Program rewitalizacji kulturowej Ziemi Lubelskiej. Obecne województwo lubelskie historycznie sięga czasów piastowskich

Pałac Lubomirskich w Lublinie przeznaczono na Muzeum Ziem Wschodnich Dawnej Rzeczypospolitej. Nadarza się wyjątkowa okazja zdjęcia z Ziemi Lubelskiej zasłony PKWN-owskiej – fatum ciążącego od 70 lat.

Ryszard Surmacz

Pięć zasad rewitalizacji kulturowej województwa lubelskiego

  1. Ziemia Lubelska dziś należy do pogranicza Polski i regionu granicznego Europy. Potrzebni są tu nowi ludzie, nowe struktury oraz „renesansowe” myślenie o regionie, sprawach Polski i Europy – takie, które cechowało elity dawnych Kresów wschodnich.
  2. Nowe prądy epoki zmuszają nas do odwrócenia tendencji kulturowych. Multikulturalizm przegrał, a więc wracamy do koncepcji państw narodowych. Na swoim terytorium administracyjnym to my, Polacy, kształtujemy politykę wewnętrzną, kulturową i edukacyjną. Fakt ten zmusza nas do odbudowania własnej prawdy: kultura narodowa musi mieć swojego właściciela, tysiącletnie doświadczenie swojego depozytariusza i swoje autorytety, a państwo – dobrze wykształconych i świadomych obywateli. Patriotyzm – tak; nacjonalizm – nie.
  3. Na pograniczach myślenie kategoriami mamony z reguły prowadzi do destabilizacji kulturowej i politycznej, przynosi więc wymierne korzyści silniejszemu. Pogranicze nie może być zarzewiem konfliktów. Pośrednikiem w sprawach przyszłości regionu i państwa nie może być ludność pogranicza, lecz musi być legalny rząd, który kształtuje własną politykę wewnętrzną i zagraniczną.
  4. Kultura niższa jest źródłem atrakcyjności kultury wyższej, ale to kultura wyższa decyduje o rozwoju kultury narodowej i w dalszej kolejności – całej cywilizacji.
  5. Obecne granice Polski mają charakter optymalny.

Program

1.    Muzeum Ziem Wschodnich Dawnej Rzeczypospolitej. (…) Idea polska na wschodzie skończyła się. Kulturowe dziedzictwo Rzeczypospolitej, jakie pozostało na terenach dawnych Kresów, jest własnością zamieszkałych tam ludzi i do nich należy wola i sposób jego wykorzystania. Pozostał jednak nierozwiązany wciąż problem: jak dziedzictwo jagiellońskie zakotwiczone w dworach i dworkach szlacheckich, a także istotę tej najwyższej kultury, która tam się narodziła, przenieść do Polski i włączyć je w aktualny kulturowy obieg? Należy się zastanowić, czy w tej materii nie wykorzystać regionu Białej Podlaskiej, gdzie po dziś dzień żyje jeszcze tradycja szlachecka. Oczywiście nie dla wskrzeszenia instytucji polskiego szlachcica, lecz przejęcia idei szlacheckiej, która kształtowana była od X do XVII w. I to ona pozwoliła zespolić wiele narodów, zbudować jedność Rzeczypospolitej i zatrzymać pokój na kilka wieków. Ta idea jest i będzie najważniejszym budulcem polskiej kultury, nie można jej więc lekceważyć. Od 1945 r. zmieniły się granice państwa, potrzebujemy więc nowej syntezy epok: piastowskiej, jagiellońskiej, okresu zaborów, II RP i PRL. Bez tej wielkiej pracy myśl polska, kultura i państwo skazane będą na stagnację.

Obecne granice Polski mają charakter piastowski i optymalny. Muzeum Lubelskie w Lublinie ma bardzo ciekawą ofertę edukacyjną i intelektualną, ale jego zasięg ogranicza się do regionu. MZWDR swym zasięgiem programowym ma obejmować całe polskie Kresy. Powinno być więc łącznikiem i wraz z Muzeum Lubelskim i, być może z lubelskim oddziałem Narodowego Instytutu Dziedzictwa, pełnić rolę wiodącego ośrodka kulturalnego – najpierw w regionie, a potem już samodzielnie, na terenie całego kraju. Jego działalność z jednej strony musi uspokajać wschodnich sąsiadów, a z drugiej pokazywać Polakom, a także politykom własnym i zachodnim, doniosłość polskiej kultury, zwłaszcza w dziedzinie demokracji i stosunków kulturowych. Działalność Muzeum nie powinna służyć ekspansji, lecz powszechnemu podniesieniu wiedzy, budowaniu polskiej tożsamości i siły moralnej naszego społeczeństwa. Dopiero podniesienie kulturowe wszystkich sąsiednich państw może w przyszłości stać się ofertą jakiejś formy dobrowolnej konfederacji państw. Większość narodów całej Europy Środkowo-Wschodniej na za sobą doświadczenia destrukcyjnej działalności pięciu państw totalitarnych. Wszystkie chcą zobaczyć swoją prawdziwą twarz. (…)

2.    Instytut Pamięci Narodowej.

3.    Wojskowa Obrona Terytorialna Kraju. (…) Do 1993 r. wojsko polskie było elementem obrony Układu Warszawskiego. Okres od wyjazdu Armii Czerwonej z Polski (1993) do 2015 r. możemy nazwać przejściowym. Od 2016 r. wszystko zaczyna się zmieniać. Polska potrzebuje formacji i edukacji, a polskie społeczeństwo i polskie wojsko odpowiedniego stopnia świadomości. Dziś żołnierz musi posiadać odpowiednie morale, odpowiednią wiedzę wojskową, geopolityczną, topograficzną, elektroniczną i kulturową oraz odpowiednią sprawność fizyczną. Te elementy połączone kontaktem społecznym budują długotrwałą siłę. Wojsko broni, WOT i ludność wspomaga. (…)

4.    Centrum Aktywacji Regionalnej. (…) Województwo lubelskie jest swoistym muzeum polskości pod gołym niebem. Na tej ziemi urodziło się bardzo dużo najwybitniejszych ludzi naszej kultury, mieszkały tu znamienite rodziny i rody. To źródło siły. Niestety, takiej świadomości społeczeństwo województwa nie ma i poza turystami niewielu z tego bogactwa korzysta. Prócz Muzeum Lubelskiego nikt nie wyjaśnia, na czym polega wielkość tej ziemi, a uczniowie i studenci są poza obiegiem właściwej edukacji kulturowej. (…)

Województwo lubelskie ma cztery, zupełnie niewykorzystane ośrodki bardzo silnie umocowane w historii Polski: Lublin, Zamość, Puławy oraz region Łukowa i Białej Podlaskiej. Każdy z nich wnosi swoje specyficzne dziejowe bogactwo, swoją mądrość i przestrogi, które w dzisiejszej dobie Polacy powinni znać i wykorzystać. (…)

O wszystkim, podkreślmy raz jeszcze, zadecydują nie tyle programy, co odpowiednie kadry na odpowiednim poziomie merytorycznym. Kadry nie mają patrzeć na mody i trendy, lecz rękami wyciągać mądrość z tej ziemi jak ziemniaki.

Cały artykuł Ryszarda Surmacza pt. „Program rewitalizacji kulturowej Ziemi Lubelskiej” znajduje się na s. 10 czerwcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi oraz dodatek specjalny z okazji 9 rocznicy powstania Radia WNET, czyli 44 strony dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Ryszarda Surmacza pt. „Program rewitalizacji kulturowej Ziemi Lubelskiej” na s. 10 czerwcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl

Gigantyczny zakres stosowania klauzuli zrzeczenia się przez Polskę suwerenności rówież w umowach gospodarczych!

Moim zdaniem mamy do czynienia ze zdradą stanu, kwalifikującą się oddaniem pod osąd Trybunału Stanu osoby Ministra Przedsiębiorczości i Technologii, który firmuje takie przyzwolenie na niesuwerenność!

Rajmund Pollak

Przyzwolenie na stosowanie klauzuli zrzeczenia się suwerenności w sferze gospodarczej jest rażącym naruszeniem Konstytucji RP, która nie przewiduje podziału suwerenności na dominium i imperium, jak to sugeruje pełnomocnik w/w Ministra. Bezpodstawne są twierdzenia Ministra, że:  „Współczesne państwo (…) może dokonywać działań i nawiązywać stosunki prawne, w tym również nie pełniąc funkcji związanych z suwerennością lub władzą państwową: mamy tu szczególnie na myśli państwo jako podmiot gospodarczy”.

Rozumowanie to jest szkodliwe przede wszystkim dla Skarbu Państwa i wszystkich Polaków pracujących w przedsiębiorstwach oraz spółkach Skarbu Państwa, bo w praktyce ogranicza możliwości stosowania prawa polskiego do umów zawieranych z kontrahentami zagranicznymi z klauzulą wyrzekania się suwerenności.

Taka interpretacja pozwoliła m.in. bezprawnie pozbawić ponad 25 000 pracowników FSM ich praw do bezpłatnej puli 15% akcji pracowniczych, wycenić majątek FSM wart 3 000 000 000 dolarów USA na 1 800 PLN (18 000 000 STARYCH ZŁ) oraz oddać tę część terytorium Polski, która znajduje się pod fabrykami dawnego FSM, w obce ręce, a potem, już po dokonanych przekształceniach własnościowych, wyrzucić na bruk wiele tysięcy Polaków. (…)[related id=54065]

W praktyce takie wyrzeczenie się suwerenności spowodowało nie tylko w przypadku FSM, ale również wielu innych polskich przedsiębiorstw i banków oddanych za bezcen w obce ręce, że to właśnie Skarb Państwa, zamiast roli suwerena, występował w roli nierównoprawnego petenta w zakresie przekształceń własnościowych i gospodarczych umów międzynarodowych! (…)

Wyrzeczenie się immunitetu jurysdykcyjnego otwiera natomiast pole procesowe do pozaprawnych interpretacji przepisów i praktyk właścicieli firm i ich mocodawców, niekorzystnych zarówno dla Skarbu Państwa, jak i dla pracowników ponadnarodowych holdingów. Interpelacja Pana Posła Józefa Brynkusa odsłoniła bulwersująco szeroki zakres stosowania klauzuli wyrzeczenia się suwerenności!

Z odpowiedzi Ministra Przedsiębiorczości i Technologii niedwuznacznie wynika bowiem, że władze III RP wszelkich orientacji politycznych – od lewa poprzez centrum aż do prawa – stosowały w umowach gospodarczych z podmiotami zagranicznymi klauzulę wyrzeczenia się immunitetu jurysdykcyjnego nie tylko wobec Fiata, ale dość powszechnie wobec innych koncernów i podmiotów zagranicznych!

Cały artykuł Rajmunda Pollaka pt. „Zdrada stanu?” znajduje się na s. 8 czerwcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi oraz dodatek specjalny z okazji 9 rocznicy powstania Radia WNET, czyli 44 strony dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Rajmunda Pollaka pt. „Zdrada stanu?” na s. 8 czerwcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl

Pierwsi turyści przepłynęli liczącym 1,1 km długości odcinkiem Głównej Kluczowej Sztolni Dziedzicznej w Zabrzu

Ponowne uruchomienie zabrskiego odcinka sztolni pozwoliło na powstanie w Zabrzu jednego z najcenniejszych i najciekawszych na skalę europejską kompleksów, prezentujących górnicze zabytki techniczne.

Adam Frużyński

Poszukiwania nowych zasobów węgla doprowadziły do odkrycia w listopadzie 1790 roku jego pokładów w rejonie Zabrza i Chorzowa. W celu wydobywania węgla dyrektor Wyższego Urzędu Górniczego w Wrocławiu, hrabia Fryderyk Reden, polecił w 1791 roku uruchomić w Zabrzu kopalnię węgla „Królowa Luiza” („Zabrze”). Gdy zgłębiono pierwsze szyby kopalni i przystąpiono do urabiania węgla, do podziemnych wyrobisk kopalni natychmiast zaczęła napływać woda, przeszkadzająca w górniczej pracy. (…)

Wtedy to hr. F. Reden polecił zaprojektowanie sztolni, która miała w pierwszej kolejności odwodnić kopalnię „Królowa Luiza”. Sztolnia miała następnie zostać przedłużona do Chorzowa, służąc do równoczesnego odwadniania wielu innych kopalń, znajdujących się w tym rejonie. Jednak miała nie tylko odprowadzać wodę z licznych kopalń, lecz jednocześnie służyć do podziemnego transportu węgla drogą wodną do specjalnie wybudowanego portu przy jej wylocie. Tam węgiel przeładowywano by na barki, płynące po Kanale Kłodnickim, łączącym Zabrze z Gliwicami i Koźlem. W ten sposób węgiel wprost z kopalni mógł dalej Odrą dotrzeć nawet do Szczecina. (…)

Ponieważ sztolnia miała 3,5 metra wysokości, była drążona dwuetapowo. W pierwszej kolejności wykonywano górny fragment sztolni. Gdy front robót przesunął się o kilka metrów, druga grupa górników wykonywała jego dolny fragment. Pracując na dwie zmiany, robotnicy wykuwali dziennie około 73 cm chodnika. (…)

Część korytarzy sztolni wzmocniono grubą na 60 cm obudową z kamienia. Stosowano też czasami obudowę mieszaną, ceglano-kamienną. Odcinki sztolni wykute w szczególnie twardych skałach pozostawiano bez obudowy, a powstałe fragmenty sztolni miały 3,5 metra wysokości, 1,6 metra szerokości, a poziom wody wynosił około 1,3 m. (…)

Urobiony przez górników w zabierkach węgiel ładowano do drewnianych skrzyń mieszczących po 370 kg węgla, które ustawiano na platformach ciągniętych przez konie. Zestawy takie poruszały się po żelaznych szynach, ułożonych w chodnikach prowadzących do podziemnych portów. Tam skrzynie z węglem przeładowywano z platform do drewnianych łodzi przy pomocy specjalnych dźwigów.

Łodzie miały 8,6 metra długości i mieściły do 10 skrzyń z węglem. Łączono łańcuchami po 3–4 łodzie, które przepychał przez sztolnię jeden robotnik. Opierał się on głową i rękami o kołki dębowe wbite w strop wyrobiska, a nogami przesuwał łodzie do przodu. Gdy znalazł się w ostatniej łodzi, przechodził do pierwszej i rozpoczynał pracę od początku. Powtarzając wielokrotnie tę czynność, po 6–7 godzinach osiągał ujście sztolni. W następnych latach przewoźnik odpychał się od stropu drewnianym kołkiem, co skróciło okres spławu do 3–4 godzin.

Łodzie płynące w kierunku wylotu mijały się z łodziami powracającymi w specjalnych mijankach. Gdy osiągnęły ujście sztolni, wypływały na powierzchnię i zatrzymywały się w małym porcie. Tam węgiel przeładowywano specjalnym żurawiem do dużych, mieszczących po 18 skrzyń łodzi, kursujących po Kanale Kłodnickim, którego budowę rozpoczęto w 1799 roku. Rozpoczynał się on w Zabrzu i łączył sztolnię z Królewską Odlewnią Żelaza w Gliwicach. W Sośnicy funkcjonowała pochylnia rolkowa, na której łodzie były opuszczane o 11 metrów, pokonując w ten sposób różnicę terenu. (…)

W latach 1850–1860 do sztolni doprowadzono kilka odgałęzień umożliwiających odwadnianie 11 innych kopalń węgla. Potem trafiono na skały wodonośne, z warstwami półpłynnymi i kurzawkami, które spowolniły prace do tego stopnia, że na początku lat 60. XIX wieku budowano tylko po 20 metrów sztolni rocznie.

Ostatecznie budowę liczącej wtedy 14,2 km sztolni ukończono 6 października 1863 r., gdy jej przodek dotarł do kopalni „Król” w Chorzowie. Unieruchomiono wtedy pompy odwadniające kopalnię i wody z podziemnych wyrobisk spłynęły do sztolni, którą przepływało wtedy 17 m3 wody na minutę.

W miarę upływu czasu sztolnia traciła powoli na znaczeniu, gdyż w wielu innych kopalniach, które do tej pory odwadniała, ustawiono silne pompy, które tłoczyły wodę bezpośrednio na powierzchnię. Sztolnia przez kilka następnych lat służyła do odprowadzania wody, lecz stanowiło to korzyść niewspółmiernie małą w stosunku do poniesionych kosztów jej budowy i utrzymania. Gdy na początku XX wieku częściowo zasypano Kanał Kłodnicki pomiędzy Zabrzem a Gliwicami, nadmiar wody ze sztolni był kierowany specjalnym upustem do Bytomki.

W tym stanie sztolnia dotrwała do lat 50. XX wieku, kiedy podjęto decyzję o jej likwidacji. Zniszczono i zamurowano w 1953 roku wylot sztolni, zasypano szybiki. W świadomości społecznej zaistniała ponownie, gdy niedawno rozpoczęto jej penetrację, a działania te zostały nagłośnione przez media. Mimo upływu dwóch stuleci, podziemne korytarze sztolni są w zaskakująco dobrym stanie.

Cały artykuł Adama Frużyńskiego pt. „Główna Kluczowa Sztolnia Dziedziczna” znajduje się na s. 2 czerwcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi oraz dodatek specjalny z okazji 9 rocznicy powstania Radia WNET, czyli 44 strony dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Adama Frużyńskiego pt. „Główna Kluczowa Sztolnia Dziedziczna” na s. 2 czerwcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl

Śmiercionośna dyktatura Zachodu. W przypadku Alfiego Evansa mieliśmy do czynienia z prawnie uregulowanym morderstwem

Ta sytuacja jasno pokazuje, że przed niektórymi wzorcami zachodnimi Polacy muszą się bronić, żadna władza nie jest nieomylna, a ustawodawstwo powinno być tworzone w oparciu o prawa naturalne i boskie.

Michał Bąkowski

Powoli znika z przekazów medialnych sprawa śp. Alfiego Evansa, który niedawno „umarł” w szpitalu w Liverpoolu. (…) W całej sprawie jest wiele niewiadomych, m.in. kiedy chłopiec tak naprawdę zachorował, czy choroba faktycznie była nieuleczalna i w jaki sposób przebiegało leczenie. Są jednak kwestie bezsporne: młody Anglik mógł otrzymać pomoc za granicą i mimo zapewnień lekarzy, po odłączeniu od aparatury oddychał samodzielnie i walczył o życie przez kilkadziesiąt godzin. „Postępowy” sąd odmówił Alfiemu i jego rodzinie podstawowych praw obywatelskich. Dzięki wysiłkowi i ofierze Anglika mogliśmy zaobserwować, jak dobrze kamuflują się bezduszne władze państwowe i różnorakie organizacje, które bronią interesów wyłącznie wybranych grup.

To jest paradoks naszych czasów i zarazem upadek cywilizacyjny: wysyłamy ludzi w kosmos, utrzymujemy olbrzymie armie, inwestujemy w nowoczesne technologie, a nie stać nas na to, aby leczyć i utrzymywać przy życiu niewinne dzieci. Cóż to za władza, która zabija ludzi, i to swoich obywateli, zamiast ich chronić?

W niedalekiej przeszłości mieliśmy z tym do czynienia m.in. w przypadku stalinowskiej Rosji i hitlerowskich Niemiec. Należy więc się cieszyć, że mieszkamy w Polsce, bo mimo tego, że technologicznie jesteśmy kilkadziesiąt lat zacofani względem zachodnich państw, to jednak kulturowo, jako jedni z niewielu, nie stoczyliśmy się. Niebagatelną rolę odgrywa u nas przywiązanie do wiary katolickiej i poszanowanie jej nauk. Moim zdaniem to właśnie Kościół katolicki wskazuje najlepszą z możliwych relacji pomiędzy władzą i społeczeństwem.

Papież Leon XIII w encyklice Diuturnum illud podkreślił, że ludzie mogą, a właściwie powinni wypowiedzieć posłuszeństwo władzy – wtedy, gdyby żądano od nich rzeczy niezgodnych z prawem naturalnym lub Bożym. W latach późniejszych nasz rodak Jan Paweł II podczas pielgrzymki do Polski w 1999 roku w przemówieniu w Sejmie wypowiedział tak bardzo aktualne do dziś słowa: „Wykonywanie władzy politycznej czy to we wspólnocie, czy to w instytucjach reprezentujących państwo, powinno być ofiarną służbą człowiekowi i społeczeństwu, nie zaś szukaniem własnych czy grupowych korzyści z pominięciem dobra wspólnego całego narodu…”.

Różnie jest z naszą władzą, ale dzięki trudnym doświadczeniom i działalności Kościoła w ważnych sprawach potrafiliśmy się zjednoczyć i walczyć o słuszną sprawę. Tak było podczas zaborów, podczas wojen. U nas sprawa Alfiego Evansa zakończyłaby się pozytywnie. Dopóki więc Kościół będzie miał poważanie wśród Polaków, jestem spokojny o losy naszego narodu.

Artykuł Michała Bąkowskiego pt. „Śmiercionośna dyktatura Zachodu” znajduje się na s. 2 czerwcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi oraz dodatek specjalny z okazji 9 rocznicy powstania Radia WNET, czyli 44 strony dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Michała Bąkowskiego pt. „Śmiercionośna dyktatura Zachodu” na s. 2 czerwcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl

Ponad 200 triumfalnych bram witało wojsko polskie, które wkraczało na Śląsk w 1922 roku po powstaniach i plebiscycie

Wzruszającą chwilą było wręczenie generałowi Szeptyckiemu przez przedstawicieli byłych powstańców powiatu rybnickiego sztandaru powstańczego, który przebył wszystkie trzy powstania.

Tadeusz Loster

Kiedy w XV wieku Polska odzyskała Gdańsk i Pomorze, Jan Długosz w swoich pamiętnikach napisał: „Niemało się cieszę, że wróciły do Polski pruskie ziemie, ale jeszcze więcej bym był się radował i czuł się szczęśliwym, gdybym dożył tej chwili, gdy Śląsk, prastara piastowska dzielnica, powróci na łono ojczyzny. Wtedy błogich doznałbym uczuć, a miałbym milszy w grobie spoczynek”.

Wieczorem o godz. 22.30 dnia 15 czerwca 1922 roku w wielkiej sali gmachu Komisji Międzysojuszniczej w Opolu miała miejsce historyczna chwila – oddanie Państwu Polskiemu części Górnego Śląska. Ziemie, które miały powiększyć obszar Rzeczypospolitej, zostały przyznane Polsce decyzją Rady Ambasadorów dnia 20 października 1921 roku. Był to owoc trzech śląskich powstań oraz plebiscytu.

Już 20 czerwca o godz. 8 rano wojsko polskie pod dowództwem generała broni Stanisława Szeptyckiego przekroczyło granicę i wkroczyło do powiatu katowickiego, obsadzając w ten sposób pierwszą strefę obszaru Śląska przyznaną Polsce. Oddziały wojska polskiego, auta pancerne i kawaleria zostały powitane na moście szopienickim przez tłumy publiczności, władze państwowe i wojewódzkie, duchowieństwo oraz organizacje społeczne, polityczne i kulturalne. Wraz ze sztabem gen. Szeptyckiego granicę przekraczał generał Horoszkiewicz, dowódca 23 dywizji, która przeznaczona była do obsadzenia Górnego Śląska.

Brama powitalna w Królewskiej Hucie, 6.06.1922 r. | Źródło: NAC

Na granicy ustawiono tryumfalną bramę powitalną. Do jej słupów był przywiązany łańcuch żelazny pomalowany na kolor czarno-biały (barwy pruskie). Generał Szeptycki podjechał na koniu w pobliże łańcucha, gdzie powitał go krótką przemową wojewoda Rymer oraz ks. prałat Kapica. Po patriotycznym przemówieniu generała Szeptyckiego i odegraniu pieśni „Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród”, powstaniec śląski – inwalida młotem rozbił symboliczny łańcuch zagradzający drogę z Polski na Śląsk. Przy dźwiękach hymnu „Jeszcze Polska nie zginęła” wojsko polskie ruszyło na ziemię śląską i drogą przez Roździeń, Szopienice, Burowiec, Zawodzie udało się do Katowic.

Ludność śląska ustawiona w szpaler od granicy do Katowic entuzjastycznie witała armię polską, obrzucając ją kwiatami. Od granicy do Katowic Ślązacy ustawili około 30 bram powitalnych. W Zawodziu brama powitalna zbudowana była z węgla; górnicy z zapalonymi lampkami witali wojsko polskie tradycyjnym „Szczęść Boże”, a wójt gminy chlebem i solą.

(…) Do trzeciej strefy części obszaru plebiscytowego wojsko polskie wkroczyło dnia 26 czerwca 1922 roku. Na granicy powiatu bytomskiego w Brzezinach zostało powitane przez ludność śląską oraz proboszcza ks. Grunda, wygnańca z niemieckiej części Górnego Śląska. Z Brzezin przez Kamień i Szarlej entuzjastycznie witane wojsko pod dowództwem generała Szeptyckiego, wraz ze szwadronem ułanów przeznaczonych dla Tarnowskich Gór, dotarło do Piekar Śląskich, gdzie przed cudownym obrazem Matki Boskiej piekarskiej modlił się król polski Jan III Sobieski o zwycięstwo nad Turkami. Tutaj przed kościołem ustawiono powitalną bramę tryumfalną. Żołnierzy i ich dowódcę powitał 87-letni były górnik Wawrzyniec Hajda, który w wieku 27 lat oślepł w kopalni wskutek przedwczesnego wybuchu dynamitu. Po wypadku dla Hajdy zaczął się nowy etap życia: stał się działaczem społecznym, zaczął pisać pieśni kościelne i ludowe oraz komponować do nich melodie.

Wzruszony powitaniem przez śląskiego Wernyhorę generał powiedział: „Nie będzie Pan wprawdzie widział wojska polskiego, lecz usłyszy Pan za chwilę tętent ułanów polskich, którzy tędy przejeżdżać będą. Niech choćby to jest nagrodą za Pańską tęsknotę do Polski i za Pańskie cierpienia dla Polski”. Podobno, kiedy koło ślepego Wawrzyńca Hajdy przejeżdżał szwadron kawalerii, ten zapytał: „Czy ci polscy ułani mają skrzydła jak husaria Sobieskiego?”. (…)

Zgromadzona licznie ludność ze sztandarami i muzyką wraz z wojskiem przemaszerowała przez Goczałkowice do Pszczyny, witana owacyjnie przez zgromadzoną ludność. Na drodze przemarszu mieszkańcy ustawili ponad 50 powitalnych bram tryumfalnych.

Generał Szeptycki wraz z posłem Korfantym, oficerami sztabu oraz zaproszonymi gośćmi, dziennikarzami prasy warszawskiej, krakowskiej i śląskiej, udał się samochodami do Pszczyny. Tutaj przybyłych powitała wspaniała brama tryumfalna ustawiona kosztem zarządu dóbr księcia pszczyńskiego.

Przybyłe do Pszczyny wojsko polskie oraz gen. Szeptyckiego powitał chlebem i solą burmistrz miasta Figna. Gen. Szeptycki, dziękując mu po przemówieniu, przyjął od dzieci polskich miasta Pszczyny biało-czerwone bukiety kwiatów. Potem w imieniu ludności niemieckiej przemówił pan Groll. Jego prowokacyjne wystąpienie przerwał generał: „W Polsce tak polski, jak i niemiecki obywatel może być pewny swych praw i bezpieczeństwa mienia i życia”. (…)

Do ostatniej strefy obszaru plebiscytowego powiatu rybnickiego wojsko polskie wkroczyło 4 lipca 1922 roku. Uroczyste jego przyjęcia nastąpiły w Żorach i Wodzisławiu, ale główne uroczystości świętowane były w Rybniku. Generał Szeptycki wraz z towarzyszącym mu gen. Osieńskim, oficerami sztabu i prasą przybył do Rybnika z Katowic. Przy bramie powitalnej w pobliżu nowego kościoła wojsko polskie, generałów, wojewodę Rymera oraz ks. Prałata Kapicę powitał mecenas Różański. 3 Pułk Strzelców Podhalańskich oraz 1 bateria 23 Pułku Artylerii Polowej, przeznaczone dla tego miasta, przybyły koleją do Orzesza, skąd marszem udały się do Rybnika. Po drodze oczekiwały przybyłych szpalery ludności i bramy tryumfalne, których w całym powiecie rybnickim Ślązacy postawili ponad 120. (…)

Ślązacy wybudowali ponad 200 tryumfalnych bram witających wojsko polskie. Żadna z nich nie była podobna do innej, były to indywidualne projekty związane z tradycjami danego regionu Śląska. Jedno, co je łączyło, to umieszczone na nich symbole i godła Polski. Niektóre z bram były olbrzymie i piękne, postawiono je dużym wysiłkiem i kosztem. Bowiem dla narodu śląskiego były one bramami do Polski.

Cały artykuł Tadeusza Lostera pt. „Bramy do Polski” znajduje się na s. 1 i 3 czerwcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi oraz dodatek specjalny z okazji 9 rocznicy powstania Radia WNET, czyli 44 strony dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Tadeusza Lostera pt. „Bramy do Polski” na s. 1 czerwcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl

Relacja człowieka i maszyn jest coraz bardziej zaburzona / Krzysztof Skowroński i Paweł Pisarczyk, „Kurier WNET” 48/2018

Człowiek ma się urodzić, zrobić coś dobrego, umrzeć, zostawić po sobie jakiś pomnik, który ktoś będzie pamiętał, mały czy duży, i tyle. I po co sobie wszczepiać chipy? To jest bez sensu.

Krzysztof Skowroński
Paweł Pisarczyk

Na końcu będzie zbawienie

Rozmowa Krzysztofa Skowrońskiego z Pawłem Pisarczykiem, wizjonerem w dziedzinie nowoczesnych technologii, prezesem zarządu Atende Software, spółki z Grupy Kapitałowej Atende. Po uzyskaniu koncesji przez Radio WNET w niedziele o godz. 12.00 Paweł Pisarczyk będzie prowadził audycje na temat nowoczesnych technologii.

Kiedy byłeś w Krzemowej Dolinie?

Ostatnio w końcu marca. Na Stanford University był dzień promocji polskich przedsiębiorców, taki Polish Day. Mówiliśmy o tym, co robimy, jak możemy być innowacyjni, spotkaliśmy się z bardzo znanymi przedsiębiorcami.

Po tamtej stronie był na przykład Janusz Bryzek, który wymyślił czujniki stosowane dzisiaj w większości telefonów komórkowych. To jest Polak, który wyjechał w latach 80., stworzył tam firmę, która robiła sensory, i te jego sensory są teraz stosowane chociażby w każdym iPhonie, jego żyroskop.

Kto Cię słuchał?

Słuchali mnie przedsiębiorcy amerykańscy, np. Tad Taube, który zbudował Stanford, przedstawiciele dużych venture capital, byli przedstawiciele władz San Francisco, chyba wiceburmistrz. Rozmawialiśmy o tym, co my jako kraj możemy znaczyć w przyszłości w technologii.

Co możemy znaczyć?

Ja powiedziałem, że możemy dużo, bo potrafimy robić wszystko. Potrafimy robić procesory, systemy operacyjne, technologie, programowanie… Tylko nasz największy problem jest taki, że nie potrafimy tego komercjalizować. Jesteśmy świetnymi wynalazcami, natomiast nie jesteśmy innowatorami. My nie wiemy, jak stawać się globalnymi. Mamy za mało kapitału i niestety nie potrafimy ze sobą jako Polacy współpracować, bo my sobie często nie pomagamy.

O tym, że chcemy mieć globalne firmy, dużo mówi premier Morawiecki. Czy to się jakoś przekłada na te polskie pomysły?

Teraz dużo się mówi i to dobrze, ale na razie się to jeszcze nijak nie przekłada na fakty. Bo jak się w Stanach robi innowacje globalne, mogę opowiedzieć na przykład na podstawie procesora, który ostatnio powstał. Wiemy, że tam komputery powstały w Krzemowej Dolinie, że uniwersytetem, który wymyślał rzeczy związane z informatyką, był Uniwersytet Kalifornijski w Berkeley, notabene chyba stanowy, a teraz Krzemowa Dolina wróciła do takiego wymyślania jak dawniej. Świat jest zdominowany przez urządzenia mobilne. Każdy używa telefonów komórkowych, tabletów, urządzeń przenośnych i właściwie wszystkie te urządzenia bazują na jednym procesorze, który wymyślili Brytyjczycy; nazywa się ARM. Ten procesor ma swoje ograniczenia, bo przede wszystkim płaci się za niego licencję, a drugie – że zaczął się przesadnie komplikować. Więc w Berkeley ogłoszono, że przez trzy miesiące muszą wymyślić nowy procesor, który będzie łączył wszystko, co dotąd zostało wymyślone w procesorach. I paru gości do tego siadło i zrobiło to.

Potem pojeździli po Krzemowej Dolinie i wszystkie największe firmy powiedziały: to jest dobry pomysł, będziemy was wspierali. Ten procesor, który jest całkowicie nowy i jakby za darmo, my chcemy wspierać. Po czym firma, która produkuje dyski Western Digital oświadczyła: jak zrobicie ten procesor już w krzemie, my będziemy go kupowali.

I na tym polega robienie innowacji: firmy o globalnym zasięgu wprowadzają innowacje z uczelni, nie traktując ich jako szalonych wynalazców. U nas, jak ja zrobiłem system operacyjny, najpierw musiałem przekonywać wszystkich, że nie jestem wariatem, że nie mierzę się z niemożliwym, a potem musiałem przekonywać wszystkich polskich przedsiębiorców, że może być lepszy od tego, co oni sobie kupią na Zachodzie. Bo my mamy takie polskie podejście, że to, co jest z zewnątrz, jest lepsze niż to, co jest wewnątrz i boimy się w ogóle podejmować ryzyko jako Polacy.

Ale historia Twojego wynalazku ma happy end…

Z polskich firm mój system zamówił Apator Metrix, który robi gazomierze, bo ma niezwykle odważnego i fantastycznego prezesa. Zamówili Rosjanie, Kazachowie, Włosi. Teraz rozmawiamy poważnie na Zachodzie, więc historia zaczyna mieć happy end.

Ale w Polsce wciąż jesteśmy względem siebie podejrzliwi i wszystko się odkłada na święty nigdy. Pomogła nam Energa Operator, która powiedziała, że jako przedsiębiorstwo publiczne będzie zamawiała urządzenia z tym systemem operacyjnym i sama je sobie wyprodukuje, skoro producenci nie chcą.

Coś zadziałało, tylko nie ten mechanizm, jaki powinien.

Podstawowy. Zadziałał mechanizm taki, że Energa, wielka spółka państwowa stała się stymulatorem innowacji jeszcze parę lat temu. I jeżeli premier Morawiecki miałby ośmielać spółki Skarbu Państwa do takiego działania, to ja podpisuję się pod tym całym sobą. Zawsze starałem się mówić to premierowi podczas pracy w Zespole Transformacji Przemysłowej. Wielkie spółki powinny być stymulatorem innowacji w Polsce, bo nie mamy wielkich korporacji globalnych. I Energa rzeczywiście jest przykładem spółki, dzięki której, jeżeli Phoenix osiągnie sukces, to ja zawsze powiem, że jest matką chrzestną tego sukcesu.

Ale czy my mamy szanse na globalną firmę? Jakie warunki powinna spełniać taka firma?

Mamy, mamy. A potrzebny jest przede wszystkim kapitał. Powinni go zapewnić przedsiębiorcy, którzy już wcześniej osiągnęli sukces. Może fundusze państwowe, które do tego są? W każdym razie sukces powinien budować sukces. I to jest chyba recepta na przedsiębiorczość.

Ale największy problem mam z tym, że jeżeli komuś tłumaczę, że to, co zrobiłem, to jest innowacja z Polski, on mi nie wierzy. Musimy zmienić postrzeganie nas jako kraju wyłącznie rolniczego.

Czy nie tak postrzegają nas w Krzemowej Dolinie, gdzie innowacyjni Polacy przyjechali, żeby spotkać się z największymi?

W Krzemowej Dolinie wiedzą, że Polacy są świetnymi inżynierami, ale wiedzą też, że polskie firmy nie mają umiejętności wychodzenia na rynek globalny, przez co otacza nas pewne odium. Ja próbuję je zdjąć. Na przykład jest szansa, że informacja o Phoenixie zostanie opublikowana w największym czasopiśmie światowym, może coś się zacznie dziać, ale problem pozostaje.

Jeden problem, że my ze sobą nie potrafimy współpracować, żeby uwiarygodnić innowacje, a dwa – dlaczego tym Phoenixem jako systemem operacyjnym w ogóle zaczęto się zajmować? Dlatego, że powiedziałem: jest wdrożony w Enerdze, proszę bardzo: działa. Działa lepiej od tych systemów, które były wdrożone wcześniej.

Inna rzecz, że globalni gracze nie chcą wpuszczać nowych podmiotów na rynek.

Tak, nikt nam nic nie da za darmo. Trzeba sobie pozycję wypracować i wyszarpać. W Ameryce jak chcesz, żeby cię szanowano, to musisz sobie pozycję wywalczyć. I my musimy walczyć o swoją pozycję na świecie, pokazywać, że robimy dobre rzeczy, że te rzeczy u nas działają, że rozwijają nam gospodarkę. Tego bym chciał. Bo jeżeliby Energa nie powiedziała: biorę, robię czterdzieści tysięcy liczników na tym systemie – to ja bym został fantastą z Polski, któremu nie udałoby się nikogo przekonać.

Tyle mówi się o korzyściach płynących z Internetu, że nam ułatwia życie, że lodówka komunikuje się z kuchenką, a kuchenka z zakładem energetycznym itd. To wszystko pięknie działa, ale może nam zabrać wolność.

Może nam zabrać wolność, co więcej, może być momentami niebezpieczne. Te urządzenia są sterowane czymś, co jest w chmurze i co nazywa się teraz sztuczną inteligencją. Czyli program komputerowy, o którym właściwie nie wiemy, jak działa, jak się zachowuje i dlaczego generuje takie wyniki…

Czyli są tajemnicą nawet dla informatyków.

Tak, bo to jest nieliniowy układ statystyczny: pokazujemy mu jakieś obrazy i dane, a potem on sam sobie wszystko ustawia i zapamiętuje; jakby sam się programuje, a my tylko definiujemy sieć powiązań między neuronami. Natomiast dlaczego to daje takie wyniki, a nie inne, mało kto wie.

Czy ta chmura samodzielnie myśli, choć nie ma samoświadomości? I może wydobyć z siebie coś, co dla nikogo nie jest przewidywalne?

Tak, może tak zrobić. Przykładowo rozpoznawanie obrazu polega na tym, że się pokazuje temu programowi, tej sieci neuronowej, wzorce; dajmy na to – obraz białego czy czarnego mężczyzny i mówi się: to jest biały mężczyzna, to jest czarny mężczyzna. Pokazuje się tej chmurze tych obrazów kilkaset tysięcy i potem ona dzięki temu z pewnym prawdopodobieństwem mówi na końcu: to jest to, a to jest to. I to jest jakby taka najbardziej bazowa sieć neuronowa. Natomiast ostatnio poprzez takie mechanizmy uczące firma Bitmind stworzyła algorytm czy system do gry w go. Gra w go jest niesłychanie skomplikowana. I nagle ta sieć, która nie wiadomo jak i dlaczego zaczęła się programować i ustawiać, wygrała w go z arcymistrzem tej gry. I to już zaczęło budzić przerażenie.

Dalej: teraz konstruuje się takie sieci neuronowe, które grają w gry tak, jak i my graliśmy parę lat temu, uczą się tych światów i osiągają mistrzostwo. Dochodzimy do takiego momentu, kiedy te programy – trudno powiedzieć, czy one zyskują samoświadomość, ale coś zyskują – stają się w jakimś stopniu niebezpieczne. Bo przecież to jest trochę przerażające, prawda? Że program zaczyna grać w grę i kombinować w tym świecie, uczyć się go, a więc zaczyna się zachowywać trochę jak człowiek.

Człowiek zaczyna mniej więcej tak samo: rodzi się, uczy się świata, przewraca się, kaleczy, potem spotyka się z innymi ludźmi, wymienia informacje i zaczyna być samoświadomy, autonomiczny. A teraz tak samo zachowują się te programy do gier –bo od nich zaczęto. I kiedy one już w grach zyskują mistrzostwo, a my wypuścimy je w taką grę, jaką jest rzeczywisty świat, która ma tylko więcej elementów, nagle się okaże, że one zaczną tutaj się poruszać w sposób lepszy od nas. A jeżeli będą jeszcze miały swoje sensory i swoich agentów w naszym życiu…

Czym są te sensory i agenci?

Chociażby te lodówki, zegarki…

I ta chmura nagle stwierdzi, że najbardziej nieoszczędny w tym systemie jest człowiek, w związku z czym trzeba go wyeliminować.

To są takie prognozy Matrixa, ale może tak być. Moim zdaniem one są całkiem prawdopodobne, że możemy być hodowani przez maszyny.

Relacja między człowiekiem a maszyną jest coraz bardziej zaburzona.

Dwa dni temu czytałem, że w Szanghaju powstał bank, w którym nie pracują ludzie, tylko roboty i obsługują człowieka roboty, chodząc z nim, mówiąc, co ma zrobić, pokazując mu jakieś tam formularze. To już jest trochę przerażające. Dla mnie to już jest rzeczywiście science fiction.

Dochodzimy do takiej granicy, że następuje interakcja z robotem humanoidalnym, to już się dzieje…

A Ty w tym uczestniczysz i to Cię pewnie ekscytuje.

Tak, ekscytuje. Chciałbym mieć własnego robota, ileś robotów, które pozwolą, że ja będę tylko myślał i tylko czytał książki… Jest to ciekawa perspektywa, ale może się okazać, że te roboty powiedzą: dobra, stary, my już ciebie mamy dość.

Jest jeszcze aspekt kontroli człowieka przez maszynę…

Przecież teraz wielu ludzi nie potrafi jeździć samochodem bez ABS-u czy bez automatycznej skrzyni biegów. Za chwilę ludzie w ogóle nie będą potrafili jeździć samochodami. Każdemu z nas się wydaje, że jest wyjątkowy, bo potrafi jeździć samochodem, jeździć na nartach, programować, używać komputera itd., ale szczerze mówiąc, to on tego nie potrafi, bo wszystko za niego robią maszyny. To jest tylko złudzenie wyjątkowości…

Myślę też o takiej zwykłej kontroli tego, co się mówi, co się myśli… Dokąd się chodzi i co człowiek robi z czasem wolnym. To już jest technologicznie możliwe? Jeszcze możemy się łudzić, że żyjemy w świecie demokratycznym, ale jak ktoś zechce, może ten świat zmienić. Czy już jest możliwe stworzenie systemu idealnej kontroli nad człowiekiem?

Szczerze mówiąc, jestem przerażony Facebookiem. Bo Facebook polega na tym, że ludzie dobrowolnie oddają informacje o sobie. Te informacje są wykorzystywane do tego, żeby zrozumieć, jak nimi manipulować w taki sposób, żeby im się wydawało, że nie są manipulowani. Ja jestem zwolennikiem historiozofii i teorii, że kiedyś była arystokracja, która była wyjątkowa, a potem masom się zaczęło wydawać, że są arystokracją. Teraz to złudzenie mas jest spotęgowane przez to, że mają do dyspozycji różne rozwiązania technologiczne.

W dzisiejszym świecie wszystko się dzieje bez wysiłku, ale coś jest za coś. Bo to, że taki Facebook czy cokolwiek jest za darmo, jest nieprawdą. To oznacza, że dajemy informacje o sobie, które pozwalają komuś czerpać z tego profity i sprawować kontrolę. Dawniej król kontrolował ludzi przez wojsko, teraz najsilniejszy jest ten, kto ma największą społeczność wokół siebie. A technologia będzie jeszcze lepiej pozwalała hodować te społeczności.

Co było w komunizmie straszne? Że wszyscy mieli być tacy sami. Była policja, urawniłowka. Na Facebooku każdy jest niby inny, niby się pielęgnuje jego indywidualność, ale de facto wszyscy są zrównani, tylko mamy komputery, które pozwalają kontrolować nasz stopień indywidualizacji.

Pytanie, czy oddajemy kontrolę komuś, czy czemuś?

Na razie oddajemy komuś, ale potem oddamy czemuś. Na razie ludzie hodują ludzi w tych wszystkich społecznościach, natomiast jak ci ludzie będą używali maszyn, to może się okazać, że się oddamy w ręce maszyn i potem już ten Facebook przejmie kontrolę nad swoim twórcą. I mamy Skynet.

Są jeszcze rozmaite chipy wszczepione w człowieka, w których mamy nie tylko podstawowe informacje o nas, ale też konto bankowe, telefon – wszystko.

I tu dochodzimy do wolności wyboru. To, co jest najpiękniejsze w człowieku – teraz pojadę ewangelią – to jest wolny wybór: człowiek może wybierać swoją drogę. Może też wybierać technologię, której używa, a której nie, decydować, jaki stopień swojej prywatności oddaje. Ale żeby wolna wola dobrze działała, musi być świadomość, wiedza, wysiłek. Jeżeli nie ma wysiłku ze strony człowieka, wolna wola się kończy. Problem polega na tym, że ludzie w imię niewysilania się będą coraz bardziej pozwalali się kontrolować i nie będą w stanie rozróżniać już, co jest właściwie, a co jest nie.

To jest problem także natury etycznej – na przykład wstrzykiwanie implantów. Z jednej strony jeśli się wie, jakiego wysiłku wymaga kontrolowanie przy silnej cukrzycy poziomu glukozy we krwi i wstrzykiwanie insuliny, że można zasnąć i się nie obudzić, to jeśli wyręcza go urządzenie, wydaje się to fantastyczne. Ale jeżeli te urządzenia będą podłączone do Internetu i maszyny się zbuntują… Poza tym w tych urządzeniach, które są już konstruowane, bardzo prawdopodobne są błędy, bo na przykład oprogramowanie zwariuje.

O tym trzeba głośno mówić. Raz – jest ryzyko, że maszyny będą nas kontrolowały; dwa: że wejdzie haker, który, każdemu cukrzykowi da na przykład dawkę insuliny taką, że zaśnie; a trzy, że po prostu będą błędy, które na skutek, nie wiem, promieniowania elektromagnetycznego się aktywują i po prostu podłączona do człowieka maszyna zwariuje. I oczywiście z jednej strony postęp jest fascynujący, ale z drugiej strony nie można go traktować bezkrytycznie. I to jest główny problem dzisiejszego świata, że wszyscy wszystko biorą bezkrytycznie.

To jest kuszenie łatwością życia. Wejdź w Internet., a będziesz miał łatwe życie.

I będziesz wyjątkowy! To jest niesamowite. Przecież Facebook polega na tym, że każdy chce zrobić wrażenie. Facebook jest sposobem pokazywania siebie, zaspokajania pychy.

Próżność, pycha, wyjątkowość i łatwość życia. No dobrze, ale to Ty wymyślasz te ułatwiacze życia. To może wymyślisz lekarstwo na te ułatwiacze?

Lekarstwo na to jest bardzo proste, ale bardzo trudne: edukacja. Trzeba po prostu mówić o zagrożeniach. Tłumaczyć, pokazywać, że technologia jest piękna, ale nie dawać prostych rozwiązań. To jest najtrudniejsze. Czasami wykładam dla studentów. Teraz student wszystko bierze, chłonie; dla niego nie jest już dostępna rozkosz dziwienia się. I tylko żąda, żąda.

Podobno mamy fantastycznych informatyków. Wygrywamy konkursy. Czy polska szkoła informatyczna, która powstała na początku lat 90., gaśnie, czy jest w rozkwicie? Czy rośnie następne pokolenie?

Wśród wielkiej populacji ludzi, którzy teraz próbują się zajmować informatyką, jest możliwe znalezienie paru niezwykle uzdolnionych. Ale wydaje mi się, że coraz mniej informatyków w tych nowych pokoleniach jest wyjątkowych. Patrzę po swoich pracownikach. Ci, którzy są w stanie coś wykreować, pasjonowali się informatyką w latach osiemdziesiątych.

Młode pokolenie ma problem w ogóle ze skupieniem uwagi. Jest tak rozproszone… i jeszcze im się opowiada bzdury o tzw. work-life balansie: ty się nie powinieneś za bardzo skupiać na czymkolwiek, bo zaburzysz swój work-life balance. Ja tego po prostu nienawidzę. Poeta pisze, kiedy ma natchnienie; inżynier tworzy, kiedy czuje potrzebę. Jaki work-life balance? Przestać myśleć? To jest bardzo prosty przekaz: nie angażuj się, nie skupiaj się, nie wnikaj, tylko chłoń. Świat hoduje idealnych konsumentów. Niszczy to, co było najważniejsze, czyli indywidualizm. Próbujemy wszystko zrównać. A wygrywaliśmy tym, że właśnie byli ludzie zbuntowani: Kolumb, który chciał odkryć Amerykę, że była Maria Skłodowska-Curie, która z narażeniem życia coś badała, a teraz się mówi: nie, po co, to nie ma sensu. Work-life balance: musicie biegać, musicie chodzić…

Ale to nigdy nie dotyczy wszystkich. Tak myślę o wojnie między Facebookiem a światem demokracji i polityką, czyli między nowoczesną technologią a demokracją. Czy coś zostało zaburzone w relacji demokratycznej przez nowoczesne technologie?

Tak, mam na myśli socjotechniki dopracowane do perfekcji i stosowane w ten sposób, że się wydaje, jakby ich nie było. Dawniej propaganda grzmiała w sposób łatwy do rozpoznania, a teraz mamy subtelną manipulację. Rozpracowuje się człowieka, jego upodobania, słabości. Robią to komputery, bo żaden człowiek by nie potrafił nawiązać interakcji równocześnie z milionem ludzi. A taki Facebook pozwala nam rozmawiać równocześnie z milionem.

Wróćmy na chwilę do tego kuszenia. Człowiek jest kuszony łatwością, wchodzi w świat Internetu, oddaje swoje bezpieczeństwo kolejnym komputerowym aplikacjom. Czy w którymś momencie ktoś – taki faraon – nie powie nagle: przepraszam, ale ja tu rządzę?

Cała sztuka tych wszystkich społeczności polega na tym, że ten faraon jest ukryty. On zawsze działa z tylnego siedzenia. Ale jeżeli sobie wstrzelimy chipy na własne życzenie…

I dopiero chipy są do tego potrzebne?

Coś, co będzie mogło wywierać bezpośredni przymus.

Że jak będę szedł Jerozolimskimi, a nie Marszałkowską, to mnie zaboli.

Zaboli albo ktoś, kto będzie miał np. podłączony automat dozujący insulinę, nie dostanie dawki. Mogą być takie scenariusze, ale chyba wcześniej maszyny jednak tego faraona załatwią.

I to jest jakby z jednej strony coś fajnego, że ta maszyna nie pozwoli takiemu faraonowi być faraonem w starym stylu…

I tu dochodzimy do esencji, do grzechu pierworodnego. Człowiek zawsze chce być jak Bóg. Na tym polega jego grzech pierworodny, że chce rządzić, chce mieć, być władcą świata. To jest chyba ten właśnie grzech ludzkości, że jest chora na władzę. Każdy z nas chce być wyjątkowy. To jest pycha. A maszyna ma to samo. Też będzie chciała rządzić i człowiek jej nie będzie potrzebny.

A jak, Twoim zdaniem, ten świat będzie wyglądał – już nie mówię za pięćset, tylko za dziesięć lat?

Samochody autonomiczne, roboty w garażach, jeszcze większa konsumpcja.

A gdybyś miał okazję wygłosić apel do premiera Morawieckiego?

Powiedziałbym, że powinniśmy więcej działać, jeżeli chodzi o rozwój technologii w Polsce, że potrzebne jest działanie. I druga sprawa, chyba ważniejsza: potrzebna jest edukacja. Dążmy do tego, żebyśmy my jako Polska mieli mądrych ludzi i mądre nowe pokolenia, bo chyba tylko to nam pomoże. Czyli musimy dobrze edukować, dobrze pracować u podstaw, a wtedy nasz kraj będzie się rzeczywiście rozwijał. Bo jeżeli ludzie przestaną myśleć, nic z tego nie wyjdzie.

Czyli nie edukować, tylko uczyć myśleć, to jest co innego.

Uczyć myśleć.

Nie zapamiętywać, tylko myśleć. Otwierać wyobraźnię i przestrzeń myślącą. Czyli przeprowadzić reformę systemu edukacji od podstaw.

Edukacji wyższej przede wszystkim. Z uczelni odchodzą ludzie, którzy coś zrobili, a młodzi idą do biznesu. Bo uczelnia nie daje im żadnych profitów poza tym, że mają trochę spokoju. I musimy coś zrobić, żeby uczelnie nie były masowe. Uczelnie stały się masowe. Uczelnia ma kształcić elitę, a nie masę, a teraz mamy masowość kształcenia.

Skoro jesteś wybitnym informatykiem, masz wyobraźnię, wiesz, co należy zrobić, to może powinieneś się zająć polityką?

Jeżeli udałoby mi się zrobić tę wielką rzecz, którą sobie wymarzyłem, że Phoenix wpisze się do panteonu informatyki światowej, to postanowiłem, że wtedy zajmę się edukacją. I będę też miał legitymację do tego, żeby zająć się polityką, bo coś mi się udało osiągnąć. Wtedy może stworzę ruch ludzi, którzy chcą coś zrobić i mają ku temu podstawy, bo już czymś się zapisali w życiu.

W modelu amerykańskim podoba mi się to, że w Ameryce senatorami, politykami zostają ludzie, którzy coś w życiu osiągnęli. Prezydent Trump przecież stworzył olbrzymi biznes. Udowodnił, że potrafi rządzić, a nie, że mu się wydaje, że potrafi.

A za dziesięć lat ja nie będę już chyba tej technologii tak rozumiał jak teraz, bo teraz jest mój czas.

Tak szybko ta technologia ucieka?

Technologia nie ucieka, bo to jest matematyka. Matematyka jest taka sama. Informatyka, ta sztuczna inteligencja powstała w latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych. Teraz mamy tylko możliwość jej implementacji dzięki szybkim procesorom. W informatyce nic się specjalnie nie zmieniło od czterdziestu lat; problem polega na tym, że człowiek z wiekiem przestaje być tak bystry, inteligentny jak wcześniej. Po prostu sieć neuronowa starzeje się. Jest już przeuczona…

A nie da rady tego technologicznie poprawić, wszczepić sobie coś do mózgu?

Nie chciałbym tego robić. Narkotyki też może są fajne dla wielu ludzi, bo można być wydajnym, ale to ma bardzo słabe konsekwencje. Bo potem człowiek już jest od tego zależny i przestaje być wolny. I tak samo z chipem. Jeżeli będę sobie wkładał chipy, to się uzależnię. Po prostu życie zostało tak skonstruowane, że człowiek ma się urodzić, zrobić coś dobrego, umrzeć, zostawić po sobie jakiś pomnik, który ktoś będzie pamiętał, mały czy duży, i tyle. I po co sobie wszczepiać chipy? To jest bez sensu.

Jesteś wierzący?

Jestem. Byłem w życiu parę razy w takich sytuacjach, w których doświadczyłem działania Boga. Kiedyś wpadłem pod samochód, przeżyłem trochę przez przypadek. Kiedyś walnął koło mnie piorun… nieważne, po prostu uważam, że Bóg to jest miłosierdzie. Czyli to, że trzeba się dzielić z innymi, myśleć o innych, pomagać – to jest istota chrześcijaństwa. A nie klepać jakieś formuły. I pokora. Tego trochę brakuje teraz też w Kościele katolickim. Widzę, że Franciszek wprowadza jakieś zmiany. W każdym razie w takim głębokim sensie, wydaje mi się, że jestem wierzący. Nie wiem, może wielu rzeczy nie rozumiem, ale tak, tak.

Mam kolegę, który był Strefie Gazy, walczył w Armii Izraelskiej. Był w niewoli i powiedział mi: wiesz co, ja widziałem zło w czystej postaci i nauczyłem się nikogo nie oceniać i nie mówić, czy ktoś jest dobry, czy zły. Jak się dotknęło zła w czystej postaci, to człowiek w ogóle inaczej myśli. Przestaje być przede wszystkim moralizatorem. Jeżeli rzeczywiście jest człowiekiem wierzącym, stara się dawać z siebie, co najlepsze. Bo co możemy zrobić innego? Nic właściwie.

Wracając do technologii… cudownie, że jest technologia. Ma aspekty dobre, ma złe, tak jak życie. Sztuka może być używana w celu dobrym i złym. Człowiek też. Ja wierzę, że większość ludzi jest w głębi duszy dobra, tylko że gdzieś tak sobie dryfują…

A co musi być spełnione, żeby Phoenix trafił do tego panteonu?

Musi być używany w wielu urządzeniach i muszą o nim wiedzieć i używać go ludzie na całym świecie. Teraz on jest ogólnodostępny, open source; ludzie mogą go sobie ściągnąć. A ja kolęduję po całym świecie i mówię: używajcie go, on jest bardzo dobry, pokazuję, tłumaczę. Bo w świecie współczesnym rację ma ten, kto głośniej krzyczy, kto ma większy dostęp do ludzi, którymi może manipulować, i na tym polega problem.

Czy miałeś możliwość rozmawiania z najtęższymi głowami i umysłami w Krzemowej Dolinie?

Tak, rozmawiałem z inwestorami, ze znaczącymi ludźmi, którzy już osiągnęli bardzo dużo w tym biznesie.

Nie forsą, tylko głową.

Tak, głową. Stali się potem bogaci. Oni mi powiedzieli: Paweł, on musi być open source, a ty musisz o tym mówić, musisz jeździć po świecie, tłumaczyć, pokazywać. To jest jedyna droga i wtedy się wydarzy, bo równolegle do ciebie krzyczą najwięksi, najwięksi opłacają innych, żeby powtarzali, mówili, opłacają dziennikarzy… I tu wracamy do Facebooka.

Czyli nie wystarczy opłacić na Facebooku informacji „Phoenix jest najlepszy”?

To by pomogło, ale to by była droga kampania; parę milionów dolarów. Na razie wolę jeszcze spróbować metodami tradycyjnymi.

Przy okazji można kogoś poznać, z kimś porozmawiać.

Wywiad Krzysztofa Skowrońskiego z Pawłem Pisarczykiem pt. „A na końcu będzie zbawienie” znajduje się na s. 1 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl oraz na s. 3 i 4 dodatku specjalnego z okazji 9 rocznicy powstania Radia WNET.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi oraz dodatek specjalny z okazji 9 rocznicy powstania Radia WNET, czyli 44 strony dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Krzysztofa Skowrońskiego z Pawłem Pisarczykiem pt. „A na końcu będzie zbawienie” na s. 3 dodatku specjalnego do czerwcowego „Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl

Postępowa inżynieria społeczna odarła wielkie rzesze ludzi z rodzin i godności / Jacek Koronacki, „Kurier WNET” 48/2018

Ameryka potrzebuje rechrystianizacji. Zwłaszcza klasy wyższej, by ta mogła stać się elitą narodu, który dziś tej elity nie ma. Szansa w tym, że klasa ta jeszcze nie oślepła i dostrzeże swoją klęskę.

Jacek Koronacki

W poszukiwaniu amerykańskiej elity społecznej

Amerykańska nowa klasa wyższa

Siedemdziesiąt siedem lat temu, w 1941 roku, amerykański uczeń wybitnego włoskiego socjologa Wilfryda Pareta, James Burnham, pisał o rewolucji menedżerskiej. W USA i na całym rozwiniętym świecie miał zapanować nowy ustrój – menedżerski liberalizm. I miała powstać zupełnie nowa wyższa klasa, stanowiąca swego rodzaju elitę państwa. Pięćdziesiąt lat później najchętniej określano tę nową klasę terminem „merytokracja”. Jej członkowie mogli pochwalić się wysokim ilorazem inteligencji i elitarnym wyższym wykształceniem.

Znakomity amerykański badacz Charles Murray uznaje dziś za merytokratyczną klasę wyższą te 5% pracujących osób z wyższej klasy średniej wraz z ich rodzinami, którym powodzi się najlepiej. Członkowie wyższej klasy średniej to osoby zajmujące stanowiska kierownicze lub będące lekarzami, prawnikami, inżynierami, naukowcami spoza uczelni lub należącymi do grona uczelnianych profesorów, wreszcie pracownikami prasy, radia i telewizji tworzącymi treści przekazywane przez te media. Wśród nich członkowie merytokratycznej klasy wyższej to warstwa licząca w USA ponad 1,4 miliona osób. Jeśli uwzględnić, że 69% tych osób jest żonatych lub zamężnych i dołączyć współmałżonków do rzeczonej warstwy wyższej, otrzymujemy populację liczącą około 2,4 miliona osób.

Cała wyższa klasa średnia zachowuje tradycyjny kod moralny. Gdy chodzi o małżeństwa, wśród osób w wieku 30 do 49 lat 94% osób żyło w związku małżeńskim w roku 1960 i 90% w roku 2010. Rozwodów prawie nie było w roku 1960, kiedy to ich liczba zaczęła rosnąć, by zbliżyć się do 5% w latach 80. i na tym poziomie zatrzymać. Dzieci uczą się w dobrych szkołach, ich rodzice zaś często aktywnie współpracują ze szkołą. Tylko w 3% gospodarstw domowych dzieci są wychowywane przez osoby rozwiedzione lub takie, które nigdy nie były w związku małżeńskim.

Gdy chodzi o religijność, ta zaczęła spadać w USA w latach 70., podobnie w prawie wszystkich warstwach społecznych. W roku 1972 tylko 4% białych Amerykanów w wieku 30 do 49 lat odpowiadało, że nie wyznaje żadnej religii, w roku 1980 już 10%, zaś w roku 2010 aż 21%. Gdy dodać do nich tych, którzy pojawiają się w kościele nie częściej niż raz w roku, dla wyższej klasy średniej otrzymamy w roku 2010 liczbę prawie dwukrotnie większą, bo 41%. Z tym, że odrzucenie religii (wyznania) nie oznacza ateizmu. W USA procent zadeklarowanych ateistów jest praktycznie niezmienny i wynosi 4.

Niestety dobre prowadzenie się nawet poważnej części narodu to za mało. Każdy naród potrzebuje elity, która potrafi promieniować wzorcami przez nią uosabianymi na cały naród i tym sposobem sprawować misję przewodzenia mu na polu kultury. Bez takiej elity naród ulega degeneracji. I oto amerykańska węższa nowa klasa wyższa, która powinna stanowić taką elitę, jest doskonale odcięta od reszty Ameryki. Żyje w gettach ze swoimi szkołami, kościołami, klubami, tylko tam tworząc żywe, ale zamknięte dla innych wspólnoty. Zachowuje się schizofrenicznie – zamiast sprzeciwić się wulgaryzacji języka, obyczajów i sztuki, sprzyja im. Mówi językiem współczesnego liberalizmu i na zewnątrz popiera moralny nihilizm. Jest nieznośnie politycznie poprawna, ulega lewicowemu terrorowi i popiera najbardziej absurdalne idee współczesnych lewaków.

…i niższa

Średnia klasa Amerykanów została zostawiona sama sobie w kraju, którego elity nie reprezentują własnego narodu i odrzuciły misję przewodzenia mu. Co jeszcze gorsze, biali z warstwy robotniczej, pozbawieni przewodników, częściowo ulegli moralnej degeneracji. Powstała także nowa biała klasa niższa.

Postępowa inżynieria społeczna dawno temu zrobiła ze zbyt wielu czarnych Amerykanów nieszczęśników bez rodzin i godności, żyjących z państwowego zasiłku. Podobna klęska dotyka dziś także białych robotników. W tej robotniczej warstwie, w grupie osób w wieku 30 do 49 lat, 84% osób żyło w związku małżeńskim w roku 1960, ale tylko 48% w roku 2010. Procent rozwodów wzrósł w tej grupie z 4% w roku 1960 do 33% w roku 2010. Aż 22% dzieci jest wychowywanych przez osoby rozwiedzione, żyjące w separacji lub przez matki, które nigdy nie miały męża. Wśród białych matek, które nie ukończyły szkoły średniej, procent dzieci nieślubnych sięgnął 60. W roku 2010 procent dzieci żyjących w pełnej biologicznej rodzinie, gdy matka osiągnęła 40. rok życia, spadł do 35 (w wyższej klasie średniej jest to 85%). W warstwie białych robotników aż 60% populacji albo nie wyznaje żadnej religii, albo nie pojawia się w kościele częściej niż raz w roku.

Jeśli za nową klasę niższą uznać za Charlesem Murrayem tę część mężczyzn z populacji robotników, która nie potrafi lub nie chce zarobić na utrzymanie dwuosobowego gospodarstwa domowego powyżej tzw. progu ubóstwa, to okaże się, że takich białych mężczyzn w wieku 30 do 49 lat było w populacji robotniczej 8% w roku 1967 i odtąd procent ten stale rósł, by w roku 2007 osiągnąć 27%.

Kilkadziesiąt lat temu biali Amerykanie nie zarabiający na utrzymanie dwuosobowej rodziny nie stanowili klasy, która mogłaby wyznaczać obyczaje i sposób życia warstwy pracowników fizycznych. Żyli na marginesie bez własnej winy albo z własnego wyboru. Dziś zbudowali nową klasę niższą, współwyznaczającą cywilizacyjny wzorzec dla niemałego segmentu amerykańskiego społeczeństwa.

Wielki biznes, bank centralny, postępowa era i … religijna utopia

Amerykańskie społeczeństwo znalazło się w stanie rozkładu. Czy nowa klasa wyższa dostrzeże swoją klęskę i z czasem włączy się w ratowanie narodu, którego jest członkiem? Czy opamięta się, widząc, że ostatnim okresem społecznej konsolidacji i spójności było pierwsze dziesięciolecie po II wojnie światowej? Odpowiedź na pytanie o szanse społecznego odrodzenia – z koniecznym tego elementem w postaci zdrowej społecznej elity – wymaga rozpoznania przyczyn kryzysu.

Trochę tylko upraszczając, historia USA to od początku spór federalistów z Północy, nade wszystko Alexandra Hamiltona – zwolenników silnej władzy centralnej i wspieranego przez państwo rozwoju przemysłowego – z federalistami i tym bardziej antyfederalistami z rolniczego Południa – prowadzonymi przez Thomasa Jeffersona zwolennikami suwerenności luźno skonfederowanych stanów. Polityka tych pierwszych od początku istnienia Stanów Zjednoczonych cieszyła się poparciem ludzi biznesu oraz bankierów ze stanów północno-wschodnich. Ziemianie z Południa byli przeciwni centralizacji władzy, w tym centralnie sterowanej polityce fiskalnej państwa, wielkim programom infrastrukturalnym oraz merkantylizmowi, który wspierał produkcję przemysłową kosztem produkcji rolnej.

Gdy w 1829 roku prezydentem został Andrew Jackson, kandydat powstałej rok wcześniej na Południu Partii Demokratycznej, władza znalazła się w rękach zwolenników leseferyzmu, polityki wolnorynkowej oraz „twardego” pieniądza, mającego pokrycie w złocie. W roku 1836 jacksonowscy Demokraci zamknęli Bank Centralny (dokładniej, Kongres nie zgodził się na jego dalsze trwanie). Nowa Partia Republikańska, powstała w 1854 roku, wraz z objęciem władzy przez Abrahama Lincolna rozpoczęła realizację zupełnie innego programu ekonomicznego – nacjonalistycznego i protekcjonistycznego, z czasem subsydiującego wielkie programy infrastrukturalne (np. koleje transkontynentalne). Odeszła od standardu złota, wprowadziła papierowy pieniądz (tzw. greenbacks) i po dwóch latach trwania wojny z Południem zaczęła finansować tę wojnę długiem publicznym.

Ostatnie dekady XIX wieku przyniosły tzw. pozłacany wiek (c. 1870–1900) i w jego ramach dynamiczny rozwój wielkiego biznesu, kontynuowany podczas tzw. postępowej ery (c. 1890–1920). Jednym z fundamentów owego rozwoju było korupcyjne i wówczas bezprecedensowe związanie tegoż biznesu i coraz potężniejszych banków z klasą polityczną.

O pierwszeństwo na polu biznesu i bankowości rywalizowały rodziny Morganów i Rockefellerów, wspomagając się swoimi biznesowymi koalicjantami. John Pierpont Morgan i John Davison Rockefeller zwalczali się bez pardonu w sferze biznesu, przeszkadzając sobie w budowaniu coraz potężniejszych karteli i trustów, mających zniszczyć mały i średni biznes. Ale współpracowali w dziele stworzenia bankowego giganta w postaci Banku Centralnego, który został utworzony w 1913 roku.

W świecie wielkiej polityki aż do prezydentury Franklina Delano Roosevelta (1933–1945) więcej do powiedzenia miał dom Morganów (F.D. Roosevelt był mocno związany z kręgami biznesowymi J.D. Rockefellera, ale także z rekinem biznesu Josephem P. Kennedym, rodziną Gianninich z Kalifornijskiego Banku Ameryki i mormońskimi bankierami z Utah). Ludzie Morganów byli w najbliższym otoczeniu prawie każdego prezydenta od początku postępowej ery (wcześniej, z Morganami był związany prezydent Grover Cleveland i to J. Pierpont Morgan zorganizował wsparcie finansistów dla Williama McKinleya w wyborach prezydenckich w latach 1896 i 1900).

Największy z prezydentów postępowej ery, Theodore Roosevelt (1901–1909), owocnie współpracował – choć ich cele wydawały się stać na antypodach – z samym J.P. Morganem. Ci dwaj tytani – jeden wielkiej polityki, drugi finansów – mieli wiele wspólnego. Pochodzili z tej samej klasy społecznej, łączył ich wiktoriański moralizm, ambicja przewodzenia krajowi oraz poczucie misji – chcieli zaprowadzenia w kraju ładu i dobrobytu. Postępowy prezydent, w zasadzie przeciwny trustom, w praktyce nie przeszkadzał wielkiemu finansiście rozbudowywać jego trusty – dla dobrobytu wszystkich i fortuny finansisty (za prezydentury Roosevelta przywrócona została do życia antytrustowa ustawa Shermana, ale została głównie skierowana przeciw Rockefellera Standard Oil Company i liniom kolejowym Edwarda Henry’ego Harrimana – konkurenta J.P. Morgana). Tak powstawał nowy ład łączący w sposób systemowy i uporządkowany wielką politykę, finanse państwa i wielki biznes. Słowem, co najmniej od początku postępowej ery Stany Zjednoczone doświadczały przyspieszonej państwowej centralizacji i etatyzacji, dążenia do państwowej regulacji na polu ekonomicznym, takiej jednak, która nie zagroziłaby wielkiemu biznesowi.

Strażnikiem stabilnego wzrostu ekonomicznego, minimalizacji bezrobocia oraz stabilności systemu finansowego, w tej ostatniej kwestii nie mającego nad sobą żadnej kontroli, stał się Bank Centralny (Rezerwa Federalna). Okres ten oznaczał także postępującą kartelizację – wzrost potęgi już nie korporacji, ale ich trustów. Zaś stale rosnąca federalna administracja stała się czwartą gałęzią władzy (o jej obecnej wszechwładzy świadczą np. takie liczby: rząd to 15 ministerstw, ale społeczeństwo jest ponadto kontrolowane przez około 70 agencji federalnych; zbiór federalnych regulacji liczył w 2012 roku 174 545 stron, i to nie licząc wielu tysięcy stron prawa podatkowego, ustaw Kongresu oraz wykonawczych zarządzeń Prezydenta).

W takiej Ameryce nie było dość miejsca dla politycznej myśli amerykańskiego Południa, jankeskich konserwatystów, czy szerzej, przeciwników uczynienia z Ameryki imperium mundi z silną władzą federalną (centralną).

W swojej mowie pożegnalnej w roku 1961 prezydent Dwight Eisenhower przestrzegał naród przed obdarowaniem kompleksu wojskowo-przemysłowego zbyt dużym wpływem na rząd. Na darmo. Kompleks wojskowo-przemysłowy, bank centralny i ponadnarodowe korporacje uczyniły z Ameryki światowego hegemona, nie licząc się z narodem i niewiele sobie robiąc z zadłużania Ameryki na niebotyczną skalę. Dziś hegemon stara się za wszelką cenę zachować kontrolę nad światowym przemysłem wydobycia ropy i gazu, oraz utrzymać pozycję dolara jako waluty światowej.

Zwracałem już wcześniej uwagę na łamach portalu Teologii Politycznej, iż wraz z nastaniem postępowej ery, w USA zadomowiła się postępowa inżynieria społeczna. W sferze kultury i obyczajów inżynieria ta nabrała rozmachu dopiero na przełomie lat 60. i 70. XX wieku. Natomiast wśród elit uniwersyteckich i prasowych zapanowała niezwykle szybko, za swoich pionierów mając Herberta Croly’ego i Johna Deweya. Obydwaj wywarli ogromny wpływ na amerykańską myśl (Croly) i praktykę (Dewey) postępowego liberalizmu. Pierwszy z nich wychodził od analiz Auguste’a Comte’a, w tym jego religii ludzkości (z czego przyszłość już nie skorzystała), oraz podziwu dla bismarckowskiego państwowego socjalizmu. Drugi był twórcą szczególnie rozumianego pragmatyzmu, w istocie bliskiego neomarksistowskiej teorii krytycznej. Obydwaj zgadzali się, że myśl nowoczesna nie miała odtąd służyć zrozumieniu świata i człowieka, lecz ich zmianie.

Ale jak w ogóle mógł się etatystyczny progresywizm zadomowić w USA, prędzej czy później? Otóż mógł albo i nieomal musiał na protestanckiej Północy. Historycy religii przypominają, że purytanie, którzy dotarli do brzegów Nowej Anglii w latach 30. i 40. XVII wieku, umykali z angielskiej ojczyzny przekonani, iż dzieło reformacji, zapoczątkowane przez Lutra, Kościół anglikański i nawet przez Kalwina, nie zostało dokończone. Uważali, że zbyt wiele było w nim wciąż elementów katolickich. Purytanie przywieźli ze sobą tzw. postmillenaryzm, według którego Ameryka stawała się, dzięki danemu im Bożemu powołaniu, narzędziem stałej poprawy świata, aż do ziszczenia się Królestwa Bożego na ziemi (inaczej niż w młodszym o dwa wieki tzw. premillenaryzmie, powtórne przyjście Chrystusa i Sąd Ostateczny mają nastąpić dopiero po tysiącu lat trwania Królestwa, a nie z chwilą powstania tego Królestwa, z Chrystusem jako jego Królem). Zacząć należało od wyrugowania resztek papizmu, likwidując na przykład katolickie święta, cały kalendarz liturgiczny i unieważniając ortodoksyjną sakramentologię.

Wyeliminowawszy rok liturgiczny, purytanie usunęli szkielet, który pozwalał nabożeństwu być skupionym na Zwiastowaniu, Narodzinach, życiu i śmierci oraz Zmartwychwstaniu Chrystusa. Zamiast skupienia się na zbawczej mocy Bożej miłości, Wcielenia, Ukrzyżowania i Zmartwychwstania, pozostawało uznanie, że zbawienie człowieka przychodzi przez nawrócenie się jego umysłu i serca, zaś po nawróceniu pozostaje moralne doskonalenie się wedle wskazówek przynoszonych przez surowych kaznodziei oraz stałą lekturę Pisma Świętego.

Purytanie, nie chcąc tego, zasiali w Ameryce ziarna wczesnego ewangelikalizmu, który przyszedł w latach 1730. i uznawał za najważniejsze, jeśli nie jedyne ważne, jednorazowe doświadczenie nawrócenia oraz późniejsze cnotliwe życie wierzącego. Zasiali też ziarna unitarianizmu, który na przełomie XVIII i XIX wieku przyjęły Kościoły nazwane później liberalnymi (unitarianizm przyjęła też część wspólnot purytańskich).

Jak to ujął jeden z konserwatywnych historyków religii, jankeska koalicja ewangelikalnych protestantów i unitarian – którą wcześniej purytanie nauczyli studiować Biblię po to, by stale odpowiadać na pytanie „co Jezus uczyniłby w danej sytuacji” – odpowiadała na to pytanie, maszerując przez cały wiek XIX i połowę XX od jednej społecznej kampanii do drugiej. Od radykalnego abolicjonizmu przez prohibicjonizm do prezydenta Woodrowa Wilsona idei „wojny, która skończy wszystkie wojny”. Odrzucenie katolickiego szacunku dla Tradycji i mądrości wieków postawiło tę koalicję po stronie „społecznego postępu” (notabene, Wilson został prezydentem tylko dlatego, że Morganowie postanowili uniemożliwić Williamowi Howardowi Taftowi – który zerwał z Theodorem Rooseveltem i stał się człowiekiem Rockefellera – ponowny wybór na prezydenta w 1912 roku).

Postępowi ideologowie XX wieku zostawili za sobą pietystyczny protestantyzm, ale zachowali millenaryzm. Chrześcijańska wiara w transcendentne rozwiązanie konfliktów ziemskich poza czasem została zastąpiona nieustającym wysiłkiem na rzecz ich rozwiązania w czasie – w ciągu naszej ludzkiej historii. Takiego wysiłku może się podjąć jedynie państwo o władzy nad społeczeństwem nieomal nieograniczonej – najlepiej od przedszkola i szkoły, poprzez całe życie aż po śmierć. Który to program jednako odpowiadał możnym świata polityki, finansów i biznesu.

Warto jeszcze wspomnieć, że najlepiej wykształceni amerykańscy rzecznicy postępu bardzo przydali się wielkim ze świata biznesu i finansów. Naród nie miał zaufania do bogaczy, bogactwo drażniło, Wall Street była znienawidzona. Naród nie chciał ani trustów, ani Banku Centralnego. Niezbędne było więc powstanie ośrodków opiniotwórczych, które społeczeństwo uzna za godne zaufania, a ich argumenty za nowym ładem ekonomicznym i społecznym za przekonujące. Tymczasem w końcu XIX wieku amerykańskie uczelnie nie nadawały jeszcze doktoratów. Najzdolniejsi jechali zatem po doktoraty do etatystycznych (socjalistycznych) Niemiec. I przywieziona przez nich fascynacja niemieckim ustrojem doskonale odpowiadała potrzebie chwili.

Niechcianą ceną postępowego eksperymentu okazała się duchowa dezorientacja i w rezultacie śmierć elit oraz rozkład społeczeństwa.

Pytania o szanse uzdrowienia

Parę pierwszych kroków w stronę okiełznania omnipotencji państwa można wykonać – i takie propozycje już są – organizując legalne akcje paraliżujące absurdalne działania urzędów federalnych. Na przykład można zacząć gromadzić specjalne fundusze na masowe zaskarżanie takich działań do sądów. Pewne ośrodki analityczne pracują nad zaproponowaniem sposobów obniżenia kosztów życia gorzej zarabiających i udrożnienia kanałów awansu ekonomicznego grup najuboższych oraz niższej klasy średniej. Na przykład podmioty lokalne, publiczne i prywatne, mogą współpracować na rzecz obniżenia kosztów ubezpieczenia zdrowotnego, kosztów studiów wyższych i dla najuboższych – kosztów wychowania dzieci.

Dziś można pokładać jakąś nadzieję w rodzących się oddolnych i lokalnych ruchach odbudowy wspólnot społecznych, i przynajmniej w nich – ożywieniu narodowej tradycji oraz wspólnego dziedzictwa. Chodzi o ożywienie takich lokalnych wspólnot, które przywrócą obywatelowi podmiotowość i odnowią jego poczucie odpowiedzialności za siebie i innych. To oczywiście zadanie na pokolenia, na razie wykonalne dla małych i na pewno nielicznych wspólnot.

Wszak Ameryka jest dziś państwem, które jest światowym, imperialnym hegemonem, którego hegemonia będzie coraz trudniejsza do utrzymania i którego obywatele tej hegemonii wcale nie potrzebują, ale zarazem są zniewolonymi trybikami całej tej machiny. Podczas gdy wyższa klasa średnia jest bezkrytyczną siłą napędową owej machiny, cała klasa średnia jest biernym proletariatem na jej usługach. Szerokim rzeszom ma wystarczyć praca oraz oglądanie krótkich reklam telewizyjnych i widowisk sportowych, seriali oraz teleturniejów, a młodszym pozostają portale społecznościowe. Rzesze te żyją w obcym im państwie.

W planie szerszym niezbędne jest zatem znalezienie sposobu na przejście od świata monocentrycznego, z USA w roli światowego hegemona, poprzez świat jedno-wielo-centryczny do wielocentrycznego, z kilkoma mocarstwami regionalnymi. Nie należy jeszcze wykluczać, że – za zgodą amerykańskich tytanów świata finansów i biznesu oraz sterującej dziś polityką zagraniczną „partii wojny” – Ameryka rozpocznie marsz ku światu jedno-wielo-centrycznemu z nią jako hegemonem, ale wspomaganym przez kilka mocarstw regionalnych. Dziś nic na to nie wskazuje, ale też można mieć nadzieję, że Ameryka widzi inne rozwiązanie własnych problemów geopolitycznych i finansowych, niż mnożenie lokalnych wojen nie do wygrania.

I jeśli jest jeszcze na to czas, Ameryka nade wszystko potrzebuje rechrystianizacji. Zwłaszcza klasy wyższej, by ta mogła stać się elitą narodu, który dziś tej elity nie ma. Szansa w tym, że klasa ta jeszcze nie oślepła i przeto dostrzeże swoją klęskę. Zaś będąc dziś w istocie społecznością pochrześcijańską – a dokładniej poprotestancką – jest wolna od millenarystycznych utopii. Jeśli zatem obudzi się, jej rechrystianizacja będzie prawdziwa i przyniesie dobre owoce. Jeśli…

Artykuł Jacka Koronackiego pt. „W poszukiwaniu amerykańskiej elity społecznej” znajduje się na s. 6 i 9 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi oraz dodatek specjalny z okazji 9 rocznicy powstania Radia WNET, czyli 44 strony dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jacka Koronackiego pt. „W poszukiwaniu amerykańskiej elity społecznej” na s. 6 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl

Sąd Krajowy w Saarbrücken wydał wyrok dwóch lat więzienia za usiłowanie oszustwa na szkodę Państwa Islamskiego

Rzeczonym wyrokiem sąd ostrzegł różnych potencjalnych oszustów przed działaniem na szkodę Państwa Islamskiego, bowiem na straży jego interesów twardo stoi niemiecki wymiar sprawiedliwości.

Zbigniew Kopczyński

W kwietniu tego roku Sąd Krajowy w Saarbrücken wydał wyrok dwóch lat więzienia za usiłowanie oszustwa. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że oszustwo miało być dokonane na szkodę Państwa Islamskiego.

Skazany w tym procesie przybył do Niemiec wraz z pamiętną falą imigrantów, podając się za – jakżeby inaczej – uchodźcę z Syrii. Korzystając z gościnności Republiki Federalnej, miał dużo czasu na przemyślenie swojej sytuacji i snucie planów na przyszłość. Myślał, myślał i wymyślił.

Na internetowym czacie nawiązał kontakt z członkiem islamskiej organizacji terrorystycznej. Zaproponował mu wtedy zorganizowanie zamachu terrorystycznego za pomocą wielu, wypełnionych materiałami wybuchowymi, samochodów. W zamian poprosił o skromną kwotę stu osiemdziesięciu tysięcy euro na pokrycie niezbędnych kosztów tego przedsięwzięcia. Wiadomo, samochody kosztują, ich planowana zawartość również.

Jak ustalili sędziowie, złożona propozycja była oszustwem, próbą wyłudzenia. W rzeczywistości oskarżony nie zamierzał wywiązać się z podjętych zobowiązań, a wyłudzone pieniądze zamierzał przeznaczyć na umilenie sobie życia.

Sprawa wyszła na jaw, ponieważ domniemamy przedstawiciel terrorystów był naprawdę syryjskim opozycjonistą. Przejął on hasło dostępu do czatu od funkcjonariusza Państwa Islamskiego, który niedługo przedtem został zabity. Wykorzystał zdobyte hasło, by, używając tożsamości zabitego terrorysty, prowadzić pozorowaną aktywność i nawiązać kontakty z jak największą ilością członków i sympatyków Państwa Islamskiego, a następnie ujawnić ich dane odpowiednim instytucjom.

Tak było też w przypadku naszego delikwenta. Można zastanawiać się, czy miał on pecha, czy szczęście. Gdyby skutecznie oszukał Państwo Islamskie na 180 tys. euro, prawdopodobnie nie skończyłoby się na dwóch latach więzienia i obeszłoby się bez wyroku niemieckiego sądu.

Apelacje od wyroku złożyły obydwie strony. Oskarżony, jak nietrudno zgadnąć, wniósł o uwolnienie od winy i kary, natomiast prokuratura zarzuciła sądowi niewłaściwą ocenę dowodów oraz uwolnienie od zarzutu przygotowywania zamachu terrorystycznego. Prokuratorzy uważali, że oskarżony faktycznie przygotowywał zamach, a rzekoma próba wyłudzenia była jedynie linią jego obrony.

Trybunał Federalny odrzucił obie apelacje, a tym samym wyrok się uprawomocnił. Oznacza to dwa lata więzienia za próbę oszustwa ISIS.

Prawo pełni również funkcję edukacyjną. Opisanym wyrokiem sąd podkreślił fundamentalną zasadę „pacta sunt servanda” – wypełniania podjętych zobowiązań bez względu na to, jakie i komu zostały złożone. Wyrokiem tym ostrzegł również innych potencjalnych oszustów przed działaniem na szkodę Państwa Islamskiego, bowiem na straży jego interesów twardo stoi niemiecki wymiar sprawiedliwości.

Felieton Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Umów należy dotrzymywać” znajduje się na s. 12 czerwcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi oraz dodatek specjalny z okazji 9 rocznicy powstania Radia WNET, czyli 44 strony dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Felieton Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Umów należy dotrzymywać” na s. 12 czerwcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl

Zachód jest czerwony. Obalenie komunizmu to była lipa. Weszliśmy do Unii Europejskiej, czyli z deszczu pod rynnę

Niemcy, a z nimi cały liberalny świat, uczcili w Trewirze 200 rocznicę urodzin Karola Marksa, ikony komunistycznych zbrodniarzy. Trewir został „wzbogacony” o ważący 2,3 tony jego pomnik made in China.

Jan Bogatko

Jako miejsce uroczystości wybrano Bazylikę Konstantyna w cesarskim mieście Trewirze (Augusta Treverorum). To, trzeba przyznać, właściwe miejsce dla uczczenia żydowskiego arystokraty, potomka dynastii rabinackich po mieczu, jak i (co ważniejsze) po kądzieli, zdeklarowanego wroga wszelkich Kościołów. Na szczęście Bazylika Konstantyna to fałszywa bazylika – ale laureat najzupełniej prawdziwy. „Marks to znowu gość” – czytam w niemieckiej prasie. Trzy lata trwały przygotowania do piątkowego majufesu w Trewirze; impreza kosztowała 5 milionów euro, a więc pryszcz w porównaniu z największą klapą inwestycyjną w Niemczech, jaką jest budowa lotniska Berlin-Brandenburg (ma być podobno rozebrane, koszt: 2 miliardy 800 milionów euro. To nie jest wcale koszt ostateczny!).

1000 zaproszonych gości (Who is Who ze świata niemieckiej polityki, kultury i gospodarki) przybyło na uroczyste otwarcie wielkiej ekspozycji na temat życia, dzieła i epoki myśliciela – jak określa się tutaj ikonę największych zbrodni XX wieku. Eleganckie panie i wytworni panowie zjeżdżali pod bazylikę w Trewirze, z oburzeniem patrząc na faszystów, którzy ośmielili się zakłócić to radosne wydarzenie, prezentując plakaty o zbrodniczych i odczuwalnych po dziś dzień skutkach dzieł i pracy wybitnego niemieckiego filozofa. (…)

Znany w Polsce jak fałszywy szeląg Jean-Claude Juncker („chrześcijański” „demokrata”), przewodniczący Komisji Europejskiej, gwiazda wieczoru w Bazylice Konstantyna w Trewirze, podkreślił w swym przemówieniu, że gród i kraj związkowy uczyniły dobrze, przypominając o Marksie. „Marks” – kontynuował zwolennik neoliberalizmu – „nie odpowiada wcale za zbrodnie swych rzekomych spadkobierców”. (…)

To dla Niemiec wstyd, że tylko jedna polityczna partia (nie licząc związków ofiar komunistycznej przemocy) opowiedziała się publicznie przeciwko wzniesieniu pomnika ku czci ikony lewicowych zbrodniarzy. Szef AfD, Alexander Gauland, wydał w piątek – tuż po uroczystościach w Trewirze – oświadczenie, w którym prosto z mostu stwierdził, że „komunizm, który przyniósł tyle nieszczęść tylu narodom, nie zasługuje na żaden pomnik”. Zrzeszenia ofiar komunistycznej przemocy oraz AfD nie podzielają bezkrytycznego traktowania komunizmu Marksa, pomijającego zbrodnicze skutki ideologii marksistowskiej.

„Strącić Marksa” – to motto sobotniego marszu milczenia w Trewirze. Milcząca grupa przechodzi ulicami miasta. Olbrzymia prezencja na ogół niewidocznej w Niemczech policji. Propaganda robi swoje. Mieszkańcy, siedzący w promieniach słońca na tarasach kafejek, wyraźnie nie są zainteresowani informacjami o tym, w ilu krajach świata marksizm może zapisać ofiary na swym niechlubnym koncie.

Tak zwani „antyfaszyści”, też w końcu wnuki Marksa, chronieni przez policję, wznoszą rykiem hasła „Witamy uchodźców!” i „Precz z nazizmem!”, zagłuszając… marsz milczenia.

Pewna kobieta niesie wykonany przez siebie plakat, informujący o tym, że komuniści torturowali i zagłodzili na śmierć jej dziadka w gułagu, zastrzelili wuja, a rodziców zabrali do obozu koncentracyjnego. Jej hasło: „Precz z komunizmem!” wywołuje niesmak demokratów, zajadających ciastka w kawiarnianych ogródkach.

Inny uczestnik marszu milczenia niesie plakat z hasłem „Wolny Tybet”. Dziś mało kto pamięta o tym, że swego czasu Angela Merkel (tak, ta sama!) wznosiła podobne „faszystowskie” hasła i rozmawiała z zapomnianym już dziś Dalajlamą, tybetańskim przywódcą. Komunistyczne Chiny są cenionym partnerem gospodarczym Niemiec, a pieniądz nie śmierdzi.

Cały felieton Jana Bogatki, pt. „Zachód jest czerwony” – jak co miesiąc, na stronie „Wolna Europa” „Kuriera WNET”, nr czerwcowy 48/2018, s. 3, wnet.webbook.plAktualne komentarze Jana Bogatki do bieżących wydarzeń – co czwartek w Poranku WNET na WNET.fm.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi oraz dodatek specjalny z okazji 9 rocznicy powstania Radia WNET, czyli 44 strony dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

felieton Jana Bogatki, pt. „Zachód jest czerwony” na s. 3 „Wolna Europa” czerwcowego „Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl

Pracownicy oddelegowani mają nad Sekwaną coraz więcej wrogów. Są kością niezgody między starą a nową Unią Europejską

Samorządowcy opowiadają w massmediach o rzekomych „tysiącach Polaków i Rumunów, żyjących w busach na parkingach przy autostradach, gotowych przyjąć każdą pracę za każde pieniądze”.

Zbigniew Stefanik

Kim jest pracownik oddelegowany? W opinii wielu (być może większości) Francuzów to „Polak albo Rumun, który nie przestrzegając prawa francuskiego i nie zważając na francuskie prawo pracy, przyjmuje każdą pracę za najniższe stawki i jest gotowy zrobić wszystko, aby zarobić nawet jedno euro. Pracownik oddelegowany odbiera pracę Francuzom i demoluje swą obecnością na terytorium francuskim wszelkie mechanizmy ochronne, na które francuscy pracownicy mogli liczyć jeszcze do niedawna, czyli do momentu, kiedy pojawił się we Francji pracownik oddelegowany”.

W kawiarni czy w pubie można usłyszeć Francuzów skarżących się na polskich kierowców, którzy poprzez swoją liczebność blokują autostrady i czynią tłok na drogach, co utrudnia Francuzom poranny dojazd do pracy i wieczorny powrót do domu. Można również usłyszeć o rzekomych „dymiących, przestarzałych polskich i rumuńskich ciężarówkach, narażających Francuzów i ich dzieci na oddychanie skażonym powietrzem”. (…)

Pracownik oddelegowany staje się we Francji odpowiedzialny nawet za problemy, z którymi boryka się obecnie Unia Europejska. Albowiem można nierzadko usłyszeć, że problemy gospodarcze i społeczne UE są w dużej mierze spowodowane tym, że „tani i gotowi na wszystko pracownicy z Polski i Rumunii przyjmują każdą pracę, nie zważając na normy prawne, co powoduje ogromne deregulacje w gospodarce państw zachodnich UE, a co za tym idzie – społeczne niezadowolenie”.

Niechęć do pracowników z Europy Środkowej we Francji nie jest zjawiskiem nowym. Już w momencie wejścia do UE państw Europy Środkowej (maj 2004) powstawały nad Sekwaną opowieści o „polskim hydrauliku”, który świadczy na zachodzie Europy niezbyt profesjonalne, ale za to tanie usługi, odbierając pracę i klientów hydraulikom z Francji czy Niemiec. Na początku roku 2006 doszło we Francji do znacznych protestów przeciwko tzw. dyrektywie Bolkensteina, która przewiduje, że każda firma i usługodawca może świadczyć usługi na terenie całej Unii Europejskiej zgodnie ze stawkami i prawem pracy obowiązującymi w jego kraju rodzimym.

Jednak wówczas na zachodzie Europy panowało dość powszechne przekonanie, iż w przeciągu dziesięciu, może piętnastu lat uda się całkowicie wyrównać poziom życia między tzw. starymi i nowymi państwami członkowskimi UE, a wówczas problemy na zachodnich rynkach pracy z tanią siłą roboczą ze środkowej i wschodniej Europy staną się zwyczajnie passé. Tak się jednak nie stało. (…)

Na przełomie roku 2014 i 2015 niemiecki rząd przygotował pakiet regulacji, według których wszyscy kierowcy działający na rynku niemieckim będą musieli wykazać, że zarabiają minimalną stawkę obowiązującą w Niemczech. W tym samym czasie utrudnienia dla podmiotów gospodarczych i ich pracowników pojawiły się we Francji, wraz z wejściem w życie tak zwanego prawa Macrona, wówczas ministra gospodarki – pakietu ustaw wprowadzających wiele zmian dla szeroko pojętej branży transportowej działającej na terytorium Francji. Tzw. prawo Macrona nałożyło na wszystkie firmy transportowe pochodzące z innego państwa członkowskiego UE i świadczące usługi we Francji nakaz posiadania na terytorium Francji tzw. przedstawiciela fiskalnego z adresem zameldowania we Francji. Ów przedstawiciel fiskalny miał obowiązek posiadania pełnej dokumentacji firmy, którą reprezentuje, oraz udostępniania tej dokumentacji na żądanie wszystkim służbom państwowym. Dodatkowo prawo Macrona wprowadziło dla tych firm obowiązek prowadzenia swej dokumentacji dotyczącej działalności we Francji w języku francuskim. Te regulacje obowiązują nad Sekwaną do dziś. (…)

Z jednej strony – kiedy pytano w referendum Polaków i obywateli innych państw Europy Środkowej, czy chcą przystąpienia ich kraju do UE, niemal nikt w Europie Zachodniej nie kwestionował świętej zasady, stanowiącej jeden z filarów europejskiej konstrukcji: wolnego przepływu ludzi (w tym pracowników) i kapitału.

W niektórych państwach Europy Zachodniej (w tym we Francji) po akcesji Rzeczpospolitej do UE obowiązywał polskich pracowników okres przejściowy, jednak docelowo wszyscy obywatele nowych państw członkowskich UE mieli mieć pełny dostęp do zachodnioeuropejskich rynków pracy. Teraz okazuje się, że Francja, i nie tylko ona, chce zmienić europejskie reguły gry w jej trakcie, co musi budzić sprzeciw i oburzenie w nowych państwach członkowskich UE.

Z drugiej strony mamy zachodnioeuropejski pogląd na kwestię pracowników z Europy Środkowej. Obywatele Francji, Niemiec i nie tylko, z coraz większym niezadowoleniem patrzą na to, jak ich pracodawcy przyjmują pracowników z innych państw UE do pracy, za mniejszą cenę i na gorszych warunkach socjalnych. To powoduje, że gwarancje socjalne, o które walczyły w swoich krajach zachodnioeuropejskie związki zawodowe, stają się coraz bardziej i coraz częściej passé.

Dlaczego Francuzi patrzą bardziej przychylnie na pracowników z Turcji czy krajów Maghrebu niż na pracowników z Polski, Rumunii, Węgier czy Słowacji? Ponieważ ci pierwsi pracują na zasadach obowiązujących we Francji, a francuski pracodawca ponosi takie same koszty ich zatrudnienia, jak w przypadku rodzimego obywatela francuskiego.

W przypadku pracowników z Europy Środkowej zaś francuski pracodawca ponosi mniejsze koszty zatrudnienia, co automatycznie obniża konkurencyjność pracownika francuskiego.

Cały artykuł Zbigniewa Stefanika pt. „Pracownicy oddelegowani – kość niezgody między starą a nową UE” znajduje się na s. 9 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi oraz dodatek specjalny z okazji 9 rocznicy powstania Radia WNET, czyli 44 strony dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Zbigniewa Stefanika pt. „Pracownicy oddelegowani – kość niezgody między starą a nową UE” na s. 9 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl