie o niejasne interesy głównej organizatorki protestów czy pokazują, ile zarabia ona na naiwności osób biorących z powodów ideowych udział w organizowanych przez nią demonstracjach. W grudniu z kolei wybuchła medialna bomba atomowa z powodu zapowiedzi zakupu przez PKN Orlen niemieckiego monopolisty na rynku regionalnych gazet drukowanych, czyli spółki Polska Press. (…)

4 listopada

CMWP SDP objęło monitoringiem sprawę red. Samuela Pereiry pozwanego przez Ringier Axel Springer Polska

Ringier Axel Springer Polska skierował pozew przeciwko red. Samuelowi Pereirze za jego krytyczne komentarze w mediach społecznościowych dotyczące wydawnictwa i jego publikacji. Pozew cywilny dotyczy kilkudziesięciu wpisów z Twittera i Facebooka. Dziennikarz rzekomo naruszył dobra osobiste wydawnictwa, ponieważ pisał w nich m.in., że „+Fakt+ jest niemieckim tabloidem”, „linia programowa RASP jest tworzona pod dyktando Niemiec”, prezes wydawnictwa „Mark Dekan jest niemieckim nadzorcą”, a RASP działa w interesie Niemiec.

9 listopada

CMWP SDP broni Sióstr Zakonnych ze Zgromadzenia Sióstr św. Elżbiety przed zniesławieniem przez „Gazetę Wyborczą”

6 listopada br. trzy siostry z ww. zgromadzenia wystosowały list otwarty do Rzecznika Praw Obywatelskich, w którym wyraziły swój sprzeciw wobec tekstu Piotra Żytnickiego pt. Gejowska rozwiązłość na Netfliksie, czyli jak abp Gądecki zawraca młodych do Kościoła. Jego autor napisał o polskich biskupach: „żyją w pałacach, w których siostry zakonne pracują jako służące. Jedzenie podstawione pod nos, pranie zrobione, rachunki opłacone”. Opinie krzywdzące siostry zakonne zostały powtórzone w artykule-odpowiedzi na list sióstr, zatytułowanym Siostry zakonne atakują „Wyborczą”: „Nie jesteśmy służącymi abp. Gądeckiego”. Ale fakty są inne, który ukazał się na portalu poznan.wyborcza.pl 8 listopada.

Siostry zakonne zrezygnowały jednak z wytoczenia sprawy pomawiającemu je dziennikarzowi i jego redakcji, gdyż, jak oświadczyły, „jako zwykłe siostry zakonne” nie będą się zwracać się do polskiego wymiaru sprawiedliwości z pozwem o obronę swojego dobrego imienia na podstawie art. 212 kk.

Ze względu na to, iż artykuł ten naruszył dobra osobiste zarówno Zgromadzenia Sióstr św. Elżbiety, jak i – poprzez uogólnienia – każdej z jego przedstawicielek, CMWP SDP opublikowało „List otwarty sióstr elżbietanek” z apelem o przeproszenie sióstr zakonnych skrzywdzonych przez ich zniesławienie na łamach „Gazety Wyborczej”. (…)

23 listopada

CMWP SDP objęło monitoringiem sprawę przeciwko red. Krzysztofowi Załuskiemu z Gdańska, pozwanemu z art. 212 kk

W związku z aktem oskarżenia wniesionym do Sądu Okręgowego w Gdańsku przeciwko red. Krzysztofowi Załuskiemu, CMWP SDP zawiadomiło sąd o objęciu niniejszej sprawy monitoringiem. 7 stycznia 2018 r. na portalu internetowym www.sdp.pl został opublikowany artykuł Krzysztofa Załuskiego pt. Układ trójmiejski kontra repolonizacja, który stał się przyczyną wniesienia przeciwko autorowi aktu oskarżenia z art. 212 kk przez Henryka Jezierskiego. (…)

25 listopada

Protest CMWP SDP przeciwko odmowie udzielania informacji przez organizację Strajk Kobiet prawicowym redakcjom

CMWP SDP stanowczo zaprotestowało przeciwko naruszaniu zasady wolności słowa przez organizację Strajk Kobiet poprzez odmowę udzielania informacji i niedopuszczanie do uczestnictwa w konferencjach prasowych organizacji dziennikarzom z redakcji Telewizji Polskiej SA, Telewizji Trwam, Telewizji Republika, „Gazety Polskiej”, „Gazety Polskiej Codziennie” i „Naszego Dziennika”. Szczególnie bulwersująca jest przy tym forma wyrażania tej odmowy – przepychanki z dziennikarzami, ich szarpanie oraz określanie ich słowami uważanymi powszechnie za obelżywe. Należy przy tym zauważyć, iż publikacje ww. redakcji na temat Strajku Kobiet ujawniają niejasne powiązania finansowe organizatorek akcji protestacyjnych mających miejsce w Polsce po 22 października br. oraz opisują różnego rodzaju kontrowersje związane z ich publiczną działalnością, co w ocenie CMWP SDP ma wpływ na negatywny stosunek Strajku Kobiet do dziennikarzy z tych redakcji. (…)

8 grudnia

Stanowisko Zarządu Głównego SDP w sprawie zakupu wydawnictwa Polska Press przez PKN Orlen

Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich wielokrotnie wskazywało niebezpieczeństwa związane z nadmierną obecnością kapitału zagranicznego na polskim rynku medialnym, w tym z praktycznie monopolistyczną pozycją na rynku prasy regionalnej wydawnictwa Polska Press. Na to zjawisko zwróciliśmy uwagę już podczas Nadzwyczajnego Zjazdu Delegatów SDP w kwietniu 2015 r. Stwierdziliśmy wówczas, iż media regionalne po 26 latach od czasu transformacji ustrojowej znalazły się w bardzo trudnej, a pod niektórymi względami wręcz katastrofalnej sytuacji. Świadczyła o tym systematycznie malejąca liczba tytułów, zmniejszająca się liczba ich odbiorców oraz coraz bardziej marginalne znaczenie tych mediów w publicznym życiu polskich regionów i województw. SDP zaapelowało wówczas o przywrócenie mediom regionalnym ich właściwej pozycji w lokalnych społecznościach, przeciwdziałanie monopolizacji mediów regionalnych oraz o wspieranie podmiotów polskich działających na rynku mediów regionalnych i lokalnych.

Dlatego obecnie SDP z nadzieją przyjmuje decyzje PKN Orlen o zakupie spółki Polska Press od medialnego koncernu Verlagsgruppe Passau. Widzimy w tym szansę na przełamanie dominacji wydawnictw zagranicznych na rynku regionalnej prasy drukowanej i regionalnych portali w Polsce.

Jednocześnie ZG SDP apeluje do PKN Orlen o stworzenie przejrzystych mechanizmów gwarantujących respektowanie zasady wolności słowa, pluralizmu poglądów i niezależności dziennikarskiej.

Cały artykuł Jolanty Hajdasz pt. „Wolność słowa AD 2020. Listopad/Grudzień” znajduje się na s. 3 grudniowo-styczniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021.

 


  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Jolanty Hajdasz pt. „Wolność słowa AD 2020. Listopad/Grudzień” na s. 3 grudniowo-styczniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Minęła 39 rocznica pacyfikacji kopalni „Wujek” przez milicję, ZOMO i wojsko. Relacje uczestników i świadków wydarzeń

Do akcji pacyfikacyjnej zamierzano wysłać 1471 funkcjonariuszy milicji oraz 720 żołnierzy. Postanowiono, że wojsko użyje przeciwko strajkującym 22 czołgów i 44 bojowych wozów piechoty.

Sebastian Reńca

Pierwsze pacyfikacje strajków w województwie katowickim miały miejsce już w poniedziałek 14 grudnia 1981 r. Informacje o brutalnym zachowaniu zomowców wobec strajkujących robotników docierały do kopalni „Wujek”. Górnicy postanowili, że nie pozwolą tak łatwo wejść ZOMO na teren ich zakładu pracy, by ich spałowało, i zaczęli przygotowywać sobie prymitywną broń, np. w postaci stylisk czy łańcuchów. W kilku miejscach kopalni postawili również barykady.

16 grudnia 1981 r., zanim doszło do ataku na kopalnię, do strajkujących górników przyszli: dyrektor Zaremba, płk Piotr Gębka – zastępca szefa Wojewódzkiego Sztabu Wojskowego – wraz z płk. Czesławem Piekartem oraz wiceprezydentem Katowic, Jerzym Cyranem. Spotkali się ze strajkującymi przed łaźnią łańcuszkową. Próbowali nakłonić ich do przerwania protestu, argumentując, że „Wujek” jest ostatnią strajkującą kopalnią. Odpowiedziały im gwizdy, po czym strajkujący odśpiewali hymn polski; wojskowi przyjęli postawę na baczność. Na zakończenie spotkania poinformowano górników, że najpóźniej do godziny 11.00 mają opuścić kopalnię.

Strajkujący odpowiedzieli, że jeżeli na teren zakładu wkroczy wojsko, nie będą się bić z żołnierzami i zakończą strajk, jednak jeśli zostaną zaatakowani przez ZOMO, zamierzają się bronić. W tym czasie kopalnię otoczyły oddziały formacji milicyjnych oraz czołgi i wozy bojowe.

Decyzja o „odblokowaniu” kopalni zapadła dzień wcześniej – 15 grudnia 1981 r., na posiedzeniu Wojewódzkiego Komitetu Obrony w sali telekonferencyjnej Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach. Do akcji pacyfikacyjnej zamierzano wysłać 1471 funkcjonariuszy milicji oraz 720 żołnierzy. Postanowiono, że wojsko użyje przeciwko strajkującym 22 czołgów i 44 bojowych wozów piechoty.

Atak

Jeszcze nie upłynął termin ultimatum danego strajkującym, gdy siły milicyjno-wojskowe zaczęły akcję „odblokowania” od „oczyszczenia przedpola”. Milicja użyła armatek wodnych i gazów łzawiących do rozpędzenia ludzi zgromadzonych przed kopalnią. Byli to w większości mieszkańcy pobliskiego osiedla oraz rodziny strajkujących, którzy trzeci dzień wspierali górników. Pierwszy atak na kopalnię nastąpił od strony bramy kolejowej.

– Jak ZOMO na nas szło, pałami uderzali w tarcze. Do obrony miałem trzonek od kilofa, inni mieli to samo, jeszcze inni jakieś pręty, łańcuchy. Ponadto rzucaliśmy w nich śrubami. Oni szli na nas, a my na nich. I tak było kilka razy – opowiada Kazimierz Bodejko, górnik, który brał udział w strajku. – Jak odrzucaliśmy w stronę ZOMO gaz, świece dymne, to trochę poparzyłem dłoń. Nad nami latał śmigłowiec i był ogromny huk, bo z czołgów strzelali chyba „ślepakami”. No i cała kopalnia została zagazowana. Oczy piekły, łzawiły, a dym dusił człowieka.

Tamten atak się nie powiódł. Po pierwsze, czołg, który miał torować drogę milicjantom, zawisł na barykadzie. Po drugie, górnicy zatrzymali trzech funkcjonariuszy MO. (…)

Andrzej Głowacz, dowodzący ZOMO, postanowił negocjować z górnikami, lecz rozmowy zostały przerwane, kiedy nadleciał śmigłowiec. Gdy przy bramie głównej kolejne ataki zomowców załamywały się, na teren kopalni weszli funkcjonariusze plutonu specjalnego ZOMO, uzbrojeni w pistolety maszynowe typu PM-63 „RAK”. Z rampy magazynu odzieżowego oddali strzały w kierunku górników…

Zbrodnia

– Gdy zniknęła chmura dymów, zauważyłem leżącego górnika. Od bramy i czołgu to była odległość około 50 metrów, a od magazynu około 70 metrów. Chciałem do niego podbiec i ściągnąć go za narożnik kotłowni. W tym momencie zostałem ranny. Poczułem szarpnięcie. W pierwszym momencie pomyślałem, że zostałem uderzony petardą. Dopiero gdy odskoczyłem za narożnik, zobaczyłem, że z rękawa cieknie mi krew. Wtedy zrozumiałem, że używają ostrej amunicji, wcześniej byłem przekonany, że strzelają „ślepakami” – wspomina Stanisław Płatek, przywódca strajku w kopalni „Wujek” i jeden z czterech skazanych przed sądem wojskowym w lutym 1982 r.

Zomowcy z plutonu specjalnego strzelali „w łeb i na komorę”, co w ich slangu oznacza celowanie w głowę i klatkę piersiową. Górnicy, którzy zostali zastrzeleni, byli trafieni w głowę, klatkę piersiową, brzuch i w jednym wypadku w szyję. Podobnie było w przypadku tych, którzy przeżyli postrzał. (…)

Już 20 stycznia 1982 r. wojskowa prokuratura umorzyła śledztwo w sprawie strzałów w kopalni „Wujek”. Według prokuratora porucznika Janusza Brola, funkcjonariusze plutonu specjalnego działali w obronie własnej „w celu odparcia bezpośredniego, gwałtownego i bezprawnego zamachu na ich życie i zdrowie”, przy czym każdy z nich „starał się kierować strzały w górę”. W dalszej części uzasadnienia prokurator przyznał, że w ten sposób oddanym strzałom „nie można dać w pełni wiary, bowiem przeczą temu skutki, do jakich użycie broni doprowadziło”. W toku śledztwa nie zdołano stwierdzić, kto strzelał w górę, a kto w ludzi, „niemniej jednak w świetle poczynionych w sprawie ustaleń i ocen prawnych użycia broni, okoliczność ta ma znaczenie drugorzędne”!

Cały artykuł Sebastiana Reńcy pt. „Krwawa środa w Katowicach” znajduje się na s. 1 i 2 grudniowo-styczniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021.

 


  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Sebastiana Reńcy pt. „Krwawa środa w Katowicach” na s. 1 grudniowo-styczniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Bóg reżyseruje swoje plany niejako pod prąd historii/ Sławomir Zatwardnicki, „Kurier WNET” 78/2020–79/2021

Podobnie jak przykre incydenty sprzed dwóch tysięcy lat, tak i współczesne doświadczenia z covidem nie tylko nie przekreślają Bożych zamiarów, ale właśnie w nich one mogą się realizować.

Sławomir Zatwardnicki

Koronawirus w cieniu Narodzenia Pańskiego

Współpracuję z pewnym periodykiem katolickim, dla którego przygotowuję okolicznościowe teksty związane z rokiem liturgicznym. Tak się składa, że mniej więcej w okolicach pierwszych najważniejszych świąt medytuję drugie najważniejsze święta, i vice versa. Akurat teraz, gdy w sklepach zacznie dominować atmosfera „święta choinki”, wypada mi pisać rozważania dotyczące „drzewa Krzyża, na którym zawisło zbawienie świata”. Z początku trochę niepokoiło mnie to „przesunięcie” roku liturgicznego w mojej głowie względem tego, co w swojej pamięci rozważa Kościół. Ale dochodzę do wniosku, że prócz „plusów ujemnych” ma to również swoje „plusy dodatnie”. Raz, że takie pomieszanie koresponduje z ogólnym pomieszaniem „płynnej ponowoczesności”, dwa – że paradoksalnie pozwala dostrzec Boży zamiar, który inaczej mógłby umknąć uwadze.

Święta Narodzenia Pańskiego zwykle kojarzą się z klimatycznymi kolędami i sielankową atmosferą rodzinną. W świecie postchrześcijańskim jeszcze jakoś siłą bezwładu udaje się zachować pamięć o Słowie, które staje się ciałem i zamieszkuje między nami.

Nie tyle przeżywa się prawdę o historycznym wydarzeniu „raz na zawsze” Wcielenia, ile celebruje jakieś mgliste echo radości pastuszków. Coraz bardziej przypomina to wydmuszkę, mit fruwający sobie w powietrzu bez zakorzenienia w faktach, a zatem także bez większego wpływu na życie czy nawet samo przeżywanie świąt. Ale nie ma co psioczyć i miauczeć, na tle bezpłodnej babci Europy (© papież Franciszek) z jej postępującą amnezją i tak wypadamy całkiem staroświecko. Nie do tego jednak zmierzam, lecz do powiązania drugich świąt z pierwszymi.

Uważny Czytelnik zirytował się już być może tym moim pisaniem o „pierwszych” i „drugich” świętach. Celowo przyjąłem taką terminologię, żeby zasugerować pewnego rodzaju „Boskie pomieszanie bez poplątania” – splatanie się tajemnic wiary w jedno wielkie Misterium Chrystusa. Narodzenie Pańskie jest chronologicznie pierwsze przed Wielkanocą, bo przecież śmierć musi być poprzedzona przyjściem na świat. Ale z perspektywy Bożych planów to raczej Pascha Chrystusa wyprzedza Wcielenie. Wszak sam Chrystus zapewniał: „właśnie dlatego przyszedłem na tę godzinę” (J 12,27). To zaś oznacza, że całe życie Narodzonego dokonywało się w perspektywie śmierci – tik, tak, tik, tak. Gdyby się było artystą malarzem, można by to oddać po mistrzowsku grą poważnych światłocieni. A tak trzeba poprzestać na stwierdzeniu, że cień Krzyża kładł się już na żłób.

Nie jest to zresztą żadne „odkrywanie Ameryki”, raczej odsłanianie zasłony betlejemskiej tajemnicy. „Porodziła swego pierworodnego Syna, owinęła Go w pieluszki i położyła w żłobie, gdyż nie było dla nich miejsca w gospodzie” (Łk 2,7). Zaczynają się audiencje, przyszli wieśniacy ze słomą w butach, a już króle, jak śpiewamy w królowej polskich kolęd, „cisną się między prostotą, niosąc dary Panu w dani: mirrę, kadzidło i złoto. Bóstwo to razem zmieszało z wieśniaczymi ofiarami!” (Franciszek Karpiński). Wszyscy oni odejdą z radością w sercu, gdyż narodził się Zbawiciel. Ale przecież i tę radość trzeba dobrze rozumieć, żeby się móc ucieszyć jak tamci. Jaka to nieziemska radość, że Pan rodzi się na sianie i otrzymuje w darze mirrę? Mirra symbolizuje śmierć męczeńską (por. Mk 15,23), która jest Chrystusowi pisana (= jaką Syn sam sobie napisał w odwiecznie wyrażonej zgodzie na wolę Ojca).

Bóg nie przyszedł po to, żeby nas rozweselić, ale by nas odkupić. Jest różnica między oczekiwaniem od Boga uciechy a doświadczeniem radości płynącej z tego, że Bóg zbawia.

Nie ma pierwszego bez drugiego, czy też, inaczej: to drugie musi być pierwsze, by pojawiła się obiecana nam radość nie z tego świata. Proszę spróbować następującego ćwiczenia: spojrzeć na lewy palec, potem na prawy. To proste. Ale teraz proszę popatrzeć jednocześnie i na krzyż: lewym okiem na prawy palec, a prawym na lewy. Niemożliwe? A jednak tak właśnie mamy patrzeć: jednym okiem spoglądać na Dziecię i wyśpiewywać „Gloria”, a drugim okiem dostrzegać już Paschę i wylewać „Gorzkie żale”. Bo odkupienie już się rozpoczyna wraz z narodzeniem w żłobie.

Postuluję w związku z tym Betlejem dodać do Drogi Krzyżowej jako stację „zero”, zgodnie zresztą ze sztuką ikonograficzną. „Opierając się na teologii ojców – pisał Joseph Ratzinger w swojej książce poświęconej dzieciństwu Jezusa z Nazaretu – tradycja ikon interpretowała żłób i pieluszki także teologicznie. W Dziecku ściśle owiniętym w pieluszki widzi się znak wskazujący na godzinę Jego śmierci […]. Dlatego żłób przybierał kształt ołtarza”. Czy podobnego muzycznego obrazu można dosłuchać się w naszych kolędach? Raczej tylko pośrednio, na zasadzie odbicia lustrzanego: zbawienne światło prześwieca tutaj przez cały czas i oświetla również początki życia Chrystusa. Ale przecież jesteśmy jeszcze przed Paschą, dlatego kolędowanie nie może trwać cały rok, choć próbujemy je wydłużać maksymalnie.

To przyszłe wydarzenie Krzyża zapowiadają już obecne epizody: pielgrzymka ciężarnej Niewiasty i Opiekuna Józefa w celu spełnienia biurokratycznego wymysłu (spis ludności za Cezara Augusta); przyjście Zbawiciela na świat w warunkach, powiedzmy oględnie, mało sterylnych i nieludzkich (szopa i zwierzaki); emigracja do obcego królestwa egipskiego, żeby chronić Królestwo przychodzące w Dziecku, na którego życie nastawał Herod. Cień zawisa nad światłością tego dnia, gdy Bóg staje się Emmanuelem, czyli „Bogiem z nami”. A może jest raczej odwrotnie? Może to właśnie „światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła” (J 1,5)? W tym wszystkim Bóg reżyseruje swoje plany, niejako pod prąd historii widzianej jedynie doczesnymi oczami.

Ale, ale, gdzie ten koronawirus zapowiedziany tytułem? – zapyta może zniecierpliwiony Czytelnik. Nie śpieszę wyjaśnić, że znajduje się on właśnie w cieniu Narodzenia Pańskiego. Podobnie jak przykre incydenty sprzed dwóch tysięcy lat, tak i współczesne doświadczenia z covidem nie tylko nie przekreślają Bożych zamiarów, ale właśnie w nich one mogą się realizować.

Być może przyjdzie nam inaczej spędzić świąteczny czas, niż do tego przywykliśmy. Ale dzięki temu przyzwyczaimy się może do bycia z Bogiem, podobnie jak On we Wcieleniu – jak określił to biskup Ireneusz z Lyonu (zm. ok. 202) – przyzwyczaił się do zamieszkania w człowieku.

Będziemy spełniać wszystkie wytyczne rządu, który walczy z wiatrakiem wirusa, poddawać się testom i gromadzić w ilościach urągających społecznej naturze człowieka. Niektórzy z nas znajdą się w ultrasterylnych warunkach szpitalnego żłobu, wśród zapiętych na wszystkie guziki lekarzy przypominających raczej kosmitów niż ludzi. Część z nas być może umrze w samotności i bez sakramentów; jest prawdopodobne, że księża potulnie jak baranki prowadzone na rzeź sekularyzmu usprawiedliwią każdą państwową restrykcję rzekomą miłością bliźniego, w imię jakiegoś przewrotnego, uwspółcześnionego sojuszu ołtarza z tronem, któremu w imię autonomii pozwoli się na wszystko. Recesja gospodarcza doprowadzi jednych do „emigracji wewnętrznej”, czyli do sięgnięcia po uzależniacze, a drugich do „emigracji zewnętrznej”, czyli zarobkowej – jeśli jeszcze będzie w ogóle jakiś „Egipt”, do którego warto wyjechać.

Jest to, przyznają Państwo, dobra okazja, żeby w nowy sposób przeżyć święta Narodzenia Pańskiego. Jakoś inaczej spojrzeć na Dziecię. Wzorem pastuszków, którzy „nie tylko zewnętrznie, ale również wewnętrznie żyli bliżej tego wydarzenia niż spokojnie śpiący mieszczanie” (Joseph Ratzinger).

A mieszczańskie wykształciuchy, jak wiadomo od Tuwima, „patrząc – widzą wszystko oddzielnie”, a modląc się o zachowanie „od nagłej śmierci […] zasypiają z mordą na piersi”. Koronawirus nie syntezuje się wtedy ze świętami, a ciemność pochłania światło. Na przekór temu przypomnijmy raz jeszcze nieodwołalną nowinę: „Lud, który siedział w ciemności, ujrzał światło wielkie, i mieszkańcom cienistej krainy śmierci światło wzeszło” (Mt 4,16). Czuwajmy zatem z podniesioną głową!

Artykuł Sławomira Zatwardnickiego pt. „Koronawirus w cieniu Narodzenia Pańskiego” znajduje się na s. 1 i 2 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021.

 


  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Sławomira Zatwardnickiego pt. „Koronawirus w cieniu Narodzenia Pańskiego” na s. 1 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

I znowu sukces! Jeszcze jedne takie zwycięskie negocjacje i będzie po nas (refleksje po grudniowym szczycie w Brukseli)

Pieniądze, które przywozi tym razem nasz premier z Brukseli, umocnią dysfunkcyjność naszego państwa i mogą stać się wystarczającym argumentem za przyjęciem przez nas tęczowej zarazy i islamistów.

Na początku – muszę to przypomnieć – byłem przeciwnikiem przystąpienia Polski do Unii Europejskiej. Z mojego prostego szacunku wynikało, że więcej stracimy, niż zyskamy. Tak, jak więcej straciły niż zyskały Hiszpania, Portugalia i Grecja. Mam, rzecz jasna, na myśli państwa i narody, a nie elity. W przededniu ostatniego brukselskiego szczytu potwierdził to nie byle kto, bo sam wiceminister Aktywów Państwowych, Janusz Kowalski z Solidarnej Polski. Pokazał czarno na białym, kto tak naprawdę zyskuje na naszym członkostwie i zawołał: Veto albo śmierć!

Tymczasem na szczycie, w zamian za mgliste obietnice, zgodziliśmy się na wszystko. A premier Morawiecki ogłosił wielki sukces, machając przed naszymi oczami wielką ilością zer.

Zatem mamy sukces i musimy się cieszyć. Wystarczy namalować buźki na maseczkach.

Od 2004 roku minęło parę lat. I coraz mniej jestem przekonany, że miałem rację. Może inaczej: teoretycznie miałem 100% racji. Teoretycznie, bo widziałem ogromny polski potencjał i zakładałem, że patriotyczna elita potrafi go zagospodarować dla korzyści narodu i państwa polskiego. Wystarczy ją wybrać. Dziś, 16 lat później, muszę to przyznać – myliłem się. Potencjał nadal jest, ale jak nie było, tak nie ma państwowej elity. Mającej całościową wizję rozwoju Polski i konsekwentnie dążącej do celu. Sam Jacek Saryusz-Wolski to za mało.

Zatem zadajmy pytanie podstawowe: dlaczego sami nie potrafimy zagospodarować swojego potencjału? I drugie, uzupełniające: dlaczego obecne elity państwa nie potrafią nawet naszego wewnętrznego bogactwa dostrzec?

I jeszcze trzecie, ale pamiętajcie – ani mru mru: czy nie moglibyśmy je zmienić na takie, które widzą i potrafią? Ten tekst będzie próbą odpowiedzi.

Żeby cokolwiek zrozumieć, cofnijmy się o co najmniej 30 lat, do roku 1988.

To w owym roku generał Kiszczak, szef tajnych służb PRL, chcąc zapewnić byłym komunistom przemianę w kapitalistów i bezpieczeństwo dla ich świeżo zdobywanych majątków, przeprowadził weryfikację opozycji. Nie pod kątem jednak wybitnych zdolności do zarządzania państwem, ale agenturalności, uległości i bylejakości. I niedostrzegania konglomeratu WSW, a potem WSI w aparacie i spółkach Skarbu Państwa (te wszystkie późniejsze mafie). Zatem zweryfikowani przez Kiszczaka opozycjoniści musieli mieć szczególne właściwości: brak zdolności organizacyjnych i przerośnięte ego.

Tak zweryfikowanych inteligenckich nieudaczników ustanowiono w roku 1989 w roli nowej, tytularnej elity władzy. A oni, już dysponując odpowiednimi argumentami, dobierali od tej pory kolejnych. Takich, którzy nie mogli zagrozić ich pozycji. Naszą elitę polityczną stanowią zatem ludzie, którzy pracą własnych rąk i rozumu niczego nie osiągnęli. Nie rozumieją więc, że sukces pochodzi z własnego mózgu i siły charakteru. Że największą wartością jesteśmy my sami, nasz rozum i pracowitość. A największy sukces osiągamy dzięki umiejętności współpracy z innymi. Rozumieją tylko tyle, ile doświadczyli. To, że pieniądze pochodzą z zewnątrz, a oni mogą je jedynie odpowiednio rozdysponować. To znaczy umocnić swoje polityczne wpływy w terenie.

Zamiast twórców i autorów sukcesu, u steru naszego państwa mamy urzędników i księgowych. A urzędnikom i księgowym łatwiej jest policzyć to co jest, niż założyć, że może być tyle samo lub więcej, jeżeli się postaramy. Jeżeli to sami wypracujemy.

Pomimo całej swej wizerunkowej błyskotliwości, tak wyraźnej na tle szarej elity władzy, premier Morawiecki jest tylko byłym urzędnikiem bankowym, a nie byłym bankierem. Dostrzeżmy różnicę.

Po drugie, skoro nigdy nie zarobili pieniędzy, to nie potrafią ich szanować. Nie ma w nich ich potu i krwi. I dlatego te brukselskie pieniądze tak beztrosko marnują. Tylko w części są one przeznaczane na rozwój infrastruktury. I tu od razu zauważmy infrastrukturę integrującą zachodnią część Polski z gospodarką niemiecką (Hitler też budował autostrady). W części tworzą ogromną sieć uzależnienia od finansowania zewnętrznego. Na przykład w zamian za odstąpienie od hodowli i uprawy – żeby nie zagrażały hodowlom i uprawom niemieckim, holenderskim i duńskim.

Największym jednak nieszczęściem dla polskiego potencjału rozwojowego jest to, że ogromne środki „unijne” zostały przeznaczone na zwichnięcie społecznej struktury naszego państwa. Wzorem Hiszpanii zbudowaliśmy ogromnie przerośniętą biurokrację, która tylko z nazwy ma coś wspólnego z efektywnym niemieckim zarządzaniem. O 1 milion osób wzrosło zatrudnienie w administracji. Liczyłem już to kiedyś. 1,5 miliona osób (urzędników, nauczycieli, policjantów itp.) jest w Polsce niepotrzebnie zatrudnionych. Obciąża budżet naszego państwa, zamiast przynosić korzyści. Jakie to pieniądze? Przy niskich zarobkach 1 niepotrzebnie zatrudniony pracownik generuje roczny koszt w wysokości 50 000 złotych. Gdyby był prawidłowo zatrudniony, powinien przynieść firmie/państwu taki sam dochód. 1,5 miliona x 50 000 złotych to 75 miliardów złotych. Jak łatwo policzyć, strata w naszych finansach wynosi 150 miliardów złotych. Rocznie. Ile teraz dostaniemy?

Bardzo brudne pieniądze przywozi tym razem nasz premier z Brukseli. Pieniądze, które w lwiej części i tak będziemy musieli oddać. Ale o tym już milczy. Pieniądze, które w dalszym ciągu będą umacniać dysfunkcyjność naszego państwa. I mogą stać się, za sprawą Komisji Europejskiej, wystarczającym argumentem za przyjęciem przez nas tęczowej zarazy i islamistów. Wtedy, gdy wyczerpie się zdolność kredytowa polskiego państwa.

Czy zatem 30 lat po Okrągłym Stole i parę lat po śmierci generała Kiszczaka nie moglibyśmy wreszcie rozejrzeć się za innymi ludźmi? Takimi, którzy własną głową, siłą charakteru i pracowitością osiągnęli sukces? I wykorzystać ich doświadczenie i zdolności do stworzenia zupełnie innej organizacji państwa?

Myślę, że najwyższy czas na to. Na skończenie z brakiem gospodarności i brakiem przedsiębiorczego myślenia. Ale żeby tak się stało, musimy uruchomić nową siłę polityczną. Chrześcijańską i wolnorynkową. Potrzebną po to, żeby Polacy mogli wreszcie wybrać między socjalistyczną Zjednoczoną Prawicą a Chrześcijańską Partią Wolnych Polaków. Partią zdolną do zapewnienia Polsce samowystarczalności finansowej w oparciu o zasoby wewnętrzne. Inaczej nie obronimy się przed zakusami na naszą wolność, nasze chrześcijańskie wartości i nasze bogactwo.

Czas na to najwyższy, bo pod przykrywką pandemii dokonuje się nowe światowe rozdanie w sferze finansów, gospodarki i wartości. Obecny system finansowy, który formalnie jeszcze trwa, ale podważony został co najmniej 30 lat temu, na pewno zostanie obalony. Nie wiemy jeszcze, jak będzie wyglądał nowy, do którego reguł będziemy się musieli dostosować. Bo to nie my rządzimy tym światem. Jednak im większą własność indywidualną i narodową zachowamy, tym mocniejsza będzie nasza przyszła pozycja w nowym świecie.

Bez innowacyjnych rozwiązań systemowych na pewno się nam nie uda. Co najwyżej popaść w niewolę. Dlatego teraz, póki jeszcze czas, stwórzmy i zastosujmy te rozwiązania. Jak je sobie wyobrażam, napiszę w kolejnym „Kurierze WNET”.

Artykuł Jana A. Kowalskiego pt. „Jeszcze jeden sukces i będzie po nas” znajduje się na s. 4 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021.

 


  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Jana A. Kowalskiego pt. „Jeszcze jeden sukces i będzie po nas” na s. 4 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Cicha noc, święta noc… Historia kolędy i jej twórców/ Stanisław Kozłowski, „Wielkopolski Kurier WNET” 78/2020–79/2021

Najpiękniejsza kolęda „Cicha noc, święta noc” jest dziełem Josepha Mohra i Franza Grubera, których życiowe drogi spotkały się w Oberndorfie koło Salzburga. Zbieg okoliczności? A może wielki dar Nieba?

Stanisław Kozłowski

STILLE NACHT, HEILIGE NACHT – CICHA NOC, ŚWIĘTA NOC… Historia kolędy i dzieje jej twórców

I

Salzburg leży w alpejskiej krainie na wysokości 424 m n.p.m., w Tyrolu, w rejonie kopalnictwa soli, nazywanej białym złotem. Nazwę nadał mu pierwszy jego biskup, święty Rupert: „Salzburg”, czyli „Zamek Solny”. Przez miasto przepływa rzeka Salzbach. W odległej przeszłości Salzburg należał do państwa bawarskiego. Pod koniec XIV wieku uzyskał niezależność od Bawarii. Stał się siedzibą arcybiskupa Świętego Cesarstwa Rzymskiego, a po jego sekularyzacji, w latach 1803–1805, stolicą Elektoratu Salzburg. Następnie został przyłączony do cesarstwa austriackiego, a podczas wojen napoleońskich stał się znów miastem bawarskim. Decyzją kongresu wiedeńskiego został ostatecznie przyłączony do Austrii.

Salzburg to miasto kościołów i pałaców. Góruje nad nimi zamek cesarski. W XIX wieku do zamku tego trafiła, jako dama dworu wielkich książąt toskańskich, Maria Ledóchowska, późniejsza błogosławiona Maria Teresa – założycielka Sodalicji św. Piotra Klawera dla Misji Afrykańskich. Dumą miasta jest katedra – pod wezwaniem św. Ruperta, pierwszego biskupa Salzburga i apostoła Austrii, oraz św. Wirgiliusza, biskupa benedyktyńskiego – ogromna budowla wzniesiona na miejscu swej średniowiecznej poprzedniczki. Polskim akcentem jest w niej tablica upamiętniająca bł. Marię Teresę Ledóchowską. Miasto chlubi się również klasztorem benedyktynów, największym w tej części Europy, z bardzo bogatymi zbiorami bibliotecznymi.

Właśnie w Salzburgu w roku 1792 ujrzał świat Joseph Mohr. Matka jego była prządką i pończoszniczką. Utrzymywała się z wyrabiania na drutach pończoch i skarpet.

W Salzburgu, w roku urodzenia Josepha, wynajmowała niewielkie pomieszczenie – około 20 metrów kwadratowych – które wespół z nią zamieszkiwały dwie jej córki, kuzynka i matka. Pomieszczenie nie było ogrzewane, a ponadto właściciel mieszkania wprowadził rygorystyczną zasadę korzystania z malutkiej kuchni – trzy razy dziennie wolno było wejść do niej tylko jednej osobie, dla przygotowania posiłków. Anna podczas ich sporządzania dodatkowo rozgrzewała w ogniu kamienie, które później w metalowych naczyniach przenosiła do pokoju, aby chociaż trochę ogrzać zimny pokój.

Z powodu chłodu i głodu rodzinie trudno było przetrwać zimowy czas. Dochody z wykonywanych przez Annę wyrobów były zbyt małe, aby wszystkich utrzymać. Ratunkiem było przyjęcie dodatkowego lokatora. Ofertę przyjął 28-letni Franz Mohr. Pochodził z miejscowości Mariapfarr. W ciągu dnia pełnił służbę wojskową jako muszkieter, a w nocy pracował jako strażnik jednej z bram miejskich Salzburga. Kiedy z nocnej służby powracał do mieszkania rodziny Schoiberów, kładł się do jednego z dwóch łóżek znajdujących się w pokoju. Zimą, zgodnie z umową, należało mu się ciepłe posłanie, toteż ktoś z domowników pozostawał w łóżku, by zagrzewać pościel do samego przyjścia nowego lokatora.

Można tylko przypuszczać, że któregoś zimowego poranka Anna nie zdążyła, może nie chciała w porę opuścić łóżka lub żołnierz nie czekał na jego opuszczenie… Na wieść o ciąży Anny Mohr uciekł z miasta i zdezerterował ze służby wojskowej. Wszelki słuch o nim zaginął. Anna zaś urodziła swoje czwarte, nieślubne dziecko.

Dziecko było bękartem – takie piętno miało ciążyć na nim na całe życie. Wydanie na świat nieślubnego dziecka było wówczas uznawane za grzech, ale także za przestępstwo. Toteż Anna, zgodnie z ówczesnym prawem, została skazana na karę w wysokości 9 guldenów – sumę niebagatelną, równą jej całorocznym dochodom. Niespodzianie mężem opatrznościowym w tej sytuacji okazał się Franz Joseph Wohlmunt – ostatni salzburski kat. Był wykonawcą wielu egzekucji i autorem okrutnych tortur. Otaczała go powszechna nienawiść. Jego nazwisko wzbudzało w okolicy strach. Jako człowiek bogaty zapłacił karę w zamian za… godność podawania dziecka do chrztu. Nikt inny nie chciał, a zdaje się, że i nie mógł wystąpić w tej roli.

Panorama Sazlburga | Fot. CC0, Pixabay

Jednakże kat nie miał prawa wstępu do katedry. Na ceremonię chrztu wysłano do świątyni zastępcę. Kto nim był? – Nie wiadomo. Na chrzcie dziecku nadano imię Joseph. Chłopca ochrzczono w tej samej chrzcielnicy, co 36 lat wcześniej Wolfganga Amadeusza Mozarta. Kat miał wielu chrześniaków, którym pomagał materialnie i w ten sposób poprawiał swoją reputację. Podobno po uroczystości życzył Josephowi, aby nie został skrócony o głowę.

Joseph dorastał, przebywając z matką, babką, przyrodnią siostrą Klarą oraz innymi krewnymi. Rodzina w dalszym ciągu zajmowała maleńkie mieszkanie w kamienicy stojącej przy pozbawionej słońca, ciasnej uliczce Steingasse 31. Przytulona do wilgotnej skały uliczka wiła się pod Górę Kapucynów. W tamtych czasach dla ubogich dostępne były jedynie nędzne, zimne, wilgotne kwatery. W dzieciństwie chłopiec doświadczył biedy. Nie chciano go przyjąć do żadnej szkoły, nie mógł też kształcić się na rzemieślnika czy kupca. Swoje najmłodsze lata spędzał nad rzeką Salzbach, obserwując transport soli na barkach i statkach. Innym miejscem jego zabaw były długie schody z tyłu domu, wiodące na górę, do klasztoru kapucynów.

Już od najmłodszych lat chłopiec przejawiał wybitne uzdolnienia muzyczne i ponadprzeciętną inteligencję. Zainteresował się nim ksiądz Johann Nepomuk Hiernle, wikariusz kierujący chórem salzburskiej katedry. To on umożliwił małemu Josephowi edukację w Gimnazjum Akademickim. Stał się dla chłopca nie tylko nauczycielem i promotorem, ale także zastępował mu ojca.

Joseph grał na skrzypcach i śpiewał w chórach – uniwersyteckim i benedyktyńskim, zapewne także katedralnym. Zdolności muzyczne i piękny głos umożliwiły mu też naukę. W latach 1808–1810 studiował filozofię w Liceum Benedyktyńskim w Kremsmünster w Górnej Austrii. Po ukończeniu tej szkoły, w roku 1811, a więc w wieku 19 lat, wstąpił do seminarium duchownego w Salzburgu, do czego, jako nieślubne dziecko, potrzebował specjalnej dyspensy. W roku 1815, mając zaledwie 23 lata, przyjął święcenia kapłańskie. Do ich otrzymania była również potrzebna dyspensa, ale z tego powodu, że nie osiągnął jeszcze wymaganego przepisami wieku 25 lat.

II

Bezpośrednio po święceniach Joseph został skierowany na pierwszą kapłańską placówkę do flisackiej miejscowości Mariapfarr w prowincji Lungau, około 110 km na południe od Salzburga. Miał status wikariusza pomocniczego. Jak się okazało, były to ojczyste strony jego ojca. Dom, w którym się urodził i wychowywał Franz Mohr, zabytkowa wiejska chata zwana „Scharglerkeusche”, stoi tam do dziś.

Joseph poznał swojego, wówczas 86-letniego dziadka, Franza Josepha Mohra, z którym serdecznie się zaprzyjaźnił. To on wprowadzał wnuka w świat miejscowych obyczajów i legend, i to nawet wywodzących się z czasów Celtów, Rzymian i Słowian. W tej okolicy od dawna tradycje pogańskie „pokojowo” współistniały z chrześcijaństwem.

Jedną z dziadkowych opowieści Joseph zapamiętał szczególnie mocno. Otóż około roku 1600 do Mariapfarr przysłano nowego księdza, któremu była zupełnie obca specyfika tamtejszych obyczajów. Uznając je za pogańskie, zabronił ich praktykowania. Bezskutecznie. Podwyższył też podatki, co wzmogło niezadowolenie parafian. Z tych powodów w ciągu trzech lat z około 3500 rodzin zamieszkujących parafię około 2800 przeszło na protestantyzm. Jednakże protestanci nie mogli korzystać z katolickiego kościoła. Gromadzili się więc na tzw. godziny biblijne i różne modlitwy w innych miejscach, szczególnie w stajniach, a nawet na wiejskich podwórkach, ładnie udekorowanych – przede wszystkim na Boże Narodzenie i Wielkanoc, gdyż święta te szczególnie uroczyście celebrowano. Brzmienie organów zastępowali ludowymi instrumentami – skrzypcami, gitarami, rogami. Tam, gdzie nie mogli albo nie chcieli wykorzystywać tekstów łacińskich, śpiewali pieśni tyrolskie. W tej sytuacji biskup przysłał nowego księdza, zaznajomionego z tamtejszymi obyczajami

Zbuntowani parafianie w ciągu półtora roku powrócili do pierwotnej wspólnoty Kościoła. Przyjęto ich serdecznie, ale oni nie zrezygnowali ze swoich pieśni i instrumentów. I zwyczaj ich używania w kościele utrwalił się na stałe.

Poznawał go i przeżywał również ksiądz Mohr. Dobrze zapamiętał swą pierwszą pasterkę. Pieśni łacińskie śpiewano na przemian z rodzimymi, muzyka organowa przeplatała się z instrumentami ludowymi. Kolędy były wykonywane z podkładem gitary i śpiewano je także poza kościołem. Młody ksiądz był zafascynowany i głęboko przejęty takim stylem świętowania.

Pochodzący z XII wieku kościół pod wezwaniem Najświętszej Maryi Panny Wniebowziętej w Mariapfarr należy do najbardziej znanych sanktuariów Ziemi Salzburskiej. Cudowny obraz Pięknej Madonny i pokłonu Trzech Króli skłania dzisiejszych badaczy historii kolędy Cicha noc ku przypuszczeniom, że był on dla księdza Mohra źródłem inspiracji przy tworzeniu wiersza. Miły chłopiec z główką pełną loczków z tekstu kolędy przypomina bowiem Dzieciątko z obrazu, którego główkę otaczają blond loczki.

Bieda po zakończeniu wojen napoleońskich była w tej okolicy nader dotkliwa. Latem 1816 roku ciągle padały deszcze. Nie było więc zbioru płodów rolnych. Zapanował głód. Śmierć zbierała wielkie żniwo. Rodziny okolicznych flisaków popadały w coraz większą nędzę. W wigilię Bożego Narodzenia tego trudnego roku ks. Mohr musiał pokonywać wielkie zaspy śniegu, aby dotrzeć do chorych. Po powrocie, w noc Bożego Narodzenia nastał taki moment, że dla pocieszenia pogrążył się w modlitwie i medytacji w kościele, przed ołtarzem Matki Boskiej. Miał ze sobą Pismo Święte.

Młody wikary klęczał przed ulubionym obrazem „Piękna Madonna i pokłon Trzech Króli”. Wtedy to, wiedziony natchnieniem, zaczął tworzyć wersety wiersza, któremu nadał tytuł „Stille Nacht, heilige Nacht”. Utwór miał sześć zwrotek.

III

Niestety klimat górski w prowincji Lungau był zbyt surowy dla Josepha, nie sprzyjał jego zdrowiu. Odezwały się dolegliwości płuc z dzieciństwa. Ksiądz rozchorował się poważnie. Po wyjściu ze szpitala, z dniem 25 sierpnia 1817 roku otrzymał przeniesienie – w randze wikariusza parafialnego – do flisackiej miejscowości Oberndorf nad rzeką Salzach, na północ od Salzburga, a więc do rejonu o łagodniejszym klimacie. Rzeka oddzielała Oberndorf od miasta Laufen. W rezultacie wojen napoleońskich Laufen, dwa lata wcześniej, przypadło w udziale Bawarii, natomiast samodzielny Oberndorf pozostał przy Austrii. Po podpisaniu w Monachium układu pokojowego wojska bawarskie zaczęły wiosną 1816 roku opuszczać ziemię salzburską. Radość z odzyskania wolności wkrótce przyćmiła klęska głodu wzmocnionego wczesnym nadejściem zimy. Do takiej krainy, do takiej parafii przybył ksiądz Mohr.

Witraż z wizerunkiem ks. Józefa Mohra w kaplicy Cichej nocy w kościele NMP Wniebowziętej w Mariapfarr | Fot. CC A-S 3.0, Wikipedia

W nowej parafii nie było budynku plebanii. Proboszcz nie miał więc gosposi. Ksiądz Mohr zamieszkał w budynku wikariatu, zajmując skromny pokój, a żywił się w okolicznych karczmach. Kantorem i organistą w parafialnym kościele pod wezwaniem Świętego Mikołaja, a równocześnie organistą w pobliskim Arnsdorfie, był Franz Gruber. On również korzystał z wyżywienia oferowanego przez karczmy. Wspólne życiowe drogi i wspólne problemy sprawiły, że ksiądz Mohr zaprzyjaźnił się ze starszym o pięć lat organistą. To była spontaniczna i autentyczna przyjaźń. W wolnych od zajęć chwilach zarówno organista, jak i nowy ksiądz z zachwytem przysłuchiwali się dochodzącym z Alp odgłosom śpiewnego porozumiewania się tamtejszych pasterzy. Wspólnym zmartwieniem obu przyjaciół były ciągle psujące się organy kościoła. (Niektórzy współcześni badacze sugerują, że kościół nie posiadał wówczas organów).

Dla proboszcza Georga Heinricha Nöstlera – księdza starej daty i o poglądach wysoce konserwatywnych, człowieka złośliwego i zawistnego, młody, starannie wykształcony oraz zdobywający coraz większą popularność i uznanie wśród parafian wikariusz zaczynał być solą w oku. Wytykał mu śpiewanie pieśni bez budujących treści i żartowanie z osobami innej płci. Zabronił odprawiania dwujęzycznych mszy. Zaczął też pisać na niego skargi, ale zwierzchnictwo salzburskie nie traktowało tych zarzutów poważnie. Wręcz przeciwnie.

W Salzburgu Mohr cieszył się opinią dobrego mówcy i duchownego o mocnych podstawach teologicznych. W roku 1819 został nawet zaproszony do wygłoszenia kazania postnego w salzburskiej katedrze, co dla 27-letniego wikariusza było wielkim zaszczytem.

Tymczasem proboszcz nie ustawał w krytyce swojego współpracownika. Dla większego zdyskredytowania go upublicznił jego życiorys. Parafianie byli zaskoczeni i większość z nich odsunęła się od księdza Josepha. Nawet bliski mu Gruber, w trosce o swoją karierę, postanowił rozluźnić więzi przyjaźni. Może była to tylko gra pozorów? Z całą pewnością nie mógł jednak zrozumieć i zaakceptować postępowania proboszcza.

W przeddzień wigilii Bożego Narodzenia, po porannej Mszy świętej zepsuły się kościelne organy do tego stopnia, że niemożliwe było korzystanie z nich. Proboszcz był bardzo rozgniewany. Zdawał bowiem sobie sprawę, że bez tego instrumentu trudne staje się godne celebrowanie pasterki i kolejnych mszy. Czy uszkodzenie instrumentu nastąpiło samoistnie, czy też było skutkiem skrytego działaniem organisty Grubera – nie wiadomo. A może ten nieprawdopodobny scenariusz stworzył ksiądz Mohr? Wyjaśnienie tej kwestii pozostanie na zawsze tajemnicą. Dopiero kilka lat później, w roku 1825, nowe organy w kościele w Oberndorfie zainstalował (inni podają, że gruntownie wyremontował) organmistrz Karl Mauracher. Tymczasem proboszcz zgodził się, aby pasterkę odprawił ksiądz Mohr z wykorzystaniem instrumentów ludowych, a zapewne także i ludowych śpiewów.

Natomiast w samą wigilię Bożego Narodzenia 1818 roku ksiądz Mohr przekazał swojemu przyjacielowi Franzowi Gruberowi wiersz, jaki napisał przed dwoma laty w Mariapfarr (to znaczy w 1816 roku), i poprosił o skomponowanie do niego muzyki. Gruber wziął się do pracy i ułożył melodię z podkładem gitarowym. Komponowanie musiało pójść szybko – Gruber określił melodię jako prostą – skoro po odprawieniu Mszy świętej pasterskiej kolędę zaśpiewali obaj na dwa głosy, przy akompaniamencie gitary, którą znakomicie posługiwał się ksiądz Mohr. Po nabożeństwie w kościele pieśń została przez ten duet powtórzona przy szopce betlejemskiej. Uczestnicy pasterki byli oczarowani jej urokiem i prostotą.

Długo utrzymywało się przekonanie, że gitara była alternatywą dla zdezolowanych organów. Ksiądz Mohr jednak zapewne świadomie wybrał ją jako instrument towarzyszący. Ta kompozycja była prawdziwym przełomem w muzyce sakralnej, bo gitary używano wówczas jedynie w celach rozrywkowych, przygrywano na niej w karczmach. Toteż Cicha noc przez kilka dekad krążyła w tej okolicy jako tyrolska pieśń ludowa, śpiewana także przez flisaków. Na tamtym obszarze panował też zwyczaj dedykowania śpiewanych piosenek różnym osobom. Ksiądz i organista zadedykowali kolędę Dzieciątku Jezus.

Kościół pw. św. Mikołaja w Oberndorfie | Fot. Matlana, CC A-S 3.0, Wkimedia.com

Czas wspólnej pracy i wspólnego śpiewania oraz podziwiania przyrody ks. Josepha Mohra i Franza Grubera zakończył się w 1819 roku. We wrześniu tego roku ksiądz opuścił Oberndorf. Podczas pożegnania Gruber zadedykował odchodzącemu przyjacielowi pieśń pożegnalną, a ten wzruszył się podobno do łez. Ksiądz Mohr pozostawał do końca życia w serdecznej przyjaźni z organistą. Kilkakrotnie składał też mu wizyty w Hallein, gdzie Gruber osiadł.

IV

W kolejnych latach ksiądz Mohr wiódł życie głęboko zaangażowane w służbę Kościoła. Często zmieniał miejsce posługi, pełniąc godność koadiutora bądź asystenta proboszcza w miejscowościach: Anthering, Golling, Kuchl, Eugendorf, Bad Vigaun. W Hof pełnił obowiązki prowizora parafialnego, a w Hintersee – otrzymał w roku 1827 stanowisko samodzielnego wikarego. W tej miejscowości pozostawał aż 9 lat.

W roku 1837, po wielu latach pracy kapłańskiej, ks. Mohr został przeniesiony do Wagrain, gdzie do roku 1848 prowadził miejscową parafię. Słynął z hojności – wszystkie dochody przeznaczał na pomoc potrzebującym. Dzięki jego inicjatywie powstała nowa szkoła dla ponad 100 dzieci, którym dotąd musiało wystarczyć jedno pomieszczenie klasowe. Założył fundację dla biednych dzieci, zaangażował się w budowę przytułku dla biednych i domu seniora. W tej parafii zastała go śmierć. Zmarł przedwcześnie na paraliż płuc, prawdopodobnie po silnym przeziębieniu, którego się nabawił podczas zimowych wizyt u chorych. Odszedł do Pana duszpasterz biedaków i flisaków.

Jedynym materialnym dziedzictwem, jakie po sobie pozostawił, był rękopis wiersza „Cicha noc”, 2 talary, drobne przedmioty osobiste i gitara, która później znalazła się w posiadaniu rodziny Grubera. Triumfalnej podróży przez świat swojego wiersza, w postaci kolędy, kaznodzieja biednych nie dożył.

V

Autor muzyki Cichej nocy – Franz Xaver Gruber to urodzony organista, kompozytor i nauczyciel. Jego życiorys jest również bardzo bogaty. Urodził się roku 1787 w miejscowości Steinpointsölde/Unterweizberg zu Hochburg w Górnej Austrii, około 44 km od Salzburga. Pochodził z bardzo prostej, wielodzietnej rodziny miejscowego tkacza lnu, jako jego piąte dziecko.

Już w dzieciństwie ujawnił się jego talent muzyczny, zwalczany zresztą przez ojca. Bardzo pragnął grać na organach. Ćwiczył więc palce na klockach włożonych między bale drewna, z których był zbudowany rodzinny dom. Dużo czasu zajęło rodzicom pogodzenie się z talentem dziecka, które próbowali przysposobić do tkactwa.

W końcu ofiarowali mu pierwszy instrument, który przyjął z ogromną radością. Dzieciństwo Franza były więc bardzo podobne do dzieciństwa Josepha. Przeżycia, doświadczenia, a przede wszystkim pragnienia z

Witraż z wizerunkiem Franza Grubera w kaplicy Cichej nocy w kościele NMP Wniebowziętej w Mariapfarr | Fot. CC A-S 3.0, Wikipedia

tego etapu życia wzbudziły wzajemne zrozumienie, które przerodziło się później w przyjaźń. A przede wszystkim łączył ich talent oraz umiłowanie śpiewu i muzyki, tak mocno zaznaczone już w dzieciństwie. Pomocny w rozwijaniu talentu Franza okazał się miejscowy organista Georg Hartdobler z sąsiedniej miejscowości Burghausen. Wreszcie, za zgodą ojca, Franz mógł uczęszczać do szkoły. Ukończył Studium Nauczycielskie w Ried w Górnej Austrii. Uzyskawszy aprobatę ojca, zdecydował się zostać nauczycielem. W roku 1807 przybył jako pedagog do Arnsdorfu i otrzymał posadę nauczyciela. Dodatkowo sprawował funkcję organisty i zakrystiana. Był również organistą w sąsiednim Oberndorfie. Opuszczając Oberndorf, Gruber zabrał ze sobą zapisy nut do Stille Nacht, heilige Nacht. W 1829 roku został nauczycielem w Berndorfie niedaleko Salzburga. Po sześciu latach, czyli w roku 1835, przybył do Hallein, gdzie został chórmistrzem, kantorem i organistą w kościele parafialnym. W tej miejscowości pracował aż do śmierci – 7 czerwca 1863 roku. Pozostawił po sobie bogaty dorobek muzyczny – ponad 70 organowych kompozycji, w tym Msze w języku łacińskim i niemieckim, monety i wiele innych drobiazgów. Jego grób znajduje się przed jego domem w Hallein, w którym założono muzeum jemu poświęcone. Spod tego domu rozpoczyna się godzinny Szlak Pokoju Franza Xavera Grubera.

DOPEŁNIENIE

W Mariapfarr, w miejscu nieistniejącego dziś kościoła św. Mikołaja, powstała kaplica Cichej nocy. W skromnym wnętrzu dominuje ołtarz z drewnianą płaskorzeźbą Narodziny Jezusa – dziełem rzeźbiarza Hermanna Huttera z 1915 r. Poniżej znajduje się trzyczęściowa predella reliefowa przedstawiająca Pokłon Trzech Króli, Ukrzyżowanie oraz Ucieczkę do Egiptu autorstwa Maxa Domeniga. Dwa podłużne witraże upamiętniają twórców kolędy. Na drzwiach wejściowych widnieje napis „Pokój na ziemi ludziom dobrej woli”. Konsekracja kaplicy odbyła się 15 sierpnia 1937 r. W uroczystości wzięli udział wnukowie kompozytora Franza Xavera Grubera – Franz i Felix

Od 1953 roku 24 grudnia wczesnym popołudniem ludzie z wielu zakątków świata gromadzą się wokół kaplicy, aby upamiętnić pierwsze wykonanie tej kolędy i świętować Boże Narodzenie. Punktualnie o 17 wybrzmiewa ona w oryginalnej wersji, jak powstała – sześć zwrotek na dwa męskie głosy solowe z towarzyszeniem gitary i chóru

Do wykonawców dołączają się zgromadzeni na placu, śpiewając kolędę w ojczystych językach. Uroczystość tę można śledzić w Internecie na stronie www.stillenacht.info.

Tradycje śpiewania tej kolędy kultywowane są w wielu miejscach związanych z jej powstaniem oraz z miejscami zamieszkiwania jej twórców. W Hallein o godzinie 17 mieszkańcy miasteczka spotykają się przy grobie Franza Xavera Grubera, by odśpiewać skomponowaną przez niego pieśń. Spotkania te zainicjował jego wnuk Franz Gruber.

Sława tyrolskich pieśni ludowych docierała do coraz szerszych kręgów austriackiej i europejskiej ziemi, na dwory książęce i królewskie, a także na place miast, miasteczek i wsi. Duża w tym zasługa dwóch śpiewających tyrolskich rodzin z doliny Zillertal – Rainerów (rodzeństwo Maria, Felix, Franz, Joseph) ze wsi Fügen i Strasserów (rodzeństwo Anna, Joseph, Amalia, Karol) z miejscowości Hippach, które Cichą noc włączyły do swoich repertuarów. Do Fügen Cichą noc przywiózł organmistrz Karl Mauracher, który przed laty otrzymał zlecenie na naprawę (instalację nowych?) organów w kościele św. Mikołaja w Oberndorfie. W czasie pracy nad organowym instrumentem poznał bowiem organistę Franza Grubera i… kolędę. W Fügen posiadał zamek hrabia Ludwik von Dönhoff – cesarski major i szambelan. W grudniu 1822 roku, dla uatrakcyjnienia pobytu w Austrii cara Aleksandra I, hrabia zaprosił do swojej posiadłości obu cesarzy – Franciszka I i Aleksandra I. Ich pobyt miał uatrakcyjnić występ rodzeństwa Rainerów. Car był zachwycony i zaprosił zespół śpiewaków na swój dwór do Petersburga. Nieco później, w roku 1827, zespół Pra-Rainerów wyruszył w trasę koncertową prowadzącą przez dwory różnych władców europejskich, między innymi króla Anglii Jerzego IV. Dalej ich trasa koncertowa wiodła do USA. W roku 1839 kolędę zaśpiewali pod pomnikiem Hamiltona w Nowym Jorku. Do Rosji dotarli w 1858 roku i koncertowali w Sankt Petersburgu oraz w innych miastach przez 10 lat.

Kolędę rozsławiała także druga tyrolska rodzina. Zimą Lorenz Strasser jeździł na jarmarki do Lipska, aby sprzedawać rękawiczki. Zabierał też ze sobą dzieci, które tyrolskimi strojami ludowymi i piosenkami zachęcały przechodniów do kupowania. Tam właśnie w 1831 roku zaśpiewały po raz pierwszy Cichą noc. Kolejny rok stał się początkiem ich koncertów w Dreźnie, Berlinie i Królewcu. Z powodu śmierci jednej z córek w 1835 roku rodzina zrezygnowała z dalszych występów. Na przełomie XIX i XX wieku misjonarze zabrali Cichą noc niemal na wszystkie kontynenty.

Podczas I wojny światowej, w wigilię 1914 roku, kiedy na froncie we Flandrii trwało zawieszenie broni, „Cichą noc” było słychać nawet ponad okopami – na krótko połączyła ona walczących po przeciwnych stronach żołnierzy. Świętowali razem. Śpiewali razem. W 1941 roku, w ogrodzie Białego Domu w Waszyngtonie, „Cichą noc” zaśpiewali wspólnie amerykański prezydent Franklin Delno Roosevelt i brytyjski premier Winston Churchill.

Polski akcent

Ludzie ziemi stworzenia i pierwszego wykonania kolędy Cicha noc, rozchodząc się po świecie, zabierali tę pieśń ze sobą i ją propagowali poprzez śpiew. To stwierdzenie odnosi się także do grupy Tyrolczyków, którzy w pierwszej połowie XIX wieku, ze względów religijnych musieli opuścić położoną w dolinie rzeki Zillerthal, dopływu Iny, dolinie będącej sercem Tyrolu, miejscowość Zillerthal [jej nazwa jest pochodzenia iliryjskiego (Ciliarestal 889 r.) a z biegiem czasu została zgermanizowana (Tilurius, Zilare)]. Za rządów salzburskich biskupów – Augusta Grubera i Friedricha von Scharzenberga – władze Tyrolu wydały 12 stycznia 1837 roku zarządzenie nakazujące protestantom konwersję w ciągu 14 dni na katolicyzm lub emigrację. 31 sierpnia około 440 mieszkańców opuściło rodzinne strony.

Przeszli oni kilkaset kilometrów i dotarli do Kotliny Jeleniogórskiej (Hirschberger Tal), która przypominała im rodzinne strony. Zatrzymali się w okolicach miejscowości Erthmardorf. Miejscowa ludność nie przyjęła ich serdecznie. Jednakże hrabina Friederike Karolina von Reden zaproponowała im pozostanie. Nie zmieniło to sytuacji. Osadnicy czuli się dyskryminowani. Do akcji wkroczył ich duchowy i formalny przywódca Johann Fleid, który w tej sprawie zwrócił się do pruskiego króla Fryderyka Wilhelma III. Rząd pruski 13 lipca 1837 roku wydał zgodę na osiedlenie się Tyrolczyków na Śląsku. Osiedlili się w przestrzeni Erthmardorfu, tworząc skupiska własnych domów, co zaowocowało powstaniem nowego Zillerthalu. Nazwa ta po wielu latach została wpisana w oficjalną nazwę tej miejscowości jako Zillerthal und Erthmardorf.

W latach 1839–1840 przybysze wznieśli tu 56 tyrolskich domów, wybudowanych z drewna, z charakterystycznymi balkonami o zdobnych balustradach, osadzonych na bogato rzeźbionych wspornikach. Osadnicy otrzymali też od władz 1640 mórg ziemi. W tym czasie (1836–1840) prowadzone były w tej miejscowości także prace nad budową kościoła. Pozwolenie na budowę wydał król Fryderyk Wilhelm III już w roku 1832. Oddanie do użytku neoklasycystycznej protestanckiej świątyni opóźniło się, ponieważ 8 czerwca 1838 roku o godzinie 6.30 zawaliła się wieża, co spowodowało ofiary śmiertelne.

Fot. Tablica upamiętniająca Piotra Maszyńskiego przy ulicy jego imienia w Warszawie | Fot. M. Opasiński, CC0, Wikimedia.com

Najważniejszym zabytkiem w tej sakralnej budowli są dwie (3?) kolumny, pochodzące z wykopalisk w Pompejach, podtrzymujące daszek nad przedsionkiem głównego wejścia. Stanowiły one dar króla Neapolu dla Fryderyka Augusta III. Przybysze z dalekiej krainy swoimi zwyczajami i strojami wnieśli wiele kolorytu w miejscową społeczność. Ostatni uchodźca, Johannes Bagg (zmarł w 1922 r.) ufundował przywódcy przybyszów z Tyrolu – Johannowi Fleidowi – pomnik, który został odsłonięty 21 września 1890 roku i stoi do dziś. Na uwagę w tej miejscowości zasługuje także pałac, wzniesiony prawdopodobnie na miejscu XVI-wiecznego dworu, a przede wszystkim dom należący kiedyś do tyrolskiego cieśli Johannesa Lublassera, na którego balkonie widnieje napis w języku niemieckim: Błogosław Boże Fryderyka Wilhelma III. Obiekt pałacowy jest obecnie wykorzystywany jako szkoła.

Tyrolczycy z doliny Zillerthal żyli w założonej przez siebie miejscowości do 1946 roku, kiedy to zostali przesiedleni przez władze PRL-u, a opuszczonej miejscowości nadano nazwę Mysałkowice. Jej dzieje sięgają w odległą przeszłość. Obecna nazwa ma słowiański rodowód. Po raz pierwszy wymieniana jest w bulli gnieźnieńskiej w roku 1136 jako Mislac. W późniejszych dokumentach – jako Mislacow (1250) i Myslacovicz (1253), a jeszcze później była zmieniana na Hertmarsdorf (1305), Erthmardorf (1786), Erthmardorf und Zillerthal (1838) i wreszcie Zillerthal und Erthmardorf (1937).

Godzi się też przybliżyć postać autora polskiego tekstu „Cichej nocy”. Piotr Maszyński (1855–1934) to także nietuzinkowa postać w świecie muzyki – kompozytor, dyrygent, chórmistrz i pedagog. Dodać należy – tłumacz publikacji muzycznych z języka niemieckiego.

Nauki pobierał u bardzo znaczących osobowości muzycznych tamtej epoki. Gry na fortepianie uczył się w klasie Aleksandra Michałowskiego, a gry na harmonii u Gustawa Roguskiego w warszawskim Instytucie Muzycznym. W latach 1876–1880 studiował kompozycję w Konstancji w Szwajcarii, pod kierunkiem Zygmunta Noskowskiego – ówczesnego dyrygenta chóru męskiego Towarzystwa Śpiewaczego Bogdan. Po powrocie w ojczyste strony związał się z Warszawskim Towarzystwem Muzycznym. W roku 1886 założył, a następnie prowadził Warszawskie Towarzystwo Śpiewacze Lutnia. Dla zaspokojenia potrzeb rozwijającego się na ziemiach polskich ruchu chóralnego doprowadził do publikacji sześciu zeszytów zawierających zbiory kompozycji chóralnych pod wspólnym tytułem Lutnia. Był, między innymi, wykładowcą w Instytucie Muzycznym, dyrygentem chóru przy katedrze św. Jana w Warszawie, założycielem chóru mieszanego Akademickiego Koła Muzycznego.

Powody, które skłoniły Profesora do przetłumaczenia tekstu kolędy „Stille Nacht, heilige Nacht” na język polski, geneza podjęcia tej pracy – owiane są mgłą tajemnicy. Na ziemiach polskich, bez względu na zabór, w XIX wieku znanych już było wiele polskich kolęd. Dużą popularnością cieszyła się kolęda „Wśród nocnej ciszy”, powstała już pod koniec XVIII wieku, a po raz pierwszy opublikowana w roku 1852, w dodatku do „Śpiewnika kościelnego” księdza Michała Mioduszewskiego.

Czy ten element nocnej ciszy nie stanowi swoistego łącznika dla obu kolęd? Czy dostrzegał go Piotr Maszyński?

OD AUTORA

Niniejszy tekst rodził się długo i powoli. Wiedzę czerpałem m.in. z tekstów prasowych, z których wychwytywałem, a następnie zapisywałem ważne informacje. Kolęda ta owładnęła mną do tego stopnia, że zapragnąłem pojechać do ziemi, która zrodziła Cichą noc. Wprowadziłem ją jako bardzo ważny punkt programu pielgrzymki pracowników ówczesnej Akademii Rolniczej w Poznaniu, wiodącej do Rzymu na Jubileusz Świętego Roku 2000. Firma realizująca wyjazd nie zgodziła się jednak na ten kolędowy punkt. Moje pragnienie wyjazdu pozostało niespełnione, ale trwało zdobywanie materiałów źródłowych. Wielką pomocą okazał się niezastąpiony Internet. Odkrywane wiadomości niekiedy okazywały się rozbieżne. Toteż dla zachowania ciągłości moich dziejów kolędy dokonywałem pewnego rodzaju racjonalnych korekt. Zadawałem też sobie pytanie – w jakim stopniu jest już poznana historia Cichej nocy i jej twórców? Odkrycie w 1995 roku manuskryptu pieśni opatrzonego datą 1816, napisaną własnoręcznie przez Josepha Mohra, wymusiło ponowne i bardziej dokładne badanie dziejów kolędy. A więc wszystko jest jeszcze przede mną. I przed Czytelnikami.

Poznań, 2020 Roku po Narodzeniu Chrystusa, w miesiącu lutym, dnia 2

Artykuł Stanisława Kozłowskiego pt. „Stille nacht, heilige nacht – Cicha noc, święta noc… Historia kolędy i dzieje jej twórców” znajduje się na s. 4–5 grudniowo-styczniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021.

 


  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Stanisława Kozłowskiego pt. „Stille nacht, heilige nacht – Cicha noc, święta noc… Historia kolędy i dzieje jej twórców” na s. 4–5 grudniowo-styczniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Nie znośmy świąt, chociaż tak wiele osób ich już nie znosi / Marcin Niewalda, „Kurier WNET” nr 78/2020–79/2021

Zastanówmy się raczej, czego nam dzisiaj brakuje, aby Wigilia była prawdziwie pięknym czasem, przeżyciem wzajemnej życzliwości i radości z posiadania przyjaciół, narodzenia się w naszych sercach Boga.

Marcin Niewalda

Wigilia nie do zniesienia

Mamy w naszej tradycji wspaniałe narzędzia wychowawcze, których nie tylko nie wykorzystujemy, ale wręcz zamieniamy w antyedukację. Jednym z nich jest Wigilia. Zawierała tak silne i głębokie przesłanie, że byli mu wierni nawet skazańcy w syberyjskich kopalniach i postyczniowi emigranci w Argentynie. Dzisiaj zamieniana jest na tandetną „magię świąt”. Czy powinniśmy znieść Wigilię? Pytanie celowo ma dwa znaczenia.

U nas Święta Bożego Narodzenia przed wojną na Kresach Wschodnich obchodzono bardzo tradycyjnie i uroczyście. W dużym pokoju jadalnym (mieliśmy swój własny dom), oświetlonym świeczkami bielił się długi stół nakryty obrusem, pod którym na środku leżało sianko. W rogu pokoju stały snopki zboża, przywiezione przez ojca z jednej z polskich wsi Polesia. Przy stole dwanaście miejsc dla rodziców, nas – dwojga dzieci, dla pięcioosobowej rodziny Pietraszków, nierozłącznych przyjaciół domu, dwojga domowników i niespodziewanego gościa jak każe tradycja. W powietrzu była cisza, spokój. Z dala dochodził tylko głos polskiej, tak miłej dla ucha kolędy – Wśród nocnej ciszy” (Jan Wójcik, rok 1938, Brześć).

Jednym tchem każdy wymieni cechy pięknej polskiej Wigilii – opłatek, 12 dań, rodzina przy stole. Gdy ktoś spyta o elementy wychowawcze, niemal każdy powie bez namysłu o dodatkowym talerzu dla gościa, o czytaniu Ewangelii, o symbolice ryby czy maku, o poście, sianku pod obrusem, o prezentach, kolędach. To oczywiście wszystko prawda. A jednak nie to było źródłem najsilniejszych emocji, zapadających na zawsze w duszę uczuć mających moc przemieniania zatwardziałych serc. Przecież i dzisiaj czynimy tak samo: pieczemy ciasta, spotykamy się, dajemy prezenty. Dlaczego więc tyle ludzi „nienawidzi świąt”? Dlaczego tak wiele osób wzdycha z ulgą, że już po tym koszmarnym obowiązku? Co takiego się zmieniło, że owo najbardziej oczekiwane wydarzenie stało się czymś nie do zniesienia?

Przed ganek zajechały sanki, a służba wybiegała na wyścigi. Państwo także pospieszyli do siebie i wrócili otoczeni gromadką zaproszonych, bezżennych sąsiadów. Jeszcze powitalne pocałunki nie ucichły, gdy znów rozległ się turkot i stary sługa, Adam, zawołał:
– Panienka nasza przyjechała!
A stojąc za nim Marysia, pokojowa, zgromiła go z oburzeniem:
– Pan Adam zawsze po swojemu… Nie panienka Joasia, tylko już od dawna pani Kryńska z córeczkami i synkami… („Wieś i Dwór”, rok 1912).

Jeszcze 100 lat temu każde święto było zawsze uroczystym początkiem lub zwieńczeniem powszedniej rzeczywistości. Obchodzono dożynki, ale i zażynki (na początek sianokosów). O świcie śpiewano Kiedy ranne…, a dnia nie chwalono przed zachodem słońca. Wigilia też nie była oderwana od zwykłego życia biegnącego przez cały rok. Nie była czymś zaskakującym. Ona sumowała i uświęcała wszystko to, co trwało w inne, powszednie dni. Nie było to tylko radosne oczekiwanie Bożego Narodzenia. Wydarzenie to było pretekstem i podsumowaniem życia rodzinnego od poprzedniej zimy, wzajemnej troski, a także wszystkich trudów w polu, gospodarstwie, urzędach lub w pracy politycznej – zależnie od roli społecznej. Wspominano więc tych, co odeszli, radowano się z nowo narodzonych. Doceniano też i poprzednie lata, długie wspólne życie, zastanawiano się nad dawnymi tradycjami przodków i czczono odwieczne obyczaje spajające rodzinę.

Medard z uprzejmej ręki wina nalewał, na toasty wydobył soterer w ślubnym naszym roku postawione i czuć to z wytrawności smaku, że mu trzydzieści lat mija. Podziwiano jodełkę pod sufit sięgającą, pięknie oświeconą i obsypaną cukrami, piernikami, owocami (…) Póki świeczek stało, młodzi i starzy obrywali i ostrzygali ozdoby. Ale na końcu czadem się napełniła sala i trzeba ją było przewietrzać (Romerowie, połowa XIX wieku, Wileńszczyzna).

Tak w wiejskiej chacie, jak i szlacheckim dworze, przez wieki rodzina składała się z wielu pokoleń. Zazwyczaj rodzice i liczne dzieci mieszkały razem z dziadkami, różnymi ciotkami, kuzynami – często już mającymi swoje rodziny. Dalej – w domu mieszkali często tzw. gracjaliści – czyli osoby pozostające „na łasce” – gracji. W dworach byli to starzy słudzy, często wojacy z powstań narodowych lub po prostu osoby samotne. Zawsze nieco rubaszni w swojej nieporadności, specyficznie szanowani, powtarzający do znudzenia te same historie z zamierzchłych czasów. Czasem ich jedynym obowiązkiem było panią domu do stołu prowadzić pod rękę i tylko za tę pomoc otrzymywali wikt i opierunek do śmierci. Jednak i w wiejskiej chacie zamieszkiwali parobkowie, osoby samotne, komornicy lub po prostu biedacy proszący o to, aby przetrzymać zimę.

Jeszcze dalsze koło, włączane poniekąd w obręb rodziny, stanowiła we dworach cała służba, tzw. oficjaliści, panny apteczkowe (trzymające klucze do ziół i nalewek), ekonomowie, woźnice, wszyscy pracujący i żyjący na obszarze pańskim – niekiedy kilkadziesiąt rodzin. Wsie również miały odpowiedniki takiego towarzystwa. W dawnej Polsce gospodarz mający łan (czyli pole utrzymujące 1 rodzinę) nigdy by sam nie obrobił owych 15 (czasem nawet 20 lub 50) hektarów. Oprócz takich rodzin żyli więc we wsiach ludzie, którzy najmowali się do sezonowych prac, pomagali też oprawiać sady, międlić len, w zimie wyrabiać łyżki czy cebrzyki do sprzedaży na targu.

Przed wilią rodzice, a następnie (po śmierci matki) sam ojciec, ze starszą siostrą, schodził na parter, gdzie stały stoły zastawione dla służby i łamali się opłatkiem, potem z nami. (…) Nasze Boże Narodzenie było piękne i wesołe, jak zwykle (…) z wszystkimi drogimi dziećmi w dobrym zdrowiu. W sumie 362 osoby zostały obdarowane. Jerzy ofiarował mi prześliczną suknię i wspaniały wachlarz (Czapscy, przełom XIX i XX wieku, Przyłuki).

Cała społeczność, czy to wsi, czy dworów, zorganizowana była we współpracujące ze sobą grupy i kręgi. Obecnie model jest całkowicie inny. O sukcesie rodziny można mówić, gdy dzieci po ślubie szybko są „na swoim”. Rodzina ma model 2+1, i to wszystko. Nikt nie pomaga na co dzień. W chwilach trudnych brak wsparcia. Nie znamy często sąsiadów zza ściany, a jeśli znamy, kontakty ograniczamy do pozdrowienia na schodach. Tragedie pozostają w czterech ścianach. Nikt nie nakłania przemocowego mężczyzny, aby szanował swoją żonę, nikt nie pomaga rodzicom w kształceniu dzieci – co więcej – istnieje przekonanie, że tylko rodzic ma do tego prawo, a inni nie powinni się mieszać. Dziś już nikt nie dba o to, żeby wszystkim wkoło żyło się dostatnio, każdy pilnuje „własnego ogródka”, a o wspólne dobro nie zabiega.

Życie było wolniejsze, ludzie mniej zestresowani, ale święta zawsze mieliśmy rodzinne. O przygotowaniach jednak można powiedzieć wszystko, ale nie to, że były spokojne. Jakieś trzy tygodnie przed Wigilią mama piekła pierniki, bo musiały zmięknąć. Pamiętam, że było ich dużo, i że miały bardzo różne kształty. Moja mama nie umiała niczego zrobić w małych ilościach, zawsze mieliśmy góry ciastek. Tato szedł z braćmi do lasu po drzewko. Nikt wtedy nie ścigał ludzi za to, że sami wycinali choinki z lasu. Nie było straży leśnej, a poza tym, nikt choinkami nie handlował, tak jak obecnie. Choinka zawsze była pstrokata, bo taka tradycja. My ubieraliśmy nasze drzewko w ciastka i pierniki, małe czerwone jabłuszka, długie cukierki w złotkach. Mieliśmy też bombki, ale zawsze miały one przeróżne kształty – nigdy nie były okrągłe. Sami też robiliśmy łańcuchy z bibuły i słomy. Gufrowało się cienką bibułkę, przykładało do niej słomkę i wszystko nawlekało się na nitkę. Powstawał taki przetykaniec z bibuły i słomy (Jadwiga Kołodenna – lata międzywojenne w Tłumaczu, ob. Ukraina).

Obecnie w sytuacji, gdy trzeba przyjąć do stołu kogoś praktycznie obcego – jak stryja z sąsiedniego miasta – owo święto staje się gehenną. Rozmawiać nie ma o czym. Znosić trzeba tych, do których nie jesteśmy przyzwyczajeni. Co więcej, nie uczymy się na co dzień „znosić jedni drugich i wybaczać sobie nawzajem” – dlatego tym bardziej jest to ciężkie, choćby przez te parę godzin. Robi się wszystko jak najszybciej, bez celebracji, bez rozpoznawania treści symbolicznej potraw, zwyczajów, ozdób, aby tylko odbyć i mieć przekonanie, że nauczyło się czegoś młodzież.

Matki narzekają, że muszą się starać, podenerwowani ojcowie co chwilą są zmuszani do robienia drobnych zakupów, wszystko nagle staje na głowie. Dzieci w tej atmosferze widzą tylko to, że dzieje się coś złego, nieprzyjemnego, zakończone hipokrycko „dobrymi życzeniami” i to najczęściej składanymi prawie obcym dziadkom lub wujkom, którym nie wiadomo co powiedzieć poza „zdrowia i pomyślności”.

Zaraz po wieczerzy wigilijnej państwa, przy tymże stole w stołowym zasiadała służba. Na miejscu babki prezydowała kucharka Kazimierzowa i garbaty „gospodarz” (włódarz) Laskowski. Babka wchodziła z opłatkiem, dzieląc się ze wszystkimi, przy czym każdemu mówiła indywidualne życzenia. Nie zawsze były te życzenia słodkie. Czasem babka pochyla się do ucha: – Patrzaj – zaczynał się cichy szept, po czym nic już nie było słychać, tylko palec wskazujący babki surowo groził. Zaczerwieniony delikwent ułamywał opłatek, całował w rękę i skwapliwie ustępował następnemu (Melchior Wańkowicz).

Czym jest ‘soft-education’ i co przyniosło Polsce w dziejach? To określenie szeregu zjawisk, które nikogo nie zmuszają. Propozycja dobrej postawy jest tu niejako wartością dodatkową. Taką „miękką-edukacją” były w dawnej Polsce zwykłe prace codzienne, ale czynione z dobrym sercem, ochotą, przyjaźnią, we wzajemnej trosce i pomocy. Nikt nikomu nie robił wykładów z „dobrego serca”. Nie stawiano pomników „szlachetności wzajemnej”. Po prostu celem było zapewnienie zdrowia i życia wszystkim, a miłość stanowiła wartość dodaną.

Wspaniałą rolę w średniowiecznej Polsce pełniły tu np. zakony cysterskie. Nie tylko posiadali majątki – co może nas dzisiaj razić. Używali w średniowieczu nowoczesnych urządzeń, jak wodne toalety czy nawet odświeżacze powietrza, związane z podziemnymi systemami dostarczania wody i kanalizacją. Udoskonalili hodowlę zwierząt, ryb, sadownictwo, produkowali świetne gatunki piwa, wina, sera, sprowadzali figi, daktyle, wytapiali żelazo, szkło, a nawet posiadali kopalnie węgla, srebra i złota. To oni upowszechnili płodozmian, uczyli siać zboża jare i ozime.

Wokół ich klasztorów tworzyły się nowoczesne osady, gdzie nie tylko doskonale gospodarowano, ale dbano też o kulturę duchową, rozwój społeczny i mentalny. Ludzie garnęli się do nich, bo żyło się tam dobrze, także z powodu tworzenia dobrej ludzkiej społeczności. To właśnie w skryptorium jednego z takich miejsc powstała Kronika Henrykowska, w której znalazło się pierwsze zapisane po polsku zdanie, tak pięknie świadczące o miłości mężczyzny do kobiety „Daj, teraz ja pomielę na żarnach, a ty sobie odpocznij” (Daj ać ja pobruszu a ti pocziwaj). W czasie świąt organizowano teatrzyki i wspólnie radowano się z przeżytego roku.

Był to świetny przykład soft-education. Kasacja zakonów przez zaborców, zabór majątków, mordowanie księży przez komunę, odbieranie parafiom możliwości pracy świeckiej związane były też z zatrzymaniem wielu takich właśnie działań społecznych. Przez 250 lat niszczono też rodziny, rozpijano naród, sączono chore ideologie. Dzisiaj próbuje się sprowadzić Kościół tylko do roli czysto religijnej, a rodziny tylko do zapracowania na życie. Rozbija się nawet także i same rodziny, szczególnie wyrywając młodzież z tej „nudnej hipokryzji”. Wszystko to robi się właśnie po to, aby ta „miękka-edukacja” nie mogła działać.

Na pasterkę nie mogliśmy pojechać, bo sprawnik, czy inny jaki Moskal, nie pozwolił jej odprawić w Szumbarze (tym, co to niegdyś do Bohowitynów należał). (Maria Bohityn-Kozieradzka, 1860).

Niestety i rząd, zmieniony od 2015 roku, nie podejmuje absolutnie żadnych działań wspierających i rozwijających soft-education. Wspiera się co prawda budowę pomników, sympozja, widowiskowe działania – i trudno odmówić tu słuszności – jednak brak jest działań typu pośredniego. I nie chodzi tu o tzw. obszar miękkich programów (czyli np. szkolenia czy promocję) – tylko o faktycznie takie programy, które wartości dobrego serca niosą jako wartość dodaną. Brakuje więc działań np. turystycznych zbudowanych na bazie historii, sportu z odniesieniem do moralności, dziecięcej beletrystyki związanej z tożsamością, filmów fabularnych zanurzonych we wspaniałych wartościach. W takich działaniach jest czas na refleksję, obserwację, wolną decyzję i wybieranie dobrych dróg. Znacząco się różni to od edukacji wprost – przez wielu odbieranej jako przymus do czegoś, co jest niezrozumiałe.

Zwykła edukacja w szkole, szczególnie gdy zaczyna sią od nudnej, niezrozumiałej definicji, obniża chęć do nauki. Tymczasem siły, które ostatnio tak agresywnie niszczą świat, prowadzą niezwykle silnie i skutecznie działania typu „soft”. Massmedia, książki o magii i demonach, gry, filmy poprawne politycznie i kulturowo, akcje społeczne, przesłodzone memy, moda, influencerzy, coacherzy sukcesu – wszystko to zachęca do życia egoistycznego, skupionego na sobie, swoich przeżyciach, na własnym asertywnym rozwoju i szacunku dla każdej dziwności.

Zachwyconym okiem patrzał Wojtek przez niedomknięte drzwi jadalni na jarzącą się światłem choinkę. Stała pośród pokoju, ogromna, pod sufit sięgając prawie – spowita w mgły srebrzystego szronu, jak grono bogate, kapiące owocem, słodyczami, świecidłem. Dookoła „gwiazdki” niby motyl w ruchu – skakały dzieci, paniątka szczęśliwe, uradowane, syte… Staś dostał mały samojazd, Zosia dźwigała lalkę ogromną o wytrzeszczonych, strasznie głupich oczach i modnej fryzurze. Izio – najmłodszy, miał pełną buzię cukierków i różne zabawki. Ośmioletni Izio był przyjacielem Wojtka. Mieli ze sobą różne konszachty, bawili się razem, a Wojtek ogrodniczek znosił Iziowi najczerwieńsze jabłka, najlepiej strugał mu z drzewa żołnierzy i konie. Kochali się bardzo. Toteż – gdy Izio spostrzegł w szparze drzwi lnianą czuprynkę Wojtka, rzucił część zabawek na kolana matki i skoczył ku drzwiom.
– Wojtek… Wojtuś!… Patrz co ja dostałem!… Trąbkę… Konie… Książeczki… A i ty Wojtuś dostaniesz książkę… Zobaczysz jaka ładna. Widziałem u mamy… („Wieś i Dwór”, 1912).

Czy więc dzisiaj mamy co świętować w czasie Wigilii? Czy nie należałoby może znieść tego święta, które jest dla wielu nie do zniesienia? Które niczego nie podsumowuje? Niczego nowego nie zaczyna? Czy więc dziwić się temu, że w czasie Wigilii nie mamy o czym rozmawiać, że nie czujemy, że jest to świętowanie całego roku?

Tak, jak potrzebujemy wartości życia codziennego, potrzebujemy też święta. I choć jednego elementu brakuje, trwajmy chociaż przy tym drugim. Nic by się nie nauczył ktoś, gdyby miał same tylko przykłady, a nie było podsumowania. Gdy mamy podsumowanie, wiemy przynajmniej, czego nam brak, za czym możemy tęsknić i co naprawić.

W tamtych czasach zimy były zimami z prawdziwego zdarzenia, pamiętam ten cudownie skrzący się w blasku księżyca świeży śnieg. Taka nocna sanna była niezapomnianym przeżyciem. W kościele czuć było wyraźnie zastygły w mroźnym grudniowym powietrzu zapach kadzidła. (…) Po pasterce wymienialiśmy jeszcze długo życzenia świąteczne (Jan Tyszkiewicz, lata międzywojenne, Tarnawatka).

Nie znośmy świąt, nawet jeśli ich nie znosimy. Zastanówmy się raczej, czego brakuje nam dzisiaj na co dzień do tego, aby Wigilia była prawdziwie pięknym czasem, przeżyciem wzajemnej życzliwości i radości z posiadania dużego grona przyjaciół, narodzenia się w naszych sercach Boga, który tak wiele dla nas wycierpiał.

 

Marcin Niewalda jest prezesem Fundacji Odtworzeniowej Dóbr Kultury i Dziedzictwa Narodowego i redaktorem naczelnym „Genealogii Polaków” www.genealogia.okiem.pl. Na stronie znajdują się także setki autentycznych przepisów wigilijnych sprzed ponad 100 lat.

Artykuł Marcina Niewaldy pt. „Wigilia nie do zniesienia” znajduje się na s. 5 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021.

 


  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.

 

Artykuł Marcina Niewaldy pt. „Wigilia nie do zniesienia” na s. 5 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

W tym roku w Niemczech nie ma jarmarków bożonarodzeniowych. Pesymiści uważają, że dobre czasy już nie wrócą

Za nieszczęścia zawsze obwiniano tutaj obcych, to ma już długą tradycję. Ostatnio zawsze są winni Polacy, a to za to, że nie pracują, albo że pracują, że wykupują towary, albo nic nie kupują i kradną,

Jan Bogatko

Smutny Adwent w Niemczech

Ubiegłoroczny okres przedświąteczny, Adwent, był radosny i kolorowy. Rozświetlony milionami lampek na tysiącach choinek i straganów. Pachnący grzanym winem. Rozbrzmiewający skoczną muzyką. W tym roku jest inaczej.

U nas, w niemieckim Zgorzelcu, jak i we wszystkich innych miastach i miasteczkach w Niemczech, jest ciemno, ponuro i cicho. Jak nigdy w dziejach. Nigdy też przedtem nie ogłoszono tu praktycznie stanu wyjątkowego. Mamy Adwent, okres radosnego oczekiwania na Boże Narodzenie, ale i budzącą trwogę pandemię. Morderczy wirus zbiera śmiertelne żniwo. Powiat zgorzelecki (w Saksonii) ma wielką zachorowalność. Szpitale przepełnione. Szkoła, do której chodzi moja córka, gimnazjum (liceum) Augustum-Annen, (jak i inne) zamknięta z powodu stwierdzonych przypadków złowrogiej infekcji. Po raz pierwszy od 1565 roku, w którym to je założono. Albo zgoła od 1458, jeszcze w katolickim Zgorzelcu, przed zwycięstwem reformacji, kiedy to w zlikwidowanym później klasztorze Franciszkanów powstała szkoła dla braci, studium particulare, jak zwano ów przybytek oświaty. Nie wiadomo dokładnie, czy uczniowie tej szkoły są objęci kwarantanną, czy też nie. Na razie dzieci uczą się zdalnie; laptop zastępuje im klasę szkolną, ekran tablicę. Nie ma hałasu na długiej przerwie, bo nie ma długiej przerwy. Ani żadnej innej. Kioski spożywcze niedaleko szkół, które zazwyczaj dają utrzymanie właścicielom, Wietnamczykom i tubylcom, pozamykane.

W Zgorzelcu niemieckim godzina policyjna. Ta się wprawdzie zdarzała w tym mieście częściej, ale tego już niemal nikt nie pamięta. Teraz budzi zaskoczenie i niedowierzanie.

Mieszkańcy pięknych domów Małej Pragi, jak często nazywany jest Zgorzelec na zachodnim brzegu Nysy Łużyckiej, nie mogą opuszczać bez ważnego powodu własnych czterech ścian między godziną 10 wieczorem a 6 rano. A i tak chodzenie po mieście ograniczono. Nici ze spaceru. Nawet w maseczce! To nie jest ważny powód! Polacy, stanowiący w Zgorzelcu poważną mniejszość (jest ich tutaj wedle ostatnich statystyk ponad 4300, liczba ta wzrasta), mają do tych ograniczeń stosunek dość ambiwalentny, w przeciwieństwie do Niemców, na ogół przestrzegających polecania władz. I tak granica z Polską, aczkolwiek formalnie otwarta, jest faktycznie zamknięta. Pamiętam krzyk, jaki się podniósł z chwilą oficjalnego zamknięcia przez Polskę granicy podczas pierwszej fali pandemii: protestowali niemieccy politycy i polski burmistrz Zgorzelca! Dzisiaj? Cicho, sza!

Piszę ten felieton w niedzielę, 13 grudnia; to paskudna rocznica, myśli się kłębią w głowie. Za oknem cicho, nie przejeżdża ani jeden samochód. Na ulicach mniej też widziałem samochodów na polskiej rejestracji, to znaczy, mniej zgorzelczan z Polski przyjeżdża na zachodni brzeg Nysy. W „Bild Zeitung”, wysokonakładowej, lewicowej jak niemal wszystkie, gazecie, informacja o tym, jak policja wyłapuje Niemców, którzy pojechali na wschodni brzeg chętni na papierosy (nadal tańsze niż w Niemczech), na zakupy do francuskich supermarketów czy tankowali w Polsce paliwo. Za ten czyn grozi kara w wysokości 60 euro i dziesięciodniowa kwarantanna.

W Niemczech uważa się, że wirus korony przybywa właśnie z Polski do Saksonii, mimo, że na zdrowy rozum mogłoby się wydawać, że jest raczej odwrotnie – to tu jest przecież więcej zachorowań niż po polskiej stronie (w przeliczeniu na 100 000 mieszkańców).

Za nieszczęścia zawsze obwiniano tutaj obcych, to ma już długą tradycję. Ostatnio zawsze są winni Polacy, a to za to, że nie pracują, albo że pracują, że wykupują towary, albo nic nie kupują i kradną, i tak dalej.

W Adwencie, pięknym okresie przedświątecznym, w wielu miastach odbywają się Jarmarki Bożonarodzeniowe. Mają one regionalne, często tradycyjne od stuleci nazwy, najróżniejsze, jak Adventsmarkt czy Adventmarkt, albo Christkindlesmarkt (lub Christkindlemarkt, Christkindlmarkt, Christkindchesmarkt). Poza tym niektóre jarmarki mają własne, lokalne nazwy, jak drezdeński Striezelmarkt czy Weberglockenmarkt w Neubrandenburg (Nowy Branibórz na Pomorzu). Ile jest Jarmarków Bożonarodzeniowych w Niemczech? Tego nikt nie zliczył w kraju, w którym wszystko zmierzono, zważono i policzono. Mówi się, że jest ich od 1500 do 300 tysięcy. Jedne trwają tylko jeden dzień, inne kilka tygodni. Co oferują? Wszystko, co się kojarzy z Bożym Narodzeniem: wyroby rzemiosła artystycznego, artykuły spożywcze i dekoracje na choinkę i dla domu. Całość uzupełniają teatrzyki jasełkowe czy koncerty bożonarodzeniowe, czasem śpiew chóralny.

Jarmarku Bożonarodzeniowego w Zgorzelcu tym razem nie ma, podobnie, jak i w Budziszynie, w Dreźnie czy gdziekolwiek indziej między Nysą a Renem.

A jarmarki te są trwałym elementem – na przekór krytykom – chrześcijańskiej tradycji w Niemczech. Po zjednoczeniu odżyły one, niczym feniks z popiołów, w zateizowanych Niemczech Wschodnich, gdzie protestantyzm poddał się komunistom. Niektóre z tych jarmarków utrzymały się mimo sierpa i młota, jak drezdeński Striezelmarkt (Rynek Struclowy).

Może uratowała go tradycyjna nazwa, pozornie nie mająca nic wspólnego z Bożym Narodzeniem? Strucla to typowy świąteczny wypiek w Saksonii; na Boże Narodzenie z marcepanem. Striezelmarkt to jeden z najstarszych i najbardziej znanych na świecie Rynków Bożonarodzeniowych. Odbywa się on w Adwencie na drezdeńskiej starówce od roku 1434! To oczywiście magnes dla niezliczonych gości. W ubiegłym roku ściągnął on około dwu milionów ciekawskich i klientów. Ten w 2019 (od 27 listopada do 24 grudnia) był to jarmark numer 585. W tym, 2020 roku, miał to być 586 jarmark. Lecz go nie będzie. 20 listopada odwołano go z powodu pandemii.

Zatrzymam się trochę dłużej przy drezdeńskim Striezelmarkt. Także i dlatego, że od dziecka przepadam za wszelkimi struclami. Ostatnio pojawiła się próba (nieudana zresztą) dechrystianizacji Rynku Bożonarodzeniowego w Dreźnie. Zorganizowano „konkurencyjny” (nowa, „świecka” tradycja?) rynek na Prager Straße i w okolicznych lokalizacjach. Nikomu nie przeszkadza, ale nie było dotąd tam tłoczniej niż na tradycyjnym Striezelmarkt. 230 stoisk na Starym Mieście w onegdaj jednej z trzech stolic Rzeczypospolitej wypracowało ostatnio obroty w wysokości prawie 50 milionów euro. Jak na niecały miesiąc to niemało. Za czasów nieboszczki NRD nikt z czerwonych bonzów nie wpadł na pomysł, by zakazać Jarmarku Bożonarodzeniowego. Uzupełniono go jedynie carillon z miśnieńskiej porcelany; składa się on z sześciu dzwonków, wygrywających melodię zgodnie z partyjnym motto: „niech nad Niemcami rozbrzmiewają dzwonki pokoju”. Enerdowska poczta miała zresztą filię na Jarmarku Bożonarodzeniowym w Dreźnie, gdzie można było uzyskać okolicznościowy stempel, ceniony przez publiczność i filatelistów. Nowe czasy też nie przeszły przez jarmark bez śladu: dla ochrony przed islamskimi terrorystami ustawiono wokół Rynku Bożonarodzeniowego 160 kloców betonowych. Pamiętają Państwo zamach w Berlinie?

Ale nadszedł covid-19.

Walka z pandemią pozostaje w Niemczech w zasadzie w gestii rządów krajowych, ale bez kanclerz ani rusz. I tak 15 kwietnia tego roku Angela Merkel wraz z szefami rządów krajowych podczas pierwszej fali korony podjęła decyzję, że do 31 sierpnia zabrania się organizacji wielkich wydarzeń. Ale już 27 sierpnia przedłużono ten zakaz do 31 grudnia Obejmuje on te wydarzenia z liczną publicznością, podczas których nie da się zachować ani wymogów higieny, ani zbadać dróg przenoszenia infekcji. A temu nie można sprostać przecież na Bożonarodzeniowych Jarmarkach!

Zaraz po ogłoszeniu nowych ograniczeń w związku z pandemią już 28 sierpnia odwołano wielkie kolońskie jarmarki. Inne miasta starały się początkowo sprostać wymogom sanitarnym, ale okazało się to – mimo początkowych sukcesów – znacznie trudniejsze, niż zakładano.

Cios nadszedł 27 października – tego dnia kanclerz Merkel i szefowie rządów krajowych postanowili wprowadzić w Niemczech „Lockdown light“ do 30 listopada – najpóźniej tego dnia zrezygnowano z większości planowanych i bezpiecznych, jak się wydawało, wydarzeń. Przedłużenie „Lockdown light“ do 20 grudnia uśmierciło lub poważnie ograniczyło dalsze inicjatywy.

W niektórych miastach na zachodzie i na wschodzie Niemiec odbędą się w tym roku kadłubowe Jarmarki Bożonarodzeniowe. Pojedyncze stoiska w wielkim oddaleniu od siebie ustawiono w centrach miast w wyznaczonych miejscach. Sprzedaje się tam bożonarodzeniowe ozdoby, zabawki i… opakowane słodycze. Nici z migdałów w cukrze, nici z grzanego wina! Sprzedawcom nie wolno przygotowywać jedzenia (nie ma kiełbasek z chrupiącą bułką lub frytkami) ani napojów wyskokowych, po których spożyciu tak chętnie śpiewano! Lokalni politycy, jak i miejscowy handel, starają się jak mogą – utrzymuje prasa – zachęcić publiczność do odwiedzin w wyludnionych centrach miast. Ale nie idzie to raczej w parze z apelem, by witać się bez podawania rąk i ograniczać osobiste kontakty.

Pozostaje telewizja, stare filmy o czasach, kiedy wszystko było wolno, były otwarte knajpy, a nawet wolno w nich było palić. Pesymiści uważają, że one się już nie wrócą.

Nie wiem, czy moja starsza córka przyjedzie do domu z Frankfurtu nad Menem, gdzie studiuje. Bilet ma na 22 grudnia, a do tego czasu może się jeszcze wszystko zmienić. Na gorsze, rozumie się.

W poniedziałek 14 grudnia jadę do Polski po gazety. Teoretycznie nie wolno nic kupować.

Stąd mój felieton w lutowym numerze raczej niepewny.

Wesołych Świąt i Do Siego Roku!

Felieton Jana Bogatki pt. „Smutny Adwent w Niemczech” znajduje się na s. 3 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” numer 78/2020–79/2021.

Aktualne komentarze Jana Bogatki do bieżących wydarzeń – co czwartek w Poranku WNET na wnet.fm.

 


 

  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Felieton Jana Bogatki pt. „Smutny Adwent w Niemczech na s. 3 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Duchowni mają prawo używać ostrych słów w obronie wiary/ Jolanta Hajdasz, „Wielkopolski Kurier WNET” 78/2020–79/2021

Ataki na wiarę i Kościół są coraz mocniejsze. Tym bardziej trzeba cenić tych, którzy jak abp Marek Jędraszewski bronią Prawdy sprawdzanej i potwierdzanej przecież od ponad 2 tysięcy lat.

Jolanta Hajdasz

Bez rozgłosu przebiegła przez media informacja o tym, iż Sąd Okręgowy w Krakowie oddalił pozew w sprawie homilii metropolity krakowskiego abpa Marka Jędraszewskiego z 1 sierpnia ubiegłego roku, w której duchowny użył słów „tęczowa zaraza”. W ocenie sądu w wypowiedzi arcybiskupa nie było niczego niebezpiecznego. Sąd przyznał, że konkordat gwarantuje autonomię w głoszeniu wiary, a więc duchowni mają prawo używać nawet ostrych sformułowań.

Dobrze pamiętam tę sprawę sprzed blisko półtora roku.

Wyrwane z kontekstu słowa homilii metropolity krakowskiego cytowane były tysiące razy w setkach mediów, szczególnie tych tzw. mainstreamowych. Wszędzie mówiono o tym, że arcybiskup zaatakował środowiska LGBT, a „Tygodnik Powszechny” zawyrokował nawet, iż kazanie, które wygłosił abp Marek Jędraszewski, jest przeciwne nauce Pana Jezusa.

Teraz cisza lub niewielkie informacje na internetowych portalach. A arcybiskup Marek Jędraszewski wskazał wówczas na prawdziwe źródło niszczycielskiej ideologii gender. W tej homilii, wygłoszonej w 75 rocznicę wybuchu powstania warszawskiego, przypomniał najpierw, że to z powstańczych mogił narodziła się wolna Polska. I zacytował wiersz żołnierza Armii Krajowej, Józefa Szczepańskiego „Ziutka”. Wiersz nosi tytuł Czerwona zaraza, a w nim padają gorzkie słowa: Czekamy ciebie, czerwona zarazo, byś wybawiła nas od czarnej śmierci. Byś nam kraj przedtem rozdarwszy na ćwierci, była zbawieniem witanym z odrazą.

– Dziś czerwona zaraza już nie chodzi po naszej ziemi, ale pojawiła się nowa, neomarksistowska, chcąca opanować nasze dusze, serca i umysły. Nie czerwona, ale tęczowa – powiedział arcybiskup. Te słowa wywołały wściekłość i niepohamowane ataki na niego.

Gdy prokuratura odmówiła wszczęcia postępowania w tej sprawie, pojawiły się oskarżenia ze strony organizacji wspierających osoby LGBT. Ale teraz także Sąd Okręgowy w Krakowie stanął po stronie prawdy i zdrowego rozsądku, bo jednoznacznie orzekł, że mówiąc o „tęczowej zarazie”, metropolita krakowski działał w szeroko pojętym interesie społecznym, że „miał on wręcz nakaz obrony prawd wiary”, wynikający z kodeksu kanonicznego.

Chciałabym jednak zwrócić Państwa uwagę na jeden bardzo istotny szczegół – ta sprawa żyje w medialnym przekazie już prawie półtora roku.

Tyle czasu potrzebuje wymiar sprawiedliwości, by potwierdzić coś najbardziej oczywistego, czyli to, że w wolnym kraju ksiądz czy biskup ma prawo w czasie kazania w kościele mówić to, co myśli, że ma prawo głosić prawdy wiary, którą wyznaje i której poświęcił swoje życie.

Przez te półtora roku słowa o grożącej nam tęczowej zarazie, przed którą przestrzegał abp Marek Jędraszewski, przytaczano wielokrotnie, usiłując wmawiać nam wszystkim, jak bardzo słowa Arcybiskupa były niewłaściwe i ubliżające osobom LGBT.

Dziś ze strony atakujących Arcybiskupa polityków i mediów nie padnie słowo „przepraszam” i nikt nie wycofa z internetu niesprawiedliwych dla metropolity oskarżeń o niepopełnione czyny. Musimy jednak zdawać sobie sprawę z tego, że takie coraz częstsze i mocniejsze ataki na ludzi Kościoła sprawiają, że część katolików zaczyna wątpić i odsuwa się od Kościoła.

I właśnie o to chodzi architektom nowego społecznego ładu, którzy usiłują uśpić nasze sumienia i umysły, którzy chcą, byśmy byli coraz bardziej tępi i nierozumiejący nic z tego, co się dzieje wokół nas.

Dlatego tym bardziej trzeba cenić tych, którzy jak abp Marek Jędraszewski bronią Prawdy sprawdzanej i potwierdzanej przecież od ponad 2 tysięcy lat.

Błogosławionych Świąt Bożego Narodzenia i błogosławionego Nowego 2021 Roku!

Artykuł wstępny Jolanty Hajdasz, Redaktor Naczelnej „Wielkopolskiego Kuriera WNET”, znajduje się na s. 1 grudniowo-styczniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021.

 


  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł wstępny Jolanty Hajdasz, Redaktor Naczelnej „Wielkopolskiego Kuriera WNET”, na s. 1 grudniowo-styczniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Mijający rok upłynął pod znakiem zarazy i wojny kulturowej/ Jadwiga Chmielowska, „Śląski Kurier WNET” 78/2020–79/2021

Chamstwo i agresja są dla lewicy OK. To według nich język miłości, a zgodne ze zdrowym rozsądkiem wypowiedzi są na cenzurowanym. Głoszenie prawdy jest, zdaniem neokomunistów, tzw. językiem nienawiści.

Jadwiga Chmielowska

Grudzień, styczeń nastrajają do podsumowań i prognoz. Mijający rok upłynął pod znakiem zarazy i wojny kulturowej. Chińczycy rozsiali wirusa po świecie w roku wyborów w USA. Dwa główne cele zrealizowali: panikę i dewastację gospodarek. Już 2500 lat temu San Tzu chiński filozof i strateg, uczył strategii małych kroków: „Osiągnąć sto zwycięstw w stu bitwach nie jest szczytem umiejętności. Szczytem umiejętności jest pokonanie przeciwnika bez walki”.

Na ulicach USA tuż przed wyborami prezydenckimi rozgorzały walki lewicowych bojówek. W tym kontekście trzeba oceniać próby rozhuśtania nastrojów w Polsce. Posłużono się niedouczoną, rozhisteryzowaną młodzieżą. Wielu ludziom myli się świat rzeczywisty z wirtualnym. Wiele dziewcząt przebiera się stroje bohaterek serialu Opowieść podręcznej produkcji HBO i atakuje kościoły. Uwierzyły, że religia i mężczyźni niewolą i torturują kobiety.

Głupota młodzieży jest efektem poziomu szkolnej edukacji i brakiem wychowania w rodzinie. Zapomniano o słowach Jana Zamoyskiego z XVI wieku: „Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie… Nadto przekonany jestem, że tylko edukacja publiczna zgodnych i dobrych robi obywateli”.

Uczelnie wypuszczają kolejne roczniki niedouczonych magistrów. Z uniwersytetów usuwani są „nieprawomyślni” profesorowie – obowiązuje wszak poprawność polityczna, która daje o sobie znać na ulicach polskich miast. Chamstwo i agresja są dla lewicy OK. To we współczesnej nowomowie język miłości, a przynależne zdrowemu rozsądkowi wypowiedzi są na cenzurowanym. Głoszenie prawdy jest, zdaniem neokomunistów, tzw. językiem nienawiści.

Unia Europejska małymi krokami przekształca się w jedno państwo. Na naszych oczach tworzy się IV Rzesza Niemiecka. Mamy powtórkę z historii.

Król Pruski Fryderyk II w XVIII wieku przyrównywał Polskę do karczocha, którego należy rozebrać i zjeść listek po listku. Caryca Katarzyna II też była gwarantką praworządności i niezmienności ustroju oraz wolności religijnych. Tak więc UE niczego nowego nie wymyśliła.

Mamy znów współpracę niemiecko-rosyjską, np. Nord Stream 2. Putin twierdzi, że Europa była najbezpieczniejsza za ministra Gorczakowa, któremu dobrze się współpracowało z Bismarckiem. Polska została wymazana z mapy Europy. Znów powstaje oś Berlin–Moskwa, być może nawet z Pekinem. Doradca Putina A. Dugin twierdzi, że Polska nie tylko nie jest nikomu potrzebna, ale jeszcze przeszkadza Niemcom i Rosji.

Zaciągnięcie wspólnego europejskiego długu na walkę z pandemią jest krokiem do budowy jednego państwa. Dług będą spłacać wszyscy. Niedługo UE będzie nas straszyć blokadą pieniędzy ze względu na brak praworządności. Zmuszą nas do przyjmowania uchodźców z Afryki. Obawiam się budowy Europy od Lizbony do Władywostoku! Pozostaje nadzieja, że w niektórych krajach parlamenty nie ratyfikują tych decyzji UE.

Niepokoi fakt blokowania prac nad lekami przeciwko covid-19. Dopiero dzięki programowi Pospieszalskiego „Warto rozmawiać” ruszyły badania nad stosowaniem chlorku amantadyny, skutecznym w chorobie Parkinsona. Doktor Włodzimierz Bodnar z Przemyśla udokumentował ponad 100 przypadków wyleczeń bez potrzeby użycia respiratorów. Podobne badania prowadzone są w Meksyku, Turcji i Hiszpanii.

Pozostaje teraz problem nadawania kodów osobom zaszczepionym.

„Chiny wzywają do stworzenia globalnego systemu certyfikatów zdrowotnych w formie uznawanych na całym świecie kodów QR, by ułatwić podróże międzynarodowe w czasie pandemii Covid-19″ – ogłosił na szczycie grupy G20 Xi Jinping. Obrońcy praw człowieka ostrzegają, że kody mogłyby zostać wykorzystane do „szerokiego politycznego nadzoru i wykluczenia”.

Smutno, że obłędna ideologia klimatyzmu zniszczy polskie górnictwo, podstawę naszego bezpieczeństwa energetycznego.

Pozostaje jednak nadzieja – „Bóg się rodzi, moc truchleje”.

Artykuł wstępny Jadwigi Chmielowskiej, Redaktor Naczelnej „Śląskiego Kuriera WNET”, znajduje się na s. 1 grudniowo-styczniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021.

 


  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł wstępny Jadwigi Chmielowskiej, Redaktor Naczelnej „Śląskiego Kuriera WNET”, na s. 1 grudniowo-styczniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego