Kardynał August Hlond jako prymas Słowianin – wobec totalitaryzmu / Zdzisław Janeczek, „Śląski Kurier WNET” nr 54/2018

Jaka była rola Augusta Hlonda w dziejach Polski? W jakim stopniu wpływał na historię swojego narodu, a w jakim był narzędziem sił odeń silniejszych? Według jakich kryteriów oceniał wydarzenia i ludzi?

Zdzisław Janeczek

Kardynał August Hlond wobec totalitaryzmu (Cz. 1)

Wstęp

W epoce lekceważenia obywatelskich powinności wobec innych, w czasach, kiedy dominowała niechęć do lojalności wobec własnego kraju, brak poszanowania wolności, obojętność wobec przyszłości współobywateli, egoizm i krótkowzroczne samozadowolenie, osoba i nauki prymasa Augusta Hlonda, przepełnione wiarą w zmartwychwstanie Polski, „która idzie ku nam w chwale, wywalczona i odbita, sercami dźwignięta! Idzie ku nam jak jasność po burzy, jak słońce po nocy, jak sprawiedliwość po krzywdzie, jak sąd boży nad gwałtem”, były zapowiedzią prawd głoszonych przez Jana Pawła II o ojczyźnie, narodzie i patriotyzmie. Prymas Hlond także wyznaczył całemu Kościołowi w podzielonej politycznie i gospodarczo Europie nowy kierunek działania, którego realizacji na stolicy Piotrowej podjął się metropolita krakowski kardynał Karol Wojtyła.

August Hlond, portret autorstwa Adama Plackowskiego | Fot. archiwum Z. Janeczka

W przypadku tej niezwykłej postaci związanej z końcem tysiąclecia naszej państwowości i naszego chrześcijaństwa ważny jest szeroki kontekst polityczny, społeczny i kulturowy. Prymas August Hlond urodził się na Górnym Śląsku w okresie niewoli, był świadkiem odzyskania niepodległości i jej utraty, a także doświadczył dwóch systemów totalitarnych. Ostatnie lata jego życia przypadły na czasy niezwykłe, jakimi były narodziny PRL-u. Niniejszy esej ma zaprezentować drogę życiową Hlonda wypełnioną walką o obecność prawdy ewangelicznej w życiu narodu o wielkiej przeszłości historycznej, którą wykorzystywał jako materiał do budowania morale tego narodu. Autor zwrócił szczególną uwagę nie tylko na dominację religijnego posłania w całym nauczaniu „biskupa Słowianina”, który wierność Kościołowi utożsamiał z wiernością Bogu i Ojczyźnie. Stąd rozważania na temat wpływu wydarzeń 1863 r. i roli Hotelu Lambert w kształtowaniu postawy i osobowości młodego Hlonda. Tej refleksji nad dziedzictwem historyczno-kulturowym, które w przypadku Hlonda nie było trudnym do zniesienia brzemieniem (wprost przeciwnie – służyło umacnianiu wiary i patriotyzmu), towarzyszyła krytyka faszyzmu i komunizmu oraz kapitalizmu liberalnego, którym to systemom przeciwstawiał korporacjonizm chrześcijański jako trzecią drogę między kapitalistycznym egoizmem i błędami kolektywizmu. Po 1945 r., wkraczając w nową rzeczywistość społeczno-ekonomiczną, Hlond koncentrował się na temacie człowieka, jego wolności, godności osobistej i prawach, zaznaczając przy tym rolę wspólnoty i solidarności ludzkiej rodziny. Ponadto autor eseju zwrócił także uwagę na zagadnienie człowiek i historia, stawiając pytania: jaka była rzeczywista rola tego prymasa w dziejach Polski? W jakim stopniu wpływał on na historię swojego narodu, a w jakim sam był narzędziem sił odeń silniejszych? Wreszcie – jaki był jego stosunek do przeszłości i według jakich kryteriów oceniał wydarzenia i ludzi? Prezentowane przez autora nauki prymasa odpowiadają także na dwa zasadnicze pytania: co człowiekowi wolno zmienić i czego człowiekowi nie wolno burzyć?

Pamięć powstania 1863 r. i wpływ Hotelu Lambert

August Hlond urodził się w Brzęczkowicach koło Mysłowic. Dom rodziców był położony nieopodal Przemszy i tzw. trójkąta trzech cesarzy, gdzie stykały się granice trzech zaborów. Tutaj nocami w latach 1863–1864 przemykali przez granicę emisariusze powstańczego Rządu Narodowego, tędy szedł m.in. szlak przemytu broni dla walczącego Królestwa Polskiego, a po klęsce powstania przeprawiali się ostatni żołnierze dyktatora Romualda Traugutta, którzy szli na emigracyjną poniewierkę, by uniknąć carskiej kaźni lub Sybiru. Wyrazem uczuć Hlonda były słowa poświęcone ich cierpieniu i rozpaczy. „Po klęskach oręża polskiego – pisał on – wezbrana fala emigracyjna uniosła poza granice kraju tysiące rozbitków i ludzi skompromitowanych. Wielu z nich, stanąwszy na obczyźnie, ujrzało przed sobą groźne widmo nędzy. We Francji, Anglii, w Szwajcarii zaopiekowały się nimi polskie towarzystwa dobroczynne; we Włoszech, w Bolonii zdołało się przez kilka lat utrzymać tylko stowarzyszenie o charakterze wyłącznie literackim. Kto zatem w stronę półwyspu włoskiego skierował swe kroki tułacze i po tamtej stronie Alp stanął li tylko z kijem pielgrzymim w ręku, a w dodatku nie znał języka, ten musiał się chwytać ostateczności”. Rok 1863 stał się ważną cezurą w rozwoju życia duchowego i świadomości Augustyna Hlonda.

We Włoszech za sprawą ks. Jana Bosko po raz drugi skrzyżowały się drogi przyszłego prymasa Polski ze szlakami bohaterów roku 1863. Po latach A. Hlond dociekał, w jakich stosunkach pozostawał Bosko z rozwiązaną 19 VI 1862 r. polską szkołą wojskową w piemonckim Cuneo nieopodal Turynu, której jednym z organizatorów był gen. Józef Wysocki, oraz jakie relacje łączyły duszpasterza robotników z Hotelem Lambert. Dociekania te niewątpliwie wzmocniły tożsamość narodową i patriotyzm młodego salezjanina. Ożyły zapewne wspomnienia rodzinne o dziadku Marcinie Dubielu, które w Italii przeplatały się z opowieściami o wizytach ks. Bosko w Paryżu u książąt Czartoryskich, dla których odprawiał nabożeństwa. Do mszy służył mu wówczas książę Władysław (1828–1894) i jego syn August (1858–1893), wychowanek Józefa Kalinowskiego (ojca Rafała). Spotkania te zaowocowały rosnącym zainteresowaniem ze strony ks. Bosko kwestią polską, czego dowodem według Hlonda były wizjonerskie sny o białym orle północy wzlatującym „na horyzoncie politycznym Europy”, które można było interpretować jako zapowiedź powstania 1863 r.

Jan Bosko | Fot. Wikipedia

Z relacji Hlonda o twórcy zgromadzenia salezjanów wynikało, iż jego podziw wzbudziła wieść o bohaterskim zrywie Polaków, a smutkiem napełniły doniesienia o klęskach i prześladowaniach. W latach 1865–1880 ks. Bosko wielokrotnie spotykał powstańców zza rosyjskiego kordonu. Do tego pierwszego zetknięcia doszło w obliczu straszliwej katastrofy. Jak pisał Hlond: „Pewnego dnia stanął na zacisznym Valdocco przed księdzem Bosko młodzieniec […] – Skąd ty, mój przyjacielu? – spytał kapłan po francusku.

– Z daleka, z Polski, proszę Ojca.

– Aż z Polski…

– Ojciec przewielebny zna Polskę?

– Znam jej dzieje chwalebne. Znam Jagiełłę, Jadwigę, Sobieskich; znam Stanisławów, Kazimierza, Kingę…

– I nasze ziemie?

– Wasze ziemie, pulchne krwią bohaterów, pokryte pagórkami z kości wojowników.

– I naszą sławę wojenną?

– Znam Psie Pole i Grunwald, znam Warnę i Wiedeń, znam Racławice i Ostrołękę.

– I Krzywosądz?

– Znam.

– Jezus, Marjo! Ojcze, tam do dziś dnia stoją kałuże krwi naszej! Z wyszczerbionymi pałaszami przeszliśmy granice. Z niemą boleścią w sercu, z targającą rozpaczą, w poszarpanych łachmanach tułamy się po obcych krajach, umieramy ze znużenia i głodu, bo ręka, która mieczem władała, żebrać się wstydzi”.

Opowieść ta o pielgrzymach w czamarach i konfederatkach na głowach musiała A. Hlondowi głęboko wryć się w pamięć. Z sympatią wspominał księdza Bosko, który powitał przybyłych nie tylko z ciekawością, ale z szacunkiem i gościnnie. Wizyty Polaków i związane z nimi przeżycia mocno utrwaliły się w zakonnej tradycji. Hlond po kilkudziesięciu latach wskrzesił tamte rozmowy na łamach „Wiadomości Salezjańskich”. W artykule Ksiądz Bosko a Polacy nakreślił wizerunek królów, wodzów i bohaterów 1863 r., którzy bili się nie tylko o wielkość kraju, ale także o wolność i za wiarę. Wówczas zrozumiał, iż niezwykle ofiarna postawa powstańców 1863–1864 stała się wzorem dla następnych pokoleń Polaków walczących o niepodległość ojczyzny w XX wieku. Były to rozważania o sensie walki i poświęceniu, o szukaniu nadziei i siły do przetrwania. Ostatecznie rozmówca księdza Bosko, weteran 1863 r., został przekonany, iż siłą zgnębionej i osamotnionej Polski będzie wyższość duchowa oraz wiara w opatrzność Boską i dobro: „Biedna Polska! Biedna, ukrzyżowana, zabita, opuszczona, zdradzona! Tylko Bóg jej został i dobre dzieci. Nie dzieci, sieroty! I zostały serca miłosierne. W swej tułaczce po raz pierwszy z takim sercem się spotykam. Jeśli nie wzgardzisz naszą gościnnością, poznasz ich w tych murach całe setki”.

Jak pisał Hlond, ks. Bosko w latach 1865–1880 przygarnął wielu polskich tułaczy. Jedni byli spod komendy Ludwika Mierosławskiego, inni od Mariana Langiewicza. Część z nich, ukończywszy studia, „szukała sobie odpowiedniej kariery w świecie lub wstępowała do stanu duchownego”. Tą ostatnią drogę wybrał syn księcia Władysława (szefa Hotelu Lambert w okresie powstania styczniowego i kontynuatora dzieła Adama Jerzego), August Czartoryski, który wstąpił do salezjanów. 17 VI 1887 r. został on przyjęty do zgromadzenia w San Benigno Canavese, a 24 XI 1887 r. w Bazylice Maryi Wspomożycielki w Turynie otrzymał strój zakonny z rąk Jana Bosko. Młody książę zrzekł się rodzinnego majątku i tytułu ordynata, a własność swoją przekazał zgromadzeniu. W 1892 r. w San Remo przyjął święcenia kapłańskie. 8 IV 1893 r. zmarł, a ciało jego przewieziono do kościoła parafialnego w Sieniawie. W 1921 r. rozpoczął się jego proces beatyfikacyjny w Turynie, Madrycie i Krakowie. 25 IV 2004 r. Jan Paweł II ogłosił księcia Augusta Czartoryskiego błogosławionym.

Bł. ks. August Czartoryski | Fot. Muzeum parafialne jw.

August Hlond wraz ze starszym bratem Ignacym (1879–1928) przybył do zakładu salezjańskiego w Valsalice koło Turynu kilka miesięcy po śmierci księcia Augusta Czartoryskiego, tj. 26 X 1893 r. i od razu znalazł się pod urokiem tej postaci, która stała się dla niego jednym ze wzorów osobowych. Od razu dostrzegł w Czartoryskim ową „Diva progenies jagiellońską, zakwitającą w dalekich odroślach dawną wiarą i cnotami, wydającą ten wspaniały kwiat, jakby na udowodnienie, że Matka Świętych Polska, nie utraciwszy swej płodności, […] jak przed wiekami wydaje świętych przypominających Kazimierza Królewicza i Stanisława Kostkę”.

Hlond był przekonany, iż „Bóg od kolebki przysposobił Augusta na wyłączną służbę Bożą”. Książę urodził się w domu o wielkich tradycjach historycznych, biorącym swój początek od Jagiellonów, którego sławę ugruntował autorytet Adama Jerzego Czartoryskiego „niekoronowanego króla Polski”, znanego ze swego poświęcenia dla ojczyzny. Jego matką była zaś księżna Maria Amparo (zm. 19 VIII 1864 r.), córka królowej hiszpańskiej Marii Krystyny, która w Rzymie modliła się za Polskę i wykupywała z rąk ubożejących Polaków dla księcia Władysława cenne stare dokumenty i rękopisy. Wokół dorastającego małego Gucia (Zizi) oprócz rodziców pojawiali się kochający dziadkowie i babcie, m.in. księżna Anna Sapieżyna, stale zatroskana o wątłe i rozmarzone dziecko, które w szóstym roku życia zostało osierocone przez matkę. Chłopiec często myślami uciekał w krainę wyobraźni. W tej sytuacji, jak zauważał Hlond, „krew hiszpańska i polska, krew nad inne katolicka, parła dziecię do pobożnych ćwiczeń, do kościoła, do życia wewnętrznego. Otaczały go skrzydłem opiekuńczym najzbawienniejsze wpływy”.

Osobowość księcia, którego orędownikami stali się papież Leon XIII i ksiądz Jan Bosko, pomogła Hlondowi zbliżyć się nie tylko do idei nieistniejącej Polski, ale także istoty kapłaństwa. Czartoryski – daleki od fałszywej dewocji i egzaltacji, nie unikający umartwień i pokory, wyróżniający się silną wolą, wykształceniem, wrażliwością, dobrocią, gotowością do poświęceń, miłością bliźniego, uważany jeszcze za życia za świętego – był doskonałym wzorem do naśladownictwa. Dlatego wszystko co uczynił było tak ważne dla młodego Hlonda, a w szczególności jego chęć do pracy dla Polski, dokąd z gronem kleryków rodaków zamierzał powrócić. Hlond jako kontynuator tego wielkiego dzieła i zamierzeń Czartoryskiego tak w 1903 r. oceniał owoce jego pracy: „Pan Bóg zażądał od niego ofiary: cierpienia, choroby, przedwczesnej śmierci. Umarł – na słabość odziedziczoną po matce – w 35 roku życia, po sześciu latach życia zakonnego, w rok poświęceniach kapłańskich. Do Polski Salezjanów nie wprowadził, ale Polska przez niego zawarła ślub ze zgromadzeniem ks. Bosko. Otoczony blaskiem rodu i świętości stanął pomiędzy Polską a Zgromadzeniem i podniesioną ręką wskazał drogę młodzieży, która w zakonie chce pracować na korzyść swego kraju. Jego przykład i ofiara wywarły skutek niespodziewany. Powołania salezjańskie w ziemiach polskich tak się naraz namnożyły, że książę August, odjeżdżając w roku 1892 z Valsalice do Alassio, gdzie w kilka miesięcy potem umarł, błogosławił wzruszony setce młodzieży polskiej, która wstępując w jego ślady, zebrała się przy grobie ks. Bosko z zamiarem wstąpienia do Zgromadzenia”. W 1894 r. z powodu napływu dużej liczby rekrutów z ziem dawnej Rzeczypospolitej Salezjanie otwarli wyłącznie dla Polaków internat w Lombriasco. W gronie przyjętych 1 VIII znalazł się także Hlond. Ten ostatni w trosce, aby pamięć o Auguście Czartoryskim – „nowoczesnym Jagiellończyku” żyła w narodzie, starał się popularyzować jego życiorys. Duże nadzieje wiązał m.in. z przygotowywaną do druku w Krakowie biografią księcia.

Biskup Słowianin

Hlond postrzegał zadanie Polski w świecie słowiańskim jako misję kulturową, szanującą tak samo własną tożsamość, jak i odrębność sąsiednich narodów oraz historię. W Naukach świętowojciechowych wskazywał Polakom następujące cele: 1) Zjednoczenie duchowe Słowiańszczyzny, 2) Świadoma swojego posłannictwa Polska powinna kontynuować dzieło tworzenia wielkiej rodziny narodów, 3) Ojczyzna miała być widziana jako „wspólnota wznosząca nas ponad sprawy dla wspólnych celów narodowego powołania”. Pisząc „o naszej, godnej, słowiańskiej psychologii, uszlachetnionej i zdynamizowanej”, kreślił wizerunek nowego Polaka.

Prymas jako biskup Słowianin czuł nie tylko wartość duchową tego, co w przeszłości dokonało się w Gnieźnie na wzgórzu Lecha i na Wawelu w Krakowie. Przy sposobności chrztu Polski przypominał chrystianizację Słowaków, Morawian, Słoweńców, Chorwatów, Czechów i Rusinów. Z szacunkiem chylił głowę przed świętymi Apostołami Słowian: Cyrylem i Metodym. Dziękował braciom Słowakom za otworzenie przed światem „jednej z najstarszych ksiąg historii Północnej Słowiańszczyzny”. W Orędziu do Słowaków z okazji 1100-lecia założenia w Nitrze pierwszej świątyni chrześcijańskiej czcił pamięć świątyni Pribiny, a Nitrę nazwał „czcigodnym Rzymem słowackim!”. Żywił także głębokie przekonanie, iż w czasach rozkładu cywilizacji europejskiej nadchodzi epoka, w której Słowiańszczyzna odegra rolę historyczną. Pierwszym warunkiem powodzenia miało być wzajemne zbliżenie i poznanie się Słowian. Drugim przygotowanie elity, która by wszystkie narody słowiańskie do tej roli przygotowała. W ostatnim, trzecim punkcie Hlond zakładał, iż żywioł słowiański musi zdominować „spajający w jedną całość” chrześcijański pogląd na świat. Dobry przykład zbratania powinni dać Polacy i Czesi, których rodakiem był św. Wojciech, patron Polski.

Ks. August Hlond | Fot. ze zbiorów muzeum jw.

O przyjaźni polsko-czeskiej Hlond mówił w wywiadzie udzielonym przewodniczącemu zjazdowej komisji propagandy i prasy dr. Alfredowi Fuchsowi, wybitnemu historykowi Kościoła. Wypowiedź prymasa zamieścił na swoich łamach praski organ Ligi Katolickiej im. św. Wacława w Czechosłowacji – „Przechled” i czasopismo „Nadelni Lidove Listy”. Autor tych publikacji uczył nie tylko prawd ewangelicznych ludzi współczesnych, ale kreślił drogę życia przyszłych pokoleń. Analizował sytuację polityczną Europy i wskazywał na zagrożenia, szukał wspólnych korzeni. Do obu narodów zwrócił się w słowach: „Dziś, gdy nowoczesne pogaństwo dociera do nas z Zachodu, a bolszewizm azjatycki chce nas zatopić od Wschodu, wielka rodzina narodów słowiańskich jednoczy się na podstawach solidarności katolickiej”. W tym boju dobra ze złem zaszczytną rolę przypisywał braciom Czechom. Do rangi symbolu podniósł „Złotą Pragę”, duchową stolicę, której wyjątkowość kojarzył z ogromnym krzyżem na placu św. Wacława i pomnikiem „Księcia-Męczennika”, pierwszego Słowianina wyniesionego na ołtarze. Miejsce to łączył ze zwycięskimi dziejami krzyża w Koloseum i złotym krzyżem na rzymskim Kapitolu.

W myśli społecznej Hlonda „idea świętowojciechowa” jawiła się jako podstawa przyjaźni polsko-czeskiej i „podnieta do polsko-czeskiego zbliżenia i współpracy”. W wystąpieniu radiowym adresowanym Do Katolików Republiki Czechosłowackiej z okazji Zjazdu w Pradze wypowiedział następujące słowa: „Mógłbym to swoje do was przemówienie tym uzasadnić, że przychodzę od prastarej, jak ten wasz święty Wit praski, bazyliki gnieźnieńskiej, w której jako pierwszy na tronie Metropolitów polskich zasiadał wasz ziomek błogosławiony Radzym. Mógłbym to powołać się, że tam w tej archikatedrze Prymasów Polski leżą szczątki Dąbrówki, czeskiej księżniczki, a matki pierwszego koronowanego króla polskiego Bolesława Chrobrego. Mógłbym i to przytoczyć, że reprezentuję owo Gniezno, które w przejeździe na misje pruskie odwiedził nasz i wasz święty Wojciech i gdzie jego szczątki męczeńskie czcił cesarz Otton. Ale poza tym tytułem dawnych naszych stosunków kościelnych pragnę stanąć przed wami, przed ruchliwymi katolikami wolnej Republiki Czechosłowackiej, jako prymas odrodzonej Polski katolickiej, jako kardynał słowiański, jako zwolennik duchowego zbliżenia słowiańskiego i jako fanatyczny apostoł religijny solidarności i współpracy wszystkich północnych, południowych i wschodnich katolików Słowian”.

Nieprzypadkowo metropolita gnieźnieński 29 VI 1935 r. otwierał jako legat papieski Kongres Eucharystyczny w Lublanie, gdzie zabrał głos, wyrażając „radość Polaka, Słowianina północnego” mogącego zastępować „Ojca chrześcijaństwa”. Mówił o zagadnieniach ekonomicznych i kryzysach dręczących i niszczących narody, a także o „wieczystych celach” człowieka i ludzkości. Sensu historii Słowiańszczyzny dopatrywał się w posłannictwie świętych apostołów Cyryla i Metodego, którzy połączyli wszystkich Słowian „braterską spójnią duchową”. Nawołując do zgody i jedności, wypowiedział w Lublanie znamienne słowa: „Bracia! Wyczyśćcie stary kwas, abyście byli przaśni” i „Ześlij Ducha Twojego, a będą stworzeni i odnowisz oblicze ziemi”. Uroczystości w Pradze i Lublanie traktował jako wielkie święta Słowian. Wieszczył tam wspaniałą przyszłość potomkom Lecha, Czecha i Rusa, których bogactwo duszy w wielkiej mierze było jeszcze nierozbudzone i niewykorzystane. Dlatego nawoływał: „Wyjdźmy ze swych katedr łacińskich i wschodnich, jak szedł św. Wojciech i jak szli święci Cyryl i Metody!”.

Okazją do zaznaczenia wyjątkowej roli „dziedzictwa świętowojciechowego” były obchody 950-lecia męczeńskiej śmierci św. Wojciecha. Hlond w okolicznościowym Liście pasterskim nakreślił wizerunek tej wyjątkowej postaci w dziejach Polski i Czech. Zwracając się do mieszkańców swojej diecezji pisał: „postać św. Wojciecha widziana z odległości stuleci sprawia wrażenie meteoru na niebie średniowiecza. Jakby powszechnym prawom ładu urągając, słania się Wojciechowa gwiazda po nieboskłonach Kościoła. To blaskiem olśniewa, to gdzieś w dali przygasa, to się za widnokręgami kryje, to nowym świetlanym urokiem zdumiewa. Wzbiła się w przestworza z czeskiej ziemi. Jaśnieje nad Pragą i Rzymem, szybuje nad mniszym gniazdem Monte Cassino, Nad Niemcami, nad Francją, by znowu w całej pełni zabłysnąć nad węgierskim Ostrzyhomiem. Poczym niespodziewanym obrotem zwraca się ku północy, płynie niebem młodej Polski ponad Gnieznem, ku Bałtykowi, i tam się rozpada w purpurowej zorzy, pokrywając ziemię polską świetlaną smugą, której czasy nie ściemnią”.

Hlond, posiadający dużą wiedzę historyczną, a zwłaszcza z dziejów Kościoła, podkreślał rangę dziedzictwa, jakie pozostawił św. Wojciech Polakom, Czechom, Węgrom i Niemcom. Pisał i mówił o roli św. Wojciecha w stworzeniu solidarnego świata chrześcijańskiego w Europie, „świata o kulturze łacińskiej, strzegącego swych odrębności plemiennych i niezawisłości państwowej każdego z trzech narodów”. Zdaniem Hlonda do realizacji tej idei święty chciał zaangażować papieży, cesarzy i panujących. Temu celowi prawdopodobnie służyć miało nawet przyjęcie habitu benedyktyńskiego. Przypominanie zasług Dąbrówki, Bolesława Chrobrego, św. Stefana, cesarza Ottona III oraz papieży Jana XV, Grzegorza V i Sylwestra II miało na celu przygotowanie gruntu pod nową europejskość przyszłości. Hlond, akcentując zasługi świętego Wojciecha, zwracał uwagę na jego umiejętność łączenia tradycji duchowych Zachodu i Wschodu. Prymas równocześnie wskazywał na wyjątkową rolę piastowskiego dziedzictwa w odradzającej się Europie. „Pełne chrześcijaństwo w Polsce ma być zapowiedzią rechrystianizacji świata. Mocarną wiarą – pisał Hlond – wyzwólmy u siebie i u sąsiadów wielkość ducha, uwięzioną i tłukącą się w próżniach ideowych”.

O zagrożeniach komunizmu

Oceniając leninowską odmianę marksizmu, czynił krytyczne uwagi zarówno pod adresem Marksa i Engelsa, jak i Lenina. Wszystkim trzem zarzucał, iż nie szanowali praw jednostki („równości człowieczej”). Oceniając aksjologię Marksowską zwracał uwagę na odmienność poglądów Michała Bakunina, który „rozszedł się z Międzynarodówką”. Jako pierwszy z tej trójki za „władzą autorytatywną”, według Hlonda, opowiedział się Marks, a za nim poszedł Lenin i rosyjscy rewolucjoniści, opierając się na własnych tradycjach i tworząc pojęcie dyktatury proletariatu sprzecznej z zasadami demokracji. Rosyjski bolszewizm – zdaniem prymasa – nie przezwyciężył złych tradycji carskiego samodzierżawia i rzucały na niego złowrogi cień postaci Iwana Groźnego i Piotra Wielkiego, którzy nie stosowali się do żadnych zasad etycznych. Komunizm (socjalizm), korzystając z tych doświadczeń, wprowadził w życie narodów „demona stałej, codziennej rewolty, materii przeciw duchowym wartościom, namiętności przeciw rodzinie, swobody zwierzęcia przeciw prawu moralnemu, burzycielstwa przeciw budowaniu kultury chrześcijańskiej”.

Nauki Hlonda wpisywały się głęboko w polską tradycję. Już Zygmunt Krasiński w Memoriale dla Napoleona III z października 1854 r. stwierdził, iż Rosja „rewolucjonistów”: Iwana Groźnego, Piotra Wielkiego i Mikołaja I była „wielkim komunizmem” rządzonym przez władzę o wiele okrutniejszą i niebezpieczniejszą w porównaniu z takimi „terrorystami” jak Danton, Marat i Robespierre razem wzięci. Korzystając z tych doświadczeń ludzkości, prymas zwolennikom ideologii totalitarnej przypominał, iż państwo w pojęciu chrześcijańskim nie powstaje na grobach jednostek, lecz składa się z żywych i świadomych obywateli.

Hlond, zmagając się z komunizmem, walczył o prawa i godność człowieka. Stale podkreślał status każdej osoby powołanej do życia przez Boga, która była niepowtarzalna. Potępiał „urzeczowienie” człowieka, gdyż był on obrazem Boga, wartością, nie zaś przedmiotem. Szansę dla ocalenia „tajemnicy człowieka” widział w chrześcijaństwie, zawsze inspirującym, twórczym i młodym. Jego oceny i punkt widzenia opierający się na personalizmie przyjęli i rozwinęli w swoich naukach kardynałowie Stefan Wyszyński i Karol Wojtyła. Wszyscy trzej kontestując marksizm przeciwstawiali jego zasadom (demonizującym rolę mas) ‘osobę’, której podstawową cechą była wolność zorientowana na jakiś cel, gdyż człowiek został moralnie i duchowo powołany do wielkich zadań.

Jednym z koronnych niebezpieczeństw, na jakie wskazywał w okresie międzywojennym, była propaganda komunizmu. Hlond uważał, iż „ideologię bolszewicką należy bezwzględnie odrzucić, chociażby tylko dla jej wojowniczego stosunku do Boga i religii oraz dla sprzecznej z prawem bożym i naturalnym etyki ogólnej, społecznej i rodzinnej”. Żywił głębokie przekonanie, że komunizm żadnego narodu nie uszczęśliwi, bo jest w swych założeniach niezgodny z naturą ludzką. A chociaż odniósł niejeden sukces w dziedzinie techniki, to zawsze pozostanie jego hańbą, że znaczył swój pochód „niesłychanym terrorem i nieopisanymi bezeceństwami.” Pisząc o groźnych przewrotach w dziedzinie moralnej, o dążeniach do zagłady życia rodzinnego, o niszczeniu „źródeł życia” cywilizacji, traktował ten system jak zarazę, przed którą należało chronić państwa i narody.

Rodzice prymasa Augusta Hlonda, Jan i Maria z d. Imiela | Fot. jw.

Prymas Hlond z przerażeniem obserwował działania przedstawicieli nowego systemu ustrojowego na obszarze powojennej Rzeczypospolitej. Ubolewał, iż ważne postanowienia są wprowadzane w Polsce wbrew woli narodu i wbrew jego duchowi. Ostrzegał rodaków, iż „penetracja komunizmu ma dwa oblicza”, a komuniści „w swych trzewiach niosą zdradę”, „oportunizm” i „wewnętrzne rozbicie duchowe”. Swą wiedzę na temat zbrodniczego systemu zawdzięczał doniesieniom o prześladowaniach Polaków i wyznań religijnych na obszarze dawnej Rosji, jakie napływały w okresie międzywojennym do Warszawy i Watykanu. Komunizm według prymasa oznaczał: „osłabienie woli”, „wpływy postronne”, realizację „prywatnych ambicji i interesów” oraz „utrzymanie Polski w zależności”, a także „poniżenie Ojczyzny”. Dlatego komunizm nazywał „najgroźniejszą zarazą społeczną, polityczną, moralną”. Ostateczna konkluzja brzmiała: „dziś rolę opium ludów odgrywa wojujące bezbożnictwo – bezbożnictwo bolszewickie” zaś „realizacja socjalizacji marksistowskiej prowadzi do kolektywów proletariatu i głodomorów, a ta znowu wywołuje z konieczności wrogie dyktatury”.

Według obserwacji i doświadczeń Hlonda marksizm „rozbijał wszędzie jedność narodów i ich dobrobyt, zubożył je, sproletaryzował. Zrobiono z niego mistykę spirytystyczną i modną ideologię pretendującą do nieomylności i do monopolu postępu czy konsumpcji socjalnej”. Ponadto uważał, iż w życiu publicznym komunizm uniemożliwiał wyrażenie woli zbiorowej narodu. Przestrzegał także przed metodami, jakie powszechnie stosowali komuniści. Byli oni „namiętni, bezwzględni”; ich „argumentem nie ostatnim przymus i terror”.

Jako nauczyciel wiary i zasad moralnych obawiał się negatywnego wpływu tej ideologii, gdyż „wychowanie komunistyczne dąży do deprawacji człowieka i do ogłupienia go w czarnej niewoli”. Dlatego też żywił głębokie przekonanie, iż „Polska nie może wejść w skład świata komunistycznego” i należy wszystko zrobić, aby uniknąć „oplątania Polski marksizmem”, która już i tak „stała się dzierżawą jednej partii”. Według prymasa w tej sytuacji jedyne słuszne wyjście to „ostro przeciwstawiać się doktrynie i zamiarom komunizmu”, „nie szukać rozejmu z komunizmem, lecz usunąć go z polskiej duszy”. „Zawieranie kompromisu ideologicznego z komunizmem jest nie do pomyślenia”, gdyż „drogi komunizmu i chrześcijaństwa nie mogą się spotkać – muszą się rozejść”. „Polska nie zatonie w morzu komunistycznym dzięki swemu katolicyzmowi”. „Kościół nie powinien szukać spokoju i dobrych czasów. Ma pójść na walkę z duchem materializmu i bez wylęknienia mocować się z propagandą zła”. W rozmowie z ambasadorem Francji Jeanem Baelenem w czerwcu 1948 r. miał oświadczyć, iż „żaden układ z diabłem nie jest możliwy”. Zresztą od dawna żywił przekonanie, iż jedyną łaską, jaką Międzynarodówka mogłaby obdarzyć na wypadek swego zwycięstwa tych, którzy jej zbyt łatwo uwierzyli, byłby gest Polifema wobec Ulissesa: pożarłaby ich jako ostatnich.

Medal upamiętniający pierwszego biskupa katowickiego | Fot. jw.

W ówczesnej rzeczywistości trudno było szukać kompromisu. Po wygranych „wyborach” gdy prezydentem został Bolesław Bierut, a na czele rządu stanął Józef Cyrankiewicz, otwierała się droga do władzy dyktatorskiej sprawowanej przez PZPR. Wzmagały się ataki na ludzi odmiennej opcji politycznej, żołnierzy Armii Krajowej i Batalionów Chłopskich, zlikwidowano PSL i Stronnictwo Pracy. Kardynał Adam Sapieha kierujący wraz z prymasem Augustem Hlondem powojenną polityką Kościoła, zagrożony uwięzieniem, w kilku słowach ocenił sytuację: „Brak czegoś, co by dawało nadzieję na przyszłość, przygniata”. Znając zaś metody śledcze funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa, wydał następującą dyspozycję: „W razie gdybym został aresztowany, stanowczo niniejszym ogłaszam, że wszelkie moje tam złożone wypowiedzi, prośby i przyznania są nieprawdziwe. Nawet gdy one były wygłaszane wobec świadków, podpisane, nie są one wolne i nie przyjmuję je za swoje”.

Komuniści zmierzali do unicestwienia Kościoła w Polsce i do izolacji środowisk katolickich. W tym celu rozwiązano wszelkie stowarzyszenia oraz przystąpiono do ścisłej inwigilacji i tworzenia grup zależnych od nowej władzy, takich jak „księża patrioci”, „księża postępowi” czy Komisja Księży przy Związku Bojowników o Wolność i Demokrację – ich zadaniem było wydawanie deklaracji sprzecznych z orzeczeniami Episkopatu. Hlond, jakby przewidując działania przeciwnika rozumiał, iż „Komuniści nie skatoliczeją pod wpływem środowiska polskiego, dopóki są opętani posłannictwem postępu materialistycznego” oraz dążeniem do monopolizacji demokracji. W takiej sytuacji trudno było liczyć na jakieś modus vivendi, gdy nie mogła sprawdzić się ani postawa legalisty, ani stańczyka. Rychła śmierć prymasa Hlonda i metropolity krakowskiego Sapiehy uchroniła tychże hierarchów polskiego Kościoła od szykan, jakim w najbliższym czasie został poddany kolejny prymas, kardynał Stefan Wyszyński. Nie lepiej kształtowała się sytuacja polityczna w pozostałych krajach Europy Środkowo-Wschodniej, gdzie zdaniem prymasa „złe siły usiłowały podchwycić możliwości opanowania ludów zmęczonych długimi latami wojny”, a „członkowie rządów totalitarnych przekraczali swe uprawnienia”. Przygnębiony i bezsilny, skomentował najnowszy bieg wydarzeń, iż „napór komunizmu chce ogarnąć cały kontynent”.

Podobnie jak Eugeniusz Kwiatkowski, podkreślał wagę gospodarki rynkowej i widział jej związek z suwerennością Polski. Marzyła mu się Rzeczpospolita jako wielki, nowoczesny kraj, ważny ośrodek cywilizacji i współpracy europejskiej. Tymczasem przeprowadzane przez komunistów „reformy” nie zapowiadały postępu gospodarczego, lecz nędzną wegetację. Na podstawie obserwacji zachodzących zmian odnotował: „Upaństwowienie jest klęską naszych czasów i wszystko albo przynajmniej jak najwięcej ma mieć państwo, a jak najmniej – obywatel. Jest klęską, bo przy naturze człowieka to prowadzi do zaniku najlepszych inicjatyw i do tego, że człowiek leniwy, głupi, egoista za to samo uchodzi co pilny, sumienny, zdolny, przedsiębiorczy. Jakie straty walorów duchowych i jakie straty materialne! W tym punkcie zrywajmy ostatecznie z socjalizmem. (…) nieprawdą jest, że przez upaństwowienie lud zarabia; przeciwnie, wszystko utraci; w instytucjach państwowych (zarabiających) najwięcej wychodzi na jaw samolubstwo i wygoda, i to u urzędników, i u wszelkich pracowników. (…) przedsiębiorstwa państwowe, nie mające konkurencji, nie stoją na wyżynie, a za brak wkładu najlepszych energii i większej oraz lepszej produkcji płaci obywatel. (…) etatyzacja to ogólne ubóstwo, to proletariat rozciągnięty na całość narodu”.

Czytając te słowa zrozumiemy, dlaczego tak bardzo prymasowi Hlondowi zależało na oswobodzeniu narodu spod jarzma komunizmu. Pogodził się wprawdzie z upadkiem II Rzeczypospolitej, której w nowym układzie sił politycznych świata nie można było restytuować, ale w nowym państwie polskim chciał widzieć gospodarczą i polityczną indywidualność ożywioną tradycją i chrześcijańskim duchem. Gotów był uznać tę nową Polskę w jej aktualnych granicach, ale nie za cenę dobra narodu, którego przyszłość była mocno zagrożona. Dlatego według niego zadaniem suwerennego państwa byłoby ustrzeżenie obywateli od kosztownego eksperymentu społeczno-politycznego. Skojarzywszy się z racjonalizmem – konkludował prymas – komunizm „rozbija społeczeństwa i państwa, zwalcza walory duchowe, głosi pogański materializm, tworzy fronty ludowe. Tego raka trzeba wyciąć, który zahamował i zdezorganizował życie i zabijał narody […] tylko państwo może wytępić komunizm”. „Tylko odnowiona jedność religijna da Europie nową moc oparcia się takim zjawiskom zagłady jak hitleryzm i bolszewizm”.

Narodowy socjalizm – współczesna forma pogaństwa

Prymas August Hlond słowo ‘faszyzm’ kojarzył z nienawiścią, szowinizmem, rasizmem, „cyniczną pogardą dla wszelkiego prawa”, przemocą, nihilizmem, „niszczycielską lawiną”, „nowożytnym pogaństwem”, wojną i „zmierzchem fałszywych bogów” – Gotterdammerung. Jego zdaniem faszyzm „wyhodował nowe barbarzyństwo, doszedł do koncepcji lebensraumów, przywrócił prawo pięści, sięgnął po niewolnictwo”. Prymas totalitaryzm niemiecki krytykował za nawrót do zwierzęcości i animalnych instynktów oraz za dzikość, bezwzględność i okrucieństwo. Potępiał go także za deptanie praw małżeńskich i rodziny, co znalazło wyraz w propagowaniu ze względów demograficznych „rozpłodu na wzór obór doprowadzonych do największej rentowności”. Nie mógł też doczekać się, aż hitleryzm „padnie pobity i zginie jak bestia z Objawienia”.

Niemcy na mysłowickim rynku podczas okupacji | Fot. archiwum Z. Janeczka

Po zakończeniu wojny uważał, iż ostateczny cios tej ideologii zadał Międzynarodowy Trybunał, odsłaniając światu ogrom zbrodni dokonanych pod sztandarami faszyzmu. Według Hlonda Norymberga potwierdziła wiarygodność raportów, którymi Polska już sześć lat wcześniej przed „niedowierzającym światem potworność hitlerowskiej wojny dokumentowała”. Dziś nie jest to już „propagandą polską” – pisał prymas – lecz opartą na oryginalnych świadectwach hitlerowskich „prawdą historyczną” o niszczycielskiej lawinie nazistowskich napastników, która „przewalała się przez kraje napadnięte z cyniczną pogardą dla wszelkiego prawa, pozbawiając życia ludy, zakuwając je w krwawą niewolę, dopuszczając się sadystycznych gwałtów i niezliczonych zbrodni, mordując miliony niewinnych ofiar”. Wskazując na ogrom zbrodni, uznawał za bezprzedmiotowy spór o to, czy faszyzm jest z prawicy, czy z lewicy. Definiował faszyzm jako ideologię totalitarną, dla której jednostka nie liczyła się jako osobny element, tylko jako część całości, mianowicie narodu. Człowiek-osoba mógł żyć tylko w pełnej identyfikacji z narodem, co w praktyce oznaczało zaprzeczenie indywidualizmu i laicyzację. Zdaniem Hlonda prowadziło to do wyolbrzymienia nacjonalizmu i terrorystycznych zachowań względem innych nacji. „Szał rasowy i potęga zła objawiły się w tak nieprawdopodobnym potopie barbarzyństwa, że zdawało się, jakoby za dni naszych przepaść miały – wiara w postęp moralny ludzkości, a nawet samo człowieczeństwo. Pędził tę rozwścieczoną masę brunatną mit XX wieku, wylęgły w bezbożnych duchach jako totalny”. Z przerażeniem obserwował, jak naziści takie pojęcia jak: ‘ojczyzna’, ‘wspólnota’, ‘wolność’, ‘rodzina’ i ‘obowiązek’ napełniali nowymi treściami. Był to początek ponownej oceny wartości, która prowadziła do zanegowania cywilizacji chrześcijańskiej służącej dotąd Europie jako intelektualny i moralny kompas.

Faszyści „wyznający walkę z Kościołem aż do upadłego” afirmowali „rozkosz”, którą przeciwstawiali chrześcijaństwu. „Hitlerowskie prześladowanie Kościoła – pisał prymas – bywało niesłychanie perfidne, zamaskowane względami politycznymi, obliczone na stopniowe podrywanie powagi Kościoła. Po ostatecznym zwycięstwie miał nastąpić brutalny pogrom organizacji kościelnej na kontynencie europejskim”. Aby osiągnąć ten cel, „zniesławiano hierarchię bezczelnymi oszczerstwami, szpiegowano i paraliżowano zarządzeniami policyjnymi pracę duchowieństwa, odbierano Kościołowi szkoły, zakłady wychowawcze, sierocińce, instytucje opiekuńcze, wydawnictwa i prasę, seminaria, domy katolickie, klasztory i kościoły”. Pod pozorem działalności antypaństwowej lub wystąpień niezgodnych z ustrojem hitlerowskim „więziono biskupów, kapłanów, zakonników, działaczy i pisarzy katolickich, których męczono w więzieniach, rozstrzeliwano bez sądu, głodzono w obozach, stłaczano masowo w komorach gazowych”. Stosunki dyplomatyczne między Trzecią Rzeszą a Stolicą Świętą „były w formach na pozór poprawne, ale nieszczere, owszem, nacechowane niesłychaną obłudą”.

Ambasador Hitlera zasypywał Sekretariat Stanu zażaleniami na kler niemiecki i krajów zajętych, jak pisał Hlond: „żądał usunięcia biskupów polskich i zastąpienia ich niemieckimi rządcami diecezji, domagał się uznania suwerennych praw niemieckich przez duchowieństwo państw okupowanych, a równocześnie rząd hitlerowski odrzucał zupełnie episkopat i wiernych od Stolicy Apostolskiej, nie pozwalał ogłaszać ani czytać, ani zarządzeń przekazywać, a w pismach ustawicznie podrywał autorytet Kościoła, tłumacząc fałszywie jego stanowisko i fałszując enuncjacje papieża. Stolica Święta składała noty, wysyłała protesty, broniła praw Kościoła, ujmowała się za biskupami i duchowieństwem, zwracała uwagę na zbrodnie władz hitlerowskich, odrzucała insynuacje Ribbentropa, prostowała fałsze propagandy niemieckiej. W swych historycznych przemówieniach wojennych papież podkreślał zasady etyki państwowej i międzynarodowej, potępiał okrucieństwa i gwałty, poddawał ostrej krytyce totalizm polityczny, nawoływał do sprawiedliwości, ludzkości i miłości chrześcijańskiej, co organy Goebelsa wykładały jako tendencyjne podrywanie niemieckiej spójni narodowej i jako zamach na bitność brunatnej armii”.

Piętnując zbrodnie faszyzmu, prymas Hlond sytuował to zjawisko w perspektywie historycznej między przeszłością i przyszłością, oceniając, iż Kościół od czasów męczeństwa św. Piotra w okresie prześladowań Nerona nie przeżywał takiego ucisku jak w latach wojny. Jego zdaniem „W szale antykościelnym spławił Hitler w krwi i ogniu polskie życie kościelne i zapoczątkował jakby apokaliptyczny okres powszechnego natarcia mocy piekielnych na chrześcijaństwo”.

Hlond, odnosząc się do różnych zagrożeń totalitarnych, zawsze zaznaczał, iż pomiędzy łamanym krzyżem Hitlera, a krzyżem Chrystusowym nie ma kompromisu. Swastyka podobnie jak sierp i młot były dla niego symbolami rozkładu moralnego, anarchii i nienawiści oraz wojny powszechnej i największym niebezpieczeństwem dla cywilizacji chrześcijańskiej.

Cdn.

Artykuł Zdzisława Janeczka pt. „Kardynał August Hlond wobec totalitaryzmu” cz. 1 znajduje się na s. 6 i 7 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Zdzisława Janeczka pt. „Kardynał August Hlond wobec totalitaryzmu” cz. 1 na s. 6 i 7 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Polakom rodzi się Bóg. Niech naszem zadaniem życia będzie, by ci, co po nas przyjdą, nie żałowali nas ni też przeklinali

„Bóg się rodzi” uważana jest za królową polskich kolęd. Jest śpiewana w rytmie poloneza, który według niektórych źródeł był polonezem koronacyjnym królów polskich jeszcze za czasów Stefana Batorego.

Tadeusz Loster

21 grudnia 1918 roku ukazał się świąteczny 51 numer „Tygodnika Ilustrowanego”. Na pierwszej, tytułowej stronie zamieszczona była reprodukcja rysunku Matki Boskiej Królowej Korony Polskiej z Dzieciątkiem Jezus artysty malarza Piotra Stachiewicza. Królowa na głowie miała koronę ozdobioną białymi orłami polskimi, a Dzieciątko podniesioną ręką błogosławiło ojczyznę miłą, zgodnie z piątą zwrotką pieśni bożonarodzeniowej przytoczonej pod rysunkiem.

Pierwsza strona „Tygodnika Ilustrowanego” z 21.12.1918 r. z reprodukcją MB Królowej Korony Polskiej autorstwa P. Stachiewicza | Fot. archiwum T. Lostera

„Tygodnik Ilustrowany” był czasopismem warszawskim kulturalno-społecznym, wydawanym od 1858 do 1939 roku. Pismo kolportowano w trzech zaborach Polski; chętnie czytali je także Polacy na terenie Rosji. Na swoich łamach publikowało materiały historyczne, utwory literackie oraz wiele reprodukcji dzieł plastycznych artystów polskich.

Pieśń o Narodzeniu Pańskim, zwana potocznie Bóg się rodzi, uważana jest za królową polskich kolęd. Napisał ją Franciszek Karpiński jeszcze przed ostatecznym rozbiorem Polski w 1792 roku. Śpiewana jest w rytmie poloneza, który według niektórych źródeł był polonezem koronacyjnym królów polskich jeszcze za czasów Stefana Batorego. Pierwsza zwrotka pieśni zawiera zestawienia wyrazów o przeciwstawnych znaczeniach. Niesamowite zjawiska, takie jak truchlejąca moc, krzepnący ogień czy ciemniejący blask przeczą sobie nawzajem i są niewyobrażalne dla ludzkiej świadomości, ale w 1918 roku miały miejsce. Truchlejąca moc walczących ze sobą wojsk doprowadziła 11 listopada 1918 roku do zawieszenia broni, krzepnął ogień palących się domów, wiosek i miast, ciemniał blask wybuchów bomb i pocisków artyleryjskich – kończyła się wielka wojna.

W piątej zwrotce pojawia się prośba do Boga, by pobłogosławił Polskę.

Ta Polska na dzień Bożego Narodzenia 1918 roku nie miała jeszcze ustalonych granic. Naród polski potrzebował błogosławieństwa Bożego, by wygrać powstanie wielkopolskie, zwyciężyć w wojnie polsko-ukraińskiej, pokonać bolszewicką nawałę i walczyć w powstaniach śląskich o polski Śląsk. Niepodległa rodziła się do czerwca 1922 roku.

W anonimowym artykule pt. Moc truchleje, zamieszczonym w świątecznym numerze „Tygodnika Ilustrowanego” czytamy: W wigilijne godziny roku obecnego Polska stanie u tradycyjnej wieczerzy z uczuciem, jakiego Ojczyzna nasza nie zaznała chyba od stuleci, od dni chwały i zwycięstw. Oto nam, oto Polakom rodzi się Bóg. Jesteśmy ubodzy, opustoszała od najazdu Ojczyzna nasza, jak stajenka Betlejemska – ale serca nasze chcą być gwiazdą, która powiedziała o przyjściu na świat Syna Bożego. Myśmy wycierpieli Herodowe czasy przemocy – należy nam się odpłata dobra.

W godzinę skupienia dusz, jakie przeżywać będziemy, nie zapomnimy myślą o tych, którzy przez wiek ostatni napróżno oczekiwali tej właśnie naszej, tegorocznej wigilii, tego przyjścia Boga do Polski. Oni żyli i cierpieli z nadzieją, że my chociaż doczekamy, kiedy przemoc struchlała padnie w gruzy. My doczekaliśmy… Niech oto naszem zadaniem życia będzie, by ci, co po nas przyjdą, nie żałowali nas, ni też przeklinali.

Artykuł Tadeusza Lostera pt. „Boże Narodzenie w wolnej Polsce” znajduje się na s. 11 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Tadeusza Lostera pt. „Boże Narodzenie w wolnej Polsce” na s. 11 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Całoroczna obrzędowość religijna i rodzinna Zagłębiaków w opracowaniu „Tropem badaczy Zagłębia Dąbrowskiego”

Zasiedlająca licznie na przełomie XIX i XX stulecia rejon Zagłębia Dąbrowskiego ludność napływowa przynosiła ze sobą odmienne kanony zachowań, obyczajowości, sfery mentalnej, jak również symboliki.

Anna Binek-Zajda

Tradycja stanowi przeniesiony z przeszłości zasób wartości i specyficznych zachowań rozumianych przez określoną zbiorowość. Aby trwała, musi istnieć permanentność jej przekazu, zaś najlepsze warunki ku temu stwarzają powiązania między ludźmi powstałe na bazie terytorialnej. (…) Szczególnym regionem, w zasadniczy sposób różniącym się pod względem kulturowym od terenów sąsiednich, jest Zagłębie Dąbrowskie stanowiące w szerszym ujęciu fragment historycznej Małopolski. (…)

Trio badawcze w osobach: uznanej i nader cenionej w kręgach etnografów Dobrawy Skoniecznej-Gawlik, koordynatorki naukowych inicjatyw, Bartosza Gawlika i Roberta Garstki stworzyło dzieło przybliżające w sposób wnikliwy, acz niebywale przystępny wybrane aspekty kulturowe zagłębiowskiego regionu – budownictwo, strój, język, pieśni, folklor, a zwłaszcza rodzinną i całoroczną obrzędowość, uwzględniając nie tylko ich dawny przebieg, ale również zachodzące w nich zmiany. Bezspornie największą wartością książki – należy podkreślić: nie mającej swojego odpowiednika – wydanej przez Regionalny Instytut Kultury w Katowicach, są udokumentowane z największą starannością religijne i rodzinne przejawy życia Zagłębiaków.

Spośród bogatej, niezwykle barwnej mozaiki kulturowej charakterystycznej dla regionu na szczególną uwagę zasługują Turki oraz Misie. Unikalny w województwie śląskim zwyczaj straży grobowych – Turków, od ponad stu lat praktykowany jest w okresie wielkanocnym w sanktuarium pw. św. Antoniego w Koziegłówkach.

Młodzi mężczyźni ubrani w kolorowe stroje oraz maski całkowicie zasłaniające im twarze trzymają wartę przy symbolicznym grobie Chrystusa od Wielkiego Piątku aż do rezurekcji, kiedy to na słowa kapłana „Chrystus Zmartwychwstał!” padają pokotem na ziemię. W trakcie Mszy św. rezurekcyjnej asystują osobie zbierającej datki pieniężne do koszyka, a podczas udzielania komunii św. tworzą szpaler przez środek kościoła.

Natomiast w gminie Niegowa zachował się ostatkowy obyczaj, tzw. Misie. W niedzielę i poniedziałek przed Popielcem grupy młodych mężczyzn odwiedzają domostwa, wyczyniając przy tej okazji rozmaite psoty. Przygotowania rozpoczynają się wczesnym rankiem, a główną ich część stanowi dokładne owinięcie powrósłami ze słomy żytniej lub owsianej osoby wcielającej się w postać Misia, który jest chętnie przez wszystkich podejmowany wraz z towarzyszącą mu wesołą kompanią jako symbol szczęścia i płodności.

Rozpoczynający się Adwentem nowy rok kościelny i obrzędowy od wieków budują polski dorobek duchowy. W tym czasie przełomu, zamykającym, a jednocześnie otwierającym, w sposób wyjątkowy dochodzi do krzyżowania się sacrum i profanum. Opisaniem tradycji adwentowych występujących w Zagłębiu Dąbrowskim autorzy rzeczonej publikacji otwierają udaną prezentację dorocznych zwyczajów i obrzędów świątecznych oraz familijnych, które towarzyszyły mieszkańcom ziemi zagłębiowskiej, od pokoleń wprowadzając w ich życie ład i harmonię. Niektóre wykazują bardzo dużą zbieżność z obyczajami rodzinnymi i religijnymi występującymi na pozostałym obszarze Polski, inne zaś wyróżniają się zdecydowanie swym kolorytem i oryginalnością. Lecz wszystkie sprowadzają się bezsprzecznie do kwintesencji bycia tu i teraz, określenia narodowej tożsamości opartej na wspólnym mianowniku – kulturze i ponad wszystko zrozumieniu sensu przemijania.

Nakład książki został wyczerpany. Wersja elektroniczna jest dostępna na stronie internetowej http://tropemkolberga.pl.

Cały artykuł Anny Binek-Zajdy pt. „Czekanie na czas” znajduje się na s. 12 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Anny Binek-Zajdy pt. „Czekanie na czas” na s. 12 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Żydzi a sprawa polska. Skąd się wziął słynny antysemityzm Polaków? / Jan Martini, „Wielkopolski Kurier WNET” 54/2018

Roman Dmowski oskarżał ród Rothschildów i Lewisa Namiera o zakulisowe intrygi podczas rokowań w Wersalu skutkujące tym, że Polska jeszcze 4 lata po wojnie musiała zbrojnie walczyć o swoje terytoria.

Jan Martini

Skąd się wziął słynny antysemityzm Polaków?

Na to pytanie prostą odpowiedź znalazła pani ambasador Azari. Według niej jest to objaw choroby umysłowej, na który nagminnie cierpią Polacy – powszechnie znani jako najwięksi antysemici na świecie.

W istocie – mieliśmy bardziej sprzyjające okoliczności do rozwoju antysemityzmu niż mieszkańcy krajów, gdzie Żydzi stanowili rzadkość. Codzienny kontakt dwóch bardzo różnych społeczności siłą rzeczy stwarzał możliwości konfliktu – zwłaszcza na tle ekonomicznym.

Chłopi nienawidzili żydowskich pośredników i handlarzy. Polscy sklepikarze – sklepikarzy żydowskich. Żydowscy sklepikarze żywili dokładnie takie same uczucia w stosunku do polskich konkurentów, ale mieli większy komfort, bo nikt im nie zarzucał antysemityzmu.

Część polskiej inteligencji uważała, że Żydzi zabierają im pracę w tak intratnych dziedzinach jak prawo i medycyna. Zazdroszczono także Żydom łatwego dostępu do kapitału i szybkiego bogacenia się. Jednak działania gwarantujące „wysoką stopę zwrotu”, jak szwindel, spekulacje czy lichwiarskie „implementacje instrumentów finansowych” nie były stosowane przez Polaków ze względów obyczajowo-światopoglądowych.

Wzajemna niechęć Polaków i Żydów powstawała też wskutek implikacji międzynarodowych, co rzadko jest brane pod uwagę w dyskusjach o antysemityzmie. Druga połowa XIX w. to czas budzenia się świadomości narodowych (np. wówczas Ślązacy uświadomili sobie, że są Polakami) i powstawania narodowych organizacji ukraińskich, litewskich i żydowskich. Wszystkie te nacjonalizmy były na kursie kolizyjnym z dążeniami Polaków do odbudowy swej państwowości. Syjoniści – nacjonaliści żydowscy – szukali różnych lokalizacji dla założenia żydowskiego państwa (Madagaskar, Krym), ale najbardziej realną propozycją wydawał się obszar, gdzie Żydów było najwięcej – czyli tereny I Rzeczpospolitej. Powstała koncepcja Judeopolonii (z niemieckim językiem urzędowym!), gdzie Polacy i Żydzi mieliby równe prawa. Dlatego Światowe Żydostwo (termin ‘World Jewry’ jest powszechnie stosowany na świecie, choć u nas wydaje się niepoprawny politycznie) było zdecydowanie przeciwne wskrzeszeniu Polski. Także rosnący w siłę ruch komunistyczny, w którym wiodącą rolę odgrywali Żydzi z Różą Luksemburg na czele, był wrogiem powstawania jakichkolwiek państw narodowych. Wpływy Światowego Żydostwa w Ameryce i Europie były już wtedy bardzo znaczne (choć nieporównanie mniejsze niż dziś) i wówczas zaczęto szeroko używać pojęcia „antysemityzm” jako oręża w walce z przeciwnikami politycznymi.

„Sprawa polska” pojawiła się podczas Wielkiej Wojny w wyniku swoistej licytacji mocarstw rozbiorowych o względy Polaków (a właściwie o pozyskanie polskiego rekruta). Francja i Anglia w ogóle nie brały pod uwagę możliwości odbudowy Polski, a na ich postawę wielki wpływ miały organizacje syjonistyczne zaniepokojone perspektywą restytucji Rzeczpospolitej. Podczas wojny zachodnie rządy alarmowane były w prasowych artykułach możliwością powstania antysemickiej i katolickiej Polski. Żydowska holenderska gazeta „Judische watcher” w kwietniu 1918 roku apelowała: Do was, panujący wszystkich państw całej ziemi, zwracamy się z żądaniem – strzeżcie Izraela! Nie dopuście do największego nieszczęścia jakie nasz naród w XX wieku mogło dosięgnąć. Nie dopuście do wolnej Polski kosztem zniszczonego żydostwa!

Także prasa żydowska na terenach polskich była przeciwna restytucji Rzeczpospolitej. Wileńska „Jewrejskaja żyzń” pisała: „Uznajemy zasadę samodzielności narodów, wszelako niepodległość Polski byłaby jaskrawym naruszeniem tej idei. Tylko dzięki obcym władzom i innym narodowościom istniała gwarancja, że polska autonomia nie była niebezpieczna”.

Klęska państw centralnych w wojnie przekreśliła kompletnie nieakceptowalne dla Polaków plany powołania Judeopolonii pod auspicjami Niemiec, ale nie zakończyła wrogiej konfrontacji polityków polskich i żydowskich. Wobec powstającej Polski żądano uznania Żydów za mniejszość narodową, przyznania im autonomii, równouprawnienia języków żydowskich (hebrajskiego i jidysz) z językiem polskim, wolnych sobót (uświęcenia szabasu) i ustanowienia odrębnego szkolnictwa żydowskiego. Tak daleko idące postulaty były kategorycznie odrzucone przez wszystkie siły polityczne Polski. Po obu stronach była też chęć znalezienia jakiegoś kompromisu, bo zdawano sobie sprawę, że tak czy inaczej obie społeczności będą dzieliły wspólny los. Próbowano dokooptować do paryskiego Komitetu Narodowego Polskiego przedstawiciela polskich Żydów, ale nie zdołano znaleźć kandydata akceptowalnego dla obu stron.

Jeszcze przed rozpoczęciem konferencji pokojowej w Paryżu rodzina Rothschildów usiłowała odsunąć „antysemitę” Romana Dmowskiego od przewodniczenia polskiej delegacji. Dmowski znany był jako twardy i skuteczny negocjator potrafiący interesująco i asertywnie przemawiać na przemian w języku francuskim i angielskim.

Dlatego do członka Komitetu Narodowego Polskiego hrabiego Orłowskiego przybył francuski finansista Maurycy Rothschild i ostrzegł, by zmienić przewodniczącego, bo „Wy nas znajdziecie na drodze do Gdańska, na drodze do Śląska Pruskiego i Cieszyńskiego, na drodze do Lwowa, na drodze do Wilna i na drodze wszelkich waszych projektów finansowych”. Przewodniczącego nie zmieniono, a żydowskie pogróżki zostały zrealizowane.

Wydaje się, że dziś, po 100 latach Rothschildowie mają równie wielki wpływ na dzieje Europy i świata. Świadczy o tym działalność człowieka, którego wygenerowali – „filantropa” Sorosa, aktywnie pchającego świat w kierunku „postępu”. Nawiasem mówiąc, medialny ostatnio biznesmen Leszek Czarnecki ponoć miał kontakty biznesowe z Rothschildami.

Matecznik niepospolitych postaci

Przedziwnym zrządzeniem losu w tym samym dworku w Woli Okrzejskiej urodził się zarówno wielki polski pisarz Henryk Sienkiewicz, jak i angielski polityk Lewis Namier. Zasługi Sienkiewicza dla Polski są powszechnie znane, natomiast wiedza o złowrogich skutkach działalności Namiera jest dostępna tylko nielicznym fachowcom. Z przyczyn ekonomicznych rodzina Sienkiewiczów zmuszona była sprzedać swój rodzinny majątek. Prawdopodobnie był to przykład przemian, które doprowadziły do ubożenia szlachty polskiej w wyniku działań rusyfikacyjnych władz carskich (Polacy mogli zrobić karierę – także finansową – ale poza obszarem etnicznie polskim).

Nabywcami dworku została bogata, spolonizowana i zlaicyzowana rodzina żydowska Bernsteinów i tu w roku 1888 urodził się Ludwik Bernstein-Namierowski. Po studiach we Lwowie i w Lozannie trafił w 1913 roku do Anglii, gdzie jako działacz syjonistyczny o nazwisku Lewis Namier zrobił błyskotliwą karierę (po 2 latach pracował już w różnych ministerstwach!). Niewątpliwie w karierze musieli pomagać mu koledzy syjoniści, bo w roku 1919 stał się członkiem brytyjskiej delegacji na rozmowy pokojowe w Wersalu.

Zarówno kompletny ignorant premier Llyod George (sądził, że Polska jest krajem bałkańskim), jak i gromada lordów z Foreign Office nie mieli zielonego pojęcia o Europie Wschodniej i byli całkowicie zdani na swojego eksperta – Namiera. I pomyśleć, że tacy ludzie decydowali o losach milionów mieszkańców naszej części Europy!

Na konferencji pokojowej brytyjski premier konsekwentnie występował przeciw Polsce, co tłumaczono chęcią oszczędzenia Niemiec, by byli w stanie spłacać reparacje wojenne. Tylko Roman Dmowski zawsze oskarżał ród Rothschildów i Lewisa Namiera o zakulisowe intrygi podczas rokowań w Wersalu skutkujące tym, że Polska jeszcze 4 lata po wojnie musiała zbrojnie walczyć o swoje terytoria. Namier jako polityk wprowadził innowacyjne metody w dyplomacji, szeroko posługując się kłamstwem i oszustwem. Taki zapewniający skuteczność sposób prowadzenia dyplomacji do perfekcji doprowadzili później bolszewicy. Brytyjska Wikipedia określa Namiera jako zajadłego wroga Polski, który fałszował statystyki ludnościowe i samowolnie, wbrew ministrowi spraw zagranicznych, zmienił przebieg linii Curzona w ten sposób, że Lwów pozostawał poza Polską. Na ten właśnie sfałszowany wariant linii Curzona (tzw. linia Curzona B) powoływali się bolszewicy ustalając po II wojnie światowej przebieg granicy.

Gdy z inicjatywy niemieckiej powstało państwo litewskie, Żydzi natychmiast je poparli, mając nadzieję (wobec szczupłości litewskich kadr) na posady w nowej administracji. W projekcie litewskim dostrzegano także namiastkę zdezaktualizowanej Judeopolonii. Wszystko to spowodowało znaczne pogorszenie stosunków polsko-żydowskich, co było tragedią dla licznych małżeństw mieszanych i ludzi pochodzących z takich związków. Wobec niechęci Żydów do powstającego państwa Polacy odpowiedzieli bojkotem żydowskich sklepów. O dotkliwości tego bojkotu świadczy opinia żydowskiego polityka, że „lepszy pogrom niż bojkot”. W tych przełomowych czasach politycy polscy i żydowscy walczyli z determinacją o interesy swoich narodów, jednak tylko polityków polskich piętnuje się hańbiącym epitetem „antysemity”.

W „Polsce Ludowej” podjęto próbę całkowitego wykreślenia Romana Dmowskiego z historii – do roku 1989 był on kompletnie przemilczany. Nawet dziś postępowi intelektualiści ochoczo wylewają kubły pomyj na tego wybitnego polityka, któremu zawdzięczamy tak wiele.

Pogromy – polska specjalność?

Carska Rosja była krajem bardzo nieprzychylnym Żydom – nie mogli oni zamieszkiwać poza tzw. linią osiedlenia, nie mieli szans na pracę w wojsku czy administracji, ich aspiracje zawodowe były ograniczone (dlatego tak ochoczo poparli przewrót bolszewicki). Ponadto władze carskie były zaniepokojone wielkim wzrostem żydowskiej populacji. Ten sukces demograficzny uzyskany był przez wielodzietność rodzin żydowskich (Żydówki wcześnie wychodziły za mąż), trwałość rodzin i nieobecność takich patologii jak alkoholizm, będący plagą wyniszczającą Słowian. Władze rosyjskie usiłowały „kontrolować” populację żydowską za pomocą powtarzających się pogromów, których sekretnymi organizatorami byli funkcjonariusze Ochrany, a bezpośrednimi wykonawcami chłopstwo ukraińskie. Ponieważ Żydzi mieszkali głównie na terenach dawnej Rzeczpospolitej, w świat poszła opinia o „pogromach w Polsce” (analogicznie do „polskich obozów koncentracyjnych”). Pogromy niestety zdarzały się także w międzywojennej Polsce, choć czasem polegały głównie na demolowaniu sklepów czy wywracaniu straganów. Jednak takie zdarzenia stawały się „faktami medialnymi” błyskawicznie nagłaśnianymi na całym świecie. W październikowym spotkaniu z Janem Grossem w kontekście antysemityzmu został wspomniany pogrom lwowski z 1918 roku. Warto przypomnieć okoliczności tego zdarzenia.

1 listopada 1918 roku z inicjatywy austriackiej utworzono Zachodnioukraińską Republikę Ludową ze stolicą we Lwowie. Miasto opanowały jednostki wojsk austriackich złożone z żołnierzy ukraińskich. Wprowadzono zakaz zgromadzeń, godzinę policyjną, obowiązek zdania wszelkiej broni palnej, zamknięto polskie gazety i zdemolowano drukarnie.

Zaskoczeni mieszkańcy natychmiast zorganizowali samoobronę, której dowódca, kpt. Mączyński, z rozżaleniem stwierdził, że z 70 tys. lwowskich Żydów (w większości polskojęzycznych) do obrony miasta zgłosiło się tylko kilkunastu ochotników. Równocześnie Ukraińcy uzbroili 300-osobową milicję żydowską powołaną przez organizacje syjonistyczne. Tak więc Żydzi – formalnie neutralni (podobnie jak Czesi i Węgrzy) – opowiedzieli się po stronie ukraińskiej.

Ponieważ mieszkający głównie na przedmieściach i słabo wykształceni Ukraińcy stanowili ok. 10 procent ludności miasta, lwowscy Żydzi mieli nadzieję na wiodącą pozycję w administracji nowego państwa. Ukraińskie władze zezwoliły Żydom na dowóz do miasta i dystrybucję żywności, którą sprzedawali głodującym Polakom po paskarskich cenach. Przy okazji szpiegowano i dostarczano informacji o położeniu polskich pozycji. Spowodowało to wzmożenie nastrojów antysemickich, czego kulminacją był odwet na ludności żydowskiej po zakończeniu 3-tygodniowej ukraińskiej okupacji miasta. Dwudniowe rozruchy rozpoczęły się 22 listopada 1918 roku, śmierć poniosło 150 osób, spalono synagogę i prawie 50 domów. Władze przeprowadziły śledztwo, w wyniku którego aresztowano ok. 1000 osób, w tym 40 wojskowych. Według danych z żydowskiego szpitala, doliczono się 72 ofiar. Ponieważ milicja żydowska była uzbrojona, ilość ofiar po stronie żydowskiej i polskiej była mniej więcej równa. Ale natychmiast w prasie światowej znalazły się relacje „naocznych świadków” mówiących o „600 ofiarach pogromu”.

Trudne współistnienie

W warszawskim klubie „Państwomiasto” (jeden z blogerów określił ten klub jako „taki mały knesecik”) podczas dyskusji o antysemityzmie padła informacja, że po powstaniu państwa polskiego zwolniono z pracy 3 tysiące żydowskich kolejarzy. Informacja przykra i szokująca, jednak można znaleźć wytłumaczenie tej decyzji. Transport kolejowy był infrastrukturą krytyczną, wymagającą absolutnie pewnych pracowników. Widocznie obawiano się sabotażu, uznając że żydowscy kolejarze nie są dostatecznie lojalni, by zapewnić bezpieczeństwo transportu. Warto pamiętać, że Polska prowadziła jeszcze liczne wojny w obronie swych granic, a koleją przewożono duże ilości wojska i sprzętu. Kolejarzom wyrządzono krzywdę i z pewnością sprawa ta nie przysporzyła sympatii do państwa ze strony ludności żydowskiej. Może dlatego do dziś Żydzi nie garną się do pracy na kolei?

Nieufność i niechęć wobec Żydów w społeczeństwie polskim niewątpliwie istniała, ale takie same uczucia żywili Żydzi w stosunku do Polaków. Szkoda, że tylko antysemityzm został szeroko opisany, przebadany i nagłośniony na świecie. Ponieważ oprócz Polaków także przedstawiciele innych narodów bywają antysemitami, może istnieją racjonalne przesłanki powodujące antysemityzm? Czy Żydzi zawsze dają się lubić? Ludzie na ogół zachowują się racjonalnie, a każdy skutek ma przyczynę.

Także prof. Gross postąpił racjonalnie po utracie pracy na Columbia University i mając do spłacenia raty za dom. Czy ktoś mu podał pomocną dłoń, by mógł zostać godnym następcą Lewisa Namiera? Możliwe, że właśnie w ten sposób zainicjowano jego działalność literacką, która stała się moralną podstawą roszczeń żydowskich organizacji wobec Polaków.

Istnieje opinia, że Żydzi rzadko asymilowali się z Polakami. To prawda, że łatwiej stawali się Francuzami czy Niemcami, ale czy było rozsądnie „zapisywać” się do narodu przegranego, bez państwa, schodzącego z areny dziejów? Jednak byli Żydzi rozmiłowani w polskości (hobbyści?), którzy wnieśli wspaniały wkład do naszej kultury i tych musimy mieć zawsze we wdzięcznej pamięci. A był ich legion. Pamiętajmy też o frankistach, którzy w XVIII wieku przeszli na katolicyzm, stając się Polakami i otrzymując szlachectwo. Tezie o nieasymilowaniu się Żydów kłam zadają badania genetyczne, wykazujące znaczny udział genów żydowskich w polskim genotypie. Dzięki temu mamy całkiem dużo znakomitych skrzypków i niezłych szachistów.

Na wspomnianym poznańskim spotkaniu z Janem Grossem była też mowa o polskim Kościele jako generatorze antysemityzmu. Jako notoryczny katolik na przestrzeni kilku dziesiątek lat wysłuchałem tysięcy kazań. Głoszący je księża mogli być hulakami czy pedofilami; być może też słuchałem bez należytej staranności, podrzemując z lekka, ale nigdy nie słyszałem kazania, w którym Żydzi byliby przedstawieni w złym świetle. Przeciwnie – często mówiono o „starszych braciach w wierze”, z wielką atencją wypowiadano się o takich Żydach jak Abraham czy Izaak, a już Jezus z Nazaretu, będący centralną postacią chrześcijaństwa, zawsze był przedmiotem uwielbienia.

Nawiasem mówiąc, ten Żyd, mający największy wpływ na dzieje świata, co najmniej od okresu Oświecenia spotyka się z niewyobrażalnym hejtem, co w pełni wyczerpuje znamiona antysemityzmu. Czy nie powinna się tym zainteresować Liga Przeciw Zniesławieniu, skwapliwie odnotowująca najmniejsze nawet przejawy antysemityzmu?

Artykuł Jana Martiniego pt. „Skąd się wziął słynny antysemityzm Polaków?” znajduje się na s. 6 grudniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 54/2018.


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Skąd się wziął słynny antysemityzm Polaków?” na s. 6 grudniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Hasło: Nikt ci nie da tyle, ile Donald Tusk ci obieca zostało przejęte przez PiS/ Jan A. Kowalski, „Kurier WNET” 54/2018

Na rok przed najważniejszymi wyborami widać, że obóz Dobrej Zmiany zakiwał się w wewnętrznych problemach personalnych. Brakuje mu zaś wizji przebudowy państwa z postkomunistycznego na obywatelskie.

Jan A. Kowalski

Wszyscy przeciwko Prawu i Sprawiedliwości

Krajobraz po wyborach samorządowych

35 do 65. Taki jest rzeczywisty wynik ostatnich wyborów samorządowych, przynajmniej w dużych i średnich miastach. I ten wynik, wbrew rządowej propagandzie, jest klęską obozu Dobrej Zmiany. Nie pomogło Mateusza Morawieckiego bezceremonialne potrząsanie przedwyborczą sakiewką. Spragniona kasy kasta samorządowa i jej klientela wyborcza zaufała jednak europejskiej retoryce Koalicji Obywatelskiej. Pomimo zatem zdobycia sześciu sejmików wojewódzkich (wliczając w to skonfliktowane wewnętrznie Podlasie) i większościowej koalicji w kolejnych dwóch, obóz Dobrej Zmiany poniósł wizerunkową klęskę. Klęskę, która może się przełożyć na wyniki kolejnych wyborów, a zwłaszcza parlamentarnych i prezydenckich.

Jak wielokrotnie pisałem, Polska potrzebuje jeszcze jednej kadencji rządowo-prezydenckiej Prawa i Sprawiedliwości, żeby oczyścić się z patologicznego systemu Okrągłego Stołu. Z III RP zorganizowanej i zarządzanej przez Kiszczakowe oficerskie dzieci. Dlatego ten wynik napawa mnie niepokojem. Zatem zastanówmy się, co poszło nie tak.

Można minimalnie wygrać lub tylko minimalnie przegrać, chociaż na 4 lub 5 lat po prostu wygrywa się lub przegrywa. Porażka Patryka Jakiego w Warszawie i Małgorzaty Wassermann w Krakowie to modelowy przykład klęski na życzenie.

Patryk Jaki przeszedł samego siebie. Na dwa tygodnie przed wyborami oznajmił swoim zwolennikom, że wbrew dotychczasowym deklaracjom, nie wyznaje żadnych wartości. A jedyną sprężyną jego aktywności politycznej, w tym przewodniczenia komisji śledczej, jest żądza zdobycia władzy. Pokazał, że może przytulić każdego tęczowego geja lub lesbę i ukochać dziecko z probówki jak swoje. Dla władzy, panie, dla władzy. Gdybym był odrobinę tradycyjnym warszawiakiem, w życiu bym na niego nie zagłosował. I warszawiacy nie zagłosowali.

A Małgorzata Wassermann po co startowała na prezydenta? Czyżby już nie chciała wyjaśnić afery Amber Gold w sejmowej komisji, której jest przewodniczącą? Czy może, wzorem klasyka, są w Małgorzacie Wassermann dwie osobowości? Jedna chce wyjaśnić, w jaki sposób oszukano ludzi i kto tego dokonał, a druga ma to gdzieś i chce zostać prezydentem jakiegoś miasta (wybaczcie, krakusy). To samo zresztą dotyczy Jakiego (wybaczcie, warszawiacy).

Wniosek z tych dwóch klasycznych porażek jest smutny, o ile wniosek może taki być. Prawo i Sprawiedliwość wróciło do swojego starego programu, który doprowadził tę partię do klęski roku 2007: stworzenia dostatecznie wiarygodnej politycznej bajki, sorry: narracji, którą ciemny lud kupi. Tak jakby dalej, pomimo niegdysiejszej porażki, ideologami Partii byli Michał Kamiński, Adam Bielan i „bulterier” Jacek Kurski. Nie wiem, jakie nazwiska noszą obecni spindoktorzy, kierunek jest ten sam: my w Centrali wiemy, a reszta, czyli ciemny lud i lokalni działacze, ma słuchać i wykonywać polecenia.

Prawo i Sprawiedliwość przegrało też, o zgrozo!, swoje tradycyjne bastiony: Suwałki, a zwłaszcza Przemyśl i Nowy Sącz.

Z tego samego powodu jak powyżej i widocznego dla każdego mieszkańca klasycznego nepotyzmu. Ogłoszono wyborcom, że najlepszymi kandydatami są osoby blisko spokrewnione z politykami Obozu, na przykład syn albo żona, której nawet na plakacie wyborczym z samym Prezesem (Nowy Sącz) nie udało się wykreować na osobę odrobinę przynajmniej myślącą.

Zatem obóz Dobrej Zmiany dokonał jednego. Skutecznie przekonał wyborców, że nie jest żadną nowością w polskiej polityce. Że trapią go dokładnie te same choroby, co poprzedników. Niestety, takie przekonanie przy okazji następnych wyborów może doprowadzić obóz reform do klęski. Co byłoby, niestety, równoznaczne z klęską naszego państwa. Bo oznaczałoby powrót do władzy grupy zarządzającej III RP wraz z jej ekspozyturą polityczną.

Pamiętacie to hasło: nikt ci nie da tyle, ile Donald Tusk ci obieca? Również to hasło zostało przejęte przez Prawo i Sprawiedliwość, na przykład w osobie ministra Ardanowskiego (i kilku innych). Co obiecał minister rolnictwa? Szybką nowelizację ustawy o ustroju rolnym, która w durny sposób zablokowała sprzedaż najmniejszych nieużytków; od roku gotowy projekt leży w komisji sejmowej i nic. Obiecał szybki skup interwencyjny jabłek po cenie 25 groszy za kilogram… i nic, ani kilogram nie został kupiony. Minister Ardanowski obiecuje wszystko i na drugi dzień już o tym nie pamięta. Dzięki takim pozorowanym działaniom Prawo i Sprawiedliwość straci poparcie wsi, a potem będzie miało inteligenckie pretensje do wieśniaków za niewdzięczność.

Na rok przed najważniejszymi wyborami widać wyraźnie, że obóz Dobrej Zmiany zakiwał się w wewnętrznych problemach personalnych. Brakuje mu natomiast wizji przebudowy państwa z zastanego postkomunistycznego na obywatelskie.

Widać też, że ta inteligencka, żoliborska partia, wykreowana kiedyś przez media na „zawsze-opozycję”, a osaczona przez lokalne sitwy, mianowane później Prawem i Sprawiedliwością, nie jest w żaden sposób zainteresowana budową szerokiego, obywatelskiego obozu reform.

Bo musiałaby wtedy podzielić się władzą z obywatelami. Przeciwko czemu najbardziej oponują właśnie lokalni działacze, którym władza kojarzy się jednoznacznie z kasą – nie pytajcie mnie dlaczego.

Wiem, bardzo smutne to wszystko, co napisałem. Zdecydowanie smutne dla mnie samego. Dla człowieka, który jest żywotnie zainteresowany jeszcze jedną kadencją rządów Prawa i Sprawiedliwości i Andrzeja Dudy. Po to, żeby nie powrócił na polską scenę koszmar minionych lat, koszmar III RP. I po to, żeby nasz mentalny obóz zwolenników V Rzeczypospolitej mógł urosnąć w liczącą się siłę.

Artykuł Jana Kowalskiego pt. „Wszyscy przeciwko Prawu i Sprawiedliwości” znajduje się na s. 4 grudniowego „Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Jana Kowalskiego pt. „Wszyscy przeciwko Prawu i Sprawiedliwości” na s. 4 grudniowego „Kuriera WNET”, nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Znów te same osoby na tych samych stanowiskach. Poznaniacy chyba zatracili instynkt nowatorstwa, którym się tak szczycą

Słowo to przyszło mi na myśl w kontekście powyborczych podsumowań, koalicyjnych rozmów, ślubowań składanych przez (nowo) wybranych prezydentów, burmistrzów i wójtów. Gdzie tu modna dziś innowacja?

Małgorzata Szewczyk

Innowacyjność. To słowo odmieniane jest dziś przez wszystkie przypadki. Wystarczy wpisać je w wyszukiwarkę, by przekonać się, że pojawia się w różnych kontekstach i znajduje zastosowanie w dziesiątkach dziedzin. Dziś wszystko ma być „innowacyjne” – pomysł, projekt, firma, gospodarka, technologia, marketing, usługi, ba, nawet wojsko.

Nowatorstwa, bo to właśnie oznacza słowo ‘innowacyjność’, żąda się od pracowników, pracodawców, technologów, redaktorów, od młodzieży itd. Każda innowacyjna firma wymaga innowacyjnych liderów, którzy coś ulepszą, wprowadzą nową jakość czy zainicjują stworzenie nowych procedur, produktu czy projektu. Eksperci przekonują, że innowacyjność i kreatywność są szczególnie pożądane dla utrzymania wysokiego tempa rozwoju przedsiębiorstwa, regionu, a nawet szerzej – kraju.

Słowo to przyszło mi na myśl w kontekście powyborczych podsumowań, koalicyjnych rozmów, pierwszych sesji rad miasta, gmin i powiatów, ślubowań składanych przez (nowo) wybranych prezydentów, burmistrzów i wójtów. Nie trzeba daleko szukać, w końcu mieszkamy w Wielkopolsce, a tutaj… Czytam w mediach: „Jan Grabkowski z PO ponownie starostą poznańskim (Radio Poznań); „Marek Woźniak z PO ponownie marszałkiem” („Głos Wielkopolski”), „Grzegorz Ganowicz został przewodniczącym rady miasta na kolejną kadencję” („Gazeta Poznań”), „Jacek Jaśkowiak ponownie prezydentem Poznania” (portalsamorzadowy.pl).

Gdzie tu modna dziś innowacja? Te same osoby na tych samych stanowiskach, od lat. Czyżby poznaniacy zatracili instynkt nowatorstwa, którym się tak szczycą?

Chyba że zmiana dwóch nowych zastępców (starego) prezydenta ma stanowić innowacyjność? A może po prostu wolą status quo na stanowiskach liderów? Co tam korki, rozkopane na zimę newralgiczne mosty i ronda, ciągnące się inwestycje, wyludniające się centrum miasta, ziejące pustką lokale sklepowe w reprezentacyjnych punktach Poznania… Co tam projekt budżetu miasta na 2019 rok, zakładający wzrost wydatków i deficytu, prawie dwa miliardy zadłużenia. Grunt, że panowie z namaszczeniem malują nowe czerwone pasy. Będą (drogie) drogi rowerowe. Ale przynajmniej one będą nowe.

Komentarz Małgorzaty Szewczyk pt. „Instynkt innowacyjności” znajduje się na s. 2 grudniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

 

Komentarz Małgorzaty Szewczyk pt. „Instynkt innowacyjności” na s. 2 grudniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Czy niemieccy dziennikarze mają belkę w oku? Liberalny świat broni wolnych mediów w Polsce, a sam takich nie ma

Poufnych spotkań między politykami a mediami w Niemczech jest wiele, a powiązania znanych wydawców gazet (Axel Springer) czy tytułów (FAZ) z politykami najwyższego szczebla są oczywiste.

Jan Bogatko

Liberalny świat broni wolnych mediów w Polsce. Tymczasem sam pożegnał się już dawno z wolnością. Ale konsument mediów tego nie wie, bo innych niemal nie zna.

Reporterzy bez granic, Reporter ohne Grenzen, to niemiecka sekcja Reporters sans frontières, organizacji pozarządowej o wysokim statusie doradcy Rady Europy, Rady Praw Człowieka ONZ oraz UNESCO. Nie muszę dodawać, że jest to organizacja liberalna, to znaczy mocno zideologizowana pod wpływem europejskiej rewolucji ’68. (…)

Ranking Reporterów bez Granic ma dla odbiorców niepodatnych na ideologiczne pranie mózgów niewielką wartość poznawczą; to pozycja z gatunku Biblioteczka komsomolca.

Oceniając wysoko wolność wypowiedzi w niemieckich mediach, ściąga on na siebie krytykę ze strony na przykład dość poważnej szwajcarskiej gazety „Neue Zürcher Zeitung” (jak we wrześniu 2015 roku): „Niemieckie media, z nielicznymi wyjątkami, prześcigają się w konkurencji zabiegania o empatię i na polu euforii Wellcome, ulegając moralnej i emocjonalnej ekstazie bez zastanowienia się nad tym, jaki przesyt wywołuje to u czytelnika”. (…)

Czy niemieccy dziennikarze mieli belkę w oku? Zastrzegam się: to nie ja stawiam to prowokacyjne pytanie. Wyręcza mnie fundacja Otto Brenner Stiftung (należąca do socjalistycznego związku zawodowego metalowców, IG Metall). (…) Cytat z informacji dla prasy na oficjalnej stronie fundacji Otto Brenner Stiftung: „Główna diagnoza mediokrytycznej, pionierskiej pracy sprowadza się do stwierdzenia, że dziennikarze wypadli ze swej zawodowej roli i zaniedbali oświatową funkcję mediów”. Dalej czytam o raporcie Hallera w informacji OBS: „Zamiast jako neutralny obserwator polityki i jej instrumentów wykonawczych jej krytycznie towarzyszyć i zadawać pytania, informacyjne dziennikarstwo przejęło punkt widzenia i hasła elity politycznej”.

Zatem wolne media w Niemczech? Wolne żarty, ciśnie się na usta. (…)

Tego, że Niemcy potrafią też pisać prawdę, dowiadujemy się dzięki takim tekstom, jak Viktorii Samp z portalu kath.net. Ale wymaga to odwagi. Tekst Samp rozprawia się z kłamliwymi relacjami głównych mediów niemieckich na temat Polski. Co media mówią o Marszu Niepodległości w Polsce to tytuł artykułu. A w podtytule: Faszyści, neonaziści, skrajna prawica, antysemici, a jak to było naprawdę?. Samp pisze o ćwierćmilionowej rzeszy uczestników Marszu. O dzieciach, starszych ludziach, kobietach; „także zakonnice, księża, ludzie na wózkach inwalidzkich, cudzoziemcy i Żydzi byli wśród nich”. Miłość do narodu oznacza miłość do własnego kraju, nie wykluczając mieszkańców innych narodowości, jak to określił Jan Paweł II, pisze dziennikarka, tłumacząc, dlaczego kosmopolita mniej się będzie troszczył o dobro jednostki od patrioty. I wyjaśnia, że patriotyzm często myli się w Niemczech z niezdrowym nacjonalizmem i nienawiścią do obcych. „Tymczasem zdrowy patriotyzm to przede wszystkim przejęcie odpowiedzialności za przyszłe pokolenia” – zauważa Viktoria Samp.

Cały felieton Jana Bogatki pt. „Za Nysą. Wolne media? Wolne żartyˮ – jak co miesiąc, na stronie „Wolna Europa” „Kuriera WNET”, nr grudniowy 54/2018, s. 3.


Aktualne komentarze Jana Bogatki do bieżących wydarzeń – co czwartek w Poranku WNET na wnet.fm.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Felieton Jana Bogatki pt. „Za Nysą. Wolne media? Wolne żarty” na s. 3 „Wolna Europa” grudniowego „Kuriera WNET”, nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Powieść o transformacji. Zderzenie marzeń o kapitalizmie z rzeczywistością. Historia opowiedziana przez jej uczestnika

Te wydarzenia mamy wciąż w pamięci – przemiany ustrojowe, podczas których zostaliśmy „ograni” nie tylko przez wszystkich, po których należało się tego spodziewać, ale i przez tych, którym zaufaliśmy.

Magdalena Słoniowska

Kanwą utworu stała się historia sprzedaży Polakom przez koncern Fiat licencji na cinquecento, a następnie zakupienia przez Włochów Fabryki Samochodów Małolitrażowych w Bielsku-Białej. Historię rokowań, ich szczegółowy przebieg czyta się jak kryminał. Śledzimy przebieg rozmów, zachowanie postaci reprezentujących obie strony rozmów, niekompetencję, beztroskę, cynizm i brak kultury przedstawicieli strony polskiej, przebiegłość Włochów, górujących wiedzą i doświadczeniem nad polskimi aparatczykami partyjnymi występującymi w nieswojej roli specjalistów od negocjacji biznesowych.

Krok po kroku odbywa się przejmowanie fabryki przez włoską firmę, czemu nie można przyglądać się bez emocji. Nie tylko dlatego, że zostało to zajmująco przedstawione, ale przede wszystkim z tego powodu, że są to wydarzenia widziane oczami ich rzeczywistych uczestników, ukrytych pod postaciami bohaterów powieści. Nazwiska niektórych z nich łatwo rozszyfrować.

Na przykładzie sprzedaży Fabryki Aut obserwujemy wkraczanie do Polski kapitalizmu, tak wytęsknionego i wyidealizowanego przez nasze społeczeństwo, a który okazał się tak daleki od wyobrażeń, jakie mieli na jego temat Polacy, oddzieleni żelazną kurtyną od zachodniego świata.

Następuje zderzenie marzeń z rzeczywistością. Powieść pokazuje, do jakiego stopnia oczekiwania milionów członków Solidarności okazały się naiwnością, a przez lata komunizmu karmiliśmy się złudzeniami. Okazuje się, że nowi, europejscy właściciele polskiego zakładu chcą tylko i wyłącznie zarabiać na nas pieniądze. Organizacja pracy może się i poprawia, ale pracownicy są traktowani przedmiotowo w większym jeszcze stopniu niż za komuny, nagradzane jest donosicielstwo, Solidarność – konsekwentnie marginalizowana. Nawet francuskie związki zawodowe, do których zwracają się przedstawiciele zakładowej Solidarności, tak skutecznie walczące o swoich pracowników, odsyłają Polaków z kwitkiem. (…)

Nastroje w powieści zmieniają się jak w kalejdoskopie, podobnie jak zwroty akcji. Nocne czuwanie w kolejce po pralkę, obiad we włoskiej stołówce pracowniczej, omawianie przez towarzyszy z najściślejszej góry PZPR odnowy swojego wizerunku czy proces doboru współpracowników-donosicieli przez włoskich właścicieli fabryki i wiele innych epizodów jest przedstawionych z często finezyjnym humorem. Humor przewija się zresztą przez całą powieść, jest obecny nawet w opisach dramatycznych wydarzeń, choćby takich jak strajk w Tychach.

Poczucie humoru zawsze pomagało Polakom przetrwać, spojrzeć z dystansem na siebie i własną historię. Jeszcze większość z nas ma tę historię w pamięci – zarówno okres socjalis­tycznej niedoli i niedostatku, jak i przemiany ustrojowe, podczas których społeczeństwo zostało „ograne” nie tylko przez wszystkich, po których należało się tego spodziewać, ale i przez tych, którym niemal bezgranicznie zaufało. Tak też zostało to przedstawione przez Rajmunda Pollaka.

Znajdujemy powagę i patos w sytuacjach, które tego wymagają, jednak nad wszystkim góruje poczucie humoru, które nie przeszkadza trzeźwemu spojrzeniu na rzeczywistość, a wręcz jest jego świadectwem. (…)

Powieść jest reprezentatywna dla pokolenia, które zakosztowało życia w komunie, należało do Solidarności i stworzyło etos – i wierzyło w niego – w którym było miejsce na prawdę, wolność, solidarność, sprawiedliwość i poczucie bezpieczeństwa. W pewien sposób jest głosem dzieci i wnuków tych, o których pisał Piotr Semka w My, reakcja – i którzy nadal są „reakcją”, i znowu nie mają swojego miejsca, są spychani na margines jako ci, których poglądy łatwo określić jako nieracjonalne, idealistyczne, czasem śmieszne.

Wiele osób znajdzie w książce Rajmunda Pollaka swoje wspomnienia, emocje i postawy. Innym pomoże zrozumieć sposób myślenia pokolenia Solidarności. A na pewno nikt nie będzie się nudził podczas lektury.

Rajmund Pollak, Capo z licencją. Cena odwagi cywilnej, Editions Spotkania, Warszawa 2018

Cały artykuł Magdaleny Słoniowskiej pt. „Capo z licencją. Powieść o najnowszej historii Polski” znajduje się na s. 16 grudniowego „Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Magdaleny Słoniowskiej pt. „Capo z licencją. Powieść o najnowszej historii Polski” na s. 16 grudniowego „Kuriera WNET”, nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wyspa ma znów stać się wyspą. Po miesiącach negocjacji ministrowie brytyjscy zadekretowali rozwód z Unią Europejską

Ten rozwód nie bardzo zdumiewał, dziwne było raczej małżeństwo, bardziej jeszcze niż stadło prezydenta Francji. Wielką Brytanię z kontynentem łączy i łączyło niewiele, lecz bardzo wiele dzieli.

Piotr Witt

Anglicy nigdy nie uznali systemu dziesiętnego. Liczą pieniądze w pensach i funtach, a wielkie sumy w gwineach. Odległości mierzą w calach, stopach, jardach i milach, a pola w akrach i pługach (charrue), wagę w uncjach i funtach, objętość w galonach suchych, pełnych i amerykańskich. Nazywa się to „imperialnym systemem miar”. Ulice nazywają ogrodami i rzadko umieszczają numery na domach, bo przecież każdy wie, gdzie jest dom pod Łabędziem, a gdzie pod Zielonym Fartuszkiem. Na New Bond Street nie mieliśmy kłopotu ze znalezieniem adresu: informowały nas kierowniczki eleganckich galerii – Francuzki; na Earl’s Court też nie – w hotelach recepcjonistami są najczęściej Polacy.

Ruch drogowy Anglicy mają lewostronny i odpowiednio do niego umieszczone kierownice. Wymyślili inne wtyczki elektryczne i inne kontakty, liczą czas dwunasto-, a nie dwudziestoczterogodzinny, jak na kontynencie. O osiemnastej mają szóstą po południu, wcześniejszą o godzinę niż w reszcie Europy. Jestem zresztą gorącym zwolennikiem odrębności brytyjskiej, gdyż zachwyca mnie bogactwo świata w jego różnorodności.

Kim są ci Anglicy, którzy tak uparcie bronią dziś swojej odrębności? Kolej należy do Francuzów i Niemców. Z Londynu do Birmingham jechaliśmy wygodnymi wagonami produkcji francuskiego Alstoma, który zresztą od niedawna należy do niemieckiego Siemensa. Czerwone, piętrowe autobusy londyńskie należą do Autonomicznego Zarządu Transportu Paryskiego RATP.

Z samochodów angielskich, niegdyś światowego symbolu luksusu i elegancji, Rolls Royce stanowi własność niemieckiego BMW, podobnie jak niegdyś Land Rover, sprzedany następnie Fordowi, który go odprzedał Hindusowi Tata. Jaguar też należy do Hindusów, Leyland należy do przeszłości, gdyż zbankrutował, banki są niemieckie i francuskie. Słynny Harrods był własnością braci Al-Fayedów, Alego i Mohammeda, którzy go odprzedali Arabom z Kataru. Najstarszy i największy angielski dom aukcyjny Christie’s bije rekordy cen na malarstwo angielskie, od kiedy stał się własnością Francuza Pinault. Nawet doskonała restauracja Café Daquise na South Kensington należy do pana Łozińskiego.

Niegdyś w rodzinie interesy bywały rozgraniczone. Rotszyldowie angielscy spotykali się z kuzynami francuskimi chętniej na ślubach i pogrzebach niż we wspólnym banku. Dziś kapitał utracił narodowość, stał się międzynarodowy.

Czy przypominano o tym ludowi wezwanemu do referendum w obronie angielskiej odrębności? Najpierw kazano mu głosować, potem dopiero wyjaśniono częściowo, za czym lub przeciw czemu. A zresztą jakiej odrębności? Wyspiarskiej? Imperialnej? Brytyjskiej? Imperium nie istnieje, Commonwealth przetrwała tylko na znaczkach pocztowych. Londyn nie pachnie już lawendą Yardleya, który też zbankrutował, ale ostrymi przyprawami kuchni azjatyckich. Bogaty świat nie ubiera się na Saville Row w Londynie, ale na via Monte Napoleone w Mediolanie.

Nawet monarchia z łaski Boga trwa tylko siłą bezwładu, nie dziedziczenia dynastycznego. Rozwiedziona żona następcy tronu i matka jego dzieci nie tak dawno temu chciała wyjść za mąż za Dodiego Al-Fayeda – muzułmanina; oboje zginęli w wypadku.

Syn zrealizował to, czego nie udało się matce: książę William ożenił się z arabską rozwódką Megan, a rodzina królewska ma spółkę z Arabami.

Myśląc o tym, trzeba pamiętać, że królowa brytyjska jest głową Kościoła angielskiego, jej dzieci i wnuki – rodzina pomazańców – zasiadają niejako w zarządzie, a niektórzy mogą zasiąść na tronie. W telewizji BBC problemy polityczne Królestwa komentują Hindusi, Azjaci, Afrykańczycy – obywatele brytyjscy.

Londyn wiktoriański znika także fizycznie. Została drewniana podłoga na stacji kolejowej Saint Pancras i wielkie monumenty budowane niegdyś na miarę światowego imperium. Ulice szeregowych domków charakterystycznych dla pejzażu miejskiego Londynu nikną w oczach, ustępując miejsca blokom bez duszy i bez wyrazu.

„Tango Brexit”, artykuł Piotra Witta, stałego felietonisty „Kuriera WNET”, obserwującego i komentującego bieżące wydarzenia z Paryża, można przeczytać w całości w grudniowym „Kurierze WNET” nr 54/2018, s. 3 – „Wolna Europa”.

 


Piotr Witt komentuje rzeczywistość w każdą środę w Poranku WNET na wnet.fm.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Felieton Piotra Witta pt. „Tango Brexit” na s. 3 „Wolna Europa” grudniowego „Kuriera WNET”, nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Cokolwiek Putin zrobi, nie należy reagować, byle go nie drażnić? Polemika J. Chmielowskiej z M. Iwanowem z „Do Rzeczy”

Niczego nie róbmy, by nie dawać pretekstu Putinowi do kłamstw i manipulacji. Na tej zasadzie pewnie poddały się wojska ukraińskie na Krymie – nie przeciwstawiać się, bo to będzie uznane za prowokację.

Jadwiga Chmielowska

Kornel Morawiecki przesadził i skompromitował się twierdząc, że Putin jest demokratą itp. Autor próbuje to odkręcić, tytułując swój tekst „Kornel nie jest putinofilem”. Usiłuje twierdzić, że za 15 lat Rosja będzie normalnym, demokratycznym krajem. Co ciekawe, w plejadzie nazwisk wymienianych przez niego demokratów znalazł się siedzący w więzieniu Nawalny, który nawet za kratami ucieszył się, że „Krym jest nasz”.

Śmiem twierdzić, że demokratyzacja Rosji nie nastąpi nawet za 150 lat. Jedynie czynniki zewnętrzne i twarde stanowisko międzynarodowe mogą zmusić Rosję do zmiany postępowania.

Tak, jak to było z pierestrojką Gorbaczowa, która wymknęła się spod kontroli. Czas demokraty Jelcyna traktowany jest jako okres „smuty”. Niemcow i Nowodworska, ostatni rosyjscy demokraci, już nie żyją, a Bukowski jest chory i stary.

Prawdą jest natomiast to, że sprawa Kornela Morawieckiego wykorzystywana jest przez Kreml do destabilizacji rządu jego syna Mateusza Morawieckiego. Pisałam o tym zagrożeniu kilka miesięcy temu. Mateusz Morawiecki publicznie odciął się od poglądów ojca. Od razu Kornel Morawiecki zniknął z mediów, w tym rosyjskich. Oręż został wytrącony. Ale nikt nie kompromitował Kornela Morawieckiego Robił to sam, na własne życzenie.

Cel napisania artykułu wyjaśnia ostatni akapit: „Uważamy (Kornel Morawiecki i Mikołaj Iwanow – przyp. red.) jednak, że złagodzenie rosyjskich imperialnych tendencji leży w granicach naszych możliwości. Jak widać, nowe sankcje jedynie wzmacniają Putina, jednoczą naród wokół niego i jego reżimu. Czy zatem tędy droga?”.

Czyli cokolwiek Putin zrobi, należy go dalej wspierać, dawać pieniądze i nie reagować. Kornel Morawiecki wręcz twierdził, że Krym się Rosji należy. Tymczasem przeważająca większość Rosjan popiera Putina, bo odpowiada im Rosja mocarstwowa, imperialna.

Wyrażanie ubolewań i cyrk urządzony przez Francję i Niemcy w Mińsku do niczego nie prowadzą. Rosja ustępuje tylko przed siłą i stanowczością.

Nord Stream jest najlepszym dowodem, do czego dążą Niemcy. Armia europejska i osłabienie NATO, promowane przez Niemcy i Francję, są w interesie Rosji. Mikołaj Iwanow chwali współpracę niemiecko-francuską.

Wielu niedouczonych polskich patriotów może się niestety nabrać na głupie, prymitywne rosyjskie hasła.

Jak wygląda rosyjska polityka pokojowa, widać teraz w ataku na okręty ukraińskie na Morzu Azowskim. Moskwa chce z tego akwenu zrobić wewnętrzne jezioro. Blokuje w ten sposób ukraiński port w Mariupolu. Most przez Cieśninę Kerczeńską zbudowano przy pomocy zachodnioeuropejskich firm. Pieniądze nie śmierdzą. A „gawnojedów” i pożytecznych idiotów zawsze dostatek!

Cały artykuł Jadwigi Chmielowskiej pt. „Na służbie Moskali. Naiwność czy premedytacja?” znajduje się na s. 2 grudniowego „Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Jadwigi Chmielowskiej pt. „Na służbie Moskali. Naiwność czy premedytacja?” na s. 2 grudniowego „Kuriera WNET”, nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego