Liban: osiemnaście wyznań, jeden naród / Wywiad Antoniego Opalińskiego z ks. Markiem Cieślikiem, „Kurier WNET” 54/2018

W Libanie interpretacja Koranu jest rzeczą bardzo, bardzo delikatną. Nie wszyscy się na nią zgadzają. Ci, którzy próbują podjąć egzegezę Koranu, czasami nawet muszą opuścić kraj. Rzecz nie jest łatwa.

Antoni Opaliński
Marek Cieślik

Liban: osiemnaście wyznań, jeden naród

Z jezuitą ks. profesorem Markiem Cieślikiem, wykładowcą i dziekanem Instytutu Nauk Muzułmańsko-Chrześcijańskich na Uniwersytecie Świętego Józefa w Bejrucie, rozmawia Antoni Opaliński.

Jak długo przebywa Ojciec na Bliskim Wschodzie i na czym polega Księdza misja?

Na Bliskim Wschodzie jestem od ponad dwudziestu pięciu lat. Mój pobyt rozpoczął się w Egipcie, gdzie byłem prawie dziesięć lat, ucząc się przede wszystkim arabskiego, pracując w jednej z naszych szkół, uczestnicząc w różnych inicjatywach o charakterze społecznym. Od około dziesięciu lat mieszkam w Libanie. Moją podstawową misją jest praca w szkołach jezuickich w Dolinie Bekaa oraz na Uniwersytecie Świętego Józefa w Bejrucie. Od kilku lat jestem dziekanem jednego z wydziałów, prowadzę wykłady. Uniwersytet św. Józefa w Bejrucie jest największym uniwersytetem prywatnym w Libanie i jednym z najlepszych na Bliskim Wschodzie. Został utworzony około 150 lat temu. Jednym z jego założycieli był ojciec Ryło, polski jezuita. Obecnie studiuje na nim około 12 000 osób.

Jakie najbardziej dramatyczne wydarzenia przeżył Ojciec w Libanie?

Kiedy przyjechałem tu dziesięć lat temu, toczyły się walki między sunnitami a szyitami. Wielu uczniów szyickich z jednej z naszych szkół opuściło naszą szkołę, ponieważ musieli przejeżdżać przez jedną z wiosek sunnickich, gdzie toczyły się walki. Tragicznym wydarzeniem była śmierć jednego ze znajomych. W miejscu, przez które kilka razy w tygodniu przejeżdżałem, doszło do wybuchu miny-pułapki. I ta osoba wraz z kilkoma innymi zginęła. Przejeżdżam często kilka metrów od tego miejsca i nadal budzi to we mnie emocje.

Czym różniła się praca w Egipcie od pracy w Libanie?

W Egipcie byłem jeszcze na etapie formacji. Nie miałem tylu obowiązków, co tutaj, w Libanie. W Egipcie miałem okazję pracować z Koptami-katolikami, w grupach, których zadaniem była różnego rodzaju pomoc socjalna. W Libanie pracuję w szkołach i na uniwersytecie, zajmuję się pracą administracyjną i nauczaniem. To jest pierwsza i podstawowa różnica.

Druga różnica jest fizycznie odczuwalna – to klimat. W Egipcie – pustynia, a w Libanie – góry, czasami nawet śnieg i deszcze. W Libanie można się poczuć jakby bliżej Polski. Poza tym w Egipcie kultura jest bardziej jednolita. Jest jeden język. Są dwie wspólnoty – sunnicka i koptyjska. Tymczasem tu, w Libanie, jest oficjalnie osiemnaście wyznań. Oficjalnym językiem jest arabski, ale różnice między arabskim używanym w Bejrucie, a tym na północy czy na południu, są czasami bardzo duże.

Poza tym w Libanie mieszka również duża wspólnota francuskojęzyczna i wiele osób spoza Libanu. Islam w Libanie też bardzo różni się od tego w Egipcie. Około 30% całej populacji to są sunnici. Kolejne 30% to jest wspólnota szyicka, troszeczkę mniej niż 30% to chrześcijanie z różnych Kościołów. Jest też około 5% Druzów, nie mówiąc o licznych mniejszych grupach, które są też oficjalnie uznawane, mają wolność, swoje kulty, własne instytucje, są reprezentowane również w parlamencie, w polityce.

Czy te osiemnaście grup wyznaniowych, w dodatku podzielonych często trudną historią, tworzą jeden naród?

Tak, tworzą jeden naród. Faktem jest, że istnieje bardzo dużo konfliktów, a przynajmniej konkurencja. Ta konkurencja przybiera czasami formę bardzo dramatyczną. Wspominałem o walkach między wspólnotą sunnicką a szyicką, których miałem okazję w jakiś sposób doświadczyć tu, w Libanie – to jest jeden z przykładów, dramatyczny, ale takich brutalnych konfliktów jest bardzo dużo.

Wśród chrześcijan również jest sporo podziałów, co widać zwłaszcza na scenie politycznej. Ale mimo tych trudności i dramatów, różnorodność jest dużym bogactwem Libanu. Nie występuje ona praktycznie w innych krajach arabskich. Myślę, że to warto dostrzec i podkreślić.

Jaki jest w Libanie stosunek muzułmanów do chrześcijan? Kiedy się słyszy o tych osiemnastu wyznaniach, wygląda to, jak mówił Jan Paweł II, na przesłanie dla świata. A jak jest w życiu codziennym?

W życiu codziennym wszystko zależy oczywiście od osób. Myślę, że wspólnota muzułmańska, z całą swoją różnorodnością, widzi również, że sytuacja chrześcijan na Bliskim Wschodzie, również w Libanie, nie jest łatwa. Moim zdaniem większość wspólnoty muzułmańskiej postrzega obecność chrześcijańską jako bogactwo – kulturalne, religijne. Obecność chrześcijan pozwala zachować równowagę między różnymi wspólnotami muzułmańskimi. Widzę to na przykład poprzez kontakt z uczniami i ich rodzinami w naszych szkołach jezuickich w Dolinie Bekaa. W jednej z największych szkół, jakie tam mamy, 85% uczniów pochodzi z rodzin muzułmańskich. Fakt, że uczą się u nas, wiąże się z przekonaniem, że szkoły chrześcijańskie zapewniają dobrą formację w sensie wiedzy, ale również wartości, otwarcia na świat, na drugiego człowieka. Tak że spojrzenie muzułmańskie na obecność chrześcijańską generalnie jest bardzo pozytywne.

Oczywiście, co widać od wielu lat, islam boryka się z problemami, które on przede wszystkim powinien podjąć, a które wyrażają się w przeróżnego rodzaju ekstremizmach. Ogromnym problemem sunnitów jest łatwość, z jaką pewien ich procent się radykalizuje – w Syrii, w Iraku, czy obecnie w Jemenie, czy też w Sudanie.

Skąd bierze się ten radykalizm? Czy to jest dziecko naszych czasów, czy ma korzenie historyczne? Zrodził go islam, czy wpłynęły na to jakieś czynniki zewnętrzne?

Pytanie jest proste. Odpowiedź jest złożona i wymagałaby skupienia się na wielu czynnikach. Oczywiście generalnie można mówić o słabości ludzkiej. Że serce ludzkie, zdolne do wielkiego dobra, jest również zdolne do czynienia zła. Niestety taka jest natura ludzka. I to nie jest związane wyłącznie z islamem, ale również z innymi religiami, w tym oczywiście z chrześcijaństwem. Ta łatwość czynienia zła może w każdej chwili w sposób w miarę łatwy się ujawnić.

Z drugiej strony czynnik społeczny – bieda – ułatwia przeróżnym radykałom podsuwanie rozwiązań bardzo dalekich od sprawiedliwości, pokoju, szacunku. Takie łatwe rozwiązania niestety wiążą się szukaniem winnego i to w sposób, który odwołuje się do przemocy. Czyli różnego rodzaju problemy społeczne, ekonomiczne odgrywają negatywną rolę w przybieraniu postaw przemocy.

Myślę również, że w islamie nie dokonała się, tak jak to miało miejsce w chrześcijaństwie w odniesieniu do Biblii, interpretacja Koranu, w którym można znaleźć, według wielu muzułmanów, nawoływanie do wojny. Dziś te słowa powinny być interpretowane jako wezwania do walki wewnętrznej, duchowej. Są osoby, które odnoszą je do życia społecznego, do relacji z innymi i to w sposób bardzo brutalny.

Egzegeza Biblii, która się dokonała i dokonuje, pozwala chrześcijanom czytać Pismo Święte w perspektywie nie tylko literalnej, ale również duchowej, która wiąże się z szacunkiem, z miłością do drugiego człowieka. W Libanie interpretacja Koranu jest rzeczą bardzo, bardzo delikatną. Nie wszyscy się na nią zgadzają. Ci, którzy próbują podjąć egzegezę Koranu, czasami są zagrożeni, nawet muszą opuścić kraj. Rzecz nie jest łatwa. I to można uznać za trzeci czynnik, który powoduje, że są osoby, które w imię islamu są zdolne do przemocy.

Pewnie można byłoby znaleźć inne czynniki, związane np. z geopolityką. Takie kraje jak Arabia Saudyjska czy Iran prowadzą swoją politykę, używając pewnych brutalnych środków. Faktem również jest to, że w wielu krajach arabskich jeszcze kilka lat temu nie istniała władza demokratyczna. Mieliśmy przeróżnego rodzaju dyktatury, które Wiosna Arabska w niektórych krajach zmiotła albo ich usuwanie trwa, ale też raczej nie udało się tam dokonać zmian, jakich oczekiwały społeczeństwa. I do tej pory na przykład w Syrii wojna trwa, mimo że może od dwóch lat jest znacznie spokojniej niż wcześniej. Czyli wprowadzanie systemu demokratycznego, który tam dotąd nie istniał, również przyczyniło się do tego, że przeróżne radykalizmy mają i chyba, niestety, będą jeszcze miały miejsce.

Czy w islamie demokracja w europejskim wydaniu jest możliwa?

Mimo przeróżnych problemów, o których nie sposób w tej chwili rozmawiać, Liban uchodzi za przykład demokracji kraju arabskiego. Nie wiem, czy jest inny kraj arabski z taką dozą wolności, jak w Libanie. Niektórzy uważają, że w krajach arabskich trudno jest o dojrzałą demokrację, z wyborami, gdzie każdy mógłby wyrazić swoje zdanie, a kraj rozwijałby się w sposób stabilny, respektując przeróżne grupy wyznaniowe. Nawet Turcja, która jest krajem bardzo prężnym, też nie wydaje się zbytnio demokratyczna. Nie jestem specjalistą od spraw geopolitycznych. Myślę, że jest to możliwe, ale bardzo, bardzo trudne.

Czy w Libanie widać wpływy saudyjskie? Nie tylko polityczne, ale na przykład promowanie ich wizji islamu?

Większość wspólnoty sunnickiej jest związana z Arabią Saudyjską i przez nią wspierana. Mam wrażenie, będąc odpowiedzialnym za Instytut Nauk Muzułmańsko-Chrześcijańskich, że wsparcie, jakie otrzymuje wspólnota sunnicka z Arabii Saudyjskiej, nie wiąże się z wymaganiem postawy czy formy sunnizmu, jaki istnieje w Arabii Saudyjskiej. Tu, w Libanie, panuje większy liberalizm. Wahabizm, uznawany za system oficjalny w Arabii Saudyjskiej, ma w Libanie bardzo mało zwolenników. Przy czym ekonomicznie, geopolitycznie i społecznie wspólnota sunnicka jest oczywiście za Arabią Saudyjską. Ma w niej duże oparcie.

Swoją wizję islamu promuje także szyicki Iran.

Istnieje napięcie między islamem szyickim, reprezentowanym przede wszystkim przez Iran, a islamem sunnickim, reprezentowanym głównie przez Arabię Saudyjską. Bardzo związany z Iranem jest Hezbollah. Jest on mocną partią, zmilitaryzowaną, ma broń. Ich postawa nie jest jednak wyłącznie reprezentowaniem w Libanie tego, czego życzyłby sobie Iran, ale wiąże się również, a może przede wszystkim, z obroną interesów tutejszej wspólnoty szyickiej. Krytyka Zachodu wobec Hezbollahu jest niekiedy zbyt prosta, zbyt łatwa i nie bierze pod uwagę różnych zagrożeń, na które tutaj, w Libanie, są wystawieni szyici. To jest druga strona medalu, o której warto pamiętać. Oczywiście to tylko jeden, ale nie jedyny z wielu aspektów. Rzecz na pewno jest bardzo skomplikowana.

A jaki jest stosunek Hezbollahu do chrześcijan? Z ich punktu widzenia w ogóle nie powinno chyba tutaj być żadnego krzyża.

Tak bym tego nie ujął. Tu też odwołam się do mojego doświadczenia pracy w szkołach w Dolinie Bekaa. W jednej z naszych szkół mamy około 40% sunnitów, 35% szyitów, kilka procent z innych wyznań i około 15% chrześcijan. Ojcowie niektórych dzieci z rodzin szyickich byli w Hezbollahu. Mówi się, że Hezbollah blokuje powstanie rządu w Libanie; przeróżne decyzje polityczne wydają się bardzo negatywne dla Libanu. To, co się słyszy, widzi, broń, o której się mówi –budzi lęk, niepokój. Tymczasem, paradoksalnie, moje doświadczenia spotkań z osobami związanymi z Hezbollahem były pozytywne. Często można było z nimi stawiać sprawy jasno, nazywać wprost pewne problemy. Tak więc, jeśli chodzi o kontakt codzienny, związany z pracą, współpracą, to byłem pozytywnie zaskoczony, bo był bardzo dobry.

Liban jest też krajem uchodźców; kiedyś Palestyńczycy, teraz Syryjczycy. Jak to wpływa na kraj?

Z tego, co słyszę, co czytałem, wojna domowa w Libanie w 1975 roku wybuchła przede wszystkim z powodu obecności Palestyńczyków w Libanie. Było ich czy jest do tej pory kilkaset tysięcy; mówi się o 450 000. Do niedawna Liban liczył około 4,5 miliona ludzi, a więc 450 000 to 10% społeczeństwa. Jeśli chodzi o Syryjczyków, którzy tutaj zaczęli napływać masowo kilka lat temu, po wybuchu wojny domowej w Syrii, mówiło się, że jest ich od miliona do dwóch milionów. To ilość w stosunku do liczby rodowitych mieszkańców ogromna. Przy czym właśnie Liban, który był początkowo bardzo otwarty na uchodźców syryjskich, po kilku latach, widząc, z jakimi to się wiąże problemami, wprowadził wiele praw, które uniemożliwiają Syryjczykom osiedlenie się w Libanie na stałe. Większość z nich żyje w bardzo trudnych warunkach, pod namiotami. Podobno mniej więcej od roku ilość Syryjczyków w Libanie się zmniejsza. Część z nich wraca do Syrii, część wyjeżdża do krajów zachodnich, tak że uchodźców syryjskich w Libanie nie przybywa, a polityka państwa libańskiego powoduje, że raczej są oni zainteresowani tym, żeby opuścić Liban, niż tu zostać. Nie przysługuje im bardzo wiele praw socjalnych, żadne polityczne, mimo że część partii libańskich popiera reżim Baszara al-Asada, tak że Syria jest reprezentowana zarówno jeśli chodzi o współpracę z rządem, jak i o opozycję syryjską, która też tutaj funkcjonuje.

Jakie jest zdanie Ojca na temat konfliktu syryjskiego? Kto tam jest dobry, kto zły, kto ma rację, a kto nie?

Kolejne pytanie, na które nie jest łatwo odpowiedzieć. Faktem jest, że przed tak zwaną Wiosną Arabską Syrią rządziła prawdziwa dyktatura, również w tym negatywnym znaczeniu. Przy czym paradoksalnie był spokój, stabilizacja dla tych mniejszych wspólnot religijnych – alawitów czy chrześcijan. Każdy mógł w sposób wolny pracować czy uzyskać formację. Obecnie kraj jest zdewastowany i wielu Syryjczyków jeśli nie opuściło kraju, to opuściło miejsca, w których pracowało czy mieszkało, tak że nie sposób rozmawiać o Syrii inaczej jak w kontekście tragedii.

Kto jest za to odpowiedzialny? Na pewno do tego, co widać obecnie w Syrii, przyczyniła się niesprawiedliwość społeczna czy polityczna. Ale swoją rolę odegrały również wpływy Arabii Saudyjskiej, Iranu; Rosja, Turcja też mają tam swoje interesy; Kurdowie, którzy od wielu lat szukają możliwości stworzenia swojego państwa, a jest ich przecież kilkanaście milionów, mają swój język, swoją kulturę. Wszystkie te czynniki, tak przecież złożone, przyczyniają się do tego, że sytuacja w Syrii jest rzeczywiście tragiczna i nie wiadomo, w jaki sposób będzie możliwe ją uregulować, tak aby przede wszystkim zapanował pokój, który jest podstawą do tego, by zapewnić pracę, rozwój, bezpieczeństwo dla rodzin i tak dalej.

Czy zdaniem Ojca te miliony, które opuściły Syrię, wrócą do niej, czy raczej ta fala rozleje się po świecie?

Ta fala już się rozlała. Może jakaś część myśli o tym, żeby wrócić do Syrii. Niedawno ktoś na konferencji powiedział, że w ciągu ostatniego roku około 90 000 Syryjczyków z ponad półtora miliona mieszkających od kilku lat w Libanie wróciło do Syrii. To jest dużo, a jednocześnie nie aż tyle, żeby mówić o znaczącej tendencji. Ci, którzy wracają, to także dlatego, że tutaj są na zasiłku, nie mają możliwości pracować, wysyłać dzieci do szkoły, zapewnić im dobrą formację. To nie dlatego, że w Syrii wiele się zmieniło na lepsze – po prostu w Libanie nie mają żadnych perspektyw.

Na północy jest Syria, a na południu kraj, którego oficjalnie nie ma – terytoria okupowane. Czy Liban rzeczywiście całkowicie nie uznaje Izraela?

Jakieś 15 lat temu Izrael wycofał się z terenów, które okupował przez kilkadziesiąt lat. Nie jest tak, że jest on tu całkowicie nieuznawany jako państwo, ale uważa się go za wroga, z którym nie sposób nawet rozmawiać. Liban w porównaniu z Izraelem jest oczywiście bardzo słabym państwem, niezdolnym, by się obronić. Izrael bowiem na swoich sąsiadów patrzy zawsze z perspektywy ministerstwa obrony.

Od kilku lat mówi się o złożach gazu w części morza, która należy do Libanu, ale jest kontrolowana przez Izrael. Oczywiście chodzi o pieniądze i jeśli wiadomo, że na przeszkodzie w ich pozyskaniu stoi Izrael, to może to stwarzać tylko same problemy. Tak że Izrael jest w Libanie postrzegany bardziej jako zagrożenie niż ten, z którym można współpracować.

Jaka jest kondycja duchowa chrześcijaństwa libańskiego? Wczoraj byłem na mszy maronickiej. Kościół niewielki, ludzi pełno, głównie młodzi. Uczestniczyli bardzo aktywnie, do mszy służyły dziewczyny. Jak to tutaj wygląda?

Kiedy przyjechałem do Libanu, pierwsze, co mnie uderzyło jako rzecz bardzo pozytywna, to dynamizm Libańczyków. I to również odnosi się do różnych Kościołów libańskich. Największy w Libanie jest Kościół maronicki. Podobno około 60% wszystkich chrześcijan w Libanie to są maronici i to widać nie tylko w uczestnictwie chrześcijan w mszach, w życiu Kościoła, ale również w przeróżnego rodzaju ruchach, w pomocy społecznej, w obecności maronitów w mass mediach. Chrześcijanie w Libanie są bardzo związani z Kościołem, ponieważ Kościół to nie tylko kwestia religii, ale również bezpieczeństwa, podkreślenia własnej tożsamości wobec wspólnoty muzułmańskiej, w stosunku do innych wspólnot religijnych.

Trzeba też powiedzieć, że Kościół czy Kościoły chrześcijańskie w Libanie usiłują także, jak wszędzie, sprostać wyzwaniom współczesnego świata. W Libanie występują te same przeróżne problemy, jakie można dostrzec na Zachodzie. Laicyzacja niekiedy ma swoje plusy, ale również minusy. Jest na przykład duża, coraz większa ilość rozwodów, również wśród chrześcijan libańskich.

Wielu ludzi zastanawia się, czy wspólnoty chrześcijańskie rozsiane po Bliskim Wschodzie przetrwają ten dzisiejszy czas wojen, kolejnych prześladowań, zmian władzy. Jak Ksiądz uważa?

Konflikty, do których dochodziło czy dochodzi na przykład w Iraku czy Syrii, powodują zmniejszanie wspólnot, liczby chrześcijan w tych krajach. Przed wojną domową ponad 60% całego społeczeństwa w Libanie to byli chrześcijanie. Obecnie mówi się, że jest ich około 30%. Niedawno miałem okazję uczestniczyć w pewnej sesji, podczas której mówiono, że za dziesięć lat chrześcijan będzie tutaj 25%.

W Libanie panuje wolność religijna, ale chrześcijanie systematycznie, być może teraz trochę mniej w porównaniu z czasem wojny, ale systematycznie opuszczają ten kraj, jeśli oczywiście mają taką możliwość, bo widzą, że w Kanadzie, Stanach Zjednoczonych, we Francji – generalnie na Zachodzie – jest spokojnie, jest stabilizacja. I to nie chodzi tylko o konflikty zbrojne, ale również o system społeczny, o pracę, edukację. Tu chrześcijanie czują się zagrożeni przez przeróżne radykalizmy ze strony głównie sunnitów, ale również przez brak stabilności w kraju, przez ogromną korupcję. To są czynniki, które powodują, że wspólnoty chrześcijańskie powoli, ale systematycznie stają się coraz mniej liczne, mimo że chrześcijaństwo tutaj się narodziło.

Wywiad Antoniego Opalińskiego z o. Markiem Cieślikiem pt. „Osiemnaście wyznań, jeden naród” znajduje się na s. 14 grudniowego „Kuriera WNET” nr 54/2018.


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Wywiad Antoniego Opalińskiego z o. Markiem Cieślikiem pt. „Osiemnaście wyznań, jeden naród” na s. 14 grudniowego „Kuriera WNET”, nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Opowieść o przedsiębiorcy, któremu włos nie mógł spaść z głowy / Jan Czekajewski, „Śląski Kurier WNET” nr 54/2018

Ludzie w kłopotach z władzami popełniają zasadniczy błąd, dając urzędnikom łapówki. W takich sytuacjach dawanie łapówki jest już wysoce spóźnione. Łapówki daje się wtedy, kiedy nie ma się kłopotów.

Jan Czekajewski

Nie masz cwaniaka… Wujek Krauze entrepreneur

Tak się jakoś składa, że pewni ludzie, których się w życiu okazyjnie spotyka, zostawiają trwały ślad w pamięci. Tak się to ma w wypadku Zygmunta Krauzego (proszę nie mylić z polskim miliarderem z lat 2000. o tym samym nazwisku). Wujka Krauzego spotkałem pierwszy raz w roku 1961. Koligacja rodzinna odnosiła się nie do mnie, ale do mej dziewczyny Zofii, dla której Zygmunt Krauze był oczywistym i rodzinnie potwierdzonym wujem, czyli bratem jej matki.

W czasie mych wyjazdów i powrotów ze Szwecji do Polski i odwrotnie, które miały miejsce w latach 1961–62 i 1963–65, odwiedzając Warszawę zatrzymywałem się w jego willi przy ul. Olimpijskiej 39 na Mokotowie. Wtedy to Zygmunt Krauze opowiadał mi o swym niezwykle ciekawym życiu człowieka, który dzięki wrodzonej inteligencji pokonał wiele trudności, wychował pięcioro przygarniętych dzieci i w niezwykle trudnych warunkach dorobił się pokaźnego, jak na ówczesne, komunistyczne czasy, majątku.

Wujek Krauze miał dobrą ocenę swych braków i zalet. Powiadał: „Ja nie mam wykształcenia i sam nie jestem ekspertem w żadnej dziedzinie. Mam natomiast talent, który polega na zdolności znajdowania ludzi, którzy mają wykształcenie i wiedzę, i ja potrafię tymi ludźmi kierować”.

Wuj Krauze dawał mnie, żółtodziobowi, cenne życiowe rady typu: „Pamiętaj, że milicja wie tylko tyle, ile im sam powiesz”. Zakładał, że każdy wcześniej czy później będzie aresztowany i poddany przesłuchaniom. Wiedział, co mówi, bo wedle jego własnych słów siedział w więzieniach siedem razy, ale zastrzegał się, że nigdy nie został sądownie skazany. Także podkreślał, że nigdy nie siedział z powodów politycznych, tylko z powodu sprzeczności poglądów z kolejnymi rządami na funkcjonowanie systemu ekonomicznego. Czyli za nielegalny handel lub produkcję w strefie nie tyle szarej, co czarnej.

Zygmunt Krauze urodził się w pierwszych latach XX wieku w Mileszkach pod Łodzią. W czasie epidemii grypy, tak zwanej „hiszpanki”, w roku 1916 umarli obydwoje jego rodzice. Matka była Polką, a ojciec Niemcem urodzonym we Frankfurcie. W Łodzi na Widzewie jego rodzice prowadzili sklep „ogólny,” handlujący produktami żywnościowymi sprowadzanymi ze wsi. Po śmierci rodziców Zygmunt w wieku lat 14 stał się nagle głową rodziny, do której zaliczał się brat Antoni i siostry Emilia i Maria. Zygmunt przejął kierownictwo nad sklepem i jeździł po okolicznych wsiach, skupując produkty żywnościowe.

Dwa lata później w czasie jednej z tych podroży w małym miasteczku Uniejów koło Łodzi spotkał swoją przyszłą żonę, Kazimierę, która tam prowadziła własny sklep. Kazimiera była od Zygmunta o 16 lat starsza, co nie przeszkadzało, że Zygmunt zaproponował jej małżeństwo.

Szczęśliwa para przeniosła się do Łodzi, gdzie Kazimiera doglądała interesu w czasie, kiedy Zygmunt jeździł po Polsce w „delegacjach handlowych”. Wkrótce Zygmunt zmienił branżę handlową ze spożywczej na bławatną i założył firmę handlującą krawatami pod szyldem „Krawat Polski”. Nabrała ona ogólnopolskiego rozmachu i miała wielu regionalnych przedstawicieli.

Kiedy Niemcy weszli do Łodzi w 1939 roku, szybko znaleźli w aktach, że ojciec Zygmunta Krauzego był Niemcem. Właściwe organa odzysku ludzi pochodzenia niemieckiego udały się do Zygmunta z ofertą zapisania go na tak zwana volkslistę. Zaskoczonemu Zygmuntowi Niemcy wyjaśnili, że na takiej liście znajdują się osoby pochodzenia niemieckiego – volksdeutsche – urodzeni poza granicami Wielkiej Niemieckiej Rzeszy. Przysługują im lepsze kartki żywnościowe, ale też spoczywa na nich obowiązek walki z wrogami Reichu w ramach Wehrmachtu, Kriegsmarine czy Luftwaffe. Volksdeutsche są jednak równi Niemcom urodzonym w granicach Wielkiej Rzeszy – reichsdeutschom – którzy są Niemcami pierwszej klasy.

„Co prawda lepsze kartki żywnościowe mi odpowiadały, ale do umierania za Hitlera nie było mi spieszno” – opowiadał wujek Krauze. – „Dlatego im powiedziałem, że czuję się Niemcem pierwszej klasy, a nie jakąś popłuczyną, jak volksdeutsche”. Niestety matka Zygmunta była Polką i Zygmuntowi zaszczytny tytuł reichsdeutscha nie przysługiwał. Przestano go jednak nękać do czasu, kiedy się potknął o feralny, kradziony drut, który go zaprowadził do obozu koncentracyjnego w Mauthausen.

Czy wuj działał w partyzantce? Nic podobnego. „Ja nigdy do polityki się nie mieszałem. Do Mauthausen wysłano mnie za ten właśnie drut. Otóż w czasie okupacji w Częstochowie prowadziłem fabryczkę produkującą gwoździe, na które było duże zapotrzebowanie na polskiej wsi. Niestety nie mogłem kupić drutu, z którego gwoździe się robi. Drut był ściśle rozdzielany na potrzeby niemieckiej armii. Na szczęście albo nieszczęście poznałem jednego Niemca, oficera, który mi umożliwił dostęp do wojskowego drutu. On kradł ten drut, a ja z niego robiłem gwoździe. Niestety Niemiec nie był ostrożny i go nakryli. Jego wysłano na front wschodni, gdzie go Ruscy zaciukali, a mnie Niemcy wysłali do Mauthausen, gdzie o mało co bym umarł z głodu. Kiedy obóz wyzwalali Amerykanie, leżałem razem ze swym młodszym kuzynem na stosie siedemdziesięciu trupów przeznaczonych do spalenia”. Uratował go fakt że go ostrzeżono, że musi jeść bardzo mało i bardzo wolno, aby odzyskać siły Jego kuzyn nie przestrzegał tej reguły, nażarł się do syta i umarł w obozie już po jego wyzwoleniu.

Krauze miał mizerne wykształcenie, które chyba ograniczało się do czterech klas szkoły powszechnej, co wynika z jedynego listu, jaki do mnie przed śmiercią napisał na adres w USA. List ten ma 6 stron i brakuje mu interpunkcji.

Wuja Krauzego wylano podobno ze szkoły z powodu handlu papierosami, ale mnie mówił, że chodziło o wódkę. Musiał z czegoś swoją rodzinę utrzymać po śmierci rodziców. Pisać go nauczono, ale o interpunkcji zapomniał. Przypuszczam, że ja byłem jedynym człowiekiem z akademickim wykształceniem, na dodatek „naukowcem” z Uniwersytetu w Uppsali, któremu chciał zaimponować swym rozmachem i koneksjami. W swym garażu przy ulicy Olimpijskiej 39 miał dwa samochody: jeden mercedes 220 w kolorze perłowym, który odkupił od biskupa Klepacza z Łodzi, i drugi, chevroleta impallę z imponującymi, oskrzydlonymi błotnikami. Biskup Klepacz otrzymał mercedesa jako dar od swych byłych parafian z Chicago, ale jego splendor zbyt rzucał się w oczy, aby mógł go używać w okresie siermiężnego socjalizmu towarzysza Gomułki. Chevroleta impallę wuj sprowadził sobie bezpośrednio z Ameryki za pośrednictwem znajomych marynarzy z Polskich Linii Oceanicznych.

Otóż wuj zaproponował nam (mnie i Zofii) bankiet w wytwornym jak na owe czasy hotelu Orbisu o nazwie Grand w Warszawie przy ul. Kruczej. Do hotelu udaliśmy się jego impallą i zaraz przy podjeździe wuj Krauze wręczył kłaniającemu się w pas portierowi banknot 500 zł jako napiwek. Następne 500 zł przypadło dyrektorowi restauracji. Zdziwiony taką rozrzutnością, zapytałem wuja, jaki jest cel w takim szastaniu pieniędzmi w czasie, kiedy moja pensja asystenta na Politechnice wynosiła 2000 zł. Wuj spojrzał na mnie pobłażliwie i wyjaśnił: „To nie jest napiwek, to jest inwestycja w przyszłość i najbliższą teraźniejszość. Ludzie w kłopotach z władzami popełniają zasadniczy błąd, dając urzędnikom łapówki. W takich sytuacjach dawanie łapówki jest już wysoce spóźnione. Łapówki daje się wtedy, kiedy nie ma się kłopotów z władzami. Jeśli chodzi o tę restaurację, to wiadomo, że na sali są założone mikrofony do podsłuchu rozmów gości. Kierownik restauracji posadzi nas tam, gdzie podsłuchów nie ma albo gdzie mikrofon jest uszkodzony. Będziemy mogli sobie spokojnie na komunę narzekać”.

Innego razu późnym wieczorem, smagany jesiennym deszczem udałem się do willi wujka przy ulicy Olimpijskiej, aby przenocować. Następnego dnia miałem umówione spotkanie w Komitecie Nauki i Techniki z wicepremierem Adamem Szyrem, jednym z szajki komunistów z grupy Wandy Wasilewskiej w ZSSR (Związku Patriotów Polskich), do którego naiwnie napisałem list krytykujący system gospodarczy PRL-u. Jak sobie przypominam, wujek Krauze ostrzegał mnie przed wizytą u Szyra, radząc, żebym ubrał się w ciepłe kalesony, gdyż z tej wizyty mogą mnie skierować wprost do więzienia. Do więzienia nie trafiłem, ale rozmowa mnie przekonała, że powinienem z PRL-u jak najszybciej wiać, gdyż miecz Damoklesa, czyli UB, wisi nad moją głową.

Kiedy wstąpiłem do wuja Krauzego przed wizytą u wicepremiera, przy stole w kuchni siedział milicjant. Przeraziłem się okropnie, przypuszczając, że czeka na mnie z nakazem aresztowania.

Byłem świadomy, że mój telefon jest na podsłuchu i w UB wiedziano, gdzie zamierzam się zatrzymać w Warszawie. UB było niezwykle podejrzliwe w stosunku do mnie, gdyż nie mogli pojąć, w jaki sposób otrzymałem ciekawą pracę na Uniwersytecie w Uppsali, a najbardziej ich dziwiło, że taką pracę porzuciłem, aby wrócić do PRL-u. Chyba myśleli, że albo jestem nasłanym szpiegiem, albo umysłowo chory. Dyskretnie odwołałem wuja do przedpokoju z zapytaniem, co u niego robi milicjant.

Wuj mnie uspokoił, że to dzielnicowy, z którym on regularnie pija wódkę i wytłumaczył, że to jest jego dawny zwyczaj – od czasów przedwojennych przez całą okupację, a teraz, dla zachowania tradycji narodowej, kontynuuje ten zwyczaj w komunie. „Bez milicjanta, a kiedyś policjanta nie mam apetytu na wódkę. Aby wypić, muszę mieć za kompana policjanta. Fakt, że teraz czasy się zmieniły i policjantów przechrzczono na milicjantów, nie może zmienić moich wieloletnich przyzwyczajeń towarzyskich. Poza tym te właśnie stosunki towarzyskie uchroniły mnie wielekroć od więzienia, gdyż zawsze wiedziałem, kiedy należy się spodziewać kontroli celnej, skarbowej czy kryminalnej. Jak wiadomo, bycie biznesmenem w tamtych trudnych czasach wymagało balansowania na skraju prawnej poprawności, szczególnie jeśli chodziło o reglamentowane towary, niedostępne dla tak zwanych prywaciarzy albo inicjatywny prywatnej”.

Kiedyś pod wrażeniem „bogactwa” wuja zapytałem go bezpośrednio o początki jego majątku, kiedy na poły umierający i zagłodzony wrócił do Łodzi z obozu Mauthausen. Odpowiedział lakonicznie: „Dorobiłem się na czerwonych krawatach”. Otóż kiedy w roku 1948 Polska Partia Robotnicza i PPS (Polska Partia Socjalistyczna) się „zlewały” w nową partię PZPR, okoliczność ta wymagała dostawy kilku milionów czerwonych krawatów.

Przodujący przemysł państwowy nie mógł podołać społecznemu zapotrzebowaniu i dlatego Zygmunt Krauze złożył ofertę, że takie krawaty wyprodukuje, pod warunkiem, że dostanie przydział na bawełniany materiał konieczny dla ich wykonania. Komuniści – będąc, jak wiadomo, ludźmi praktycznymi – zadbali o to, aby wuj otrzymał odpowiednio dużą dostawę surowca na wymienione krawaty. Zamówienie zostało wykonane przed „zlaniem” się dwu partii i rzesze członków PZPR i jej pokrewnych organizacji młodzieżowych mogły defilować z czerwoną pętlą pod brodą. A skąd pieniądze? Czy wujowi sowicie zapłacono za jego znój, trud i poświęcenie dla sprawy socjalizmu? „Bynajmniej, odpowiedział wuj.

Ty, młody człowieku, nie zdajesz sobie spawy, ile materiału potrzeba, aby uszyć z niego czerwony krawat. Kolor jest czynnikiem decydującym. Uszycie czerwonego krawata wymaga od pięciu do dziesięciu razy więcej materiału niż uszycie krawata o kolorze np. niebieskim. Z tych resztek materiału uszyliśmy setki, jeśli nie tysiące poszewek na poduszki i pierzyny, które rozeszły się jak woda po wsiach całej Polski”.

Wuj Krauze przed przeniesieniem się do Warszawy w roku 1958 i zamieszkaniu w wili przy ulicy Olimpijskiej 39, mieszkał w Łodzi przy ul. Głównej 9/13. Tam też w latach 50. prowadził działalność handlowo-przemysłową w branży bławatnej. Była to działalność na dużą skalę, ale bez setek szwaczek pochylonych nad maszynami Singera w fabryce Zygmunta Krauzego. W jego mieszkaniu, które było centrum dowodzenia jego przemysłu tekstylnego, pracowały jedynie dwie szwaczki. Firma wuja była chyba legalnie zarejestrowana, ale zakres jej działalności wykraczał poza licencję drobnego rzemieślnika, jaką mu przydzielono. W istocie była to duża firma, zatrudniająca dziesiątki szwaczek w systemie chałupniczym. Mieszkanie przy Głównej 9 było centralą, do której przywożono gotowe produkty i rozdzielano materiał. Ponieważ towar bławatny był ściśle reglamentowany, jego dostawy wymagały „współpracy” z szeregiem pracowników miejscowych dużych fabryk przemysłu tekstylnego, z których Łódź zawsze słynęła. Większość tych materiałów była podejrzanego pochodzenia, czyli po prostu kradziona. Wścibscy milicjanci i rewidenci skarbowi, którzy nie zostali odpowiednio wynagrodzeni, czyhali na okazję przyłapania większej partii materiału lub produktów opuszczających to mieszkanie. Aby się zabezpieczyć, wuj podobno zatrudnił jako jedną ze szwaczek żonę pułkownika polskiej Armii Ludowej, który, wedle wuja, był w rzeczywistości Rosjaninem oddelegowanym do nadzoru ideologicznego nad Polską. Kiedy wujowi donoszono, że na dole kamienicy kręcą się podejrzani osobnicy wyglądający na milicjantów, żona pułkownika dzwoniła do swego męża, który przyjeżdżał wojskowym samochodem (chyba nie czołgiem), do którego ładowano trefny towar. Milicjanci byli bezsilni, gdy mieszkanie było opróżniane z materiałów podejrzanego pochodzenia.

Wuj działał także w branży ogrodniczej, w PRL-u poprawnie zwanej „badylarską”. Jego kwiaciarnia w Łodzi na Stokach słynęła w całym bloku socjalistycznym jako dostawca najładniejszych czerwonych goździków.

„Zbudowałem te szklarnie za pieniądze zarobione w branży bławatnej, kiedy szyłem, jak już wspomniałem, czerwone krawaty. A jak ci chyba wiadomo, czerwony goździk jest symbolem komunisty. Bez bukietu czerwonych goździków nie można powitać lądujących w Moskwie sekretarzy bratnich partii komunistycznych Europy Zachodniej, Chin czy Kuby. Bez czerwonych goździków nie można pochować umierających zasłużonych dla klasy robotniczej notabli. Goździki są tak nieodzowne, jak gwóźdź do trumny Pierwszego Sekretarza Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego. Niestety socjalistyczne przedsiębiorstwa rolne, czy to PGR-y, czy radzieckie kołchozy, nie były w stanie takich goździków wyhodować. Więdły one w oczach i kolor jakiś nie taki, a zapach jeszcze gorszy. Nasze goździki z dzielnicy Stoki w Łodzi biły na głowę goździki socjalistyczne pod każdym względem: kolorystycznym, zapachowym i długowieczności.

W związku z powyższym każdego tygodnia wysyłaliśmy samolotem bukiety naszych goździków do Moskwy, gdzie spełniały ważną rolę w utrwalaniu pokoju i przyjaźni między socjalistycznymi narodami. Towarzysze radzieccy zapewniali mnie, że włos mi z głowy nie spadnie z powodów podatkowych, gdyż jedność obozu socjalistycznego na tym właśnie włosie się trzyma”.

Wiele lat później, żyjąc już w Stanach Zjednoczonych, dostałem od wuja wspomniany już długi list, napisany odręcznie na sześciu stronach papieru, bez ani jednej kropki i ani jednego przecinka. Wuj pisał go z Austrii, do której właśnie przybył mercedesem biskupa Klepacza, gdzie wynajął na lat 15 od austriackiego Kościoła zdemolowany zamek w miejscowości Kemmelbach, 100 km od Wiednia, z kaplicą na 230 miejsc siedzących. Zapraszał, aby go odwiedzić, gdyż właśnie zasadził w doniczkach 2500 storczyków i będzie je sprzedawał w następnym roku. Niestety, z odwiedzin nic nie wyszło, gdyż wujowi zmarło się w roku 1974 czy 1975.

Jest to fragment książki autora „Do sukcesu pod wiatr”.

Opowiadanie Jana Czekajewskiego pt. „Nie masz cwaniaka… Wujek Krauze entrepreneur” znajduje się na s. 11 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Opowiadanie Jana Czekajewskiego pt. „Nie masz cwaniaka… Wujek Krauze entrepreneur” na s. 11 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Pierwsze na świecie wielowymiarowe przedsiębiorstwo naftowe założone przez Ignacego Łukasiewicza w Bóbrce

Kiedy kopalnia działała znakomicie, Łukasiewicz powiedział, że to niesprawiedliwe, iż dostaje 1/3 zysku. Stwierdził, że jemu te pieniądze się nie należą, bo on tylko steruje przedsiębiorstwem.

Zenon Szmidtke

Bóbrka to maleńka wieś położona na terenie województwa podkarpackiego w powiecie krośnieńskim. Decydującą rolę w karierze czarnego złota odegrali tam: Ignacy Łukasiewicz – cichy, skromny farmaceuta; Tytus Trzecieski – ziemianin i inicjator założenia kopalni oraz Karol Klobassa-Zrencki – właściciel Bóbrki. Około 1861 r. ci trzej dżentelmeni założyli pierwszą na świecie spółkę naftową. Trzecieski włączył się w inwestycję z wkładem pieniężnym, Klobassa ofiarował teren pod kopalnię, natomiast Łukasiewicz objął kierownictwo nad całym przedsiębiorstwem (pierwsze lampy naftowe skonstruowane przez Łukasiewicza, wspólnie z Janem Zehem i Adamem Bratkowskim, zapalono w 1853 roku w szpitalu na Łyczakowie we Lwowie i dzięki nowemu światłu przeprowadzono z sukcesem operację chirurgiczną).

Kopalnia w Bóbrce 1911 r. | Fot. Archiwum Fundacji Bóbrka

Zawiązali spółkę dżentelmeńską, bez jednego dokumentu. Po prostu świetnie się rozumieli i mieli do siebie całkowite zaufanie. Uważali, że żaden nie byłby zdolny oszukać pozostałych. I rzeczywiście tak było. Dopiero w latach 70., kiedy kopalnia działała znakomicie, Łukasiewicz powiedział, że to niesprawiedliwe, iż dostaje 1/3 zysku. Stwierdził, że jemu te pieniądze się nie należą, bo on tylko steruje przedsiębiorstwem. Niezwykle skromnie oceniał własny wkład, chociaż dał temu przedsięwzięciu najwięcej – swój umysł.

W różnych źródłach pojawia się informacja, która pewnie jest trochę legendą, jakoby sam John Davison Rockefeller miał odwiedzić Ignacego Łukasiewicza w Bóbrce. Opowieść zachowała się chyba tylko dlatego, że Rockefeller uznał Łukasiewicza za… wariata.

Rockefeller wraz ze współpracownikami przyjechał do Bóbrki i chciał poznać zasady, na jakich Łukasiewicz wydobywa i przetwarza ropę naftową. Ten ze swoim wielkim, szczerym sercem zaprowadził go do rafinerii i pokazał: „tu leję to, a potem dodaję tamto…”. Rockefeller chciał mu za to zapłacić. Amerykanie już wtedy wiedzieli, co to znaczy prawo autorskie. Tymczasem Łukasiewicz nie chciał nic w zamian.

Dlatego Rockefeller uznał go za wariata: dysponuje wielkim skarbem, olbrzymią wiedzą – i trwoni ją. Czy tak było rzeczywiście? Być może w tej historii jest jakaś prawda.

Kopalnia Bóbrka odgrywała znaczącą rolę w miejscowym środowisku, o czym donosił w 1874 r. Edward Windakiewicz: […] wpływ tego przemysłu na okoliczną ludność i w ogóle całą okolicę jest bardzo korzystny. Potrzeba tylko widzieć drogi, uprawę, mieszkanie małych i większych posiadaczy, a nareszcie samych ludzi po drodze do Bóbrki, ażeby doznać takiego wrażenia, jak gdyby się przeniesionym zostało w jaką lepiej uprawianą okolicę Niemiec lub Francyi.

Cały artykuł Zenona Szmidtkego pt. „Pierwsze na świecie wielowymiarowe przedsiębiorstwo naftowe Kopalnia Ropy Naftowej w Bóbrce” znajduje się na s. 10 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Zenona Szmidtkego pt. „Pierwsze na świecie wielowymiarowe przedsiębiorstwo naftowe Kopalnia Ropy Naftowej w Bóbrce” na s. 10 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

„Durna synteza” – nieodłączny element postmodernistycznej humanistyki. Niewyemancypowany pedagog wykpiwa i ostrzega

Kiedyś mówiono: „robić można wszystko, ale nie wszystko wypada”. Czy w czasach dominacji postmodernistycznego barbarzyństwa są jeszcze szanse na przywrócenie sensu temu powiedzeniu?

Herbert Kopiec

Rzekomo antyfundamentalistyczny, ale prawdziwie antykatolicki postmodernizm, choć nie powstał w Rosji, ma wiele wspólnego z logiką rosyjskich elit. To wśród jej członków funkcjonuje bowiem tak zwany durnyj sintez (durna synteza). Wynika z niej, że można na przykład jednocześnie wychwalać cara i Lenina. Dobre, co? Czyli, że można nie odróżniać (skądinąd deklarowanego) dobra od zła, prawdy od kłamstwa, itd. Można więc być radykalnie za, a nawet przeciw Kościołowi katolickiemu, a łajdak może być traktowany identycznie jak jego ofiara. Bywa wszak, że wysokie odznaczenie państwowe otrzymują i były TW SB, i obiekt jego inwigilacji.

Można też banalizować schizofreniczną postawę prezydenta Wrocławia, który jednego dnia otwiera Rondo Żołnierzy Wyklętych, a drugiego wprowadza jako gościa specjalnego prof. Z. Baumana – propagandystę wojsk, które tych żołnierzy mordowały. Wszystko to jest dopuszczalne, gdyż termin ‘postmodernizm’ – jak wyjaśnia sympatyzujący z postmodernizmem, a czasem nie – prof. B. Śliwerski – „nie tyle tłumaczy bądź wyjaśnia, ile raczej podkreśla niejasność współczesnej kondycji społeczno-kulturowej: więcej rodzi się tu pytań niż odpowiedzi” (Współczesne teorie i nurty wychowania, Impuls, 1998).

Dość powiedzieć, „że ci, którym przypisuje się miano klasyków postmodernistów, sami odżegnują się od bycia jego reprezentantami” (np. J. Derrida).

(…) Jako człowieka zacofanego poruszyło mnie wydarzenie, do jakiego doszło niedawno podczas uroczystej inauguracji nowego roku akademickiego 2018/2019 na Uniwersytecie Śląskim. Można ją zobaczyć w internecie. Moje zainteresowanie tym, co dzieje się na uniwersytecie, jest naturalne. Pracowałem w nim 44 lata. Ale do rzeczy. Otóż prześwietny senat uczelni, która wkroczyła w 51. rocznicę swoich narodzin, zajął się między innymi wychwalaniem dwóch swoich znanych profesorów, w tym jednego zdeklarowanego postmodernisty, prof. Tadeusza Sławka, który przyjął godność honorowego profesora Uniwersytetu Śląskiego. Natomiast prof. Krzysztof Zanussi odebrał nagrodę honorującą jego wybitne osiągnięcia naukowe i artystyczne. Obaj zwyczajowo nagrodzeni zostali brawami. I nie byłoby w tym nic szczególnego, wszak jest dobrym obyczajem nagradzać (w każdej dziedzinie życia) ludzi wybitnych, gdyby nie to, że owa feta przypominała absurdalny fenomen durnej syntezy.

Deficyt prawdy

Prof. Zanussi (Wydział Radia i Telewizji UŚ) – został poproszony przez władze uczelni o wygłoszenie wykładu inauguracyjnego. Wybór tematu wykładu (Prawda w czasach post-prawdy, wiara w czasach niewiary) należał do Zanussiego – co ma kluczowe znaczenie dla tego, co chcę czytelnikowi dziś opowiedzieć. „Z tą prawdą – słusznie rozpoczął swój wykład prof. Zanussi – mamy narastającą niewygodę. Jakby prawdy coraz bardziej brakuje we wszystkich przejawach życia. Brakuje jej w rodzinie, brakuje jej w życiu publicznym, w życiu naukowym. Nawet brakuje jej czasem w Kościele, który stoi na straży prawdy objawionej. Ale czasem ludzkie niewygodne prawdy też zamiata pod dywan. Taka to już ludzka słabość Kościoła”.

I w tym miejscu swojego wykładu prof. Zanussi poszedł – jak się to mówi – na całość. Nie pozostawił żadnej wątpliwości, co myśli o postmodernizmie. Stwierdził mianowicie: „Ale rzeczywiście ogłoszenie że prawda już nie obowiązuje, było aktem głębokiej nieodpowiedzialności pokolenia, które zafundowało nam postmodernizm. I mam na to – podkreślił Zanussi – spojrzenie krytyczne”.

No cóż, zrobiło się i straszno, i śmieszno. Ale okazuje się, że tylko dla takich zacofańców, jak piszący te słowa. Dlaczego? Ano w niewielkiej odległości od prof. Zanussiego – który postmodernizm jednoznacznie był potępił – siedział sobie prof. T. Sławek – prominentny przedstawiciel tego pokolenia, które zatruło uniwersytety postmodernistyczną trucizną. To z jego inicjatywy światowy guru postmodernizmu J. Derrida otrzymał (1997) doktorat honorowy UŚ. Ale jednocześnie przecież parę minut wcześniej promotor owego postmodernistycznego barbarzyństwa (też mu – a jakżeby inaczej! – doskwiera pozbawiona odpowiedzialności postmodernistyczna gadanina) został świeżo upieczonym profesorem honorowym Uniwersytetu Śląskiego. Znając swoją wartość, odbierał z rąk aktualnego rektora UŚ to wyróżnienie – jeśli można tak powiedzieć – z należnym zrozumieniem dla słuszności decyzji, jaką podjął Senat w jego sprawie. Bez ryzyka popełnienia większego błędu da się powiedzieć, że gdyby prof. Sławek urodził się w byłym Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, to na polu obfitości otrzymanych zaszczytów, tytułów i medali śmiało mógłby konkurować z samym Leonidem Breżniewem. O, byłbym zapomniał odnotować, że obywatela Tadeusza Sławka dopadł ostatnio kolejny splendor. Wolą ludu śląskiego został wybrany do Sejmiku Śląskiego.

Misja i powołanie profesorskie w ujęciu prof. Sławka

„Dziękuję za to wyróżnienie – powiedział rzeczowo T. Sławek. – Ono w sposób naturalny przychodzi do człowieka na końcu drogi zawodowej i pewnie jakoś życiowej. Jeśli chodzi o to wyróżnienie, które z rąk Rektora i woli Państwa Senatorów mnie spotkało, to traktuję je jako przypomnienie o czymś, czego żadna emerytura nie zakończy, tzn. przypomnienie pewnej misji profesorskiej, która polega generalnie na dwóch sprawach. Po pierwsze na wykazywaniu się daleko idącym szacunkiem dla wszystkich przejawów życia w najdrobniejszym szczególe. Po drugie, na pamiętaniu o tym, że należy życie, a także towarzyszące mu słowa, instytucje, akty prawne, pojęcia, traktować z należytą powagą i szacunkiem, którego nam w ostatnim czasie trochę zabrakło. Wyróżnienie traktuję jako przypomnienie o tym powołaniu profesorskim”. OKLASKI.

Jak na postmodernistę przystało, o profesorskim powołaniu prof. Sławek potrafi też powiedzieć to i owo w innej tonacji. Odnieść się do godności tytułu profesora bez większej atencji, by nie powiedzieć, że dość obcesowo. Posłuchajmy: „Ważną jest sprawą być profesorem, lecz ważniejsze jest to, aby żyć w przekonaniu, że jest nieskończenie wiele ważniejszych rzeczy i myśli, aspektów życia, za które bez wahania oddałbym ów tytuł”. (T. Sławek, Antygona w świecie korporacji, Rozważania o Uniwersytecie i czasach obecnych, Wyd. UŚ, Katowice 2002, s. 121). Parę lat później T. Sławek – jak to się mówi – puścił farbę. Zwierzył się mianowicie, co mogło by być dla niego ważniejsze od profesury: „Beatlesi przewrócili mi w głowie do tego stopnia, że za umiejętność wydobywania dźwięków z fortepianu lub gitary oddałbym tytuł profesora” („Stylowy Magazyn Studencki”, 2009).

Gdy w tym dziękczynnym słowie honorowy profesor UŚ nawiązywał – jakże przecież słusznie – do potrzeby szacunku „dla wszystkich przejawów życia w najdrobniejszym szczególe”, gdy mówił o niezbędnej powadze wobec instytucji, a zwłaszcza o szacunku dla POJĘĆ (sic!) oraz pamiętaniu o tym wszystkim – to doznałem – jak mawiają uczeni w Piśmie – dysonansu poznawczego. Nawet przez moment zrobiło mi się żal profesora postmodernisty i radnego Sejmiku Śląskiego w jednej osobie. Pomyślałem sobie bowiem, czy i jak ów deklarowany szacunek dla POJĘĆ zdoła pogodzić z założeniami umiłowanego przez siebie barbarzyńskiego postmodernizmu? Czy aby da radę? Uspokoiłem się trochę, gdy trafiłem na wywiad z prof. Sławkiem pod zachęcającym tytułem: Mądrość życia dobrego („Dziennik Zachodni”, 15 IV 2005). Ze swoimi przemyśleniami o mądrym życiu prof. Sławek dzieli się z czytelnikami śląskiej gazety jakby nigdy w swoim życiu o postmodernizmie marnego słowa nie słyszał. Jednoznacznie, niczym rasowy fundamentalista, podkreślił znaczenie w nabywaniu mądrości nauk Pisma Świętego i zacytował tym razem nie J. Derridę, lecz Ojca Świętego Jana Pawła II. Szczególnie wziął sobie do serca mądrość papieskiego przesłania: „Nie lękajcie się!”, a także wezwanie do młodych Polaków na Jasnej Górze w 1983 roku: „Wymagajcie zawsze od siebie, nawet wtedy, gdy inni od was nie wymagają”. O żadnej postmodernistycznej łatwiźnie i zadowoleniu słowem nie pisnął…

Gdyby porównywać przywoływane wypowiedzi T. Sławka, a zwłaszcza dokonać analizy porównawczej wielu tekstów i wygłoszonych tez i opinii, to da się powiedzieć, iż spełniają kryteria DURNEJ SYNTEZY.

Mało. Jednocześnie dobrze wpisują się w znaną dyrektywę skutecznej dezinformacji, która – przypomnijmy – brzmi następująco: „Staraj się wprowadzić zamęt. Mów zawsze tak, żeby nikt nie potrafił oddzielić, co jest prawdą a co kłamstwem. Kiedy ludzie mają zamęt w głowach, łatwo nimi pokierować tam, gdzie my chcemy”. (V. Volkoff, 1991). W logice tak pojętej dezinformacji „chodzi o nagromadzenie argumentów za daną tezą, które nie tylko do siebie nie pasują, ale w istocie sobie przeczą” (W obronie przegranych spraw, wyd. Krytyki Politycznej, 2008). W efekcie tych słownych wygibasów nie wiadomo, co autorzy twierdzą, a czemu zaprzeczają. I o to przecież w myśl strategii dezinformacji właśnie chodzi.

Cały artykuł Herberta Kopca pt. „Durna synteza” znajduje się na s. 5 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Herberta Kopca pt. „Durna synteza” cz. 1 na s. 5 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wycięto drzewo – miejsce kaźni i pamięci na Pradze. W Polsce także są ludzie o mentalności sowieckich czynowników

Rodziny ofiar mają słuszny żal do władzy nie potrafiącej przeciwstawić się znieczulicy osób doprowadzających do zniszczenia miejsca kaźni i tabliczek upamiętniających straconych polskich patriotów.

Mariusz Patey

Na skraju działki wybudowanego już w wolnej Polsce osiedla mieszkaniowego stało drzewo – pomnik historii. Na tym drzewie komunistyczne służby więzienne po zajęciu prawobrzeżnej Warszawy przez Armię Czerwoną w lipcu 1944 roku dokonywały na polskich patriotach, członkach organizacji niepodległościowych, egzekucji przez powieszenie. Obumarłe, ale o solidnym pniu drzewo było miejscem, gdzie rodziny dokonywały spontanicznie upamiętnień. Pojawiła się między innymi tabliczka upamiętniająca miejsce kaźni płk. Lucjana Szymańskiego ps. Janczar – właśnie na tym drzewie powieszonego w 1945 r na polecenie NKWD-UB. (…)

Burmistrz obiecał ochronę miejsca i zabezpieczenie go przed dewastacją. Uspokojeni działacze – bo przecież burmistrz reprezentował opcję polityczną, która w swej narracji odwołuje się do patriotyzmu, słusznie wskazując wagę pamięci historycznej – nie przewidzieli, że jeszcze w czerwcu tego roku dojdzie do wycięcia drzewa, a tabliczki znikną. (…)

Fot. Witold Dobrowolski

Podobno w kwietniu tego roku dzielnica wystąpiła do konserwatora o ochronę tego miejsca, nie zadbała jednak o sądowy zakaz ingerencji na terenie oczekującym na decyzję konserwatora do czasu uzyskania tej decyzji.

Rodziny ofiar mają słuszny żal do władzy nie potrafiącej przeciwstawić się znieczulicy osób doprowadzających do zniszczenia miejsca kaźni i tabliczek upamiętniających straconych polskich patriotów. Czy do pomyślenia byłoby wycięcie symbolicznej brzozy i usunięcia tabliczek spod więzienia na Pawiaku?

Cały artykuł Mariusza Pateya pt. „Historia pewnego miejsca” znajduje się na s. 15 grudniowego „Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Mariusza Pateya pt. „Historia pewnego miejsca” na s. 15 grudniowego „Kuriera WNET”, nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Jubileuszowy Konkurs Poezji Rodzimej w Pilchowicach – w hołdzie księdzu Damrotowi i swojej Małej Ojczyźnie

Pilchowiczanie, zwłaszcza młodzi, garną się do kultury. Świadczy o tym liczba uczestników konkursu, gości specjalnych i młodzieżowych grup artystycznych. Niestraszny im nawet romantyzm ks. Damrota.

Tadeusz Puchałka

Kinga Mandel | Fot. T. Puchałka

[…] Od cudzoziemczej głupoty wzgardzona,/Wzgardę niesłuszną niweczą twe syny,/Kochając i ceniąc nad wasze krainy./Gdzie Odra poważna toczy swe wody/Śród ciemnych lasów i łanów kłosistych;/Gdzie schludne domki, spokojne zagrody/W dolinach i na wybrzeżach spadzistych,/Jak na kobiercu kwiaty rozsypane;/Gdzie się po polach pieśni rozlegają/W drogim po ojcach języku śpiewane;/Gdzie w kniejach dziki i łanie bujają/I gdzie z kominów niebotyczne chmury/Dymu się wiją, płomienie buchają,/A młoty w kruszec jakby taran w mury/Z trzaskiem piorunu stale uderzają;/Gdzie skarby dobywa ukryte w ziemi,/Ludność potulna, z uczciwości znana,/Przebiegłych przybyszów bogacąc niemi:/To moja śląska ojczyzna kochana […]
(ks. Konstanty Damrot)

Nie bez przyczyny ten właśnie fragment wiersza naszego poety widnieje na początku materiału informującego o jubileuszowym konkursie opatrzonym jego imieniem. Treść tej poezji wyraźnie pokazuje, dlaczego z takim namaszczeniem społeczność Pilchowic podchodzi do osoby księdza-poety. (…)

Jeszcze nie ucichły echa dziesiątych urodzin powstania Stowarzyszenia Pilchowiczanie Pilchowiczanom, a już obchodzimy kolejne urodziny pięknej kulturalnej imprezy, która zrodziła się także dziesięć lat temu z inicjatywy zarządu i członków wspomnianego stowarzyszenia. Ziarno, które zasiał ksiądz Damrot nieco ponad 123 lata temu, trafiło na żyzną glebę, a dzięki członkom stowarzyszenia urosło do rangi konkursu poezji, w którym ma prawo zaprezentowania swoich poetyckich pasji każdy z mieszkańców. (…) Poziom konkursu także tym razem był bardzo wysoki, wszak jubileuszowy i poświęcony szczególnej dla Górnego Śląska osobie. (…)

Do tegorocznego konkursu przystąpiło 13 uczniów szkoły podstawowej w Pilchowicach, 10 uczniów gimnazjum oraz 8 osób dorosłych.

Niezwykle mocnym akcentem był występ rodzeństwa Marcela i Kingi Mandelów z Sośnicowic. Oboje są laureatami konkursu „Godomy po naszymu”, który odbył się w Kochcicach. Urocza Kinga opowiadała w gwarze (na wesoło) o swojej pierwszej pońci na Anaberg, zaś Marcel wprowadził nostalgiczny nastrój opowiadaniem o losach swojego praopy (pradziadka); a na koniec w hołdzie dla Niego zagrał piękny utwór na saksofonie. Zespół wokalno-instrumentalny „The Chance” (Simona Pluta, Natalia Menzik, Jagoda Łasut – 8 lat, wiolonczela, Tymoteusz Dylich, Oliwia Szkółka, Julia Kocur) pod kierownictwem Anny Jakiesz-Błasiak przedstawił szereg znanych przebojów polskich, a także wiersze księdza Damrota.

Cały artykuł Tadeusza Puchałki pt. „Konkurs poezji rodzimej” znajduje się na s. 12 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Tadeusza Puchałki pt. „Konkurs poezji rodzimej” na s. 12 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Obecnie śpiewany hymn jest wersją znaną z „Historyi legionów” Chodźki i z „Literatury słowiańskiej” Mickiewicza

Popularność pieśni podczas powstania listopadowego rozpowszechniła się w rozmaitych śpiewnikach, uzupełniana nowymi zwrotkami, których autorów nie znamy. Autorem ich był cały walczący z Rosją naród.

Tadeusz Loster

11 listopada 2018 roku, godzina 12 w południe, rodzinnie śpiewamy hymn polski – Mazurek Dąbrowskiego – dawną pieśń Legionów Polskich. Przede mną wyprężony na baczność śpiewa mój siedmioletni wnuk Staś. Z boku, trochę się wiercąc, śpiewa pięcioletnia wnuczka Madzia. Dzieci znają i śpiewają wszystkie cztery zwrotki hymnu.

Po zakończeniu śpiewu Staś zwraca mi uwagę: – Dziadek, ty nie umiesz śpiewać hymnu! Śpiewa się: „wrócim się przez morze” a nie „rzucim się przez morze”! Zaskoczył mnie, ale chyba ma rację. Sprawdzam w śpiewniku, faktycznie śpiewałem nie te słowa. (…) Sprawdzam tekst hymnu jeszcze w starych śpiewnikach; wszędzie jest „wrócim się przez morze” – nie mam wytłumaczenia pomyłki.

Ilustracja Juliusza Kossaka do „Pieśni Legionów” | Fot. ze zbiorów prywatnych T. Lostera

Ten stary śpiewnik, ozdoba mojej biblioteczki, to oryginalne wydanie z końca XIX wieku książeczki Pieśń Legionów z 7 ilustracyami Juliusza Kossaka i wstępnem słowem Stanisława Schnur-Popławskiego wydanej nakładem Księgarni H. Altenberga we Lwowie. Uwagę moją przykuły rysunki Juliusza Kossaka. Są one ilustracjami do zwrotek Pieśni Legionów opisanymi pełnym lub częściowym ich tekstem. Trzecią zwrotkę umieszczoną w książeczce rozdziela od czwartej wraz z ryciną dawna, nie śpiewana już zwrotka o treści:

Niemiec, Moskal, nie osiędzie,
Gdy jąwszy pałasza,
Hasłem wszystkich wolność będzie
i Ojczyzna nasza.

Zwrotka ta w oryginalnej wersji brzmiała trochę inaczej i moim zdaniem bardziej pasowała do dzisiejszych czasów, przede wszystkim, jeśli chodzi o tę zgodę.

Moskal Polski nie posiędzie,
Dobywszy pałasza,
Hasłem wszystkich zgoda będzie…

Zajrzałem również do posiadanego miniaturowego śpiewnika dla członków „Sokoła”, pod znamiennym tytułem „Jeszcze Polska nie zginęła”, wydanego na początku XX wieku w Krakowie nakładem Karola Jansena. Ten maleńki śpiewniczek o wymiarach 5 na 7,5 cm na 224 stronach posiada 125 pieśni polskich.

Na wstępie jego autor napisał: „Pieśń polska to tęsknota za utraconą wolnością i nadzieją lepszej przyszłości (…) Śpiewajmy!”. Na 61 stronie pod pozycją 36 zostały zapisane słowa pieśni Jeszcze Polska nie zginęła. Oprócz śpiewanych obecnie czterech zwrotek oraz przytoczonej powyżej piątej zapisano dodatkowo cztery zwrotki:

Już to ziomek pilnie słucha,
czy armata ryczy;
Walecznego pełny ducha,
Każdy moment liczy.
Marsz, marsz Dąbrowski
Z ziemi Włoskiej do Polskiej,
Przyłączyć się rada,
Jęcząca gromada.

Czy Polacy, czy Sarmaci,
Będziem imię nosić,
Byle w gronie dawnych braci,
Miłą wolność głosić!
Marsz, marsz Dąbrowski
Z ziemi Włoskiej do Polskiej.
Naród na cię czeka,
Przyjdź z prawem człowieka.

Choć sąsiady nas zniszczyły,
i broń nam zabrały,
Sparty murem piersi były,
I te nam zostały.
Marsz, marsz Dąbrowski
Z ziemi Włoskiej do Polskiej.
Każdy z nas chęć czuje,
Wodza nie brakuje.

Dzielność wolnego oręża,
Starzec opowiada,
Aby szukać tego męża,
Młody na koń siada.
Marsz, marsz Dąbrowski
Z ziemi Włoskiej do Polskiej.
Wolność dawne hasło,
Jeszcze nie zagasło.

Cały artykuł Tadeusza Lostera pt. „Pieśń Legionów” znajduje się na s. 4 grudniowego „Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Tadeusza Lostera pt. „Pieśń Legionów” na s. 4 grudniowego „Kuriera WNET”, nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Stanisław Leszczyc-Przywara przyciągał ludzi. Był męski, rycerski i pogodny / Paweł Milla, „Śląski Kurier WNET” 54/2018

„Jako chrześcijanin modlić się powinieneś zawsze. Albo modlisz się cały czas, albo wcale”. Dla niego życie w tym świecie widzialnym oraz jednocześnie w świecie duchowym było jak najbardziej naturalne.

Paweł Milla

„A gdzie mój legionista?” (II)

Autorytet

W II RP był nauczycielem języka polskiego i historii w gimnazjach, czyli profesorem. Miał charyzmę do wychowywania i kształtowania patriotycznych postaw młodzieży. Młodzi wychowankowie darzyli go wielką estymą jako mądrego nauczyciela i patriotę.

Co oznaczał w praktyce autorytet Wujka, najlepiej oddaje historyjka, gdy jeden z jego najzdolniejszych wychowanków w Hrubieszowie, Bogusław Krawczyk, poprosił go o radę, co ma dalej robić w życiu, do jakiej szkoły pójść po gimnazjum i maturze, bo nie miał swojej wizji, choć był uzdolniony muzycznie, pisał poezję, malował, żeglował. Wujek po zastanowieniu powiedział mu, że nasza Ojczyzna potrzebuje teraz mądrych i odważnych ludzi do tworzącej się polskiej marynarki wojennej. Krawczyk okazał się najzdolniejszym absolwentem Oficerskiej Szkoły Marynarki Wojennej w Toruniu (prymus rocznika 1928, „Szabla” od prezydenta Mościckiego). Studiował też we Francji. Wojnę obronną rozpoczął jako dowódca okrętu podwodnego „Wilk”, który toczył zacięte boje z Niemcami do 11 września, a następnie jako pierwszy polski okręt przedarł się do Wielkiej Brytanii, gdzie brał później udział w wielu akcjach patrolowych na Morzu Północnym. Krawczyk był odznaczony krzyżem Virtuti Militari przez gen. Sikorskiego oraz orderem przez króla Jerzego VI. W 1941 roku na skutek intryg Anglików oraz niektórych osób z otoczenia Sikorskiego wobec niego i jego postawy w utrzymaniu niezależności polskiej marynarki wojennej, Krawczyka oraz część jego załogi jako niewygodnych dla Sikorskiego oficerów chciano internować na szkockiej wyspie Bute, tzw. wyspie węży. Oprócz przypadków kryminalnych gen. Sikorski bez sądu w haniebny sposób zesłał na odosobnienie setki niewygodnych politycznie, głównie sanacyjnych oficerów. Dziesiątki z nich, będąc w izolacji od świata i nie mogąc walczyć o wolność Polski, wybrało jako protest samobójstwo. Krawczyk był zbyt wielkim patriotą, by przeżyć takie niesprawiedliwe i haniebne aresztowanie, więc po otrzymaniu tajemniczego ostrzegawczego telefonu wybrał również to tragiczne dla siebie i Polski rozwiązanie, mając zaledwie 35 lat. Uchodził za jednego z najlepszych polskich wojennych dowódców wojskowych.

Wujek dbał o poprawność języka, sam był erudytą. Powiedziałem kiedyś przy nim: „ot, takie tam…”. Chwycił mnie za ramię, spojrzał w oczy i powiedział: „Ot, co… to straszny rusycyzm! Nigdy tak więcej nie mów!” Oj, zapamiętałem i na prawdę nie wypowiedziałem tego zwrotu już nigdy więcej.

Obrońca Lwowa – miasta ‘Semper Fidelis’ Rzeczypospolitej, po raz drugi

Wobec spodziewanego wybuchu wojny Wujek został zmobilizowany jako oficer rezerwy. Od końca I wojny światowej i jednocześnie napaści ukraińskiej na Lwów w listopadzie 1918 roku minęło 20 lat. Ponownie dane mu było brać udział w obronie Lwowa, tym razem przed wojskami niemieckimi, do samego końca obrony 22 września 1939 roku. Te wrześniowe 10-dniowe walki w oblężonym Lwowie z przeważającymi siłami wojsk niemieckich były niezwykle ciężkie. Wojsko Polskie nie miało tam dobrego uzbrojenia, a duży procent stanowili ochotnicy i wycofujące się porozbijane oddziały z kierunku zachodniego. Cała obrona otoczonego z trzech stron Lwowa to była improwizacja i obrońcy, w tym wielu mieszkańców, wykazali się zdumiewającą walecznością, podobnie jak w 1918 roku. Jakże jest mała dzisiaj, w wolnej Polsce, wiedza na ten temat! Trwa pokrętna polityczna poprawność wobec Ukraińców, którym szczęśliwie przypadło, już po wojnie, zawładnięcie tym arcypolskim miastem.

We wrześniu 1939 roku Wermacht nie mógł dać rady polskiej obronie pomimo wielkiej przewagi wojskowej i ciągłego bombardowania miasta. Kilka razy wysyłali emisariuszy, ale nikt ich nie przyjął – w „twierdzy Lwów” nie będzie nikt się poddawał! Rozrzucali też z samolotów ulotki z ultimatum oraz korzystną propozycją poddania się, byle tylko natychmiast wpuścić ich do Lwowa.

Należy pamiętać, że w tamtych to czasach, bo ledwie kilka miesięcy później, Niemcy w 10 dni zdobyli Holandię, Belgię i połowę Francji, w 7 dni Jugosławię, a Lwowa dzięki bohaterstwu Polaków nie pokonali pomimo olbrzymiej przewagi. We Lwowie niemiecki blitzkrieg przegrał.

Drugi totalitarny sąsiad, Związek Radziecki, zaatakował Polskę 17 września i już po 2 dniach ich wielka liczebnie armia stała pod Lwowem, od wschodniej strony miasta. Lwów został więc całkowicie odcięty od świata przez dwie najpotężniejsze ówczesne armie. IV rozbiór Polski był ustalony przez nie kilka tygodni wcześniej w sierpniu, tzw. paktem o nieagresji Ribbentrop-Mołotow. Lwów wraz z połową Polski był tam „przydzielony” do strefy sowieckiej. Niemcy jednak chcieli przechytrzyć Sowietów i starali się jak najszybciej zająć miasto, które miało wielkie znaczenie geostrategiczne. Niemieckie wojska usiłowały wyprzedzić armię sowiecką nawet wbrew uzgodnieniom podziałów terytorialnych i byli wściekli, gdyż miasto nadal dzielnie się broniło i obrońcy wciąż skutecznie odpierali niemieckie szturmy. Sowieci chcieli również wejść jak najszybciej do Lwowa. Po trzech tygodniach wojny obronnej sytuacja w Polsce była jednak już tragiczna i nie było znikąd nadziei, że dalsza obrona miasta ma sens.

Stanisław Leszczyc-Przywara prezentuje zakazane wówczas godło wolnej Polski przed klasztorem w Leśnej Podlaskiej w 1980 roku | Fot. o. Eustachy Rakoczy

Alianci nas zostawili bez wsparcia. Wojska hitlerowskie z sowieckimi spotkały się 19 września na południowych krańcach broniącego się Lwowa, gdzie nawet doszło do drobnych starć między sojusznikami, ale szybko dwaj odwieczni rywale Polski podali sobie dłonie na naszej podbitej przez nich ziemi. 20 września polski dowódca obrony gen. Langner wysłał do Rosjan emisariuszy, którzy zapytali Sowietów retorycznie „Po coście przyszli?”. Otrzymali zapewnienie, że jeśli wojsko nie będzie stawiać oporu, wszyscy polscy żołnierze wrócą do domów, a Rosjanie nie będą zbrojnie atakować miasta. 21 września dowództwo polskie wobec beznadziejnej sytuacji na całym froncie postanowiło przerwać obronę miasta przed Niemcami i oddać je Sowietom, z którymi uzgodniono zawieszenie broni oraz swobodę ruchu. Żołnierze mieli wrócić do domów, jednak szeregowcy mieli być oddzieleni od oficerów, co okazało się wyrafinowanym sowieckim podstępem.

Nie pamiętam niestety, gdzie Wujek uczestniczył w obronie, ale miał kontakt ze sztabem obrony miasta, miał przecież wielkie doświadczenie z I wojny światowej. 22 września 1939 roku okazał się „czarnym dniem” dla Lwowa i osobiście dla Wujka. Tego dnia stał przed południem wraz z większością oficerów pod budynkiem Dowództwa Korpusu, gdyż generał Langner wydał rozkaz złożenia broni i wyjścia polskiego wojska z miasta. Oficerowie mieli ruszyć ulicą Łyczakowską, a szeregowi innymi drogami, a później każdy miał pójść w swoją stronę, do domów. Niektórzy nie chcieli się poddawać Sowietom, zbyt dobrze ich poznali w 1920 roku. Jednak w chaosie wrześniowej klęski większości zdawało się, że niewola niemiecka będzie o wiele gorsza i chcieli jej uniknąć, więc szykowali się do wyjścia wschodnią stroną miasta, tak jak to osobiście gen. Langnerowi dzień wcześniej obiecali dowódcy sowieccy. Szeregowi żołnierze zgromadzili się w innych miejscach i tworzyli kolumny w różnych kierunkach. Niemców już nie było na przedmieściach, nie atakowali miasta, grzecznie wycofali się – a więc dotrzymali umowy z Sowietami i Lwów miał zagarnąć Związek Radziecki.

Sowieci wbrew umowie z polskimi emisariuszami i zapewnieniom z poprzedniego dnia wtargnęli do miasta od wschodniej strony około południa. Wujek mówił, że wszyscy byli tym złamaniem umowy przez Armię Czerwoną zaskoczeni i przygnębieni oszustwem. Setki polskich oficerów zostało w ten sposób otoczonych i zmuszonych do oddania wszystkiej broni – na pobliskim rynku musieli wyrzucić nie tylko karabiny, ale i broń osobistą. Powstał wielki stos broni zajmujący dużą część placu. Taki był koniec walki obronnej o Lwów, o możliwość życia w wolnej Polsce.

Wujek powiedział mi, że niejedno przecież na tych kilku wojnach widział i przeżył, ale najbardziej go zabolało, jak zobaczył, co zrobił jeden z żołnierzy szeregowców: gdy pojawili się Sowieci (NKWD), chłopak zrzucił polski mundur, podeptał go i krzyczał do Rosjan: „towarzysze, ja z wami!”. Byli bohaterowie narażający życie dla Polski, byli też i tacy pojedynczy zdrajcy.

Wujek razem z oficerami zostali ustawieni w rzędy po 6 osób, a następnie z tych rzędów uformowani w długą kolumnę wzdłuż ulicy Łyczakowskiej. Wujek nie znał dokładnych danych, ale było to w sumie kilka tysięcy oficerów i podoficerów wojska, policji, straży, Obrony Narodowej i innych formacji rezerwy. Z obu stron ulicy, na chodnikach stało trochę ludzi przyglądając się formowanej kolumnie jeńców. Po bokach tej już bezbronnej kolumny na obrzeżach ulicy Łyczakowskiej porządku pilnowało rozstawione głównie NKWD z karabinami i bagnetami na wierzchu, skierowanymi na polskich oficerów. Niektórzy z pilnujących mieli azjatyckie twarze i karabiny na sznurku oraz podarte obuwie. Wujek znalazł się w tylnej części kolumny, z zewnętrznej lewej strony, bliżej chodnika. Gdy kolumna ruszyła, jakiś enkawudzista wrzeszczał, by szli szybciej: „bystrieje, bystrieje!”. Bezpośrednio za wujkiem szedł jego znajomy, komendant policji Lwowa. Został dźgnięty w plecy bagnetem, by szybciej szedł. Wrzasnął i odruchowo odepchnął ten karabin z bagnetem. Rosjanin natychmiast strzelił mu w plecy, zabijając go na miejscu.

Wujek nie miał już złudzeń co do tego, co zrobią z nimi Sowieci. Postanowił uciec. Modlił się. Cała kolumna polskich oficerów szła w ciszy, popędzana przez NKWD. Na chodnikach było jeszcze trochę przyglądających się cywilów. Bramy w kamienicach wzdłuż ulicy enkawudziści kazali wcześniej pozamykać. Nagle z chodnika ktoś krzyknął: „Profesorze, otworzę niedaleko bramę!”. To był jakiś były uczeń wujka, narodowości żydowskiej, nie zapamiętałem jego nazwiska. Byli też więc i tacy odważni Żydzi, nieobojętni na tragiczny los polskich żołnierzy. Pobiegł chodnikiem do przodu. I rzeczywiście niedaleko za chwilę uchylono bramę w jakiejś kamienicy. Wujek błyskawicznie wskoczył do niej. Padło za nim kilka strzałów, również gdy biegł przez podwórze – ale wszystkie niecelne. Dobiegł do tylnego wyjścia i… był wolny, gdyż pościgu za jednym żołnierzem nie podjęto.

Wszyscy jego koledzy i przyjaciele z obrony Lwowa i prawie wszyscy oficerowie z tej kolumny zostali przetransportowani do Starobielska. Byli jeńcami radzieckimi. Po kilku miesiącach przetransportowano ich do Charkowa. Tam każdy z nich otrzymał indywidualnie po kuli w głowę, czyli „tradycyjne”, standardowe, wschodnie dotrzymywanie umów, bestialstwo również tradycyjne.

Łącznie w taki sposób na rozkaz z Moskwy, jak już oficjalnie wiadomo, zamordowano na początku w 1940 roku 22 000 polskich oficerów, elitę narodu. Tak wyglądało rosyjskie słowiańskie braterstwo, na które kacapy zawsze się powoływali. W tym wypadku była to dodatkowo rosyjska zemsta za wojenną porażkę z Polakami podczas pierwszej sowieckiej napaści w 1920 roku.

Po ucieczce z lwowskiej „kolumny śmierci” po dwóch miesiącach Wujek dotarł pieszo do rodzinnego domu pod Nowym Sączem. Wojnę spędził w Ptaszkowej. Najpierw Służba Zwycięstwu Polski, potem ZWZ-AK w Grybowie. Kilka razy jako kurier przenosił do Budapesztu materiały konspiracyjne, choć nie miał dobrej kondycji z powodu choroby serca. Znał jednak dobrze język węgierski oraz słowacki, a co najważniejsze, znał świetnie tereny Sądecczyzny, gdzie dorastał. Ten epizod kurierski zapamiętał Staszek Matejczuk, bo Wujek próbował go nauczyć podstaw węgierskiego, może trochę dla żartu, ale bez powodzenia. Ja pamiętam opowieść o pierwszej większej wpadce siatki konspiracyjnej na terenach Nowosądecczyzny, w okolicach Grybowa.

Stanisław Leszczyc-Przywara przy pomniku w Ptaszkowej, w miejscu stracenia w dniu 22.IX.1944 roku śp. Stanisława Leszczyc-Przywary (juniora),
harcerza Szarych Szeregów i partyzanta Armii Krajowej ps. „Szary” | Fot. archiwum prywatne autora

Pewnego razu Wujek przypadkiem zobaczył, że jego syn Staszek podbiegł do jakiegoś mężczyzny w pobliżu ich domu i stanął przed nim na baczność. W ten sposób wydało się, że młody Staszek wstąpił do konspiracji i zachował tajemnicę nawet przed swoim ojcem. Nie udało im się jednak zbyt długo działać w podziemiu bez start. Nie mieli doświadczenia, dowódcy byli za mało ostrożni. Nastąpiła wpadka i gestapo z Nowego Sącza aresztowało kilkanaście osób. Staszkowi się udało. Nie został namierzony. Zrobiło się jednak niebezpiecznie, Niemcy wszystkich podejrzanych rozstrzeliwali. Wujek wraz z kolegami z kontrwywiadu postanowili zrobić porządek: stanowiska dowódcze w siatce AK oraz grupach partyzanckich objęli doświadczeni zawodowi wojskowi. Następnych wpadek w Grybowie już nie było do końca wojny, choć zdarzały się porażki w niektórych akcjach bojowych. W jednej z nich w Ptaszkowej zginął Staszek -–jedyny syn Wujka.

„Ewakuacja” z UB w Nowym Sączu

Po „wyzwoleniu” w 1945 roku UB z pomocą sowieckiego NKWD namierzali, szukali i aresztowali polskich wojennych konspiracyjnych żołnierzy AK, NSZ czy BCH. Szczególnie szybko chcieli zneutralizować oficerów jako najniebezpieczniejszych dla instalowanego komunistycznego terroru, ponieważ mieli oni doświadczenie konspiracyjne i bojowe, a więc byli potencjalnymi przywódcami ewentualnego powstania antykomunistycznego. W latach 1944–56 tysiące żołnierzy zostało zamordowanych, dziesiątki tysięcy zesłanych do radzieckich obozów koncentracyjnych (łagrów), a w polskich więzieniach znęcano się nad ok. 200 000 Polaków. Wszystko to w ramach budowania „komunistycznej sprawiedliwości społecznej”, do której chcą powrócić teraz lewacy z KOD-ów i innych targowic.

Wujek został aresztowany w 1946 roku. Jak zawsze w trudnych sytuacjach, modlił się i całkowicie powierzał Maryi, gdy ubeckie auto wiozło go do Urzędu Bezpieczeństwa w Nowym Sączu. Jakoś nie założyli mu na ręce kajdanek, wprowadzili na większy korytarz, gdzie powiesił na stojaku palto i kapelusz. Kazali mu usiąść i czekać.

Minęło kilka minut, gdy zorientował się, że pracują tam jedynie sekretarki i nie ma śledczych z drugiej zmiany, a ci, którzy go aresztowali, już wyszli. Chwilę odczekał, podszedł do wieszaka, zdjął spokojnie swój płaszcz, założył go, odwrócił się do sekretarek i uchylając kapelusza powiedział z uśmiechem: „dziękuję, do widzenia”. Nikt jakoś nie zauważył, że to był aresztowany gość! Nie wzbudził również podejrzeń przy wyjściu i… był na wolności.

Nie pamiętam już, gdzie się ukrywał, ale trwało to około roku. Miał kontakt z podziemiem antykomunistycznym. W 1947 roku ujawnił się, gdy komuniści po sfałszowanych wyborach ogłosili tzw. amnestię.

Siła ducha

Najważniejszą sprawą dla Wujka była codzienna msza święta i przyjęcie Eucharystii. Był całkowicie oddany Bogu, to z niego promieniowało i dawał wyjątkowe, autentyczne świadectwo wiary i moralności. Na co dzień bywał na mszy św. w kościele parafii św. Jerzego w Rydułtowach, a jeśli gdziekolwiek wyjechał, najważniejsze było ustalenie, kiedy i gdzie jest msza święta.

Kiedyś powiedziałem mu wprost, że go podziwiam, ale ja nie czuję potrzeby, by codziennie znaleźć czas i lecieć do kościoła na mszę. Odpowiedział: – Ale modlić się powinieneś zawsze. Jako chrześcijanie jesteśmy powołani do noszenia Bożej obecności i adoracji w każdej chwili, więc albo modlisz się cały czas, albo wcale.

Przecież nie samo chodzenie do kościoła jest najważniejsze, ale udział w Eucharystii. Dla niego życie w tym świecie widzialnym oraz jednocześnie w świecie duchowym było jak najbardziej naturalne.

Przez komunę musieliśmy z rodziną przeprowadzić się ze Słupcy do Bydgoszczy (w 1974 roku), gdyż ojcu, po zrobieniu przez niego drugiej specjalizacji lekarskiej, lokalne władze blokowały możliwość zostania ordynatorem, choć trzeba przyznać, że dawały szansę: „Wystarczy, aby się pan zapisał do partii”. Podziękował im, mówiąc: „Ja wierzę w coś innego”. Na pożegnanie Słupcy dostałem pamiętnik od siostry Matyldy, która uczyła mnie religii i przygotowała do I Komunii św., z jej wpisem na początku (za kilka lat tę siostrę przeniesiono do Watykanu do pomocy naszemu Ojcu św.). Dzięki temu, jak to bywa u młodzieży, kolekcjonowałem wpisy od członków rodziny, przyjaciół i znajomych. Wujek odwiedził nas w Bydgoszczy, więc od razu poprosiłem o pamiątkowy wpis. Napisał z pamięci pięknym, kaligraficznym pismem (na początku XX w. uczyli tego w szkołach) wiersz J. Ejsmonda, podpisując się: „Kochanemu Pawełkowi na pamiątkę pierwszej wspólnej Komunii św.”. Jakże to było inne podejście od reszty moich wujków! Również zawsze znalazł czas na wspólne modlitwy oraz odmówienie pełnego różańca (jeden, watykański, otrzymał później na pamiątkę od papieża w 1979 roku). Mnie, zdrowego młokosa, pobolewały kolana, a ponad osiemdziesięcioletni, schorowany Wujek żarliwie i z powagą modlił się zawsze na kolanach i zawsze z wielką pokorą wobec Majestatu Bożego! Cokolwiek robił, najpierw po prostu to „omodlił”.

Zawsze uzgadniał z Jezusem, co ma zrobić w danej sytuacji, przy czym nie bujał w obłokach i nie przeszkadzało mu to w byciu pragmatycznym, bo jak każdy musiał zmagać się z problemami dnia codziennego w siermiężnym PRL.

Czuło się ten jego mistycyzm; niczego nie pozorował, tylko autentycznie promieniowała z niego siła ducha. Dziękował Bogu za każdy dzień, za wszystko – a przecież spotkało go wiele nieszczęść i kataklizmów, które przeżył w całkowitym oddaniu Jezusowi, w zawierzeniu woli Bożej.

Przyciągał do siebie ludzi, bo był męski, szlachetny i rycerski, a jednocześnie pogodny. Prawdziwy wzór noszenia w sobie Bożej obecności, czyli taki zwykły święty człowiek, którego czasami w życiu spotykamy.

W cz. III: okres życia Stanisłwa Leszczyc-Przywary w Rydułtowach.

Artykuł Pawła Milli pt. „A gdzie mój legionista? (II)” znajduje się na s. 3 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Pawła Milli pt. „A gdzie mój legionista? (II)” na s. 3 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Walka Romana Dmowskiego na konferencji w Paryżu o kształt Polski niepodległej / Piotr Sutowicz, „Kurier WNET” nr 54/2018

Dziś żaden polityk nie potrafiłby mówić bez przygotowania do audytorium złożonego z przywódców mocarstw świata. Dmowski wyzwanie podjął i zaczęło się pięć godzin chyba najważniejszych w jego życiu.

Piotr Sutowicz

„Panie Dmowski, ma pan głos!”

Te słowa miał skierować premier Francji Georges Clemenceau do Romana Dmowskiego w dniu 29 stycznia 1919 roku. Od tego zdarzenia mija więc właśnie 100 lat. Rzecz działa się w Paryżu w trakcie konferencji pokojowej mającej utworzyć ład międzynarodowy po I wojnie światowej.

To, co się wydarzyło po wypowiedzeniu tego zdania, z jednej strony wpłynęło znakomicie na stanowisko mocarstw zachodnich wobec granic polskich, po drugie dla samego Dmowskiego stworzyło okazję do wykazania się kunsztem dyplomatycznym i umiejętnościami argumentacji, które wykorzystał znakomicie. Ktoś kiedyś napisał, że gdyby ten mąż stanu w życiu nie zrobił wiele więcej, to za te kilka godzin, jakie nastąpiły po słowach Clemenceau, w każdym polskim mieście powinien był stanąć pomnik Dmowskiego, jedna ulica zaś powinna nosić jego imię. Tak się nie stało, a wynika to ze skomplikowanych realiów politycznych, które wywarły duży, pewnie za duży wpływ na nasze myślenie o historii najnowszej.

Stanowisko

To, że to właśnie przywódca obozu narodowego reprezentował Polskę w Paryżu, było w miarę naturalne. W końcu już przed wojną stał on na stanowisku, iż Polacy winni stanąć w obozie antyniemieckim.

Wywoływało to konkretne konotacje i nie wszystkim się podobało. Jednak układanka międzynarodowa na początku wieku XX była określona. W Europie powstał blok mocarstw kolonialnych, którego trzon stanowiły Anglia, Francja i Rosja. Przy czym ten ostatni kraj był w nieco lepszym położeniu niż dwa pierwsze: po kolonie nie musiał sięgać za morza, wystarczyło mu przekroczyć Ural i… zatrzymać się nad Pacyfikiem. Marsz Rosji w głąb Azji został powstrzymany z jednej strony przez Anglików, którzy nie wpuścili państwa carów nad Ocean Indyjski, z drugiej zaś przez nową, rodzącą się siłę, czyli Japonię, która nie chciała widzieć Rosjan na południe od Władywostoku ani ich wpływów politycznych w Chinach, na które sama miała ochotę.

Czas imperiów, jaki nastał w Europie pod koniec XIX wieku, spowodował też pojawienie się frustratów, którzy chcieliby zmienić istniejący układ sił. Japonia dzięki temu, że w 1905 roku pokonała Rosję, nie oczekiwała od niej nic więcej, natomiast rozpędzające się, zjednoczone przez Prusy Niemcy nie zamierzały poprzestać na roli państwa środkowoeuropejskiego. Już kilka lat po pokonaniu Francji i zabraniu jej Alzacji i Lotaryngii sięgnęły po kolonie. Za wiele do wzięcia już nie było: nie najlepsze fragmenty Afryki, nieco wysp pacyficznych i strefa wpływów w Chinach. Z drugiej strony Niemcy widzieli szansę na ekspansję nie wymagającą podróży zamorskich.

Podbój Niemiec przez Prusy, realizowany przez kilka dziesięcioleci, zwieńczyły dwa wielkie zwycięstwa militarne: wspomniane pokonanie Francji i kilka lat wcześniejsze zwycięstwo nad monarchią habsburską, które kończyło ogólnoniemieckie aspiracje tej ostatniej, a z upływem czasu ta dość przestarzała konstrukcja polityczna zeszła do roli gracza drugorzędnego. Fakt ten został wykorzystany przez nowego niemieckiego hegemona do stopniowej wasalizacji naddunajskiego sąsiada oraz wykorzystania go do dalszego rozszerzania wpływów. Przede wszystkim chodziło o dogorywające imperium otomańskie, na spadek po którym chętnych znalazło się więcej. Z jednej strony były to nowo powstające państwa Słowian bałkańskich, szybko orientujące się, ze względu na religię i pewne poczucie słowiańskiej wspólnoty, na Rosję. Z drugiej – państwa zachodnie myślące globalnie oraz Włochy, które bardziej udawały niż stanowiły realne imperium, ale co im szkodziło wyrwać Turkom Libię i kilka Wysp Egejskich, tudzież zagarnąć to i owo w Afryce.

Swoje własne interesy miała też Rosja, która, po pierwsze, jako uzurpatorski „Trzeci Rzym”, chciała panować nad Konstantynopolem i przez większość wieku XIX podejmowała próby w tym kierunku. Z drugiej jednak strony wyraźnie rysował się jej cel geopolityczny: „wydostanie się” z zamkniętego w kontynentalnych ramach państwa ku ciepłym morzom, konkretnie na Morze Śródziemne, a stamtąd… kto wie?

Symbolem niemieckich działań na Bałkanach i Bliskim Wschodzie była budowa słynnej kolei Berlin–Bagdad, której nigdy na całej linii nie zrealizowano. Bez wątpienia byłby to początek ekspansji ekonomicznej, która wyprowadziłaby Niemcy nad Zatokę Perską, a potem pewnie może do brytyjskich Indii, o czym marzyli najśmielsi wizjonerzy gospodarki wielkiego obszaru z Cesarstwem Niemieckim jako niezaprzeczalnym suwerenem.

Na pozór rozkład interesów przypominał nieco kocioł, którego symbolem był Półwysep Bałkański, niemniej cele stron były wyraźne i wszystkim udawało się zdefiniować zarówno wrogów, jak i przyjaciół.

Wydawałoby się, że sprawy te były zupełnie niezwiązane z Polską i naszymi problemami narodowymi. To, że był to jedynie pozór, właśnie Roman Dmowski wiedział już od dawna. O tym, że wybuchnie wojna i że sprawa polska może w niej odegrać niejaką rolę, pisał w roku 1908 w książce „Niemcy, Rosja i kwestia polska”. Już wówczas stał na jasnym, antyniemieckim stanowisku.

Polityka to polityka

Wbrew wielu dzisiejszym opiniom publicystycznym, Dmowski nie był prorosyjski. Rosji nie lubił, nie był też panslawistą; z kolei Niemców podziwiał. Bywa nawet oskarżany, raczej na wyrost, że chciał przekształcić mentalnie naród polski na wzór niemiecki. Jednak w pisanych na początku XX wieku Myślach nowoczesnego Polaka można wyczytać coś innego. Po prostu chciał z Polaków zrobić jeden naród, który określi swą wspólnotę celów. Wzorce do tego czerpał gdzie się dało, a oczywiste jest, że najlepiej sięgnąć po nie do tych, którzy odnoszą największe sukcesy. Dla niego były to wówczas Niemcy właśnie i Anglosasi. To, że za punkt wyjścia Dmowski uznał własny punkt widzenia, to rzecz w miarę naturalna.

Według przywódcy Narodowej Demokracji Niemcy stanowili zagrożenie dla bytu narodowego Polaków, a Rosja nie. Nie był on pod tym względem specjalnie nowatorski, jeden z jego współpracowników i chyba mistrzów, Jan Ludwik Popławski, znaczą część swej publicystyki poświęcił stratom narodowym narodu polskiego pozostającego pod panowaniem niemieckim. Świadomość tego, że polskość sięgała znacznie dalej na zachód niż w końcu wieku XIX, powoli dochodziła do polskiego społeczeństwa i w jego mentalności zaczynała odgrywać coraz większą rolę.

Być może brzmi to nieco absurdalnie, ale Dmowski chciał użyć Rosji i jej zachodnich sojuszników do zniszczenia Niemiec. We Francji istniały wówczas koncepcje całkowitej likwidacji państwowości niemieckiej. W dużym stopniu wynikały one z frustracji powstałej po klęsce wojennej Napoleona III, ale były. Oczywiście Dmowski nie był człowiekiem naiwnym. Zdawał sobie sprawę z tego, że Rosja nie po to pokona Niemcy, by odbudować Polskę, niemniej sądził, że zjednoczenie wszystkich Polaków w ramach jednego organizmu państwowego, i to takiego, co do którego europejskiej przyszłości żywił sceptycyzm, nie pozostanie bez wpływu na dalsze losy ziem polskich. Sądził, że Polakom uda się uzyskać autonomię, a kto wie, z czasem może nawet niepodległość. Obserwował wewnętrzny kryzys państwa carów, owocujący częściowymi reformami. Zdawał sobie sprawę z tego, że Rosja jest dosyć słaba, był świadkiem konfliktu rosyjsko-japońskiego, przebywając – zresztą z Piłsudskim – w Tokio. Tu powziął przekonanie, że potęga japońska jest u początku drogi, a nawet zadzierzgnął przyjaźnie polityczne, które przetrwały do jego śmierci. Tu też obaj panowie starli się z całą mocą chyba po raz pierwszy. W Japonii zaczął się jeden z większych XX-wiecznych sporów o Polskę.

Całkowicie zgodnie z oczekiwaniami Dmowskiego, państwa centralne przegrały wojnę, a przede wszystkim zostały pokonane Niemcy, na czym polskiemu politykowi zależało najbardziej. Jedno na pewno przerosło oczekiwania Dmowskiego – skala słabości Rosji oraz jej podatność na importowaną przez wrogi wywiad rewolucję, która jeszcze w trakcie wojny doszczętnie zniszczyła to państwo. Katastrofa państwa rosyjskiego była jednak czynnikiem sprzyjającym polityce polskiego męża stanu i jego pozycji na Zachodzie jako człowieka reprezentującego naród znajdujący się w obozie państw zachodnich. Nie bez trudności, ale udało się pozyskać przywódców ententy dla sprawy polskiej i przezwyciężyć wysuwane przez nich zastrzeżenia w tej kwestii. Wszystko inne z polskiego punktu widzenia mogło wydawać się drugorzędne. Nie zmienia to faktu, że dla europejskich mocarstw Polska miała znaczenie o tyle, o ile stanowiła jakąś część ich wizji nowego świata.

Granice

Reprezentowanie Polski w Paryżu przez przywódcę Narodowej Demokracji było dla polskiej sprawy państwowej niezwykle korzystne. Przede wszystkim nikt nie mógł go oskarżyć o to, że kiedykolwiek opowiedział się po stronie państw centralnych. Po drugie, jako zimny geopolityk i człowiek europejskiego formatu dowiódł, że jest w stanie przedstawić polskie racje w wielkim stylu.

Udzielenie na paryskiej konferencji głosu Dmowskiemu przez francuskiego premiera wywołało u przedstawiciela Polski konsternację. Wspominał później, iż propozycja ta była dla niego zaskoczeniem. Nie uprzedzono go, że zostanie poproszony o zabranie głosu. Clemenceau podpowiedział jednak natychmiast: „Niech pan mówi o kwestii polskiej”. A prezydent Wilson, który dwa lata wcześniej umieścił sprawę polską w celach wojennych Stanów Zjednoczonych, dodał: „Postanowiliśmy poprosić pana Dmowskiego, ażeby nam przedstawił obecne położenie Polski i wskazał, w czym jej możemy pomóc”.

Nie wiadomo, czy dziś jakikolwiek polityk byłby w stanie mówić bez przygotowania do audytorium złożonego z przywódców państw świata. Roman Dmowski wyzwanie podjął i zaczęło się pięć godzin chyba najważniejszych w jego życiu – tyle bowiem zajął mu referat, który, co trzeba podkreślić, na bieżąco sam tłumaczył na angielski i francuski.

Mowa Dmowskiego zrobiła na zebranych kolosalne wrażenie. Słowa, które padły wówczas, stały się dla konferencji pokojowej materiałem wyjściowym dla negocjowania przyszłych granic Polski.

Mówca wykorzystał fakt, że w gruzach leżały dwa państwa zaborcze, zaś trzecie, czyli Niemcy, mimo przetrwania wojny nie były uczestnikiem rozmów paryskich. Premier Clemencau życzył Niemcom jak najgorzej, stając się sojusznikiem kwestii polskiej; jedynie w kwestii przebiegu granicy Polski z Czechami wspierał tych ostatnich. Dmowski nie brał postulatów „z kapelusza” – argumenty swoje wspierał danymi statystycznymi i geopolitycznymi. Wiemy, że chciał Polski „dla Polaków”, nie widział kraju jako federacji różnych narodów i dlatego postulował, by w jej granicach znalazły się te ziemie, na których żywioł polski dominował. Co do pozostałych obszarów, rezygnował z roszczeń terytorialnych, mimo że zdawał sobie sprawę, że oznacza to pozostawienie rodaków poza granicami państwa polskiego.

Tam, gdzie geopolityka i potrzeby gospodarcze tego wymagały, Dmowski odstępował od swego narodowościowego aksjomatu. Tak było np. w wypadku tzw. Litwy Kowieńskiej, którą widział jako autonomiczną część Polski, czy Gdańska – w jego wizji integralnej części Rzeczypospolitej. Chciał także skończyć z niemiecką wyspą – Prusami, postulując ich podział między Polskę i Autonomię Litewską oraz utworzenie niewielkiej Enklawy Królewieckiej, pozostającej pod polską kontrolą. Na wschodzie skonstruował w oparciu o statystyki linię graniczną nazywaną po dziś dzień „linią Dmowskiego”, która biegła około 100–150 kilometrów na wschód od późniejszej granicy ustanowionej traktatem ryskim. Na zachodzie żądał większości Opolszczyzny, Wielkopolski oraz szerszego niż wynegocjowany w rzeczywistości dostępu do Bałtyku. Po polskiej stronie miał się także znaleźć Śląsk Cieszyński, Spisz i Orawa.

Widział więc Dmowski Polskę wielką i silną, taką, która byłaby w stanie oprzeć swą gospodarkę na posiadanych zasobach. Odepchnęłaby ona swych największych wrogów tak daleko na wschód i zachód, jak byłoby to absolutnie niezbędne dla jej bezpieczeństwa. Wreszcie – stałaby się najsilniejszym elementem układu środkowoeuropejskiego, stanowiącym gwarancję pokoju w tej części Europy.

Rezultat

Niektóre postulaty paryskie udało się zrealizować, większość jednak doczekała się wykonania w znacznym stopniu ułomnego. Sam Dmowski oskarżał o sabotowanie swych dyplomatycznych wysiłków premiera Wielkiej Brytanii Davida Lloyda George’a, który w owym spotkaniu 29 stycznia akurat nie uczestniczył. Według Dmowskiego miał on działać na zlecenie światowych środowisk żydowskich. Pewnie sprawa była bardziej skomplikowana – nie wszyscy chcieli nadmiernego osłabienia Niemiec. Być może brytyjski premier „martwił się” o reparacje, których od nich oczekiwano.

Tak czy siak, na Górnym Śląsku zarządzono referenda, których wyniki trzeba było „weryfikować” powstaniami. Gdańsk został ustanowiony Wolnym Miastem pod polską kontrolą, która wszakże z czasem okazywała się coraz bardziej iluzoryczna. Prusy pozostały w Niemczech, oddzielone od nich polskim „korytarzem”, którego skutki polityczne i propagandowe znamy z późniejszej historii.

Wyodrębniona po I wojnie światowej jako państwo Litwa trwała w konflikcie z Polską przez całe XX-lecie. Polskie granice na wschodzie wyznaczyła wojna z bolszewikami, negocjacje i dosyć dziwne przesłanki polityczne.

Wreszcie znaczną część Śląska Cieszyńskiego Czesi wzięli sobie sami, zajmując go zbrojnie w momencie, gdy Polska nie była w stanie się bronić. Zresztą kilkanaście lat później Polacy wykonali taki sam ruch, odzyskując ten obszar, aż wreszcie jednych i drugich „pogodził” Hitler, włączając sporny teren w granice Trzeciej Rzeszy.

Tym niemniej Polska, jaka wyłoniła się po wszystkich wydarzeniach pierwszych lat niepodległości, była mniej więcej Polską Dmowskiego, punktem oparcia, ale i być może punktem wyjścia na przyszłość.

Przyniosła ona jednak rzeczy nowe i straszne, których ów polityk nie przewidział. Na szczęście dla niego nie doczekał ich – umarł 80 lat temu, 2 stycznia 1939 roku. Jego pogrzeb stał się największą społeczną manifestacją w II RP.

W związku ze stuleciem odzyskania przez Polskę niepodległości prezydent Andrzej Duda odznaczył Romana Dmowskiego, obok 24 innych osób, w tym Zofii Kossak, o której pisałem w poprzednim numerze „Kuriera WNET”, Orderem Orła Białego. Mimo wszystkich sporów historycznych, które toczyły się, toczą i będą się toczyć wokół Romana Dmowskiego, z pewnością zasłużył on na to, by pamiętać o nim jako tym, który kwestii odzyskania niepodległości poświecił znakomitą część swego życia.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Panie Dmowski, ma Pan głos!” znajduje się na s. 8 i 9 grudniowego „Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Panie Dmowski, ma Pan głos!” na s. 8 i 9 grudniowego „Kuriera WNET”, nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Budownictwo mieszkaniowe nie odpowiada potrzebom społecznym. Zdaniem 70% Polaków to główny powód kryzysu demograficznego

Program „Mieszkanie Plus” został przyjęty niejako pokątnie – nie tylko bez żadnego planu, ale również bez żadnych konsultacji ze środowiskami profesjonalnie zajmującymi się budownictwem mieszkaniowym.

Piotr Witakowski

Głośny obecnie program określany mianem „Mieszkanie Plus” przedstawiany jest jako jeden z najważniejszych projektów rządowych. To ten program ma rozwiązać nabrzmiały w Polsce problem mieszkaniowy. Zdziwienie musi jednak budzić fakt, że program ten został przyjęty w trybie, w jakim nie był przyjmowany żaden program o tak wielkiej doniosłości. Został wdrożony niejako pokątnie – nie tylko bez żadnego planu, ale również bez żadnych konsultacji ze środowiskami profesjonalnie zajmującymi się budownictwem mieszkaniowym i z pominięciem całego dorobku wypracowanego przez nie w ubiegłych latach.

Aczkolwiek sam premier podkreśla znaczenie dostępności do mieszkania, zwłaszcza dla młodego pokolenia, przyjęte rozwiązanie ignoruje całą historię dotychczasowych starań o rozwiązanie problemu mieszkaniowego, abstrahuje od wiedzy i doświadczeń zgromadzonych w ubiegłych latach. W istocie sprowadza się do powołania działającej na zasadach komercyjnych (dla zysku) zupełnie nowej spółki BGK Nieruchomości SA – bez żadnych doświadczeń, zaplecza naukowego, badawczego i inżynierskiego – i powierzenia jej ogromnego majątku w celu rozwiązania problemu braku mieszkań w Polsce, który szacuje się obecnie na 3 mln.

Co więcej, przy realizacji programu „Mieszkanie Plus” nie ma żadnej kontroli społecznej nad racjonalnością i celowością podejmowanych przedsięwzięć budowlanych.

Środowiska zawodowe, instytucje takie jak Habitat for Humanity, spółdzielczość mieszkaniowa, Kongres Budownictwa, stowarzyszenia naukowo-techniczne skupione w NOT – wszystkie te instytucje zostały całkowicie zignorowane przy tworzeniu programu „Mieszkanie Plus”. Nowo wykreowaną, nieznaną spółkę obdarzono i pieniędzmi, i prawem do realizowania najważniejszego programu narodowego, jakim jest Narodowy Program Budownictwa Mieszkaniowego. (…)

W okresie komunistycznym ingerencja władz politycznych w dziedzinie budownictwa mieszkaniowego sięgnęła absurdu. Ze szczebla centralnego nie tylko decydowano o polityce mieszkaniowej, lecz bezpośrednio ingerowano zarówno w sam proces organizacji, jak też w technologie budowlane (prefabrykacja i fabryki domów). O efektach takiej polityki świadczy fakt, że w roku 1979 zatrudnienie w budownictwie wynosiło 1372 tys. osób, z czego jedynie 98 tys. pracowało w prywatnych przedsiębiorstwach budowlanych, a tymczasem przedsiębiorstwa te oddawały do użytku – pod względem kubatury – tyle samo substancji mieszkaniowej, co cała reszta przedsiębiorstw „budownictwa uspołecznionego”, mimo że te drugie cieszyły się wszelkimi priorytetami. Zestawienie tych danych ukazuje dramatyczne skutki centralnego zarządzania w budownictwie w wydaniu komunistycznym – kilkanaście razy mniejsza wydajność pracy w porównaniu z wydajnością w niewielkiej enklawie budownictwa prywatnego – i daje świadectwo gigantycznego marnotrawstwa wysiłku społecznego. (…)

Deficyt mieszkań, który w roku 1978 wynosił 1,622 mln i w roku 1988 spadł do 1,253 mln, poczynając od roku 1990 zaczął rosnąć i w roku 2006 osiągnął już liczbę 2,130 mln. (…)

Wycofanie się państwa ze wspierania budownictwa mieszkaniowego spowodowało zdecydowane ograniczenie środków przeznaczanych na ten cel i gwałtowny spadek ilości budowanych mieszkań. To wycofanie państwa z finansowego wspierania budownictwa mieszkaniowego było całkowicie niezrozumiałe, gdyż budownictwo mieszkaniowe było per saldo źródłem dochodów budżetowych państwa.

Często artykułowany argument, że „państwo nie wspiera budownictwa mieszkaniowego, bo budżetu na to nie stać”, nie ma nic wspólnego z prawdą. W rzeczywistości budownictwo mieszkaniowe jest źródłem wielomiliardowych przychodów budżetowych w wyniku wszystkich podatków, jakimi jest obciążone budownictwo. Przykładowo – w roku 2015 wpływy budżetowe z tytułu budownictwa mieszkaniowego wyniosły ok. 12 mld zł.

Sytuacja mieszkaniowa w Polsce w roku 2006 była bardziej dramatyczna niż w roku 1980. Mimo przemian politycznych sprzyjających rozwojowi budownictwa mieszkaniowego, faktyczna obojętność władz państwowych wobec tego problemu, panująca przez cały okres po transformacji, doprowadziła do szokującego efektu – przeciętna liczba mieszkań oddawanych do użytku w dziesięcioleciu przed rokiem 2006 była 2,5-krotnie mniejsza niż w dziesięcioleciu poprzedzającym wybuch protestu sierpniowego (97,5 tys. w latach 1996–2005 wobec 240,6 tys. w latach 1970–1979). Dziewiętnasty postulat Porozumień Sierpniowych doczekał się szyderczej realizacji – czas oczekiwania na mieszkanie skrócił się do zera, ale tylko dla tych, których było stać na pokrycie pełnego kosztu mieszkania. Dla rodzin nie mających zdolności kredytowej czas ten wydłużył się tak, że znikła nadzieja na uzyskanie samodzielnego mieszkania kiedykolwiek.

Miało to katastrofalne konsekwencje demograficzne, gdyż liczba urodzeń jest ściśle skorelowana z liczbą oddanych wcześniej mieszkań. Wycofywanie się państwa z udziału w rozwiązywaniu problemu mieszkaniowego natrafiło w Polsce na sytuację, która już wcześniej stanowiła swoistą tragedię narodową, czego wyrazem może być jeden z Postulatów Gdańskich w sierpniu 1980 roku. Deficyt mieszkań trwający przez kilka lat powoduje jedynie trudności i napięcia społeczne. Jednakże w Polsce deficyt ten utrzymywał się przez całe dziesięciolecia. W kraju dotkniętym kataklizmem II wojny światowej jak żaden inny na świecie w żadnym roku od zakończenia wojny nie oddano do użytku tylu mieszkań, ile w danym roku zawarto małżeństw.

(…) Wszystkie kraje europejskie po II wojnie światowej przeżywały problemy związane z deficytem mieszkań i że wszystkie te kraje je rozwiązały. Nieznane są kraje, w których w długim okresie tylko stosunki rynkowe, bez publicznej interwencji, regulowałyby dostępność i użytkowanie mieszkań. Mimo zdecydowanie lepszej sytuacji mieszkaniowej w krajach Europy Zachodniej, wszystkie te kraje stosowały w całym okresie powojennym aktywną politykę mieszkaniową, która była i pozostaje nadal ważnym składnikiem ogólnej polityki gospodarczej i społecznej. (…)

Długoletnie doświadczenia polityki mieszkaniowej w krajach europejskich pokazały, że mieszkalnictwo nie jest sektorem, do którego mają zastosowanie reguły czysto komercyjne. Nie mogą one być zupełnie wyeliminowane, ale konieczne są systemy interwencji na rynku mieszkaniowym.

(…) Kraje „starej Unii” rozwiązały swe problemy mieszkaniowe dzięki różnym formom budownictwa społecznego. Dość powiedzieć, że na początku lat 50. w Wielkiej Brytanii, a we Francji na przełomie lat 50. i 60. ponad 80% nowo budowanych mieszkań powstawała w wyniku różnych form budownictwa społecznego. W dużej mierze budownictwo społeczne jest budownictwem czynszowym, które z czasem ulega zmianie na własnościowe przez sprzedaż lokatorom. W wielu krajach (Hiszpania, Grecja, Portugalia, Włochy, Irlandia, Luksemburg) dominuje jednak od początku społeczne budownictwo własnościowe.

Jeszcze w roku 1995 Sejm Rzeczypospolitej Polskiej przyjął uchwałę wzywającą władze wykonawcze do realizacji programu budownictwa mieszkaniowego, w której stwierdzano: Za strategiczny cel polityki mieszkaniowej Sejm Rzeczypospolitej Polskiej uznaje zlikwidowanie narastającego przez dziesięciolecia deficytu mieszkań o współczesnym standardzie. Realizacja tego celu jest możliwa w okresie 10–15 lat. W tym celu konieczne jest stopniowe coroczne zwiększanie liczby oddawanych do eksploatacji nowo wybudowanych mieszkań – do poziomu co najmniej 150 tysięcy mieszkań w roku 1999 i co najmniej 300 tysięcy mieszkań w roku 2005.

(…) Wbrew sejmowej uchwale władze wykonawcze w dalszym ciągu prowadziły politykę skutkującą rzuceniem wszystkich potrzebujących mieszkania „na pastwę rynku”. (…) Taka właśnie była realna polityka mieszkaniowa przy równoczesnym propagandowym zapewnianiu przez kolejne ekipy polityczne o chęci rozwiązania problemu mieszkaniowego. Ta hipokryzja skończyła się wraz z dojściem do władzy ekipy kierowanej przez premiera Donalda Tuska. (…) Wbrew wszelkim zobowiązaniom ciążącym na władzach publicznych, rząd ustami swego premiera oświadczył, że rozwiązanie problemu braku mieszkań widzi w „indywidualnym inwestowaniu we własne mieszkanie”.

Trudno o jaśniejszą deklarację, że rząd traktuje sprawę posiadania dachu nad głową jako prywatną sprawę każdego obywatela. Fakt, że dotyczy to jednej z zasadniczych kwestii decydujących o losach narodu, umknęło uwadze premiera. Wszelki komentarz jest tu zbędny. Ówczesny premier obnażył rzeczywisty, a nie werbalny stosunek władz państwowych do problemu mieszkaniowego w ostatnim ćwierćwieczu.

Zorganizowana w Spale w roku 2009 kolejna, już XX Konferencja Spalska poświęcona budownictwu mieszkaniowemu doprowadziła do opracowania projektu Ustawy o polityce mieszkaniowej państwa. (…)

Jednym z elementów projektu było unicestwienie oszustwa ze strony przeciwników zaangażowania państwa w rozwój budownictwa mieszkaniowego. Oszustwo to sprowadza się do argumentu, że zaangażowanie państwa pociągnęłoby wydatki budżetowe niemożliwe do udźwignięcia przez budżet – „państwo jest za biedne, a są pilniejsze wydatki”. W rzeczywistości jednak budownictwo mieszkaniowe jest źródłem nie wydatków, lecz ogromnych przychodów budżetowych – wpływy budżetowe z tytułu budownictwa mieszkaniowego przekraczają 10 mld zł rocznie.

Dla unicestwienia tego oszustwa projekt przewidywał, że w ustawie budżetowej po stronie przychodów będzie ujawniona pozycja „przychody budżetowe wnoszone przez budownictwo mieszkaniowe”. To ten postulat mający ogromne znaczenie dla świadomości społecznej budzi największe opory przeciwników projektu ustawy.

Projekt ustawy został przedstawiony podczas specjalnej konferencji w Sejmie, a w roku 2012 został przyjęty do realizacji przez władze Prawa i Sprawiedliwości. Niestety, nadal czeka na realizację.

Cały artykuł Piotra Witakowskiego pt. „Mieszkanie Plus, dwa raporty i ustawa” znajduje się na s. 10 i 11 grudniowego „Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Piotra Witakowskiego pt. „Mieszkanie Plus, dwa raporty i ustawa” na s. 10 i 11 grudniowego „Kuriera WNET”, nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego