Żadnych prób. Sam musiałem się połapać, jak się gra. Kiedyś było widać, kto naprawdę jest dobry, a kto kopiuje

Ktoś napisał, że na koncercie w Marquee Club zerwałem trzy struny i skończyłem z jedną. Prawdą jest, że miałem silne palce i czasami trzeba było szarpać mocniej, ale wtedy zerwałem tylko dwie – D i G.

Sławek Orwat
Alex Dmochowski

Alex Zygmunt Stanisław „Erroneous” Dmochowski jest synem żołnierza armii gen. Andersa. Alex zaczął być niezwykle poważany w Wielkiej Brytanii od czasów jego gry dla Aynsley Dunbar Retaliation. Byli absolutnie kultowym zespołem bluesowym, a wydane przez nich albumy, które bardzo szybko stały się hitami, do dziś sprzedają się za duże sumy w renomowanych sklepach muzycznych. Cena niektórych z nich dochodzi nawet do 60 funtów! W konsekwencji tej popularności Alex został zaproszony do John Mayall Bluesbrakers, z którym grywał w Anglii, na kontynencie europejskim i w USA. W pewnym momencie Alex dołączył do zespołu Franka Zappy, gdzie grał, nagrywał i tworzył pod pseudonimem Erroneous. Kultowe albumy Franka Zappy jak Waka Jawaka, Hot Rats, Grand Wazoo, Quaudiophiliac i Apostrophe są także produktami geniuszu Alexa Dmochowskiego. Jego praca jest obecna również na albumach The Lost Episodes 1972, 1974, 1996, 2004. Aleks Dmochowski grał także z takimi legendami rocka jak brytyjscy pionierzy bluesa – Long John Baldry i Graham Bond, a także stworzył własny zespół, do którego min. należał sam Peter Green (ex. Fleetwood Mac), a także wziął udział w nagraniu albumu Petera Grrena The End of the Game. Wielkość Alexa Dmochowskiego można dodatkowo podkreślić faktem, że jego numer Warning został nagrany przez legendarny zespół Black Sabbath na jego debiutanckiej płycie! Z Alexem Dmochowskim rozmawiałem w Londynie nieopodal Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego.

Jesteś synem polskiego żołnierza armii gen. Andersa. Twoja mama też była Polką. Co wiesz o przeszłości swojej rodziny?

O ojcu nie wiem za dużo. Rodzice się rozwiedli, a tata potem umarł. Generalnie ci, którzy przeżyli wojnę, nie rozmawiali między sobą zbyt wiele o tym, co się działo. Co wiem o Polskiej historii? To, że Polacy zostali fucked over przez Rosjan i zdradzeni przez Anglię. Takie jest moje myślenie o tym, co się stało. Poza tym… jak może jeden aliant okupować drugiego?! Moja mama, ojciec i siostra (sporo starsza) byli zesłani na Syberię do niewolniczej pracy. Mówili żartem – zostaliśmy „wyzwoleni”. Po dwóch latach wyszli przez Persję. Z tego, co mi mówili, była to zasługa Sikorskiego, który wywierał presję na Anglię i w końcu się udało. Mama opowiadała (mieli gospodarstwo), że z samego rana ruskie wojsko wywaliło drzwi z okrzykiem: „wstawać i wynocha!”. Pozwolili wziąć tylko trochę rzeczy, które można było nieść w rękach i… na Sybir! Zabili psa i wszystkich, których spotkali po drodze do naszego gospodarstwa.

Czujesz się Polakiem?

Jestem Polakiem wtopionym w brytyjską kulturę. (…)

W jakich okolicznościach dołączyłeś do zespołu Franka Zappy i jak wspominasz postać tego genialnego artysty?

Graliśmy kiedyś w Belgii z The Aynsley Dunbar Retaliation, a on akurat tam zapowiadał. W pewnym momencie poprosił o jam z nami i to wtedy zdecydował, że chce z nami współpracować. Frank najpierw zabrał Aynsleya Dunbara. Ja potem byłem w Nowym Jorku i szukałem lepszego układu. Rozmawiałem o tym z Aynsleyem i ten zapytał Franka o mnie. Zappa powiedział, że jak będę w Los Angeles w styczniu, to chętnie ze mnie skorzysta. Planował tylko nagranie jednego numeru, który nosił roboczy tytuł Think it over („Przemyśl to sobie”) i który na płycie nazywa się Grand Wazoo. Pierwotnie miała to być piosenka, ale w trakcie pracy zdecydowaliśmy, że będzie to utwór instrumentalny. Byłem w LA w styczniu, a Frank był wtedy w gipsie po tym, jak spadł ze sceny, co dla mnie było nawet korzystne, bo nagle z krótkiego pobytu zrobiło się aż sześć miesięcy!

Muzyka Franka Zappy nie jest łatwa i wymaga od instrumentalistów dużych umiejętności technicznych. Łatwo było Ci przejść od bluesa do karkołomnej progresji?

Zaczęło się od przesłuchania. Album zakładał udział 12 muzyków, a Frank planował grać wszystko z nut. Ja nie czytam zbyt szybko, więc dokładnie mnie przesłuchał, aby dowiedzieć się, jak szybko łapię to, co trzeba. Trwało to cały dzień! Pamiętam, że pierwszy numer był na 7/8. Potem przejechał się po mnie na wszystkich riffach. Było ¾, ½ – bardzo szybko i nie pozwolił powtarzać. Potem dodał coś na ⅝, a potem… kazał grać mi to wszystko razem bez żadnego wgrania się. Zagrałem wszystko (śmiech)! Zespół, który się temu wtedy przyglądał, powiedział potem, że byłem w zupełnym transie. Na koniec Frank spytał: „Chcesz to grać? Próby raz w tygodniu – stawki związkowe”. To był też jedyny moment, kiedy Frank powiedział mi komplement, co nie było jego bajką. Wychodząc, jeszcze o kulach, mruknął: „szybko łapiesz”. (…)

Zostałeś też zaproszony do John Mayall Bluesbreakers, z którym grałeś w Anglii, na kontynencie europejskim i w USA. Jak wspominasz postać Johna Mayalla, którego nie tak dawno miałem okazję podziwiać na koncercie w St. Albans, a nawet zrobić z nim krótki wywiad?

Mayall dwa razy oferował mi członkostwo w czasie Retaliation, ale odmówiłem mu mówiąc, że to honor dla mnie, ale muszę dotrzymać zobowiązań. Dla basisty najważniejszą sprawą jest też dobry pałker, a Aynsley był najlepszy. U Johna był Keith Hartley – niezbyt dobry.

A jednak później występowałeś z nim.

Tak. Zadzwonił kiedyś do mnie nagle jego menedżer z prośbą, aby następnego dnia zrobić z nimi gig w Niemczech w Nürnbergu, bo ich basista złamał palec. Jakoś doleciałem. Zdążyliśmy dojechać na 10 minut przed wejściem na scenę! Nie znałem nawet materiału, ale wszystko poszło jak należy. Dali mi nawet zagrać solo, a John powiedział: „You motherf…er I didn’t know you could play like that!!!” Potem kontynuowałem z nimi trasę Niemcy, Francja i jeszcze gdzieś tam. Kilka lat później grałem z nimi też w LA. Żadnych prób. To była dobra szkoła jazdy, bo sam musiałem się połapać, jak się gra, bez YouTube i bez szkół muzyki popularnej. Kiedyś było widać, kto naprawdę jest dobry, a kto kopiuje.

Współudział i tłumaczenie: Mark „Bestia” Olbrich

Cały wywiad Sławka Orwata z Alexem Dmochowskim pt. „Kiedyś było widać, kto naprawdę jest dobry, a kto kopiuje” znajduje się na s. 18 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Sławka Orwata z Alexem Dmochowskim pt. „Kiedyś było widać, kto naprawdę jest dobry, a kto kopiuje” na s. 18 kwietniowego „Kuriera WNET”, nr 58/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Co się dzieje z tysiącletnim dziedzictwem Chrztu Polski i nawoływaniem św. Jana Pawła II do wierności chrześcijaństwu?

Czy już naprawdę nic się nie liczy, tylko własny interes? Żadne zasady: ani wiara w Boga przekazywana przez wieki kolejnym pokoleniom, Dekalog, ani nawet poczucie piękna, honoru czy zwykłego wstydu?

Alina Czerniakowska

Gdy patrzę na publiczne zachowania coraz większej grupy ludzi w XXI wieku, nasuwa się podstawowe pytanie – jak im nie wstyd, czy zupełnie zatracili poczucie i świadomość, że robią źle, że to jest często odrażające, niegodne człowieka, który przecież jest stworzony na podobieństwo Boga? Z niesmakiem i zażenowaniem patrzy się na twarze starszych kobiet i mężczyzn trzymających nad głowami kolorowe tabliczki z napisem LGBT (lesbian, gay, bisexual, transgender) na ulicach Warszawy czy ostatnio na posiedzeniu Rady Miasta, jakby nie rozumieli, co mają tam wypisane, że jest to – krótko mówiąc – deprawacja dzieci i młodzieży. Wystawiają swoje twarze na widok publiczny, opowiadając się po stronie, która budzi sprzeciw i odrazę u ludzi wychowujących swoje dzieci w normalnych rodzinach, opartych na miłości do Boga i Ojczyzny. A przecież taka była Polska od wieków. „Światłości młodych polskich sumień, przyjdź! Przyjdź i umocnij w nich tę miłość, z której się kiedyś poczęła pierwsza polska pieśń Bogurodzica; orędzie wiary i godności człowieka na naszej ziemi! Polskiej, słowiańskiej ziemi!

Pozostańcie wierni temu dziedzictwu! Uczyńcie je podstawą swojego wychowania! Uczyńcie je przedmiotem szlachetnej dumy! Przechowajcie to dziedzictwo! Pomnóżcie to dziedzictwo! Przekażcie je następnym pokoleniom!” (Jan Paweł II, Gniezno 1979). (…)

Gdy dzisiaj oglądamy w mediach wystąpienia przewodniczącego ZNP Sławomira Broniarza, agitującego nauczycieli do strajku, manipulującego uczniami, grożącego zerwaniem wszelkich egzaminów, nawet maturalnych, widać wyraźnie, że wypełnia zlecone zadanie, wrogie Polsce, przeciw obecnemu prawicowemu rządowi. Tego nie potrafi ukryć jego twarz przed kamerami telewizyjnymi. Czego uczą nauczyciele dzieci i młodzież w ten sposób? Pokazują jedno: że liczy się tylko pieniądz, własny interes, a wszystkie ideały, powołanie, służba, wielka, prawdziwa wiedza, patriotyzm (bo takie cechy od stuleci wiążą się z zawodem nauczyciela) nie mają żadnego znaczenia.

Cały artykuł Aliny Czerniakowskiej pt. „Pozostańcie wierni temu dziedzictwu!” znajduje się na s. 17 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Aliny Czerniakowskiej pt. „Pozostańcie wierni temu dziedzictwu!” na s. 17 kwietniowego „Kuriera WNET”, nr 58/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

To nieprawda, że Chiny stają się z państwa komunistycznego kapitalistycznym i że mają tyle gotówki, że mogą ją rozdawać

„Z kim przestajesz, takim się stajesz”. Polska, po przetrwaniu brutalnych rządów komunistycznych, zdecydowanie nie potrzebuje partnerstwa reżimu komunistycznego, a z pewnością nie jako przyjaciela.

Peter Zhang

Tym, którzy dziś odwiedzają Europę Wschodnią, nietrudno jest zauważyć, że zarówno wśród tamtejszych elit, jak i mas przeważają dwa błędne przekonania na temat Chin. Pierwsze, że Chiny przekształcają się z państwa komunistycznego w kapitalistyczne, i drugie, że gospodarka Chin jest tak silna, iż mając mnóstwo gotówki, może pozwolić sobie na rozdawanie jej w Europie. Takie błędne wyobrażenia skłoniły każde ze wschodnioeuropejskich państw do ustawienia się w kolejce do tzw. platformy „16+1”, gdyż obawiały się, że w przeciwnym razie nie będą mieć możliwości skorzystania z chińskiej gotówki. Istnieją prawdopodobnie dwie przyczyny tych ewidentnie błędnych wyobrażeń: 1. Udana infiltracja rządów, mediów i społeczności akademickich w Europie Wschodniej przez Pekin; 2. Niewystarczająca liczba dyskusji i doniesień medialnych o tym, jak naprawdę wygląda rzeczywistość w Chinach.

Jest takie polskie powiedzenie: „Z kim przestajesz, takim się stajesz”. Polska, po przetrwaniu brutalnych rządów komunistycznych, zdecydowanie nie potrzebuje partnerstwa reżimu komunistycznego, a z pewnością nie jako przyjaciela.

Gdyby poświęcić odpowiednią ilość czasu na przyjrzenie się społeczeństwu i systemowi politycznemu Chin, można by szybko dojść do wniosku, że Chiny są komunistycznym państwem policyjnym, takim, jakie opisano w słynnej książce George’a Orwella Rok 1984. Pod wieloma względami Komunistyczna Partia Chin (KPCh) udoskonaliła orwellowską formę społeczeństwa, korzystając ze współczesnej technologii, tj. urządzeń do rozpoznawania twarzy i systemu przyznawania punktów społecznych.

Jedną z głównych cech społeczeństwa kapitalistycznego jest gospodarka rynkowa, jednakże w Chinach wszystkie główne sektory, tj. media, bankowość, energetyka, telekomunikacja, transport, są zarządzane przez państwo.

Starożytna chińska cywilizacja znajduje się obecnie pod kontrolą reżimu komunistycznego, który utworzono na wzór reżimu z byłego Związku Radzieckiego.

Internet w Chinach to w rzeczywistości intranet (net wewnętrzny – przyp. red.), który jest odłączony od reszty świata. 700 mln chińskich netizen (w Stanach Zjednoczonych pojęciem ‘netizen’ określa się obywateli netu, ludzi aktywnych w tworzeniu internetu i budowaniu społecznego intelektualnego źródła, natomiast ‘netizen’ w Chinach to tylko użytkownik netu – przyp. red.) nie ma dostępu do zagranicznych stron internetowych, tj. Google’a, YouTube’a, Twittera, Facebooka, BBC, Gmaila; a to zaledwie kilka spośród wielu takich stron. Według badania przeprowadzonego na Harvardzie, Pekin, chcąc wywierać wpływ na opinię publiczną w internecie, zatrudnia około 2 mln ludzi, którzy pod fałszywymi nazwiskami publikują każdego roku około 448 mln spreparowanych postów w mediach społecznościowych.

Katolicy i chrześcijanie z kościołów podziemnych stoją w obliczu podobnych prześladowań w ateistycznych, komunistycznych Chinach. Chiny są jedynym krajem na ziemi, który wydaje więcej pieniędzy na bezpieczeństwo wewnętrzne (prawie 1,4 bln juanów) niż na obronę narodową (1,2 bln juanów). Najwyraźniej KPCh postrzega własne, liczące 1,3 mld społeczeństwo jako największe zagrożenie dla swojej władzy.

Na łamach „The Atlantic” zamieszczono informację, że każdego dnia w Chinach odbywa się około 500 protestów.

Zgodnie z treścią niedawnego raportu „The New York Times”, KPCh jest w tym roku szczególnie przewrażliwiona i czuje się bezradna, w związku z czym w styczniu 2019 roku zorganizowała nadzwyczajne spotkanie w celu wzmożenia czujności przed jakimkolwiek niebezpieczeństwem politycznym. (…)

KPCh aktywnie stara się wpływać na kraje europejskie, nie tylko gospodarczo, lecz także politycznie i kulturowo. Pekin ma nadzieję założyć 1000 Instytutów Konfucjusza na całym świecie, aby na zagranicznych kampusach uniwersyteckich szerzyć swoją komunistyczną propagandę.

Wiele polskich uniwersytetów jest obecnie opłacanych przez Pekin w zamian za udzielanie gościny Instytutom Konfucjusza, które pełnią rolę miękkiej siły KPCh. Prawa człowieka, demokracja, wolność wyznania, krytykowanie KPCh – z pewnością nie są częścią programu nauczania tych instytutów.

7 marca 2019 roku członkowie Parlamentu Europejskiego zorganizowali w Brukseli konferencję mającą na celu potępienie ingerencji Pekinu w działalność europejskich teatrów goszczących Shen Yun Performing Arts (https://pl.shenyunperformingarts.org) – amerykański zespół taneczny, którego celem jest prezentowanie tradycyjnego tańca chińskiego i muzyki. KPCh wywiera naciski na rządy krajów europejskich oraz teatry, aby nie zezwalały temu podziwianemu zespołowi na występy w Europie. W wyniku takich działań madrycki Teatro Real odwołał przedstawienia Shen Yun zaplanowane na przełomie stycznia i lutego 2019 roku, mimo że wiele biletów zostało już sprzedanych. Eurodeputowana Helga Trüpel powiedziała: „Dla mnie jest to coś całkowicie niedopuszczalnego. To do europejskich teatrów należy decyzja, co pokażą one swoim widzom. […] Myślę, że nie powinniśmy ulegać presji ze strony KPCh, ponieważ do nas należy decyzja w kwestii tego, co pokazujemy gościom teatrów w całej Unii Europejskiej”.

Cały artykuł Petera Zhanga pt. „Zrozumieć Chiny” znajduje się na s. 7 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Petera Zhanga pt. „Zrozumieć Chiny” na s. 7 kwietniowego „Kuriera WNET”, nr 58/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Przykłady zachowań profesorów Senyszyn, Krzemińskiego i Hartmana dowodzą klęski polskiego systemu edukacji

Na okoliczność Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych przedstawiciele elit akademickich opluwają żołnierzy podziemia niepodległościowego stosownie do swego poziomu intelektualnego i moralnego.

Józef Wieczorek

Niezawodna w tej materii jest prof. (…) Profesor ma swój profil na Twitterze, gdzie zaćwierkała 1 marca tego roku: „Wyklęci to nie żołnierze, a bandy wyrzutków społecznych, nierobów i frustratów czekających na III WŚ. Zamordowali 5 tys. cywilów, w tym 187 dzieci, grabili, gwałcili, torturowali, zastraszali Polaków odbudowujących kraj. Ich święto to jawna kpina z obywateli RP. Będzie zniesione”. Nie podaje jednak źródła swoich czy innych badań w tej materii.

„Fronda” w tekście Haniebne słowa o Żołnierzach Wyklętych! „Mordowali Żydów” przytacza wypowiedź znanego profesora socjologii Ireneusza Krzemińskiego: „Ci tak zwani Żołnierze Wyklęci to bardzo często były też oddziały Narodowych Sił Zbrojnych, które walcząc z Niemcami, jednocześnie mordowały np. Żydów albo też nasze mniejszości narodowe”.

(…) Jan Hartman (…) chyba się nie wypowiadał w sprawie żołnierzy wyklętych, ale przed 2–3 laty napluł niemało na swoim blogu w Polityce: „Jak świat długi i szeroki, faszystowska hołota panoszy się na ulicach, siejąc strach i wstręt. Panoszy się i u nas. Wyłażą ze swych nor, bo wiedzą, że ten rząd patrzy na nich łaskawie. Mają z nim wspólny kod. Rozumieją się bez słów.

Hasło »żołnierze wyklęci« zapewnia nietykalność (…) Na terenach, gdzie rozbrzmiewa jeszcze krzyk mordowanych w etnicznych i religijnych waśniach, nienawiść snuje się przez wiele dziesięcioleci. A od czasu do czasu wybucha. Odrażające marsze taki wybuch mogą zapowiadać. Dziś marsz, za rok marsz, a za dwa może już pogrom. Na razie faszyści, poprzebierani za katolików i kibiców, testują wytrzymałość niańczących ich władz”.

(…) Niedawno byłem w szkole podstawowej integracyjnej przy ulicy Topolowej 22 w Krakowie na uroczystości w 66 rocznicę śmierci gen. Augusta Emila Fieldorfa „Nila”, gdzie dzieciaki wykazywały się zupełnie inną wiedzą o wyklętych i mordowanych przez komunistów bohaterach.

Przygotowałem z tej uroczystości materiał edukacyjny (strona Niezłomnym ku Niepodległości) do wykorzystania w szkołach wszystkich poziomów, dedykując dokumentację wszystkim Jasiom (a także Joasiom), którzy zbyt dobrze się nauczyli fałszywej historii i jako Janowie (Joanny) nie zdołali się jej oduczyć. Przytoczone wyżej przykłady profesorów (Jana i Joanny) pokazują klęskę polskiego systemu edukacji.

Uważam, że skierowanie takich „profesorów” po naukę do szkoły podstawowej, najlepiej integracyjnej, aby się zintegrowali z uczniami, jest jak najbardziej społecznie pożądane.

Cały artykuł Józefa Wieczorka pt. „Uniwersytet a Wyklęci” znajduje się na s. 17 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Józefa Wieczorka pt. „Uniwersytet a Wyklęci” na s. 17 kwietniowego „Kuriera WNET”, nr 58/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wojna o prawdę będzie się toczyć, póki istnieje system oparty na kłamstwie / Swietłana Fiłonowa, „Kurier WNET” 58/2019

Zawsze przebaczenie jest sprawą trudną, a bez szczerej i głębokiej pokuty niemożliwą. Lecz każde „wybaczcie” ma sens wtedy i tylko wtedy, gdy wina została określona, uświadomiona i nazwana po imieniu.

Swietłana Fiłonowa

Wielka wojna katyńsko-hipokrycka

W 1990 roku władza radziecka, przyparta do muru przez polską społeczność, po 50 latach zdecydowała się oznajmić to, w co i tak trudno było wątpić. 13 kwietnia w komunikacie rządowej agencji TASS oficjalnie potwierdzono, że polscy jeńcy wojenni zostali rozstrzelani wiosną 1940 r. przez NKWD.

Naiwność, w którą byliśmy bogaci wtedy, polegała na przekonaniu, że wystarczy, żeby szydło wyszło z worka, a tym oto szydełkiem z pewnością obalimy olbrzymi, uzbrojony po zęby system zbudowany na kłamstwie. Ale fałsz, pewien siebie po długich latach panowania, nie dał za wygraną, otrząsnął się po pierwszym ciosie i przeszedł do ofensywy, używając takiej broni, o której nie mieliśmy wtedy zielonego pojęcia.

„Ludzkie kości pod każdą sosną”

Pamiętam, jak już podczas pierwszego spotkania przewodniczący smoleńskiej administracji obwodowej Nowikow powiedział: – W katyńskim lesie leżą nie tylko Polacy. Tam są także Białorusini, Ukraińcy, Żydzi i tysiące Rosjan. Pod każdą sosną ludzkie szczątki.

Oniemiałam ze zdumienia. Czyżby chciał zbagatelizować zbrodnię w ślad za Jakubem Dżugaszwilim, synem Stalina, który wyznał kiedyś: – Nie rozumiem, skąd tyle hałasu wokół kilku tysięcy rozstrzelanych Polaków. W czasie kolektywizacji na Ukrainie zginęło trzy miliony ludzi.

Ale głos Nowikowa wibrował ze wzruszenia i patosu, powiedziałabym nawet: z dumy, gdybym mogła przypuszczać, że ktoś o zdrowych zmysłach jest w stanie wpaść na pomysł ratowania honoru ojczyzny przypominaniem, jak wiele ludzi różnych narodowości zginęło z rąk jego rodaków. Niestety Nowikow mówił prawdę. NKWD rzeczywiście rozstrzelało i pogrzebało w lesie katyńskim dziesiątki tysięcy ludzi, tak jak i w Piatichatkach w pobliżu Charkowa, w Miednoje i w Bykowni. Przez wiele lat nikt się nie przejmował się losem tych ofiar. Dopiero gdy zaczęły się ekshumacje polskich grobów, przypomnienia o „szczątkach pod każdą sosną” stały się refrenem każdej rozmowy o zbrodni katyńskiej.

Wydawałoby się, że po takich skojarzeniach Rosjanie będą szczególnie wyczuleni na tragedię Polaków. Ale wcale tak nie było. W 1994 roku doszło do naruszenie umowy między rządem Polski a Rosji – czas pracy polskiej ekipy został skrócony do dwóch tygodni, zaplanowany na maj, a jej przyjazd okazał się możliwy dopiero we wrześniu. W 1995 roku wydawało się, że władze Smoleńska poprzysięgły sobie zakłócać pracę Polaków i utrudniać im życie, korzystając z wszelkich sposobności. Ten, od kogo zależało dostarczenie niezbędnego sprzętu, robił wszystko, żeby go nie było. Kto mógł zorganizować manifestację przeciwko pracom ekshumacyjnym, robił to. Kto miał możliwość wystosować absurdalne zarzuty, na przykład co do nietykalności ziemi w lesie katyńskim, też nie próżnował.

Na szczęście nie zabrakło kronikarza tych burzliwych czasów. Został nim Stanisław Mikke, warszawski adwokat, redaktor naczelny pisma adwokatury polskiej „Palestra”. Uczestniczył we wszystkich ekshumacjach w 1991 i 1994–96 r. I codziennie pisał pamiętnik. Tak powstała wyjątkowa, jedyna w swoim rodzaju książka Śpij, mężny w Katyniu, Charkowie i Miednoje. Nie była to sucha relacja z przebiegu prac ekshumacyjnych. Pozwolę sobie przytoczyć słowa śp. sekretarza generalnego Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa – Andrzeja Przewoźnika, które powiedział podczas prezentacji tej książki w Centrum-Muzeum im. Andreja Sacharowa w Moskwie 2 grudnia 2000 roku: „To jest zapis świadomości ludzi, którym wówczas przyszło rozwiązać trudne problemy związane z wyjaśnieniem okoliczności zbrodni katyńskiej – Polaków, również Rosjan i Ukraińców, wszystkich tych, którzy nam pomagali, ale także tych, którzy nam przeszkadzali. Relacje dziennikarzy o przebiegu prac ekshumacyjnych zazwyczaj są beznamiętne, bezosobowe. A były to wysiłki bardzo konkretnych ludzi. I ich konkretne zachowania, postawy, reakcje. To wszystko jest ważne”. Tak. To było niezmiernie ważne.

Katyń postawił rosyjskie społeczeństwo przed koniecznością wyboru: jaki spadek przyjąć, a jaki odrzucić, czy Rosjanie są spadkobiercami tych, których kości leżą pod każdą sosną – i to nie tylko w Katyniu – ich bólu, gniewu i sprzeciwu, czy też dziedzicami wielbicieli nieugiętej, twardej ręki, która przez wieki pędziła swoich i obcych od jednej tragedii do drugiej?

Wydawałoby się – nic nie może być prostsze. Niestety. Nie tylko dokonać takiego wyboru, ale i uświadomić sobie, że on jest nieunikniony, bo spadkobiercami są jedni i drudzy, zarówno ci, którzy strzelali, jak i ci, którzy zostali rozstrzelani – to zadanie przerastało Rosjan.

Czerwonoarmiści na odsiecz katyńskim kłamcom

Smyczą, za pomocą której totalitaryzm zniewala ludzi i prowadzi ich tam gdzie chce, jest uogólnienie. Stulecia ludzkiej historii wypełnione tysiącami zawiłych spraw są sprowadzone do kilku najbardziej ogólnych sformułowań. Młodziutka moskwianka urodzona pół wieku po wojnie mówi bez zastanowienia o NASZYCH zwycięstwach w II wojnie światowej (od 1965 roku to konstrukcja nośna radzieckiej propagandy). Radziecki (obecnie rosyjski) żołnierz to nie żywy człowiek z krwi i kości, lecz ziemskie uosobienie pewnej idei, narodowej tożsamości. Czy potrafi zmieścić w sobie zarówno marszałka Rokossowkiego, szeregowców z karnych batalionów, którzy wprost z Berlina kierowani byli do obozów, i tych, którzy ich tam konwojowali? Raczej nie. Dlatego wszystko, co nie dało się zmieścić w jednym ogólniku, zostało okrzyknięto kłamstwem. Więc ten, kto mówi prawdę o wrześniu 1939 roku, jest uważany za nieszanującego ofiar i bohaterstwa CAŁEGO narodu radzieckiego. Szanujący zaś ofiary i bohaterstwo żołnierzy sowieckich powinien uważać za kłamstwo każde napomknienie o faktach, delikatnie mówiąc, niechwalebnych. Stosowanie tej metody w rozważaniach o Katyniu okazało się łatwe: albo zgadzamy się, że CAŁY naród rosyjski jest bezbronną ofiarą totalitaryzmu –więc jak tu mówić o odpowiedzialności – albo uważamy CAŁY naród za zbrodniarzy katyńskich.

I właśnie to, że każdy Polak odbiera wszystko, co żyje w Rosji, jako sprawców Katynia, wpajano Rosjanom: Polacy zawsze będą nas nienawidzili, bo niemożliwe jest wybaczyć Katyń.

To prawda, że zawsze i wszędzie przebaczenie jest sprawą trudną, a bez szczerej i głębokiej pokuty faktycznie niemożliwą. Lecz każde „wybaczcie” ma sens wtedy i tylko wtedy, gdy wina została określona, uświadomiona i nazwana po imieniu. Nic tak nie niszczy szans na porozumienie, jak ogólniki. Nawet gdy wypowiadają je ci, którzy szczerze ubolewają nad rzekomą niemożliwością porozumienia. Choć, prawdę mówiąc, zawsze miałam wątpliwości co do szczerości tych żalów.

9 kwietnia 2000 roku śp. arcybiskup Józef Życiński w homilii podczas mszy św. nawoływał, by nie obwiniać całego narodu rosyjskiego za zbrodnię katyńską. Spotkało się to z poparciem licznych polskich mediów. „O Katyniu bez nienawiści!” – podobne tytuły można było zauważyć na łamach czołowych wielu polskich gazet. W związku z obchodami 60 rocznicy zbrodni katyńskiej byłam wtedy w Warszawie. Skróciłam pobyt, na ile to było możliwie. Każdy dziennikarz mnie zrozumie – chciałam jako pierwsza przekazać Rosjanom tę szczególnie ważną wiadomość. Trudno, nie będą pierwsza, bo już kilka dni minęło, ale przynajmniej nie ostatnia.

No i byłam pierwsza. I zarazem ostatnia. Poza moim rodzimym Radiem Chrześcijańsko-Społecznym ten wątek uznała za godny uwagi jedynie paryska „Myśl Rosyjska” („Русская мысль»). Więc nie chodziło ani o pojednanie, ani o oczyszczenie, ani o przebaczenie – jedynie o tworzenie wizerunku Polaka bez serca.

Już na początku lat 90. w prasie i w czasopismach naukowych zaczęły się ukazywać artykuły o rzekomym wymordowaniu przez Polaków jeńców sowieckich, którzy dostali się do polskiej niewoli podczas wojny w latach 1919–1920, o torturach i znęcaniu się nad nimi. Losy czerwonoarmistów miały wstrząsnąć sumieniem rodaków, a może i całego świata nie mniej niż losy polskich rozstrzelanych oficerów. Określono to później mianem „anty-Katyń”.

Strona polska zaprosiła historyków rosyjskich do badań w polskich archiwach, ale jakoś zabrakło chętnych. W 1998 roku rosyjski prokurator generalny Jurij Czajka wystosował list do strony polskiej z prośbą o wszczęcie śledztwa w sprawie ni mniej, ni więcej jak… ludobójstwa. Minister Hanna Suchocka, zwróciwszy uwagę na niestosowność użycia tego terminu, ponownie zaprosiła Rosjan do współpracy. Nareszcie w 2000 roku współpraca została nawiązana i w 2004 roku Naczelna Dyrekcja Archiwów Państwowych i Federalna Agencja ds. Archiwów Rosji wspólnie wydały w języku rosyjskim zbiór 338 dokumentów Czerwonoarmiści w polskiej niewoli w latach 1919–1922. Zbiór dokumentów i materiałów (ros. Красноармейцы в польском плену в 1919–1922 гг. Сборник документов и материалов). Czarno na białym zostało udowodniono, że zdecydowana większość zarzutów nie miała podstaw. Owszem, poziom śmiertelności był wysoki, ale spowodowany był chorobami zakaźnymi, które w tych czasach zbierały ogromne żniwo w całej Europie.

I cóż z tego? Czy po ujawnieniu prawdy projekt „anty-Katynia” został pogrzebany? Wcale nie. Gdzie jest nakład tego zbioru dokumentów, który formalnie nie jest na indeksie – nikt odpowiedzieć nie umie, lecz legendy o bestialskich czynach Polaków rozpowszechniają się coraz ekspansywniej.

Pomijam anty-Katyń filmowy – film pod tytułem „1612” o budżecie 12 milionów dolarów, premiera którego odbyła się prawie jednocześnie z premierą filmu Andrzeja Wajdy „Katyń”. Był wyjątkowo nieudany i już po kilku dniach nikt o nim nie pamiętał. Dość powiedzieć, że od 2017 roku wszystkim odwiedzającym Cmentarz Wojenny w Katyniu proponuje się zapoznanie się z tablicą tuż przy głównym wejściu, opowiadającą o okrutnym traktowaniu przez Polaków jeńców-żołnierzy Armii Czerwonej, czyli właśnie o tym, czego nie potwierdzają ustalenia polskich i rosyjskich historyków, przedstawione we wspomnianym już zbiorze dokumentów.

20 kwietnia zeszłego roku tamże, w odnowionym muzeum została otwarta ekspozycja o stosunkach polsko-rosyjskich „Rosja. Polska. Wiek XX”. Czerwonoarmiści nie czują się tam osamotnieni. Na odsiecz lecą Stalin, Mołotow i wielu innych dostojników, którzy według autorów wystawy mieli rację lub nie mogli postępować inaczej. „To próba odpowiedzenia w sposób maksymalnie prawdziwy, obiektywny i uzasadniony na trudne i dyskusyjne pytania najnowszej historii stosunków rosyjsko-polskich” – głosi umieszczony przy wejściu wstęp do wystawy. Aleksandr Gurjanow, szef sekcji polskiej Memoriału, zasłużonej rosyjskiej organizacji badającej zbrodnie stalinowskie, komentując treść tekstów na wystawie powiedział, że nie potrafi wymienić ani jednego poruszonego tematu i wątku, gdzie by nie było „przekłamania, zafałszowania albo przeinaczenia(…) Tam są wpadki, od zupełnie śmiesznych i elementarnych, ale w większości nie są to wpadki, przypadkowe pomyłki, tylko to są zupełnie świadome przekłamania”.

Można odnieść wrażenie, że już nikt nie głowi się nad tym, czy kłamstwo będzie mieć wygląd prawdy, czy jakoś nieszczególnie. W pewnym sensie to da się zrozumieć. Tam, gdzie doszło do licytowania się, kto jest gorszy, prawda nie jest aż tak ważna, bo i tak żaden wynik nie zadowoli i te wyścigi nigdy nie mogą się skończyć. Lecz nieuniknionym pokłosiem będzie moralna degradacja.

Już sam pomysł anty-Katynia i nadzieja, że to złagodzi reakcję społeczności wywołaną uznaniem zbrodni katyńskiej za przestępstwo stalinowskie, mogły powstać wyłącznie przy założeniu, że poziom moralności rosyjskiego społeczeństwa jest bardzo niski. Współczesny człowiek zazwyczaj rozumie, że żaden głupiec nie został mędrcem dlatego, że za płotem mieszka ktoś głupszy od niego, żaden chory nie wyzdrowiał z tego powodu, że ktoś inny cierpi na tę samą chorobę. Nawet gdyby zarzuty anty-katyńczyków okazały się prawdą, w żadnej mierze nie mogłoby to usprawiedliwić katyńskich zbrodniarzy. Nie będę używać pięknego, pachnącego kurzem bibliotek słowa ‘relatywizacja’. Anty-Katyń to powrót nawet nie do charakterystycznego dla społeczeństw pierwotnych prawa talionu, a do tego prehistorycznego chaosu jeszcze nie do końca ludzkiego, którego obalenie było właśnie celem talionu: za oko – oko, a nie całą głowę; za owcę owcę, a nie całe mienie; nie będziesz zabijał z tego powodu, że ktoś twoim zdaniem jest podobny do wroga lub po prostu ci się nie podoba. Krótko mówiąc, anty-Katyń to brak szacunku dla ludzi, dla Rosjan w pierwszej kolejności. Co też jest całkiem logicznie, bo Katyń bez „anty” – to znaczy cała sprawa ujawnienia prawdy o zbrodni i głębokie rozważanie jej przyczyn i skutków – mogła zmienić mentalność Rosjan, przywrócić godność ludzką do pierwszego szeregu wartości.

Za życia i po śmierci

Każde miasto i każda wioska w ZSRR miały swój grób/pomnik Nieznanego Żołnierza. Zazwyczaj pod okazałym posągiem rzeczywiście znajdowały się ludzkie szczątki. Takie miejsce ostatniego spoczynku na skrzyżowaniu dróg lub w centrum miasta, wśród gwaru i krzątaniny, na co żaden zbrodniarz i samobójca sobie nie zasłużył. I to nie było karą, która miała dosięgnąć wrogów ludu aż poza grobem. Wręcz przeciwnie – największym zaszczytem. Niby działo się tak dlatego, żeby w jednym uczcić wszystkich, niby według tradycji zapoczątkowanej przez Francuzów i rozpowszechnionej w całej Europie po I wojnie światowej. Ale tam był ludzki żal bezsilny wobec ogromu cierpień i ofiar, wysiłek narodu i państwa, by zadośćuczynić za utratę nie tylko życia, ale także imienia. Tu było coś innego.

Pomniki wznoszono dla upamiętnienia Żołnierzy, Obrońców etc. W przeciwieństwie do prostej płyty grobowej, nie jest ich zadaniem przypominać, że człowiek, nim spotkał go los żołnierski, jadł chleb, budował domy, rodził dzieci, co rano witał słońce. To wszystko się nie liczy. Człowiek był ważny o tyle, o ile mógł być wykorzystany przez państwo tak za życia, jak po śmierci. Groby pełniły funkcje propagandowe lub ich nie było wcale. Do dziś dnia szczątki tysięcy takich samych sołdatów pozostają niepogrzebane, nie mówiąc już o zwłokach represjonowanych „pod każdą sosną”, i jakoś nikogo to specjalnie nie razi.

Więc pomniki, które w założeniu powinny budzić patriotyczną dumę, wbrew założeniom mówiły prawdę: od poczęcia do zgonu i nawet po zgonie nikt nie miał prawa do istnienia jako osobowość.

Kiedy Gorbaczow zdecydował się powiedzieć prawdę o Katyniu, następnym krokiem miał być pomnik – wielki, pod niebiosa. „Wspólny dla wszystkich ofiar represji, bo nie można dzielić ludzi na swoich i obcych” – przekonywał dziennikarzy z właściwym sobie patosem wspomniany już wyżej p. Nowikow. Ten ogólnik nad ogólnikami przetrwał niedługo. Lecz idea wspólnego rosyjsko-polskiego memoriału okazała się bardziej trwała i na końcu zwyciężyła. Rosyjska część musiała być za wszelką cenę wzniesiona nie później niż polska. Mniejsza z tym, że nie starczyło już czasu, żeby przynajmniej dokładnie określić miejsca pochówku. Pośpiesznie sporządzono listy rozstrzelanych przez smoleńskie NKWD. O masowych grobach w katyńskim lesie (niepolskich) skrupulatnie informowano lokalną i centralną prasę. Co do polskiej części, to planowano wznieść poległym oficerom wielki pomnik i na tym zamknąć sprawę. Lecz Rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa ze śp. Andrzejem Przewoźnikiem na czele twardo się sprzeciwiła: Nie.

Na polskiej części „memoriału” nie będzie żadnego takiego pomnika. Tylko ekshumacja, godny pochówek i prosty cmentarz wojskowy, na którym każdy będzie miał indywidualną tablicę nagrobkową. Owszem, tu będą uroczyste obchody, to miejsce będzie i być musi symbolem męczeństwa narodu polskiego, ale przede wszystkim – cmentarzem. Requiem dla każdego. Powrót do normalności, do żywych związków rodzinnych i przekazywania ich osobistych dziejów, jak to było od początków świata; powrót do przekonania, że człowiek nie jest własnością państwa, że jego godność jest większa niż wszystkie okoliczności ziemskiego życia.

To już godziło w filar ideologii komunistycznej. Tym bardziej, że Rosjanie, którzy przychodzili na miejsca ekshumacji – a wstęp dla nikogo nie był zabroniony – może po raz pierwszy w życiu zrozumieli, co to jest naprawdę solidarność żywych i umarłych, ostatni dług, wieczna pamięć.

Odkrywali, że pola obsiewane martwymi kośćmi żołnierzy i ofiar represji nie są nieuniknionym skutkiem ubocznym wielkich zwycięstw, jak im było wpajane od dziecka, że powinno i może być inaczej – po ludzku.

Więc walka była zaciekła. Ale wykonało się. W Starobielsku, Charkowie, Bykowni, Miednoje i Katyniu są polskie cmentarze wojenne. To wielka wiktoria. Lecz nie mamy złudzeń. Katyńska sprawa jeszcze nie jest zamknięta. Pozostało wiele tajemnic: nadal nie mamy tak zwanej listy białoruskiej, zbrodnia katyńska nie została formalnie osądzona na forum międzynarodowym. Ale to są tematy na inne artykuły. Tu na koniec chcę powiedzieć, że wojna o prawdę będzie się toczyć, dopóki istnieje system polityczny oparty na kłamstwie.

Artykuł Swietłany Fiłonowej pt. „Wielka wojna katyńsko-hipokrycka” znajduje się na s. 11 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Swietłany Fiłonowej pt. „Wielka wojna katyńsko-hipokrycka” na s. 11 kwietniowego „Kuriera WNET”, nr 58/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Ks. Bolesław Domański: „Zdradę narodową popełnia ten, kto opuszcza ojcowiznę” / Piotr Sutowicz, „Kurier WNET” nr 58/2019

Warto uczyć się od Polaków w Niemczech, że społeczeństwo musi budować się na różnych obszarach aktywności, musi samo troszczyć się o swój byt, by w jak najmniejszym stopniu być zależnym od obcych.

Piotr Sutowicz

Bolesław Domański – Ksiądz Patron Polaków w Niemczech

Ubiegłoroczna 100. rocznica odzyskania niepodległości przez Polskę była świetną okazją do przypomnienia tych postaci, które poprzez swój wysiłek wniosły pozytywny wkład w budowanie Państwa. Było to, a przynajmniej powinno być świętem sukcesu. Siłą rzeczy nie skupiano się na tych wszystkich, którzy chcieliby żyć w niepodległej Polsce, ale się na nią „nie załapali”.

A było przecież sporo żywiołu narodowego, który kształtowaniu niepodległości mógł się przypatrywać tylko zza granicy. Tak było z Polakami na Łotwie, Litwie, na przyznanym Czechom Zaolziu, Polakom w Gdańsku czy wreszcie w Republice Weimarskiej, a potem w III Rzeszy. Dzieje tego szczepu narodu polskiego w dwudziestoleciu międzywojennym zasługują na uwagę z w wielu powodów. Jednym z nich jest na pewno ponadczasowy dokument proklamowany w Berlinie 6 marca 1938 r., którego aktualność w dzisiejszej rzeczywistości warto podkreślać.

Droga

Bez wątpienia przyjęcie „Pięciu Prawd” Polacy w Niemczech zawdzięczają w dużym stopniu osobie swego długoletniego, charyzmatycznego przywódcy, księdza Bolesława Domańskiego, proboszcza z wioski Zakrzewo na Złotowszczyźnie. Był on ostatni z długiego pocztu wielkopolskich księży społeczników, na którego czele stał ks. Piotr Wawrzyniak, „polski niekoronowany król” w czasach bismarckowskiego kulturkampfu. Z jednej strony aktywność zakrzewskiego proboszcza wzięła się wprost z głębokiej niesprawiedliwości, jaka spotkała jego parafię w ramach ustalania granicy polsko-niemieckiej po I wojnie światowej, z drugiej jednak jego upór, poczucie patriotyzmu oraz przekonanie o tym, że nic nie dzieje się bez woli Bożej sprawiły, że społeczność polska w Niemczech uzyskała jedną z najbardziej charakterystycznych, niezłomnych, wręcz pomnikowych postaci, którym należy się obecność w panteonie narodowych bohaterów.

Przyszły wódz Polaków w Niemczech urodził się w kaszubskiej wiosce Przytarnia 21 stycznia 1872 roku, w wielodzietnej rodzinie o tradycjach patriotycznych. Kształcił się w Pelplinie oraz Chełmnie. W pierwszej z wymienionych miejscowości wstąpił do seminarium duchownego, a święcenia przyjął w 1895 roku. Studia doktoranckie zwieńczone pracą naukową odbył w Moguncji, w mieście, gdzie nieco wcześniej biskupem był Wilhelm Emmanuel von Kettler, jeden z prekursorów katolickiej nauki społecznej, wróg pruskich rządów i kulturkampfu. Być może miasto i uniwersytet jakoś pamiętały o swoim biskupie i tradycje jego wolnościowej myśli wpływały na młodego księdza ze wschodnich rubieży Cesarstwa Niemieckiego.

O tym, że w ośrodku tym takie niepokorne dla nacjonalizmu i imperializmu niemieckiego myśli mogły krążyć, świadczyć może fakt, że wywodził się z niego również Anton Hilckmann, niemiecki popularyzator i uczeń Feliksa Konecznego, wielki przyjaciel Polski, w czasach III Rzeszy wróg i więzień reżimu hitlerowskiego, dziś w Niemczech postać zapomniana – być może celowo.

Po powrocie do rodzinnej diecezji ks. Domański posługiwał najpierw jako wikary w Lubawie, potem krótko związał się z seminarium w Pelplinie, epizodycznie duszpasterzował w Złotowie, by od 1904 roku objąć parafię we wspomnianym Zakrzewie, z którą pozostał związany do śmierci.

Już wówczas, jako młody ksiądz znany był ze swych antygermanizacyjnych poglądów, co utrudniało mu karierę kościelną. Mała wiejska parafia zdawała się być dobrym miejscem, gdzie przynajmniej przez jakiś czas mógł pozostać niezauważony, prowadząc duszpasterstwo wśród Polaków. Wielka szansa dla parafii księdza doktora Domańskiego i okolicznych wiosek pojawiła się po I wojnie światowej. Cały ten obszar krainy, zamieszkiwany przez ludność polską, etnicznie nie budził wątpliwości, więc początkowo miał być przyznany Polsce. Tak to widział Roman Dmowski, postulując w Paryżu zachodnią granicę kraju. Rzeczy nabrały innego wymiaru, kiedy do gry włączyły się interesy nawet nie narodowe, a dynastyczne. Otóż Hohenzollernowie, rodzina panująca w Niemczech do końca I wojny światowej, blisko spokrewniona z brytyjskim Domem Hanowerskim, od niedawna noszącym miano Windsorów, była posiadaczami znacznych połaci ziemi i lasów na rzeczonym obszarze. Okazało się, że pokrewieństwo wymienionych dynastii oraz ich interes odegrał tu znaczącą rolę i wioski pograniczne pozostawiono po stronie niemieckiej.

Polacy w Niemczech

W przedwojennych Niemczech pozostało ponad milion Polaków.

Największym skupiskiem mniejszości pozostawał Śląsk Górny i Opolski, gdzie miało ich zamieszkiwać około pół miliona. Poza tym polska ludność autochtoniczna zamieszkiwała na pozostawionych przy Republice Weimarskiej skrawkach Wielkopolski oraz w Krainie i na Kaszubach. Po polsku mówili i pisali Mazurzy, jednak ich proces identyfikacji narodowej, głównie z powodu ich odmienności religijnej, przebiegał bardziej skomplikowanymi drogami i w zasadzie przez okres dwudziestolecia międzywojennego pozostawali oni poza głównym nurtem działalności Związku Polaków w Niemczech. Za to skupiona wokół Olsztyna grupa polskojęzycznych Warmiaków-katolików nie stanowiła w tym względzie problemu. Do tego należy dodać kilkusettysięczną rzeszę Polaków w głębi Niemiec, a szczególnie w uprzemysłowionych rejonach Nadrenii.

Wraz z powstaniem niepodległej polski wśród Polaków pozostających w Niemczech pojawił się silny dylemat – pozostać czy wyjechać? Z jednej strony działała silna propaganda nawołująca do powrotu do Polski, z drugiej jednak wiele przemawiało za pozostaniem. Po pierwsze, jeśli chodzi o ludność, która na swoich obszarach zamieszkiwania była autochtoniczna, wyjazd byłby nie powrotem do ojczyzny, a ucieczką z niej, swoistą zdradą. Co do tej grupy, która żyła w głębi Niemiec, można uzasadnić jej decyzję tym, że tu przecież mieli swoje rodziny, domy, nieraz żyli tu od więcej niż jednego pokolenia. Im więc też decyzja łatwo nie przychodziła.

Ksiądz Bolesław Domański stał się symbolem stanowiska nawołującego za pozostaniem w Niemczech. Odrzucając propozycję przeniesienia go na eksponowane kościelne stanowisko na terenie Polski, powiedział wyraźnie, iż „zdradę narodową popełnia ten, kto opuszcza ojcowiznę”. Niemal profetycznie brzmią dziś jego słowa: „Nas tu Pan Bóg bez przyczyny nie zostawia! Jesteśmy Polakami i jako Polacy mamy wobec Boga do wypełnienia swe obowiązki”.

Zapewne wśród Polaków żyjących tak blisko granicy, a jednak poza ojczyzną, powstał żal, że pozostawiono ich samymi sobie, ale przecież, co warto podkreślić, mniejszość polska żyła w Niemczech od wielu pokoleń i jakby we krwi miała walkę o zachowanie odrębności narodowej.

Stąd od razu rozpoczęła się praca organizacyjna nad skupieniem wszystkich sił społecznych tkwiących w narodzie i kontynuowaniem przedwojennej tradycji pracy organicznej – zarówno na gruncie ekonomicznym, kulturalnym, jak i politycznym. Z jednej strony niepodległa Polska mogła tu służyć niejaką pomocą jako siedziba narodowa Polaków, gdzie można było drukować literaturę, kształcić nauczycieli polskich czy nawet wspomagać organizacje Polaków w Niemczech finansowo. Z drugiej strony to sami zainteresowani musieli swoją własną pracą wytworzyć autentyczne życie społeczne i potrzebowali kogoś, kto skupi wszystkie wysiłki, stając na czele tej pracy. Ksiądz Domański z pewnością okazał się znakomitym kandydatem na takiego przywódcę.

Ksiądz Patron

Tytułu Księdza Patrona, nawiązujący do czasów sprzed I wojny światowej, ksiądz Domański zaczął używać, czy też może używano go względem niego, w roku 1929, kiedy to wybrano go Prezesem Rady Nadzorczej Związku Spółdzielni Polskich w Niemczech. Fakt ten jest symbolem, a jednocześnie pokazuje pewien kierunek działań, dziś tak słabo obecny w myśleniu o aktywności społecznej. Otóż zarówno ksiądz Domański, jak i pozostali liderzy Polaków w Niemczech doskonale zdawali sobie sprawę ze specyfiki nowych czasów. Pielęgnowanie odrębności narodowej w takim kraju jak Niemcy mogło być niezmiernie trudne, a wręcz niemożliwe bez stworzenia polskiej społeczności solidnych podstaw ekonomicznych. Trzeba więc było zorganizować spółdzielnie rolnicze, a równolegle z nimi banki. To ostatnie dzieło przybrało kształt ostateczny w początku lat trzydziestych, kiedy to Ksiądz Patron został prezesem spółki akcyjnej Bank Słowiański w Berlinie. Wcześniej kapłan doprowadził do uchwalenia ordynacji szkolnej dla polskich szkół w Prusach. Centralnym organem, który miałby koordynować wszystkie te formy aktywności, był Związek Polaków w Niemczech, powstały w 1923 roku. Owocem tych działań miało być skierowanie mniejszości w stronę stworzenia autonomicznych form organizacyjnych, które nie pozwoliłyby czynnikom zewnętrznym wymuszać zrywania poszczególnych Polaków ze wspólnotą narodową.

Ogromnym sukcesem tego środowiska było stworzenie całego szeregu organizacji społecznych zarówno dla młodzieży, jak i dorosłych, w tym także takich, które mogłyby skupiać poszczególne osoby wokół ich zainteresowań hobbystycznych. Poszczególne ośrodki polskie zajmowały się organizowaniem czasu wolnego, również zabaw. Młodzieży starano się proponować wakacyjne, choć nie tylko, wyjazdy do Polski.

Jednym słowem, Polacy w Niemczech stawali się pod każdym względem poważną siłą społeczną i mimo dużego rozproszenia ich aktywność nie była niezauważalna. Autorytet Księdza Patrona doprowadził do tego, że był on liderem także dla innych mniejszości zamieszkujących Republikę Weimarską, a potem III Rzeszę.

W tym kontekście warto wspomnieć o współpracy Polaków z mniejszością łużycką. Na przypomnienie zasługuje tu postać górnołużyckiego pisarza, dziennikarza i aktywisty Jana Skali, który nawiązał ze Związkiem Polaków, a szczególnie z księdzem Domańskim żywe kontakty. Ich wynikiem była bliska współpraca obu mniejszości, a jednym z wymiernych efektów powstanie czasopisma „Kulturwehr” (obrona kultury), które stało się platformą naukowej informacji o mniejszościach narodowych w Niemczech w ogóle; w tamtym czasie byli to Polacy, Łużyczanie, Duńczycy, Fryzowie i Litwini. Ponoć czasopismo to było prenumerowane przez wszystkie biblioteki uniwersyteckie na świecie. Współpraca między wszystkimi mniejszościami w Niemczech z pewnością znacznie poszerzyła pole pracy Polakom, niemniej czasy, które nadchodziły, zdawały się nieść olbrzymie zagrożenie dla ich wysiłków i rzeczywiście takimi się okazały.

Kongres Polaków w Rzeszy

Wraz w nazyfikacją państwa i narodu niemieckiego pojawiły się kolejne wyzwania dla polskiej mniejszości. Jest oczywiste, że ideologia nazistowska w dłuższej perspektywie nie widziała miejsca dla mniejszości narodowych w granicach Rzeszy. W pierwszych latach po dojściu Hitlera do władzy działania antypolskie i antymniejszościowe przybrały charakter ekonomiczny. Dla przykładu, rodzic oddający dziecko do polskiej szkoły nie mógł liczyć na łatwe znalezienie pracy. Z drugiej strony oficjalne organizacje państwowe ze swej natury przeznaczone były dla Niemców, jak chociażby Niemiecki Front Pracy; stąd pole działania Polaków w Niemczech było coraz bardziej ograniczane.

W pierwszych latach III Rzeszy stosunki między Polską a III Rzeszą bywały poprawne, co w jakimś stopniu mogło spowalniać naciski niemieckie, jednak z czasem ujawniało się, że w działaniach Rzeszy kryje się więcej pozoranctwa niż rzeczywistej dobrej woli.

Owe niesprzyjające okoliczności wymusiły więc na Centrali Związku Polaków i Księdzu Patronie wypracowanie nowych odpowiedzi na politykę państwową Niemiec. Nie sposób więc nie ulec wrażeniu, że zewnętrzne formy organizacyjne nieco przypominały te znane z obserwacji NSDAP. Symbolika Związku ze znakiem Rodła stworzonym przez Janinę Kłopocką do dziś nasuwa takie skojarzenia, mimo oficjalnych interpretacji, że w sposób schematyczny wyraża on bieg Wisły z zaznaczonym Krakowem. Współpracownicy księdza Domańskiego doszli do słusznego przekonania, że skoro Niemcy w Niemczech mają swojego Führera, to czemu Polacy w tym kraju nie mogą uważać Księdza Patrona za swego wodza? Dziś, w czasach, gdy wszystko musi być koniecznie rozmyte, a autorytety słabo akceptowalne, coś takiego jawi się jako mało demokratyczny wzorzec, a jednak w tamtych trudnych czasach taki sposób funkcjonowania działał. Społeczność polska zespalała się, a poczucie jedności i wrażenie posiadania przywódcy, który umie kierować całą wspólnotą, na pewno dodawało otuchy.

Ukoronowaniem życia Księdza Patrona był I Kongres Polaków w Niemczech, wydarzenie z dzisiejszej perspektywy niezwykłe. W marcu 1938 roku w stolicy nazistowskiej Rzeszy – można powiedzieć, że niemal w sąsiedztwie siedziby jej wodza, w berlińskim Theater des Volkes – Polacy zorganizowali pokaz swej narodowej siły i dumy.

Uczestniczyło w nim kilka tysięcy delegatów przybyłych z całej Rzeszy. Na sali wykonano unikalny hymn organizacyjny, podczas którego cała zgromadzona masa ludzka śpiewała Pieśń Rodła z jej wymownymi słowami: „Jesteśmy Polakami. I tego żadna moc nie zmieni”. O tym, czym był dla Polaków Kongres, niech świadczy fakt, że na największej berlińskiej sali teatralnej nie mogli pomieścić się wszyscy zainteresowani, w związku z czym ludzie dzielili się uczestnictwem. Kiedy jedni siedzieli wewnątrz, drudzy czekali, by móc nacieszyć się przeżyciem wspólnoty choćby na chwilę. Ksiądz Patron również przemówił na obradach. Jeszcze raz dał do zrozumienia, że Polakiem jest się „z postanowienia Bożego”. Przedstawił wspomniane na początku „Pięć Prawd Polaków w Niemczech”. Ich treść stanowiła ważne credo w nadchodzących latach wojny, w czasie, kiedy tego typu narodowe katechizmy w sposób prosty nakreślać miały drogi postępowania. Współcześni na pewno rozumieli jego proste przesłania, że zdrada polskości jest zdradą Pana Boga. W swej masie dochowali wierności, choć przyszło im za to zapłacić cenę najwyższą.

W pamięci pokoleń

Ksiądz Patron wypełnił swą misję najlepiej jak potrafił. Rok po kongresie trafił do berlińskiego szpitala, gdzie czekała go operacja. Jej wadliwe przeprowadzenie pogorszyło jego stan zdrowia, w wyniku czego zmarł 21 kwietnia 1939 roku, a więc 80 lat temu. Jego pogrzeb był dla Polaków w Niemczech ostatnią możliwością publicznej manifestacji ich tożsamości. Ksiądz Domański został pochowany w swym ukochanym Zakrzewie, w miejscu, gdzie pamięć o nim kultywuje się po dziś dzień.

Można powiedzieć, że Bóg wezwał go do siebie w samą porę. Wraz w wybuchem wojny działaczy ZPwN czekały obozy koncentracyjne i śmierć.

Niektórzy wszakże przetrwali, a przez Polskę „ludową” potraktowani byli różnie: Janina Kłopocka latami cierpiała w komunistycznych kazamatach, Edmund Osmańczyk wpisał się w powojenną rzeczywistość, a przy okazji coś tam zrobił dla zachowania pamięci o działalności Księdza Patrona i dorobku intelektualnym ZPwN. Choć na jego aktywność pewnie można patrzeć z różnych stron, na pewno dziwne jest, że w najgorszych latach nie pomógł Kłopockiej, chyba że wszystkiego nie wiemy. Arka Bożek, przyjaciel księdza Domańskiego, któremu nazistowskie władze zabroniły wzięcia udziału w jego pogrzebie, niezłomny Ślązak uwieczniony przez Zofię Kossak w zbiorze opowiadań „Nieznany Kraj”, krótko po wojnie był przez władze wykorzystany politycznie, potem odsunięty, a dziś ponoć próbuje się go dekomunizować, co zakrawa na kpinę z historii… niestety.

Dekrety Goeringa, honorowane przez władze niemieckie, a także i polskie po dziś dzień, zabrały Polakom w Niemczech status mniejszości.

Majątek polskich organizacji został znacjonalizowany i jeżeli komuś przynosi jakieś korzyści, to Niemcom właśnie. Symbolika Związku Polaków w Niemczech jest w Polsce pamiętana: mamy place Rodła czy ulice Księdza Domańskiego. Przy wrocławskim kościele św. Marcina istnieje piękna tablica z wyrytymi Pięcioma Prawdami, Katolickie Stowarzyszenie „Civitas Christiana” przyznaje Nagrodę imienia Księdza Domańskiego, w Zakrzewie jest izba jemu poświęcona i grób otoczony szacunkiem. Można powiedzieć, że Polacy pamiętają o Księdzu Patronie i Polakach w Niemczech, na pewno jednak pamięć ta nie podoba się wszystkim tym, którzy chcieliby polskie dzieje Śląska, Kaszub, Warmii, Połabia czy Nadrenii wymazać z historii jako… zabytki nacjonalizmu.

Poza wszystkim, warto uczyć się od Polaków w Niemczech, że społeczeństwo musi budować się na różnych obszarach aktywności: kulturze, oświacie, polityce i gospodarce, musi samo troszczyć się o swój byt, by w jak najmniejszym stopniu być zależnym od obcych, którzy realizują własny interes.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Bolesław Domański – Ksiądz Patron Polaków w Niemczech” znajduje się na s. 12 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Bolesław Domański – Ksiądz Patron Polaków w Niemczech” na s. 12 kwietniowego „Kuriera WNET”, nr 58/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Jak sięgnę pamięcią, Niemcy zawsze troszczyli się o Polskę / Zbigniew Kopczyński, „Kurier WNET” nr 58/2019

Apeluję szczególnie do działaczy KOD i polityków Koalicji Europejskiej, by kierując się, jeśli nie chrześcijańską miłością, to może ludzką solidarnością, pomogli Niemcom w walce o wolne sądy i media.

Zbigniew Kopczyński

Wzruszająca troska Niemców

Naprawdę wzruszyłem się. Łez powstrzymać nie mogłem, gdy oglądałem zdjęcia z pochodu karnawałowego w Düsseldorfie. Po raz kolejny niemieccy sąsiedzi pokazali wielkoduszną troskę o nas. I nie ma co czepiać się dość ciężkiego poczucia humoru. Oni tak już mają, po prostu nie potrafią inaczej, a zrobili najlepiej jak mogli. A że kolejny raz martwią się o nas, choć ich samych życie nie pieści i często ich położenie jest gorsze, tym bardziej wzrusza mnie ta troska.

Jak sięgnę pamięcią, Niemcy zawsze troszczyli się o nas, bez względu na własną sytuację. Już krótko po zjednoczeniu martwiła ich polska ksenofobia. Było to w czasie, gdy cudzoziemcy byli w Polsce rzadkością wzbudzającą raczej życzliwe zaciekawienie, podczas gdy w Republice Federalnej płonęły tureckie domy z mieszkańcami w środku.

Z czasem troska o ksenofobię uległa sprecyzowaniu i Niemcy troszczyli się o polski antysemityzm, szalejący, jak wiemy, w naszym kraju. To polski antysemityzm spędzał im sen z powiek pomimo tego, że zarówno wtedy, jak i teraz każdy żydowski obiekt w Niemczech wymaga całodobowej ochrony policyjnej, a zabezpieczenie bardziej znaczących obiektów, jak szkoła żydowska w Hamburgu, sprawia wrażenie, że znajduje się ona nie w tym hanzeatyckim mieście, lecz w Strefie Gazy.

Zupełnie niedawno pojawił się nowy powód do niemieckich zmartwień: wolność i pluralizm mediów w Polsce. Jak powszechnie wiadomo, nie ma w Niemczech innych znaczących mediów niż niemieckie, a przekaz tych nominalnie opozycyjnych nie odbiega od rządowych. Dobitnym tego przykładem było solidarne milczenie na temat kolońskiego sylwestra, będące skutkiem rządowego nacisku.

Wyobraźmy sobie teraz, że „Gazeta Wyborcza”, TVN i TOK FM przemilczają niewygodny dla rządzących fakt na prośbę pisowskiego rządu. Nie do pomyślenia? A w Niemczech rzeczywistość.

Demokracja, trójpodział władzy, transparentność i kolegialność podejmowania decyzji politycznych to filary ustroju, z którego nasi zachodni sąsiedzi są dumni. Nie dziwi więc, że taką troską napawają ich cierpienia Polaków pod rządami dyktatora z Żoliborza. Troszcząc się, przeoczyli moment, gdy tenże dyktator nie mógł przeprowadzić po swojemu reformy sądów wskutek sprzeciwu prezydenta. Tymczasem na zachód od Odry wpuszczono bez żadnej kontroli ponad milion ludzi, wskutek decyzji kanclerki podjętej bez jakichkolwiek konsultacji z kimkolwiek. Prezydent nie protestował, bo ma on tam tyle do powiedzenia, że może sobie pogadać, i to dość ostrożnie.

No i doszliśmy do sądów, kolejnego kamienia na sercu naszych przyjaciół. Ileż troski o niezależność sądów i ich oddzielenie od władzy wykonawczej i ustawodawczej, ich apolityczność! Prawie wszyscy niemieccy politycy, gros mediów, a i decydenci Unii Europejskiej wraz całą postępową ludzkością rozpaczają nad upolitycznieniem polskich sądów. Tymczasem właśnie w Niemczech o nominacjach sędziowskich decydują wyłącznie politycy, sędziowie nie mają w tej sprawie głosu. To właśnie tam w skład Trybunału Konstytucyjnego został powołany czynny polityk partii rządzącej, poseł do Bundestagu. To tak, jakby w Polsce do Trybunału Konstytucyjnego Sejm wybrał, dajmy na to, posła Piotrowicza. Trudne do wyobrażenia? A w Niemczech to fakt. Wróćmy jednak do Düsseldorfu.

Troska o Polskę jęczącą pod kościelnym butem jest tym bardziej godna uznania, gdy porównamy sytuację w Polsce i w Niemczech.

W Niemczech informacja o przynależności religijnej należy do podstawowych danych osobowych i umieszczana jest we wszystkich aktach stanu cywilnego od metryki urodzenia, przez metrykę ślubu (cywilnego!) aż po akt zgonu. Dzieci, którym wpisano wyznanie katolickie, z definicji uczęszczają na lekcje religii w szkołach. Religia jest tam traktowana jak każdy inny przedmiot. Oceny z niej wliczane są do średniej i można ją zdawać na maturze. Oczywiście lekcje odbywają się w godzinach wynikających z planów zajęć, niekoniecznie na początku lub końcu dnia.

W niemieckich kościołach na tacę wrzucane są centy, ale biedy tam nie widać. Od obywatela mającego w papierach „katolik” Urząd Skarbowy ściąga bez żadnego „zmiłuj się” naprawdę ciężkie pieniądze tytułem podatku kościelnego, nawet jeśli tenże obywatel w kościele bywa raz do roku albo wcale. Z tego podatku wypłacane są bardziej niż przyzwoite pensje księży i biskupów. Te ostatnie, z mocy konkordatu, równe są pensjom ministrów. Do tego dochodzi wiele przywilejów finansowych niedostępnych zwykłym śmiertelnikom.

Prócz utrzymywania duchowieństwa, państwo niemieckie dotuje wiele kościelnych instytucji, jak przedszkola, szkoły, szpitale czy Caritas. W efekcie Kościół katolicki, choć w niedzielnych mszach uczestniczy kilka procent wiernych, jest największym pracodawcą. Oczywiście za pieniądze z budżetu państwa. Dopiero w ubiegłym roku sądy wymusiły zatrudnianie tam również niekatolików. Do tego czasu pracownicy kościelni musieli prezentować katolicką postawę moralną. Były przypadki np. organistów, którzy tracili pracę po rozwodzie. Choć mało kto w Niemczech chodzi do kościoła, dni wolnych w święta kościelne jest więcej niż w Polsce. Prócz wolnych w Polsce, w zależności od landu, wolne są Wielki Piątek, Wniebowstąpienie i drugi dzień Zesłania Ducha Świętego.

Gdy zastanawiałem się, dlaczego Niemcy tak troszczą się o nas, skoro sami mają większe problemy, przypomniały mi się dyskusje z lat dziewięćdziesiątych na temat religijności w obu krajach. To wtedy postępowi religioznawcy, zdegustowani ludowością polskiego katolicyzmu, tłumaczyli, że Niemcy, choć nie chodzą do kościoła, wierzą dojrzalej i głębiej niż hołdujący zewnętrznym formom Polacy. Kościoły wprawdzie puste, lecz serca gorące.

Pomińmy kwestię, w jaki sposób czy jakim przyrządem owi religioznawcy mierzyli głębokość wiary obu społeczeństw i przyjmijmy ich odpowiedzi za pewnik. Są one wyjaśnieniem moich wątpliwości. Tak, to właśnie chrześcijańska miłość bliźniego powoduje tę zdumiewającą troskę. Nie ma w niej nic z zawiści wobec znajdujących się w lepszej sytuacji. „Choć cierpimy wskutek opresji Kościoła, cenzurowanych mediów, antysemityzmu, upolitycznienia sądów czy dyktatorskich poczynań władzy, szczerze martwimy się o Was”. To przejmujące, głęboko chrześcijańskie przesłanie.

Zrobiło mi się wstyd za nas, Polaków. Za naszą niewdzięczność i brak jakiejkolwiek troski o niemieckich bliźnich. Gdzie podziało się hasło „Za Waszą wolność i naszą”? Dlatego z tych skromnych łamów apeluję o pomoc dla naszych zachodnich sąsiadów. Apeluję szczególnie do tych, którzy potrafią to robić: do działaczy Komitetu Obrony Demokracji i polityków Koalicji Europejskiej, by kierując się, jeśli nie chrześcijańską miłością, to może ludzką czy europejską solidarnością, pomogli Niemcom w walce o wolne sądy i media, o rozdział Kościoła od państwa i prawdziwą demokrację. Proponuję na początek demonstrację w Karlsruhe, przed siedzibą Trybunału Konstytucyjnego, i okupację berlińskiego Reichstagu. Tyle możemy zrobić dla tych, którzy od lat troszczą się o nas.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Wzruszająca troska Niemców” znajduje się na s. 14 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Wzruszająca troska Niemców” na s. 14 kwietniowego „Kuriera WNET”, nr 58/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Paryskie Porozumienie Klimatyczne uderzy w potężne do tej pory Niemcy z energetyką opartą głównie na węglu brunatnym

Dzięki spekulacjom radzieckich naukowców z lat 70./80. XX wieku, dotyczących domniemanego wpływu CO2 na efekt cieplarniany, pierwszy chyba raz w historii to Francja (?) wykiwa Niemców w Europie.

Jacek Musiał
Michał Musiał

Na naszych oczach dokonywany jest lincz na CO2 na podstawie oskarżeń rzuconych przez IPCC jako ciało, które wydaje się być osobiście zainteresowane w skazaniu właśnie CO2. (…) Tymczasem polscy studenci starają się analizować nieścisłości w kolejnym raporcie IPCC, pracując nad wykazaniem, że nie CO2, lecz inne czynniki odpowiadają za globalne ocieplenie.

Paryskie Porozumienie Klimatyczne z 12.12.2015 roku najbardziej w Europie uderzy w potężne do tej pory Niemcy z energetyką opartą głównie na węglu brunatnym, zmniejszając dystans do Francji i Wielkiej Brytanii i w perspektywie 20-letniej może podważyć hegemonię Niemiec w Unii Europejskiej. (…)

Francja przy swojej energetyce opartej głównie na atomie, przy o 30% mniejszej obecnie gospodarce, dzięki uwikłaniu Niemiec w Porozumienie Paryskie i udział w spekulacyjnym handlu emisjami może odtrąbić zwycięstwo w wojnie ekonomicznej ze swoim odwiecznym rywalem.

Przy założeniu stałych cen EUA-ETS w perspektywie 10-letniej da to straty niemieckiej gospodarce nie mniej niż 170 mld euro!

Warto przypomnieć, że Gerhard Schröder w porozumieniu z partią Zielonych od 2000 roku podjął decyzję o stopniowym niszczeniu własnej energetyki jądrowej. Od tej pory niemiecka gospodarka sukcesywnie uzależnia się od rosyjskiego gazu (czyż nie jest ciekawostką, że Schröder od 2006 r. zasiadał w radzie nadzorczej kontrolowanego przez Rosjan konsorcjum Nord Stream, a w 2017 został szefem rady dyrektorów w rosyjskim koncernie ROSNIEFT). (…)

Paryskie Porozumienie Klimatyczne najbardziej w Europie uderzy w Niemcy, dając w perspektywie długoterminowej przewagę Francji, a w świecie – Stanom Zjednoczonym i Rosji.

Francuzi mają swoją energetykę jądrową (blisko 50% energii elektrycznej Francji), Niemcy – węglową (wraz z węglowodorową dostarcza ok. 60% energii elektrycznej). Jakie są spodziewane wewnątrzeuropejskie skutki wdrażania Porozumienia Paryskiego? Można by zażartować, że dzięki spekulacjom radzieckich naukowców z lat 70./80. XX wieku, dotyczących domniemanego wpływu CO2 na efekt cieplarniany, a następnie stworzeniu systemu spekulacyjnego handlu świadectwami emisyjnymi i narzuceniu największych w Europie kontrybucji na niemiecką energetykę, pierwszy chyba raz w historii to Francja(?) wykiwa Niemców w Europie. Kto jednak ma największy interes w skłócaniu ze sobą członków Unii Europejskiej? Czy ci sami, którzy podsycają niepokoje wewnętrzne w krajach Unii? Czy ci sami, którzy wiodą Europę do upadku moralnego? Czy ci sami, którzy sprowokowali Wielką Brytanię do opuszczenia Unii?

Cały artykuł Jacka i Michała Musiałów pt. „Czy polscy studenci wesprą niemiecką gospodarkę?” znajduje się na s. 9 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jacka i Michała Musiałów pt. „Czy polscy studenci wesprą niemiecką gospodarkę?” na s. 9 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Poznanie historii akademickiej jest możliwe, choć badania nad nią na uczelniach do tej pory są niepożądane.

Do tej pory nie oszacowano, ilu nauczycieli akademickich opuściło uczelnie (zostało wypędzonych) w czasach PRL-u z przyczyn pozamerytorycznych, do jakiego stopnia zniszczono warsztaty ich pracy.

Józef Wieczorek

Od lat piszę, także na łamach „Kuriera WNET”, o trudnościach w poznaniu najnowszej historii polskich uczelni, instytutów naukowych. Nawet uczelniani historycy dziejów najnowszych mają z tym poznaniem trudności, których nie są w stanie/nie mają woli, pokonać. Można odnieść wrażenie, że sfera akademicka weszła w okres post-historii, a zarazem post-prawdy.

A jednak ostatnio ukazała się książka autorstwa Justyny Błażejowskiej Opozycja antyreżimowa w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk w latach 1956–1989 (Oficyna Wydawnicza Volumen, IPN, 2018), która obala ten mit niepoznawalności historii najnowszej polskich instytucji naukowych. Prof. Włodzimierz Bolecki na okładce książki napisał „To mikrohistoria jednego niewielkiego instytutu, w którą wpisana jest makrohistoria inteligenckiej opozycji w PRL”.

[related id=65772]O tym, że historia najnowsza uczelni, instytucji naukowych, jest słabo poznana/albo całkiem nieznana, można się przekonać łatwo przeszukując internet. Na ogół historie instytucji akademickich kończą się na roku 1968, a potem następuje przeskok do III RP, do dnia dzisiejszego. Pomijane są na ogół lata 70., kiedy następowało strukturalne i personalne zastępowanie ostatnich pozostałości „wstecznego” systemu II RP strukturami i osobami „postępowymi”. Bez tego procesu nie da się zrozumieć zapaści akademickiej lat późniejszych, także w III RP. Na podstawie wielu akademickich historii można wątpić, czy dotkliwa społecznie, i to do dnia dzisiejszego, „epoka jaruzelska”, stan wojenny lat 80. w ogóle dotknęły sfery akademickie. (…)

Justyna Błażejowska, której książka jest zarazem doktoratem na temat opozycji antyreżimowej w Instytucie Badań Literackich, zastosowała odmienną od standardowej metodologię badań, wykazując, że najnowsza historia tego instytutu jest poznawalna i zarazem pokazując kolejnym badaczom drogę poznawania akademickich historii. (…)

Niestety w książce brak jest wykazu kadry badawczej IBL w ujęciu historycznym. Jest natomiast spis materiałów osobowych kadr IBL, w których figuruje wiele znanych w domenie publicznej nazwisk, m. in. Michał Głowiński, Maria Janion, Jadwiga Kaczyńska, Jarosław Kaczyński, Jan Józef Lipski, Zdzisław Łapiński, Jerzy Łojek, Henryk Markiewicz, Zdzisław Najder, Witold Nawrocki, Barbara Otwinowska, Andrzej Paczkowski, Jan Prokop, Jarosław Marek Rymkiewicz, Piotr Stasiński, Stefan Treugutt, Jacek Trznadel, Jan Walc, Wiesław Władyka, Kazimierz Wyka, Roman Zimand, Maria Żmigrodzka i in. Z obecnie pracujących w IBL PAN znany jest Włodzimierz Bolecki, recenzent pracy.

Byli to pracownicy o nader złożonych biografiach i poglądach, i nie wszyscy nadawali się do bycia „inżynierami dusz” w służbie socjalistycznego postępu, a wielu należało – jakkolwiek nie od początku – do opozycji antyreżimowej, co jest przedmiotem książki Justyny Błażejowskiej, słusznie tak pozytywnie ocenianej przez obecnego pracownika IBL profesora Włodzimierza Boleckiego, I przewodniczącego Komisji „S” w IBL. Warto zauważyć, że o prof. Włodzimierzu Boleckim, a nawet o istnieniu „S” IBL czy strajku okupacyjnym w Pałacu Staszica 15 grudnia 1981 r. nie ma nawet wzmianki w Encyklopedii Solidarności, a także w źródłowym opracowaniu Spętana akademia. Polska Akademia Nauk w dokumentach władz PRL – IPN. To zastanawiające, ale nie jest wyjątkiem w pisanych dziejach Solidarności akademickiej.

Autorka dokumentuje procesy zachodzące w IBL na przestrzeni dziesięcioleci, które odkreśla słowami „od uległości do niezależności”, wskutek czego IBL, zamiast służyć rozwojowi marksizmu, stał się miejscem pracy osób ze środowisk antysocjalistycznych, stanowiących opozycję antyreżimową sprawiającą kłopoty zarówno przewodniej sile narodu, jak i SB.

Autorka podkreśla, że „do samego końca PRL o obsadzie stanowisk kierowniczych w placówkach badawczych decydował Wydział Nauki i Oświaty/Wydział Nauki, Oświaty i Postępu Technicznego Komitetu Centralnego PZPR. Mimo zmieniających się okoliczności, komuniści nie rezygnowali z wypracowanych i sprawdzonych metod nadzoru”. To samo miało miejsce w innych placowkach akademickich, ale nadworni historycy wbrew faktom nieraz temu przeczą.[related id=68593]

„Pozbawienie etatu lub odebranie możliwości jego otrzymania było jedną z najczęstszych represji stosowanych wobec osób prowadzących działalność »antypaństwową«”. Pisze o weryfikacji kadr z roku 1985, która odbywała się według kryteriów pozanaukowych, w celu usunięcia wytypowanych, niewygodnych pracowników. Ta weryfikacja wpisywała się w przygotowaną, także od strony prawnej, polityczną weryfikację kadr akademickich końca PRL-u, przeprowadzoną w instytutach badawczych i uczelniach, o czym władze akademickie III RP, a także nadworni historycy, nie chcą nawet wiedzieć.

Książkę należy polecać historykom dziejów najnowszych, szczególnie uniwersytetów, które przeszły przez okres Polski Ludowej, a nade wszystko Uniwersytetowi Jagiellońskiemu – wzorcowej uczelni, której historycy do tej pory nie mogą sobie poradzić z poznaniem historii w czasach komunizmu, w tym podczas stanu wojennego.

Cały artykuł Józefa Wieczorka pt. „Poznanie historii akademickiej jest możliwe” znajduje się na s. 11 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Józefa Wieczorka pt. „Poznanie historii akademickiej jest możliwe” na s. 11 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Józef Łobodowski – antykomunista, rusofil i miłośnik Ukrainy; pisarz, który miał wpływ na poglądy Jerzego Giedroycia

Gdziekolwiek by mieszkał, byłby antykomunistą. Widział i wiedział, czym komunizm jest, a szczególnie po doświadczeniu wojny i zachowaniu Rosjan wobec Polski, po doświadczeniu Wilna, Lwowa, Warszawy.

Wojciech Pokora
Bernard Nowak

Wiersze Łobodowskiego zjednały mu opinię buntownika, rewolucjonisty, bolszewika, będącego zagrożeniem dla porządku publicznego. My znamy Łobodowskiego jako antykomunistę.

Tak, bo to jest już druga część jego życia. Pierwsza część to dzieciństwo, zatem właściwie Moskwa i Ukraina. Trochę był najpierw tutaj, w Lublinie, jako dziecko, potem wyjazd do Moskwy, z Moskwy do Jejska i znów, po traktacie ryskim, do Lublina, do liceum i na studia, z których za działalność odczytywaną jako prokomunistyczna został relegowany.

Wtedy jeszcze KUL relegował za takie rzeczy.

Mało tego, że go relegowano; rozesłano wilczy bilet na całą Polskę. Załatwiono go jak komisja McCarthy’ego, czyli zadziałano bezwzględnie, co jest zresztą zrozumiałe, bo wiedziano, że KPP przychodzi ze Wschodu i ma charakter szpiegowski, była przecież agendą sowieckiego wywiadu.

Jego sympatie lewicowe, wręcz lewackie, prokomunistyczne, to było jednak rozczarowanie Polską, z ludzkiego punktu widzenia zrozumiałe. Z drugiej strony – Polska w dwudziestoleciu nie mogła być inna po tylu latach zaborów. Ale ludzie bardzo szybko zapominają, jak dzisiaj zresztą; wymagają, żeby państwo dorównywało krajom zachodnim, które nie zaznały zniewolenia.

W którym momencie jego komunizm się skończył?

To były lata 30. kiedy, jak sam opisuje w tetralogii Dzieje Józefa Zakrzewskiego, pojechał na Ukrainę i zobaczył skutki Wielkiego Głodu; to było około roku 1934.

Czy to się pokrywa z momentem, gdy podjął współpracę z ukraińskimi wydawcami i zafascynowała go tamtejsza poezja, którą zaczął przekładać na język polski?

Fot. Wojciech Pokora

Najpierw była jego działalność publicystyczna w Lublinie, gdzie był szefem „Kuriera Lubelskiego”, potem założył swoje gazety i w nich występował jako komunizujący. Proukraińskie sympatie to była późniejsza faza, gdy związał się z wojewodą wołyńskim Henrykiem Józewskim i kiedy zobaczył na nowo Ukrainę. Oczywiście darzył ten kraj sympatią, bo okres w Jejsku, wśród Kozaków, gdy był młodym i chłonnym chłopakiem, to był czas kształtowania się jego postawy. Jego korzenie emocjonalne tkwiły w Ukrainie – jego pierwszej ojczyźnie. „Ukraino, ojczyzno moja” – tak mógłby powiedzieć jako młody Polak, nawiązując do Mickiewicza. Był też zakorzeniony w Pierwszej Rzeczypospolitej – państwie wielonarodowościowym. Litwa była ojczyzną Mickiewicza, u Łobodowskiego zaś, Polaka, którego ojciec służył w armii rosyjskiej, mamy utożsamienie z Ukrainą. Cenił Słowackiego, też związanego z Ukrainą. Myślę, że jego ukraińskość jest czymś naturalnym, bo tam żył, widział, słyszał, tym nasiąkał w okresie dzieciństwa.

Poza tym, gdy czytałem wielokrotnie jako wydawca jego „trylogię ukraińską”, myślałem sobie: jest tam świetny język, który jest językiem Polski przedwojennej, nienasiąknięty zanieczyszczeniami, z którymi dziś mamy do czynienia; jest wartka akcja. Są też oczywiście przestoje, szczególnie gdy młody bohater leży ranny i słucha opowieści o Kozaczyźnie. Warto podkreślić, że to nie jest cała Ukraina, to są Kozacy kubańscy, którzy się z Ukrainy wywodzą. To ma swój urok… Gdy później czytałem jego poezję i słuchałem go w radiu, wreszcie gdy sięgnąłem do pieśni Kozaków kubańskich i wyobraziłem sobie miejsca, gdzie Łobodowski dorastał, doszedłem do wniosku, że Polska w porównaniu z Ukrainą to jest mały kraik, w którym dość trudno się zakochać. Tam widział olbrzymie rzeki, przestrzenie, góry; naród, który – mimo że terroryzowany przez Sowietów – korzeniami tkwił w starej Kozaczyźnie. Idylla i wewnętrzna wolność, która miała źródło w tej wolności zewnętrznej, w przyrodzie, w tamtejszych ludziach, ich śpiewach.

Jak słuchałem tych śpiewów, myślałem: my takich rzeczy nie mamy. Nic dziwnego, że on tak ciągnął potem do tej części literatury polskiej, o której się mówi „kresowa”. (…)

Dzisiaj, myśląc o Józefie Łobodowskim, kojarzymy go nie tyle z powieściami, ale z jego twórczością w „Kulturze”, z relacją z Giedroyciem. Lubimy myśleć, że to stąd – z miasta wielu kultur i bramy na Wschód, jak o Lublinie często mówimy – wyrósł ktoś, kto wpływał na kształt wschodniej koncepcji Giedroycia. Łobodowski wprost mówił, że nie ma Europy bez wolnej Ukrainy.

W dużym stopniu koncepcja wschodnia Giedroycia zbiegała się z myślą Łobodowskiego. Chociaż, jak wiemy, rodzina Giedroyciów pochodziła z terenów dzisiejszej Litwy, Białorusi i Ukrainy, i mówiono złośliwie, że idea Księcia bazuje na jego rodzinnych doświadczeniach, że podświadomie wracał do domu.

Popularne dziś koncepcje wschodnie to prometeizm, jagiellońska, a zwłaszcza ta oparta na sojuszu Piłsudski-Petlura. A koncepcja Łobodowskiego i co za tym idzie – Giedroycia oparta była na sojuszu Piłsudski-Sawinkow-Fiłosofow. Mam wrażenie, że gdy myślimy o Wschodzie, zapominamy o Rosji. Rosja staje się dla wielu wrogiem, który zniknie z mapy, gdy tylko ich koncepcje zostaną zrealizowane.

Trudno Rosję bagatelizować czy udawać, że nie istnieje bądź istnieć przestanie. Także w sferze kultury. To naiwność. Przy okazji warto podkreślić, że Józef Łobodowski uważał się za rusofila i Rosja była mu kulturowo bliska. To zrozumiałe, ponieważ kultura rosyjska jest wielka, w dziedzinie literatury nie ma większych osiągnięć niż rosyjskie. Zresztą radziecka też się nieźle sprawiła… przy czym ona zawsze była – o tym należy pamiętać – opozycyjna wobec reżimów. W tym tkwi jej siła. Antysowieckość czy szerzej – antytotalitaryzm – i skłonność do kultury rosyjskiej dają się więc godzić.

Łobodowski był zarówno rusofilem, jak i antykomunistą.

Bernard Nowak (1950) – pisarz, redaktor i wydawca, drukarz w drugim obiegu, członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich i Stowarzyszenia Wolnego Słowa. Współzałożyciel Wydawnictwa Test (1988), które m.in. opublikowało w oficjalnym obiegu Hańbę domową: rozmowy z pisarzami J. Trznadla, a w 1989 r. kolportowało drukowany już w Polsce miesięcznik „Kultura”.  Jest laureatem Nagrody Artystycznej Miasta Lublina za rok 2003 oraz Nagrody Literackiej im. B. Prusa w 2004. Od 2005 do 2011 r. był prezesem Oddziału Lubelskiego SPP; obecnie pełni funkcję sekretarza. Został odznaczony przez prezydenta RP Krzyżem Wolności i Solidarności (2015).

Cały wywiad Wojciecha Pokory z Bernardem Nowakiem pt. „O krok od wielkości” znajduje się na s. 13 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Wojciecha Pokory z Bernardem Nowakiem pt. „O krok od wielkości” na s. 13 kwietniowego „Kuriera WNET”, nr 58/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego