Franciszek: Słuchając słowa Bożego nie komentuj kapelusza osoby obok, a gazetę możemy poczytać później!

Słowo Boże odbywa pielgrzymkę od uszu, przez serce do rąk. Uczmy się tego – apelował papież, podkreślając potrzebę słuchania, szkolenia lektorów i zakazując zastępowania słowa Bożego podczas liturgii.

Kontynuując cykl katechez o Eucharystii papież mówił o stanowiącej jej integralną część Liturgii Słowa. Franciszek podkreślił, że podczas Liturgii Słowa sam Bóg przemawia do swego ludu, a my Go wysłuchujemy, aby następnie wprowadzać w życie, to co usłyszeliśmy.

Papież wskazał na kilka błędów – wiernych, którzy nie słuchają, osoby pełniące funkcję lektora ale nienależycie przygotowane do tej funkcji, a także zastępowanie słowa Bożego tekstami niezgodnymi z liturgią.

Słuchanie jest bardzo ważne, pomimo iż pewne czytania są trudne do zrozumienia „Ale mimo to Bóg do nas mówi w ten, czy inny sposób. Milczenie jest słuchaniem słowa Bożego.” Papież stwierdził, że słuchanie Go jest w swojej istocie kwestią życia, ponieważ „słowo Boże przekazuje nam życie”.

Atmosferze słuchania sprzyjają lektorzy i psalmiści, „którzy potrafią czytać, a nie mamroczą coś pod nosem”. „Trzeba ich przygotować, zrobić przed Mszą św. próbę, żeby dobrze czytali” wskazuje Ojciec Święty.

Papież przypomniał również, że nie wolno zastępować słowa Bożego innymi tekstami, ponieważ takie działania zaburzają i szkodzą dialogowi między Bogiem a Jego ludem zgromadzonym na modlitwie.

W dzisiejszej audiencji na placu św. Piotra uczestniczyło około 15 tys. wiernych. Byli wśród nich biskupi Białorusi, z abp. Tadeuszem Kondrusiewiczem.

 

Słowa Ojca Świętego:

Drodzy bracia i siostry, dzień dobry!

Kontynuujemy dziś cykl katechez o Mszy świętej. Po rozważeniu obrzędów wstępnych, przyjrzymy się obecnie Liturgii Słowa, która jest jej integralną częścią, ponieważ gromadzimy się właśnie dlatego, aby słuchać tego, co Bóg nam uczynił i ma zamiar jeszcze dla nas uczynić. Jest to doświadczenie, które ma miejsce „bezpośrednio”, a nie przez zasłyszenie od kogoś innego, ponieważ: „Gdy w Kościele czyta się Pismo święte, sam Bóg przemawia do swego ludu, a Chrystus, obecny w swoim słowie, zwiastuje Ewangelię” (Ogólne Wprowadzenie do Mszału Rzymskiego, 29, por. Konst. Sacrosanctum Concilium, 7, 33). A ileż razy, kiedy czytane jest słowo Boże, ludzie robią komentarze. „popatrz na tę, popatrz jaki śmieszny kapelusz dziś włożyła”. I zaczyna się czynić uwagi. A może to nieprawda? Czy powinno się robić uwagi, gdy czytane jest słowo Boże? Nie, bo gdy plotkujesz z innymi, nie słyszysz słowa Bożego. Kiedy w liturgii czyta się słowo Boże: pierwsze i drugie czytanie, psalm responsoryjny, Ewangelię powinniśmy słuchać, otworzyć serce, bo sam Bóg do nas mówi, a nie mówić, czy myśleć o czymś innym. Zrozumieliście? Sądzę, że nie za bardzo.

Wyjaśnię, co się dzieje w tej Liturgii Słowa. Karty Biblii przestają być pismem, aby stać się słowem żywym, wypowiedzianym przez samego Boga, który tu i teraz wzywa nas, słuchających z wiarą. Duch „który mówił przez proroków” (Wierzę) i natchnął świętych autorów, sprawia, aby „usłyszane słowo Boże mogło przynieść owoc w sercach” (Wprowadzenie do Lekcjonarza, 9). Aby usłyszeć słowo Boże trzeba mieć także otwarte serce, aby w sercu przyjąć słowo. Bóg do nas przemawia, a my Go wysłuchujemy, aby następnie wprowadzać w życie, to co usłyszeliśmy. Słuchanie jest bardzo ważne. Czasami pewnie dobrze nie rozumiemy, bo są pewne czytania trochę trudne. Ale mimo to Bóg do nas mówi w ten, czy inny sposób. Milczenie jest słuchaniem słowa Bożego. Pamiętajcie o tym. Podczas Mszy św. kiedy zaczynają się czytania słuchamy słowa Bożego.

Musimy Go słuchać! W istocie jest to kwestia życia, jak to słusznie wyrażają zdecydowane słowa: „nie samym chlebem żyje człowiek, lecz każdym słowem, które pochodzi z ust Bożych” (Mt 4, 4). Słowo Boże przekazuje nam życie. W tym sensie mówimy o Liturgii Słowa jako o „stole”, jaki przygotowuje Pan, aby karmić nasze życie duchowe. Ten stół liturgiczny jest obfity, w dużej mierze czerpiąc ze skarbów Biblii (por. SC, 51), zarówno Starego jak i Nowego Testamentu, ponieważ w nich jest głoszona przez Kościół jedna i ta sama tajemnica Chrystusa (por. Wprowadzenie do Lekcjonarza, 5). Pomyślmy o bogactwie czytań biblijnych oferowanych przez trzy cykle niedzielne, które w świetle Ewangelii synoptycznych towarzyszą nam podczas roku liturgicznego. Tutaj pragnę przypomnieć znaczenie psalmu responsoryjnego, którego funkcją jest sprzyjanie rozważeniu tego, co usłyszeliśmy w poprzedzającym go czytaniu. Dobrze, aby psalm został dowartościowany przez śpiew, przynajmniej refrenu (por. Ogólne Wprowadzenie do Mszału Rzymskiego, 61; Wprowadzenie do Lekcjonarza, 19-22).

Liturgiczne proklamowanie tych samych czytań, z pieśniami zaczerpniętymi z Pisma Świętego, wyraża i wspiera komunię kościelną, towarzysząc pielgrzymowaniu wszystkich i każdego z osobna. Jest zatem zrozumiałe, dlaczego zabronione są wybory subiektywne, takie jak pominięcie czytań lub ich zastąpienie tekstami niebiblijnymi. Słyszałem, że czasami ktoś czyta gazetę, bo jest to wiadomość dnia. Nie, słowo Boże jest słowem Boga, a gazetę możemy poczytać później! Ale w liturgii czyta się słowo Boże. To Pan do nas mówi! Zastępowanie tego słowa czymś innym zubaża i szkodzi dialogowi między Bogiem a Jego ludem zgromadzonym na modlitwie. Natomiast przeciwnie, godność ambony i wykorzystanie Lekcjonarza, dostępność dobrych lektorów i psalmistów, – trzeba poszukiwać dobrych lektorów, którzy potrafią czytać, a nie mamroczą coś pod nosem, aby można było rozumieć. Trzeba ich przygotować, zrobić przed Mszą św. próbę, żeby dobrze czytali. A to tworzy atmosferę chłonnego milczenia.

Wiemy, że słowo Pana jest nieodzowną pomocą, aby się nie zagubić, jak to dobrze rozpoznaje Psalmista, zwrócony do Pana, wyznając: „Twoje słowo jest lampą dla moich stóp i światłem na mojej ścieżce” (Ps 119, 105). Jakże moglibyśmy stawić czoła naszej ziemskiej pielgrzymce, jej trudom i próbom, nie będąc regularnie karmionymi i oświecanymi słowem Bożym, które rozbrzmiewa w liturgii?

Z pewnością nie wystarcza słuchanie uszami, bez przyjęcia do serca ziarna słowa Bożego, pozwalając mu, aby przyniosło owoce. Przypomnijmy sobie przypowieść o siewcy i różnych rezultatach w zależności od różnych typów gleby (por. Mk 4,14-20). Działanie Ducha, który sprawia skuteczność reakcji, potrzebuje serc, pozwalających, aby nad nimi pracowano i uprawiano, aby to, co zostało usłyszane we Mszy św. przechodziło do codziennego życia, zgodnie z napomnieniem apostoła Jakuba: „Wprowadzajcie słowo w czyn, a nie bądźcie tylko słuchaczami oszukującymi samych siebie” (Jk 1,22). Słowo Boże odbywa w naszym wnętrzu pielgrzymkę. Słuchamy je uszami, przechodzi przez serce, nie pozostaje w uszach, ale musi dotrzeć do serca, a z serca przechodzi do rąk, do dobrych uczynków. Tę drogę odbywa słowo Boże. Od uszu, przez serce do rąk. Uczmy się tego.

Dziękuję.

 

 

WJB/KAI

G.K. Chesterton – proroczy głos we współczesnej dyskusji o „aborcji eugenicznej”/ Dermot A. Quinn, „Kurier WNET” 42/2017

Czy mentalność eugeniczna – dążenie do wyeliminowania ludzi społecznie niepożądanych – jest nam obca? Pamiętamy uwagi o Hunach czy też Kiepskich, którzy zawitali podczas wakacji nad polskie morze…

Egzotyczne słowo „eugenika”, które dla wielu z nas zdawało się należeć do mrocznej przeszłości związanej z hitlerowskimi planami oczyszczenia rasy, nabrało nowych rumieńców. Wydobyła je na światło dzienne dyskusja o „aborcji eugenicznej”, czyli o zabijaniu chorych, nienarodzonych dzieci. Ale czy mentalność eugeniczna – dążenie do wyeliminowania ludzi niepożądanych, „zaśmiecających” społeczeństwo – nie przenika o wiele głębiej? Pamiętamy przecież uwagi o Hunach czy też Kiepskich, którzy zawitali podczas wakacji nad polskie morze, o poziomie intelektualnym wyborców, którzy mogli zagłosować na PiS i prezydenta Dudę, o babci, której należy zabrać dowód…

W październiku odbyła się w Warszawie i Krakowie konferencja „Chesterton a ulepszanie człowieczeństwa”, zorganizowana przez Instytut na rzecz wiary i kultury im. G. K. Chestertona z Uniwersytetu Seton Hall, przy współudziale Wydziału Prawa i Administracji UW oraz Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II w Krakowie i Instytutu im. Ks. Piotra Skargi. Poniżej zamieszczamy fragmenty wykładu wygłoszonego podczas konferencji przez historyka i znawcę myśli Chestertona, dra Dermota A. Quinna.

Dermot A. Quinn

Chesterton i wyzwanie eugeniki

W 1922 roku G. K. Chesterton opublikował zbiór esejów pod tytułem Eugenika i inne zło. Wielu ludzi, łącznie z samym Chestertonem, było zdania, że książka ta nigdy nie powinna była powstać. Nie ulega wątpliwości, że w pewnych kręgach nie została ciepło przyjęta. Pewien recenzent napisał, że książka zajmuje się wyłącznie „patologią”; inny stwierdził, że Chesterton to „śmieszny i reakcyjny wróg postępu, nurzający się w rynsztoku, czy może w błotnistym rowie”. Bernard Shaw był zdana, że tytuł jest „nonsensowny”, autor zaś równie dobrze mógł napisać pracę Położnictwo, optyka lub matematyka i inne zło.

W 1916 roku nowojorski prawnik i absolwent Yale, Madison Grant, napisał bestseller Przemijanie wspaniałej rasy, gdzie stwierdził, nie owijając w bawełnę: „Sztywny system selekcjonowania poprzez eliminację tych, którzy są słabi lub nieprzystosowani — inaczej mówiąc, społecznych nieudaczników — pozwoli nam pozbyć się osobników niepożądanych, zapełniających nasze więzienia, szpitale i zakłady dla umysłowo chorych. To praktyczne, miłosierne i nieuniknione rozwiązanie można zastosować do rosnącej rzeszy osobników będących wyrzutkami społeczeństwa, poczynając od przestępców, chorych i obłąkanych, stopniowo obejmując typy, które można nazwać słabymi raczej niż wybrakowanymi, a ostatecznie być może typy, które są rasowo bezwartościowe”. Hitler napisał potem do Granta, że ta książka była „jego biblią”.

Grant bynajmniej nie był jedyny. „To, czego nam trzeba — napisał Bernard Shaw — to wolność dla ludzi, którzy nigdy przedtem się nie spotkali i nie zamierzają spotkać się ponownie, a którzy powinni mieć możliwość, żeby w warunkach określonych przez prawo płodzić dzieci, nie tracąc honoru”. „Gdybym to ja decydował — stwierdził pisarz D.H. Lawrence — zbudowałbym komorę śmierci wielką jak Pałac Kryształowy, gdzie dyskretnie przygrywałaby orkiestra wojskowa i jasno świeciłby ekran kina, a potem zgarnąłbym ich z głównych ulic i z zaułków, wszystkich tych chorych, chromych, kalekich, zaprowadziłbym ich tam łagodnie, a oni podziękowaliby mi znużonymi uśmiechami, podczas gdy orkiestra grałaby cichutko ‘Alleluja’ Haendla”.

Znaczna część książki Eugenika i inne zło powstała w proteście przeciwko projektowi ustawy o kontroli nad upośledzonymi umysłowo, wniesionemu w 1912 roku, oraz przeciwko ustawie o osobach niedorozwiniętych, uchwalonej w 1913 roku. Chociaż projekt z 1912 roku nigdy nie stał się prawem, ustawa o osobach niedorozwiniętych została przyjęta w parlamencie niemal jednogłośnie i obowiązywała do 1959 roku, regulując postępowanie w „koloniach”, czyli w wielkich zakładach zamkniętych, gdzie umieszczano cztery kategorie osób, uznane za nienadające się do życia w społeczeństwie — idiotów, imbecylów, niedorozwiniętych oraz imbecylów moralnych. Ojciec Thomas Gerrard (autor książki Kościół i eugenika z 1917 r. – przyp. red.) uważał, że ustawa zawiera „doskonałe przepisy pozwalające uporać się pilnym problemem” i ubolewał, że jest ona krytykowana przez ojca Vincenta McNabba, który przeciwstawił się jej ostro w broszurze wydanej przez Stowarzyszenie Prawdy Katolickiej, i przez Chestertona, który potępił ją jako „świadectwo bezdennej głupoty, prawo umożliwiające izolowanie jako obłąkanych takich ludzi, których żaden lekarz nie zgodziłby się nazwać obłąkanymi”.

Zdaniem Gerrarda (i nie tylko jego), te obawy były przesadzone. Dla Chestertona były one znakiem, że państwo eugeniczne już nastało. Jako pierwszy zarzut wobec tego państwa — a w istocie wobec każdego państwa — wskazywał skłonność do stosowania przymusu. Eugeniści aż się rwali, żeby egzekwować władzę nad innymi istotami ludzkimi. „Zalecacie sterylizację ludzi moralnie zdegenerowanych — powiedział ojciec McNabb do grupy eugenistów. — W porządku, ja jestem ekspertem od moralności i zgodnie z moją fachową oceną to wy jesteście moralnie zdegenerowani. Żegnam państwa”.

Jednak sama dziedziczność nie podlegała chyba dyskusji? Fakty są, bądź co bądź, faktami. Nauka zajęła jasne stanowisko. W rzeczywistości, jak zauważył Chesterton, fakty wcale nie są oczywiste, gdyż eugenika nie jest nauką. Jej twierdzenie, że spośród wszystkich czynników kształtujących człowieka najistotniejsze są geny, jest ewidentnie nienaukowe, gdyż wyklucza a priori wszystkie inne zmienne i możliwe składowe.

Chesterton rozumował poprawnie; do tego stopnia poprawnie, że genetyka musiała rozwijać się przez następne sto lat, żeby go dogonić. Spójrzmy na najnowszą książkę Stephena Heine’a DNA nie jest przeznaczeniem, gdzie dokładnie ten sam pogląd został przedstawiony za pomocą wnikliwych odkryć antropologii kulturowej. Heine dowodzi, że „idea genu odpowiedzialnego za autyzm czy otyłość jest skrajnie redukcyjna i w praktyce bez znaczenia. Mimo to naprawdę trudno ją wykorzenić”. Trudno ją wykorzenić, bo łatwo ją zrozumieć.

Zdaniem Heine’a, tak samo jak zdaniem Chestertona, wiara w objaśniającą moc genetyki jest tylko wiarą — niczym więcej. Dla współczesnego człowieka geny są tym, czym dla starożytnych Greków były humory cielesne — stałymi, niezmiennymi cegiełkami budującymi ludzką osobowość; jedynym, co wyjaśnia różnice w zachowaniu i przekonaniach. Grecy upuszczali krew, żeby humory wróciły do równowagi. My wolimy przeszczepy i zabiegi na embrionach. Sposób myślenia jest ten sam. To, co złożone, trzeba uprościć, dla współczesnej umysłowości zaś najłatwiejszą metodą uproszczenia jest odwołanie się do nauki.

Chesterton jak najbardziej popierał szczęśliwe macierzyństwo i rodzenie zdrowych dzieci. Nie negował istnienia dziedziczności, wrodzonego niedorozwoju umysłowego ani innych wrodzonych chorób. Negował natomiast, że państwo ma prawo przypisywać obłęd czy niezaradność ludziom na to nie zasługującym i zamykać takich ludzi w zakładach dla umysłowo chorych. Z tego punktu widzenia Eugenika i inne zło jest książką o granicach władzy państwowej. Właśnie dlatego jest również książką o godności każdego ludzkiego życia. Osoby ludzkie nie są przedmiotami nie posiadającymi praw, nad którymi państwo może sprawować dowolną kontrolę. Są podmiotami praw, a państwo jest im winne ochronę i opiekę. Tymczasem eugenika opierała się na fundamentalnym założeniu, że nie każde życie ludzkie zasługuje na jednakowy szacunek. Chesterton chciał obalić to założenie i przede wszystkim w tym celu napisał książkę.

Można by zatem sądzić, że jego cel został osiągnięty, a trud zakończony. Ostrzegając przed złowrogimi implikacjami eugeniki, Chesterton i McNabb wyprzedzili swoje czasy o dziesiątki lat. Odkąd Pius XI ogłosił encyklikę Casti Connubii (1930), stosunek Kościoła do eugeniki stał się jasny. Potępiwszy „fałszywe zasady nowej i całkowicie wypaczonej moralności”, Pius XI, cytując Leona XIII, przypomniał, że żadne ludzkie prawo nie jest władne „odebrać komuś przyrodzonego i pierwotnego prawa do zawarcia małżeństwa lub ograniczyć w jakikolwiek sposób istotne przeznaczenie małżeństwa, powagą Bożą na początku ustanowione (…). Już bowiem nie pokątnie tylko, w skrytości, lecz publicznie, z bezwstydną szczerością depcze i ośmiesza się świętość małżeństwa. (…) Ukazują się wydawnictwa, zachwalane jako naukowe, w rzeczy samej jednakże przybrane tylko w pozory naukowości, aby tym łatwiej zdobyć zaufanie czytelników”. Chesterton mówił dokładnie to samo dwadzieścia lat wcześniej, choć nie był jeszcze wówczas katolikiem.

Niestety błędem byłoby sądzić, że eugenika została zdyskredytowana. Nie tylko nie została — znowu rośnie w siłę. Po pierwsze, zamiast państwa eugenicznego, mamy dziś cały eugeniczny świat. Chesterton mógł sobie tylko wyobrażać to, co obecnie jest codziennością: manipulowanie materiałem genetycznym dla komercyjnego zysku, uznawanie płodności za towar, handel częściami ciała ludzkich płodów.

Jak wskazał historyk Matthew Connelly, mentalność i działalność eugeniczna, przekraczając granice i oceany, stała się międzynarodowa. W swojej książce Zgubne anty-koncepcje: batalia o kontrolę nad światową populacją Connelly tak pisze o międzynarodowej konferencji w sprawie ludności i rozwoju, która odbyła się w Kairze w 1994 roku: „Istota kontroli nad populacją — obojętne, czy jej celem byli migranci, »osoby niedostosowane« czy też rodziny jakoby za duże lub za małe — polegała na tym, żeby ustanowić reguły wiążące innych ludzi, ale nie ponosić przed nimi odpowiedzialności. Ten pomysł bardzo się podobał możnym tego świata, ponieważ kiedy rozpowszechniły się ruchy społeczne żądające praw, zaczęło wyglądać na to, że łatwiej i korzystniej będzie kontrolować populacje niż terytoria. Dlatego właśnie oponenci mieli zasadniczo rację, kiedy postrzegali to jako kolejną fazę niezakończonych interesów imperializmu”. To brzmi całkiem jak słowa Chestertona sprzed stu lat.

Zastanówmy się również nad faktem, że w dalszym ciągu nie każde życie postrzega się jako jednakowo godne szacunku. Roczna liczba aborcji w skali świata wzrosła z 50 milionów w 1990 roku do 56 milionów w 2014 roku. Mniej więcej co czwarta ciąża kończy się aborcją. Amerykański Instytut Guttmachera promuje aborcję pod hasłem promocji macierzyństwa, co brzmi jak ponury żart, wypaczający sens słów.

Instytut twierdzi, że „pacjentki” (ciąża jest tu ewidentnie uznawana za chorobę, nie za oznakę zdrowia) decydują się na aborcję, ponieważ „wykazują zrozumienie dla rodzicielstwa i życia rodzinnego — troskę o inne jednostki; świadomość, że finansowo nie mogą pozwolić sobie na dziecko; przekonanie, że urodzenie dziecka będzie przeszkadzać w pracy, w nauce, w zajmowaniu się osobami, które są od pacjentki zależne”. Eugenika nie mogłaby istnieć bez eufemizmów.

Po trzecie, zastanówmy się nad kryzysem płodności na dzisiejszym przemysłowym Zachodzie. Zjawisko to zauważono po raz pierwszy w latach 20. XX wieku, kiedy eugenika była modna. Stało się ono znów oczywiste w latach 60., kiedy antykoncepcja przyniosła rewolucję, przyczyniając się do zniszczenia wielu tradycyjnych form życia rodzinnego. Jak zauważył Allan Carlson, współczynnik dzietności w Europie w 2012 roku wyniósł 1,58, „co oznacza, że przeciętna Europejka przez całe życie urodzi 1,58 dziecka, a jest to zaledwie siedemdziesiąt pięć procent progu zapewniającego odtwarzalność pokoleń”.

W tym samym roku w ponad dwudziestu krajach europejskich odnotowano więcej zgonów niż urodzeń. W Europie północnej małżeństwo stało się rzadkością, zastąpione przez wspólne zamieszkiwanie; w Europie południowej młodzi ludzie coraz częściej nie chcą się angażować w żadne związki połączone z posiadaniem dzieci.

Rodzina, twierdzi australijski demograf John Caldwell, „nie ma nieograniczonej zdolności adaptacji do nowoczesnego modelu społecznego (…). Społeczeństwo, które się samo nie odtwarza, zniknie, a w jego miejsce pojawi się inne”. Sekularyzacja stanowi „najważniejszy spośród czynników, które zapoczątkowały spadek reprodukcji”, zdaniem belgijskiego demografa Rona Lesthaeghe. Zapaść demograficzna w Europie, twierdzi Lesthaeghe, zaczęła się wraz z „długotrwałym procesem przesuwania” wartości, czyli przejścia od wartości chrześcijańskich — takich jak „odpowiedzialność, zdolność do poświęceń, altruizm i świętość wieloletnich zobowiązań” — w stronę świeckiego indywidualizmu „skupiającego się na jednostkowych pragnieniach”.

Polska, oczywiście, nie potrzebuje lekcji, jeśli chodzi o katastrofę demograficzną; a ściślej biorąc, musi wyciągnąć lekcję ze swojej własnej demograficznej zapaści. Profesor Eva Thompson z Uniwersytetu Rice dobrze podsumowała sytuację Polski, określając ją jako „problem katastrofalnego wyludnienia”. Przeciętna Polka rodzi 1,33 dziecka, więc jest całkowicie pewne, że jeśli nie podejmie się działań zaradczych, Polska niebawem przestanie być polska i stanie się czymś zupełnie innym.

Po wyborach z 2015 roku partia Prawo i Sprawiedliwość zapoczątkowała takie działania, decydując się płacić rodzicom mającym dwoje i więcej dzieci 500 zł na dziecko bez podatku, aby zachęcić do dzietności. Program 500 Plus został szybko przyjęty przez Sejm, choć opozycja skarżyła się, że ustawa „dyskryminuje” rodziny mające tylko jedynaków.

Profesor Thompson ostrzega jednak, że nieprzejednana wrogość większości zachodnich mass mediów wobec PiS na pewno będzie trwać dalej, ponieważ zaangażowanie tej partii w obronę chrześcijańskiego dziedzictwa Polski jest i będzie ośmieszane przez tych, którzy najchętniej widzieliby Polskę wchłoniętą przez zdechrystianizowaną Europę pod wodzą Niemiec i Rosji. To gra o najwyższą stawkę.

Po czwarte i ostanie, zastanówmy się nad praktycznymi zastosowaniami genetyki i nad strukturami prawnymi, które dają im oparcie. W Wielkiej Brytanii przyjęto w 2008 roku ustawę o ludzkim zapłodnieniu i embriologii, ustanawiającą jedne z najbardziej permisywnych praw na świecie. Można odnieść wrażenie, że twórcy ustawy byli zainteresowani nie tyle ochroną embrionów, ile prawami własności do nich. Ustawa zezwala na selekcję implantowanych zarodków według płci, jeśli jest to medycznie uzasadnione. Zezwala na eksperymenty na embrionach będących chimerami ludzko-zwierzęcymi i na niszczenie niezużytych embrionów. Zamiast „ojca” wprowadza „rodzica”, niezależnie od płci, dla dzieci poczętych wskutek leczenia niepłodności. Niektórzy genetycy uważają tę ustawę za nazbyt restrykcyjną i chętnie by powitali dalsze złagodzenie wymogów. Feministki z kolei krytykują ustawę za paternalistyczną obojętność „wobec wielkiej różnorodności form rodzinnych, na jakie potencjalnie pozwalają technologie reprodukcyjne”.

Eliminacja zespołu Downa oczywiście nieraz oznacza eliminację, za pomocą aborcji, nienarodzonych dzieci, które mają ten zespół. Spójrzmy na panią profesor Lee Herzenberg, zajmującą się genetyką badawczą na Uniwersytecie Stanford. Jej syn Michael cierpi na zespół Downa. Michael umie czytać. Umie używać telefonu komórkowego. Jest uparty. Kocha swoją matkę (która nigdy go nie wychowywała). Jego pokój pełen jest zdjęć jego biologicznych i adopcyjnych rodziców. Jego życie jest wartościowe i piękne. Kocha i jest kochany. A mimo to profesor Herzenberg mówi: „Gdybym miała wybór, gdybym mogła nie wpychać Michaela w to życie — gdybym wiedziała wtedy, że noszę dziecko z zespołem Downa — dokonałabym aborcji. Nie widzę powodu, żeby Michael musiał żyć takim życiem. Owszem, zadbaliśmy, żeby jego życie było bardzo szczęśliwe i on też dał nam dużo szczęścia, po prostu dlatego, że trzeba było jakoś dostosować się do tej sytuacji, ale nie sądzę, żeby to było sprawiedliwe i słuszne”.

Profesor Herzenberg opracowała test krwi, który w dziesiątym tygodniu ciąży wykrywa nie tylko zespół Downa, ale też „cały szereg innych anomalii chromosomalnych oraz płeć przyszłego dziecka”. Teraz czuje się zaniepokojona (z niejakim opóźnieniem, można by zauważyć), że jej test jest „używany do określenia płci nienarodzonych dzieci. Martwi ją, że rodzice decydują się na aborcję dziewczynek”. Miejmy nadzieję, że pani profesor nie aprobuje też aborcji chłopców (choć sama chciała to zrobić co najmniej w jednym wypadku). Jest przeciwna aborcji z powodu płci. Jej intuicyjny opór jest słuszny, nawet jeśli pani profesor nie potrafi wyrazić go językiem moralności, być może dlatego, że brak jej pojęć z tego języka. Opracowała użyteczną metodę diagnostyczną po to tylko, by ujrzeć, jak metoda jest stosowana do celów, które nigdy nie były jej intencją.

Takie niezamierzone skutki to tylko jeden z problemów eugeniki w jej nowoczesnej odsłonie. Skutki zamierzone są jeszcze bardziej problematyczne; konkretnie, pewne odmiany istot ludzkich, uznawane za mniej nadające się do życia od innych, mogą po prostu zniknąć z ogólnej puli w wyniku działań hodowlanych.

Postawmy sprawę jasno. Diagnozowanie i leczenie dzieci nienarodzonych jest dobre i może być obowiązkowe. [Ale] jakkolwiek rozwijałaby się technologia medyczna, normy moralne, pozwalające ocenić stosowanie tej technologii, dalej niezmiennie pozostają na swoim miejscu.

Normy te stanowią, że każda osoba ludzka powinna być uznana za odrębną jednostkę od chwili poczęcia; że umyślne zabijanie niewinnych lub niesłuszna akceptacja ich śmierci stanowi niesprawiedliwość; że do ryzykownych zabiegów na nienarodzonych stosuje się te same normy, co do zabiegów na innych osobach; że zdrowie jest dobrem samym w sobie, ale jednocześnie służy innym rodzajom dobra; że naturalne dążenia należy zaspokajać z umiarem, i tak dalej.

Te moralne normy Chesterton wzbogacił o moralną wyobraźnię, dzięki której można je w pełni zrozumieć. Dostrzegał ze szczególną jasnością unikalną godność każdej osoby ludzkiej i z naciskiem podkreślał, że należy tę godność cenić i pielęgnować, bo stanowi ona dar od Boga. Właśnie dlatego Eugenika i inne zło jest tak ważną książką. Ta książka wzywa nas do odnowienia wyobraźni moralnej; przypomina, że wszyscy jesteśmy powołani, by mieć życie, i mieć je w obfitości; stanowi ostrzeżenie i przepowiednię.

Fakt, że sto lat temu taka książka okazała się konieczna, był zdaniem Chestertona ubolewania godny. Jeszcze bardziej należy ubolewać, że jest ona wciąż konieczna dzisiaj, sto lat po tym, gdy spełniła się większość jej przepowiedni. Miejmy nadzieję, że nie będzie trzeba kolejnych stu lat, żeby ludzie przyswoili sobie lekcję z niej płynącą.

tłum. Jaga Rydzewska
Skróty pochodzą od redakcji.

Książka „Eugenika i inne zło” w przekładzie Macieja Redy ukazała się w 2011 r. nakładem Wydawnictwa Diecezjalnego w Sandomierzu.

Artykuł Dermota A. Quinna pt. „Chesterton i wyzwanie eugeniki” znajduje się na s. 8 grudniowego „Kuriera WNET” nr 42/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Dermota A. Quinna pt. „Chesterton i wyzwanie eugeniki” na s.8 grudniowego „Kuriera WNET” nr 42/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

„Aż dotąd doszedł Bóg” / homilia abpa Marka Jędraszewskiego na Mszy św. pasterskiej celebrowanej w Katedrze na Wawelu

Wszystko to dokonało się poprzez człowieczą kruchość, którą owej cudownej betlejemskiej nocy przyjął na siebie i w którą niejako się przyodział Boski Logos, Odwieczne Słowo.

„Zmieszały się chwila i wieczność,/ kropla morze objęła –/ opada cisza słoneczna/ w głębię tego zalewu”. Karol Wojtyła, Pieśń o Bogu ukrytym.

Przedziwne i niepojęte zmieszanie się chwili i wieczności. „Pełnia czasu”, o której pisał św. Paweł Apostoł w Liście do Galatów. W niej „zesłał Bóg Syna swego, zrodzonego z niewiasty” (por. Ga 4, 4). Moment zesłania Syna oznaczał równocześnie chwilę zstąpienia na świat Najwyższej Światłości (por. J 8, 12; 12, 46). W ten sposób spełniła się, ogłoszona kilka wieków wcześniej, zapowiedź proroka Izajasza: „Naród kroczący w ciemnościach ujrzał światłość wielką; nad mieszkańcami kraju mroków światło zabłysło” (Iz 9, 1).

„Zmieszały się chwila i wieczność…”.

Ogarniając długie dzieje ludzkości, potrafimy wskazać ów rok, w którym nastała pełnia czasu, to znaczy określić to, kiedy spełniła się mesjańska zapowiedź proroków – gdy na świat zstąpiła Światłość i gdy chwila zmieszała się z wiecznością. Biorąc pod uwagę dane, jakie w swoich Ewangeliach przekazali nam święty Mateusz i święty Łukasz, historycy są nawet w stanie skorygować błąd mnicha Dionizjusza Mniejszego, który erę „od narodzenia Chrystusa” – Anno Domini – zaczął liczyć od 753 roku ab Urbe condita – „od założenia Rzymu” – przez legendarnego Romulusa. Dzięki nim wiemy, że Chrystus narodził się cztery lata wcześniej.

Nie znamy natomiast dokładnej, dziennej daty owej cudownej betlejemskiej nocy, podczas której przebywający na polu pasterze, trzymający nocną straż nad swoim stadem, zostali oświeceni chwałą Pańską (por. Łk 2, 8-9). Dlatego też antyczna tradycja chrześcijańska to, co nieznane – czyli datę dzienną narodzin Pana Jezusa – zastąpiła tym, co było znane z astronomii: dniem 25 grudnia, czyli pierwszym dniem, kiedy swój zwycięski bieg zaczyna światłość pokonująca ciemności nocy. Dzień zimowego przesilenia, dies solis invicti – „dzień niezwyciężonego słońca” – stał się dniem świętowania Narodzenia Bożego Syna.

To wszystko potrafimy pojąć. Jest to wymiar chwili, mierzonej ludzkim czasem. W nim się przecież rodzimy, przemijamy i odchodzimy. Ale jak pojąć to, że nie dająca się objąć ludzkim rozumem Boża wieczność weszła w chwilę człowieka, co więcej: z nią się zmieszała? Jak zrozumieć to, że Jednorodzony Syn Boży, o którym w Credo nicejsko-konstantynopolitańskim mówimy, że z Ojca jest zrodzony przed wszystkimi wiekami, że jest Bogiem z Boga, Światłością ze Światłości, Bogiem prawdziwym z Boga prawdziwego, Zrodzonym a nie stworzonym, współistotnym Ojcu, i przez Którego „wszystko się stało”, „dla nas ludzi i dla naszego zbawienia zstąpił z nieba, za sprawą Ducha Świętego przyjął ciało z Maryi Dziewicy i stał się człowiekiem”? Tego naprawdę pojąć nie można. Dlatego też, wypowiadając te słowa Credo w dzisiejsze Święto Narodzenia Pańskiego, jednocześnie klękamy przez tą niezmierzoną Tajemnicą.

„Zmieszały się chwila i wieczność,/ kropla morze objęła…”.

Czyż kropla jest w stanie objąć morze? Czyż nie roztopi się w jego odmętach i nie zniknie, czyż nie utraci na zawsze swej odrębności i wyjątkowości? Tak, właśnie tak jest z każdą kroplą wody spotykającą się z morską tonią. Przestanie istnieć jako kropla, zatraci swój kształt i smak. Tymczasem tej świętej, betlejemskiej nocy dokonał się cud Wcielenia. Jego tajemnica polega na tym, że spotkanie się Bożej wieczności z człowieczą chwilą było tak niezwykłym zmieszaniem się obydwóch porządków – boskiego i ludzkiego –  że to kropla objęła morze. To ona nadała morzu niezwykły smak. Przestało być ono okrutnym i wrogim żywiołem. Zostało przeniknięte boskim kształtem. Jak pisał Jan Paweł II w encyklice Redemptor hominis, „W tym zbawczym wydarzeniu dzieje człowieka w Bożym planie miłości osiągnęły swój zenit. Bóg wszedł w te dzieje, stał się – jako człowiek – ich podmiotem, jednym z miliardów, a równocześnie Jedynym! Ukształtował przez swe Wcielenie ten wymiar ludzkiego bytowania, jaki zamierzył nadać człowiekowi od początku. Ukształtował w sposób definitywny, ostateczny – w sposób Sobie tylko właściwy, stosowny dla swej odwiecznej Miłości i Miłosierdzia, z całą Boską wolnością – a równocześnie z tą szczodrobliwością, która pozwala nam wobec grzechu pierworodnego i wobec całej historii grzechów ludzkości, wobec manowców ludzkiego umysłu, woli i serca, powtarzać z podziwem te słowa: <<O szczęśliwa wino, któraś zasłużyła mieć takiego i tak potężnego Odkupiciela!>>” (RH, 1). Jak bowiem nieustannie głosi bożonarodzeniowa liturgia, Syn Boży stał się człowiekiem właśnie po to, aby ludzie mogli się stać synami Bożymi. W ten sposób Odwieczny Bóg, zsyłając nam Swego Syna, otwarł zamknięte przez grzech Adama bramy wieczności.

Wszystko to dokonało się poprzez człowieczą kruchość, którą owej cudownej betlejemskiej nocy przyjął na siebie i w którą niejako się przyodział Boski Logos, Odwieczne Słowo. Kruchość człowieczego istnienia objęła sobą Jednorodzonego Bożego Syna, kropla ziemskiego bytu zamknęła w sobie bezkres morza. Tak się stało. Tak się stało, bowiem ponad wszystkie miary czasu i wieczności, ponad wszystko, co jest w stanie swym rozumem ogarnąć człowiek, ponad wszystko, co jest udziałem aniołów w niebie, ponad to wszystko większa jest miłość Boga, który powołał nas do istnienia i który – mimo naszych grzechów i upadków – pragnie naszego szczęścia na wieczność całą. Rozważając tę tajemnicę, św. Grzegorz z Nazjanzu, jeden z najwybitniejszych teologów starożytnego Wschodu, pisał: „Czemuż tak wielki nadmiar dobroci? Czemuż owe tajemne względem mnie zamiary? Zostałem niegdyś stworzony na obraz Boga, ale tego obrazu nie ustrzegłem. On przyjmuje takie ciało, jak moje, aby obrazowi przynieść zbawienie, a ciału nieśmiertelność. Nawiązuje z nami wspólnotę nową, o ileż bardziej godną podziwu od pierwszej. Taki był Boży plan zbawienia, że człowiek miał być uświęcony przez wejście Boga w ludzką rzeczywistość, by On sam nas wybawił, mocą swoją pokonując tego, który nami władał, i za pośrednictwem Syna znów nas doprowadził do siebie. A Syn czyni to ku chwale Ojca, któremu, jak to widać, jest we wszystkim posłuszny”.

„Zmieszały się chwila i wieczność,/ kropla morze objęła… Aż dotąd doszedł Bóg i zatrzymał się krok od nicości,/ tak blisko naszych oczu”.

„Bóg się rodzi, moc truchleje, Pan niebiosów obnażony; Ogień krzepnie, blask ciemnieje, Ma granice nieskończony”. Jak może się rodzić wieczny Bóg, jak moc może drżeć ze strachu, jak Pan niebios i ziemi może leżeć w żłóbku pozbawiony odzienia, jak ogień może stawać się lodem, światło stawać się ciemnością, a nieskończoność mieć swoje granice? Może – bo „Bóg jest Miłością” (1 J 4, 8b), a dla Miłości nie ma nic niemożliwego (por. Łk 1, 37). Nie ma więc nic niemożliwego dla miłości Boga, który kocha człowieka. To dlatego „Bóg porzucił szczęście swoje. Wszedł między lud ukochany, dzieląc z nim trudy i znoje”.

Trudy i znoje Syna Bożego zaczęły się już od chwili, kiedy Maryja „porodziła swego pierworodnego Syna, owinęła Go w pieluszki i położyła w żłobie, gdyż nie było dla nich miejsca w gospodzie” (Łk 2, 7). Nie było domu – była jedynie pasterska grota; nie było łóżeczka, był tylko żłób, gdzie zwierzęta znajdowały dla siebie pokarm. Ale ponieważ dla Miłości nie ma żadnych granic, to właśnie Ona przenikała ciepłem swej błogosławionej obecności znajdujących się w betlejemskiej grocie ludzi – Maryję, Józefa, pasterzy. Przemieniała, wzruszała i zachwycała. Ten zachwyt odnajdujemy w naszych cudownych polskich kolędach i pastorałkach. To wzruszenie odkrywamy również w dalszych wersach Pieśni o Bogu ukrytym: „Uwielbiam cię, siano wonne, bo nie znajduję w tobie/ dumy dojrzałych kłosów./ Uwielbiam cię, siano wonne, któreś tuliło w sobie/ Dziecinę bosą”.

„Zmieszały się chwila i wieczność,/ kropla morze objęła –/ opada cisza słoneczna/ w głębię tego zalewu”.

Nie jest możliwe to uwielbienie bez wiary. Nie jest możliwe to uwielbienie bez miłości, która z wiary wypływa. Nie jest możliwe właściwe przeżycie Świąt Bożego Narodzenia bez naszej wiary i miłości. Jeśli one naprawdę nas przenikają, odpowiadamy głębią swego człowieczeństwa na miłość Boga, który dla nas stał się Człowiekiem. Wtedy to bowiem urzeczywistniamy sobą to, co pisał św. Paweł Apostoł w Liście do Tytusa: „Ukazała się bowiem łaska Boga, która niesie zbawienie wszystkim ludziom i poucza nas, abyśmy wyrzekłszy się bezbożności i żądz światowych, rozumnie i sprawiedliwie, i pobożnie żyli na tym świecie, oczekując błogosławionej nadziei i objawienia się chwały wielkiego Boga i Zbawiciela naszego, Jezusa Chrystusa, który wydał samego siebie za nas, aby odkupić nas od wszelkiej nieprawości i oczyścić sobie lud wybrany na własność, gorliwy w spełnianiu dobrych uczynków” (Tt 2, 11-14).

Żyć rozumnie, sprawiedliwie i pobożnie… Być gorliwym w spełnianiu dobrych uczynków… Oto odpowiedź, jaką dajemy Bogu, na Jego nieogarnione przez nasz umysł, a zarazem przejmujące i budzące wzruszenie nachylenie się nad nami.

Stał się Człowiekiem – Bratem każdego i każdej z nas. Ustanowił więzy niewyobrażalnego wprost braterstwa, w którym trwamy dzięki mocy Jego nieskończonej miłości. Czujemy delikatny uścisk Jego bliskości. „Zamknięty w takim uścisku – pisał Karol Wojtyła w Pieśni o Bogu ukrytym – jakby muśnięcie po twarzy,/ po którym zapada zdziwienie i cisza, cisza bez słowa,/ która nic nie pojmuje, niczego nie równoważy –/ w tej ciszy unoszę nad sobą nachylenie Boga”.

Tej świętej nocy, która jest przedłużeniem cudownej nocy betlejemskiej, z największą czcią klękamy przed Tajemnicą, Kroplą, Dzieciną. „Cicha noc, święta noc/ Pokój niesie ludziom wszem./ A u żłóbka Matka Święta,/ Czuwa sama uśmiechnięta,/ Nad Dzieciątka snem…”.

Najświętsza Panienko, daj nam tak czuwać i trwać…

Abp Marek Jędraszewski

Dwa prezenty pod choinkę: zagraniczny i krajowy – i krach projektu Nowej Wspaniałej Europy / Jan Kowalski dla WNET.fm

Nie ma wątpliwości, że ten europejski prezent zawdzięczamy owocnej współpracy polskich bolszewików, niegodzących się z przegranymi wyborami 2015 roku, i bolszewików europejskich z pokolenia ’68. roku.

Nabiegałem się w środę co niemiara. Zniosłem dzielnie kilka napadów paniki. Rozbolała mnie głowa. Ale warto było. W końcu kupiłem takie skarpetki, jakie chciałem, dla mojej rodziny pod choinkę. Znowu wszyscy się ucieszą 🙂

Ledwo wróciłem do domu wykończony przedświątecznym szopingiem. Ale już parę minut później, po odpaleniu kompa (jak mówią dzisiejsi pięćdziesięciolatkowie), oblicze moje zajaśniało szczęściem. Jakbym rozpakował właśnie najładniejsze skarpetki z angory. W Internecie bowiem czekały na mnie dwa piękne prezenty. Jeden zagraniczny, a drugi krajowy.

Prezent pierwszy, to oczywiście bombkowy, atomowy artykuł 7. Komisja Europejska ustami Fransa Timmermansa wszczęła przeciwko Polsce postępowanie w związku z rzekomym zagrożeniem praworządności w naszym państwie.

Prezent drugi, to podpisanie przez prezydenta Dudę dwóch zawetowanych w lipcu ustaw sądowniczych. Poprawionych po wakacjach przez Sejm, zgodnie z sugestiami Prezydenta i wskazaniami zdrowego rozsądku. Nie przypadkiem Prezydent ogłosił swoją decyzję kilka godzin po decyzji KE.[related id=47272]

Bardzo dobrze się stało, podwójnie dobrze się stało. W Polsce nareszcie będzie mogła zostać przeprowadzona reforma ostatniej nietkniętej ostoi bolszewizmu, jaką po roku 1989 pozostawał wymiar (nie)sprawiedliwości. Sankcjonujący wszelkie zbrodnie i machlojki okrągłostołowego obozu władzy. Nadzwyczajna kasta broniąca tego układu wbrew wszelkim regułom prawa i sprawiedliwości będzie mogła zostać rozbita. A zatem postkomunistyczny system wprowadzony w roku 1989, dla dalszego panowania nad Polską i Polakami nadzwyczajnej kasty ludzi o pochodzeniu sowieckim, wreszcie będzie mógł trafić tam, gdzie jego miejsce – na wysypisko śmieci.

Nie ma najmniejszych wątpliwości, że ten europejski prezent pod choinkę zawdzięczamy owocnej współpracy polskich bolszewików, niegodzących się z przegranymi wyborami 2015 roku, i bolszewików europejskich z pokolenia ’68. roku. Dla tych ostatnich utrata panowania ideologicznego i politycznego nad Polską oznacza krach projektu Nowej Wspaniałej Europy. Europy, w której zdeprawowana ideologiczna mniejszość przejmuje władzę nad wszystkimi europejskimi państwami i narodami. I to bez jakiegokolwiek przyzwolenia obywateli tych państw, bo i sama Komisja Europejska nie pochodzi z wyboru. Bez Polski budowa tej nowej świetlanej przyszłości staje się niemożliwa.

Jak to ujął profesor Andrzej Nowak w rozmowie z Krzysztofem Skowrońskim w czwartkowym Poranku WNET – nastąpiło ujawnienie się tyranii mniejszości, a co za tym idzie, zbliża się jej nieuchronny koniec. To bardzo entuzjastyczne słowa, całkiem możliwe, że zainspirowane nadchodzącym Bożym Narodzeniem. Nic dziwnego w przypadku człowieka wierzącego, jakim jest profesor Nowak. Bo to z naszej chrześcijańskiej wiary, ewangelicznego przekazu i tradycji Kościoła ta pewność pochodzi. I jest wprost nawiązaniem do egzorcyzmu. Najtrudniejsze właśnie w procesie wyswobadzania się spod wpływu złego ducha (szatana) jest przyparcie go do muru i zmuszenie do ujawnienia się. Do wyjawienia swojego imienia.[related id=47686 side=left]

Według Profesora to ujawnienie właśnie nastąpiło. Z tym jednym należy się zgodzić. Jak również z tym, że zło zawsze jest mniejszością, a sprawować władzę nad dobrą większością może jedynie poprzez tyranię. Z ostrożności należy jednak pamiętać, że odrzucenie zła może nastąpić jedynie poprzez świadomą postawę osoby opętanej. Ona musi tego chcieć, choćby odrobiną wolnej woli, która w niej nadal tkwi, bo dana została w akcie stworzenia przez Pana Boga.

Czy iskra, która właśnie wychodzi z Polski, roznieci europejski pożar wyzwolenia? I czy Europejczycy zdecydują się na odrzucenie tyranii oświeconych nadludzi? Zobaczymy. Zniewolenie odbywa się na dwóch płaszczyznach. Na ideologicznej, którą omówiłem powyżej, i na materialnej, o której napiszę innym razem. Tu tylko wspomnę, że płaszczyzna materialna jest co najmniej równie ważna. Ideologiczna tyrania mniejszości, jaka została narzucona całej Europie w ostatnich dziesięcioleciach, nie dokonałaby się bez zaplecza finansowego.

Ani Frans Timmermans, ani Guy Verhofstadt, ani nawet Adam Michnik nie znaczyliby nic bez pieniędzy. Bez pieniędzy, które najpierw w określonym celu (minus prowizja) dostali od innych, a którymi później kupują i przekupują innych. Bez zniszczenia tej płaszczyzny walka o wolność może przypominać potyczkę z siedmiogłowym smokiem. Nie wystarczy odcinać kolejnych głów, skoro zaraz odrastają. Miecz, zgodnie z przekazem legendy, należy wbić prosto w serce. To jedyny skuteczny sposób. I o tym właśnie napiszę następny tekst.

A tymczasem radosnych i spokojnych świąt Bożego Narodzenia i pełnego przeżycia tego najważniejszego od czasów Stworzenia wydarzenia w dziejach ludzkości

życzy

Jan Kowalski

 

 

Czego oczekujemy od nowego rządu? / Marek Jurek, Marian Piłka, Krzysztof Kawęcki, Jan Klawiter, Lech Łuczyński

Prawica Rzeczypospolitej 8 grudnia 2017 roku ogłosiła stanowisko zawierające osiem postulatów wobec rządu, na czele którego staje Mateusz Morawiecki. Prezentujemy je na naszym portalu.

Po pierwsze – jednoznaczności, jasności zasad społecznych, którymi się będzie kierować. Rząd powinien publicznie, na forum narodowym i międzynarodowym, zadeklarować, że kieruje się zasadami cywilizacji chrześcijańskiej – ze względu zarówno na dobro Polski i Europy.

Po drugie – rzetelnego wykonywania prawa w zakresie ochrony życia i praw rodziny, wyraźnego odwoływania się do orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego z 28 maja RP 1997 i do Uchwały Sejmu z 11 kwietnia RP 2003 i zdecydowanego wsparcia inicjatyw społecznych w obronie tych praw.

Po trzecie – wyraźnej, a nie tylko werbalnej, opozycji wobec dzisiejszej polityki Unii Europejskiej. Nasze stanowisko nie może sprowadzać się do postulatu „jednakowej prędkości”, bo dziś jest to jednakowa prędkość w dekadencji. Naszymi partnerami politycznymi powinny być środowiska dążące do zmian w Europie.

Po czwarte – zaproponowania (w pierwszym rzędzie państwom Europy środkowej) zawarcia Konwencji Praw Rodziny i natychmiastowego wypowiedzenia konwencji stambulskiej, zgodnie ze stanowiskiem zajmowanym przez czołowych polityków obozu PiS-owskiego przed wyborami.

Po piąte – ochrony fundamentów rozwoju Rzeczypospolitej, a więc trwałego zachowania waluty narodowej. Potrzebna jest jasna deklaracja woli trwałego zachowania waluty narodowej i nietykalności art. 227 Konstytucji.

Po szóste – ochrony granic handlowych Polski i Europy, a więc w pierwszym rzędzie wykluczenia przyjęcia traktatu TTIP (w wypadku wznowienia negocjacji w tej sprawie) i odejście w dogodnym momencie od traktatu CETA.

Po siódme – realnego, a nie telewizyjnego dialogu społecznego, w szczególności poważnego traktowania opinii katolickiej, bez której poparcia nie byłoby dzisiejszej większości, a którą władza powinna wspierać, a nie demontować, sprowadzając do roli wyborczego zaplecza.

Po ósme – wzmacniania opinii publicznej, a nie jej destrukcji. W naszym kraju potrzebne są daleko idące zmiany, ale muszą być oparte na jednoznacznych kryteriach społecznych, a nie na uznaniu władzy. Władza powinna jak najszybciej wycofać się z antyobywatelskich zmian w ordynacji wyborczej.

W imieniu Prawicy Rzeczypospolitej:

Marek Jurek, Marian Piłka, Krzysztof Kawęcki, Jan Klawiter, Lech Łuczyński

Różaniec na granicach będzie również w Ameryce. Inspiracją jest polska akcja „Różaniec do granic”

Amerykanie swoją akcję nazwali „Różańcem na wybrzeżach i granicach” („Rosary on the Coasts and Borders”). Intencją ich modlitwy ma być ochrona Ameryki przed dżihadem, utratą wiary i aborcją.

Amerykański „Różaniec do granic” odbędzie się 12 grudnia 2017 roku, czyli w Święto Matki Boskiej z Guadelupe. Uczestniczyć w niej mają reprezentanci ze wszystkich stanów i terytoriów USA. Zaproszeni są też Kanadyjczycy. [related id=41276]

Wybór terminu nie jest przypadkowy. W Guadelupe miały miejsce jedyne oficjalnie uznane przez Stolicę Apostolską objawienia Maryi na terenie Ameryk. Matka Boska z Guadelupe w 1946 roku została uznana za patronkę Ameryk. A Jej obraz został zabrany przez wojsko Juana de Austria (dowódcy armii chrześcijańskiej) na bitwę pod Lepanto w 1571 roku.

Właśnie w rocznicę tej bitwy, w Święto Matki Boskiej Różańcowej, odbył się w Polsce „Różaniec do granic”. Jest to celowe nawiązanie, gdyż organizatorzy „Różańca na wybrzeżach i granicach” wprost mówią, że wzorują się na polskiej akcji i że podziwiają Polskę za utrzymywanie stanu prawnego chroniącego życie, a także przyjmowanie chrześcijańskich, a nie islamskich (dżihadystycznych), uchodźców.

lifesitenews.com/JS

 

Występowanie przeciwko systemowi szczepień jest nieracjonalne i nieludzkie / abp Henryk Hoser

Ordynariusz warszawsko-praski wystąpił 25 listopada 2017 roku na konferencji „Szczepienia – między nauką a ideologią”. Była to czwarta konferencja z cyklu „W kręgu nauki”.

 

Zapis całej konferencji można znaleźć tutaj.

Konferencja miała następujący program:

10.00 – 10.05 ks. Abp Henryk Hoser (SAC) – rozpoczęcie konferencji

10.05 – 10.10 ks. prof. Krzysztof Warchałowski – powitanie gości

10.10 – 10.15 ks. Arkadiusz Zawistowski – wprowadzenie Krajowy Duszpasterz Służby Zdrowia

10.15 – 11.15 prof. Andrzej Radzikowski + dyskusja Szczepienia nie tylko dzieci – potrzeba i bezpieczeństwo. Szczepienia dla misjonarzy. pediatra, wakcynolog, Warszawski Uniwersytet Medyczny

11.15 – 12.15 doc. Ernest Kuchar + dyskusja Szczepienia ochronne – historia powstania, mechanizm działania Lekarz chorób zakaźnych, wakcynolog. Warszawski Uniwersytet Medyczny

12.15 – 12.20 Anioł Pański

12.20 – 12.45 Briefing prasowy

12.45 – 13.45 Przerwa obiadowa

13.45 – 14.45 dr Iwona Paradowska – Stankiewicz + dyskusja Wpływ szczepień na sytuację epidemiologiczną, bezpieczeństwo szczepień, NOP-y, epidemiolog, Państwowy Zakład Higieny

14.45 – 15.45 dr Sebastian Gałecki + dyskusja O niektórych wątpliwościach etycznych związanych ze szczepieniami, etyk Akademia im. Jana Długosza w Częstochowie i Uniwersytet Papieski Jana Pawła II w Krakowie

15.45 – 16.00 przerwa kawowa

16.00 – 16.30 prof. Rafał Kubiak Granice autonomii rodziców – konsekwencje prawne odmowy obowiązkowych szczepień ochronnych prawnik, Uniwersytet Medyczny w Łodzi

16.30 – 17.15 Dyskusja

17.15 – 17.30 ks. Abp Henryk Hoser SAC – zamknięcie konferencji

Salvetv.pl/JS

Śniło mi się, że urodzisz syna, dasz mu na imię Piotr Paweł i będzie księdzem / Wywiad „Kuriera WNET” 41/2017

Moje życie jest ciągłym polem walki z demonem; często przegrywam, ale moje ulubione motto brzmi: Dzień bez upokorzenia to dzień stracony. Mam jeszcze św. Augustyna: Dopóki walczysz, jesteś zwycięzcą.

Wyschłe kości, hipisi i Syberia

Ks. Piotr Paweł Łapa, były hipis, obecnie misjonarz na Syberii, opowiada historię swojego życia. Wysłuchali Marek Karolak i Wojciech Sobolewski.

Co było na początku?

Słowo. Urodziłem się 13 lipca. Kiedy moja mama była w stanie błogosławionym, otrzymała słowo – list od swojej matki, Petroneli. Babcia napisała: śniło mi się, że urodzisz syna, dasz mu na imię Piotr Paweł i będzie księdzem. Urodziłem się o godz. 15:00, w godzinę Miłosierdzia Bożego. Poród trwał 12 godzin, było ciężko. Od czwartego roku życia chodziłem do przedszkola i na religię. Nasz katecheta uczył nas hojności: każde dziecko musiało codziennie przynieść na lekcję coś dla biedniejszych od siebie: jajko, trochę cukru…

Od kiedy myślałeś, żeby zostać księdzem?

Od zawsze. Jedną z moich ulubionych zabaw było budowanie kościołów z kloc­ków. Gdy w przedszkolu pytano dzieci: kim chcą być w dorosłym życiu, zawsze odpowiadałem: – Księdzem!

Kiedy miałem siedem lat, zamieszkaliśmy w Krakowie. W Nowej Hucie zostałem ministrantem; kościół był w budowie, a ja chodziłem pomagać na budowie. W niedzielę służyłem do wszystkich mszy. W domu byłem grzecznym dzieckiem, pomagałem wszystkim dookoła. Za to w szkole – nudziłem się potwornie.

Potem między rodzicami zaczęło się psuć. Pamiętam ostatnią wspólną Wigilię: rodzice już od dawna nie byli w jedności, teraz nawet nie podzielili się opłatkiem. Dlatego do dzisiaj nie lubię składania życzeń.

Rozwiedli się?

Tak. Ojciec wyprowadził się z domu, zabierając cały majątek. Sąd przydzielił moje rodzeństwo – brata i siostrę – ojcu, ja zostałem z matką. Jeszcze przed rozwodem w domu zaczęło się piekło: powstały dwa obozy… Dwoje przeciw trojgu. Był alkohol, straszne kłótnie, wyzywanie się.

Kiedy ojciec z rodzeństwem wyprowadzili się, nastała taka bieda i głód, że przez pierwszy tydzień żywiłem się kapustą kradzioną na działkach. W tym czasie przes­tałem chodzić na religię i do kościoła. Akurat był to moment na bierzmowanie; mama dosłownie wypłakała – i wybłagała – zgodę, żeby proboszcz dopuścił mnie do sakramentu. Na szczęście pamiętał mnie z czasów mojej gorliwości – i zgodził się; zapytał tylko, czy wiem, co to jest bierzmowanie i czy znam „Ojcze nasz” i „Zdrowaś Maryjo”.

Na patrona wybrałem sobie imię ojca, Stanisław. Pewnie chciałem go w ten sposób, podświadomie, zatrzymać w domu. Sam sakrament był dla mnie uroczystym, ale jednak pożegnaniem z Kościołem. Kupiłem sobie czerwony spray i na moim parafialnym kościele napisałem „Księża na Księżyc!”. Dorastał we mnie bunt. Zostawiłem szkołę. Z poukładanego (w miarę) dzieciaka zrobił się agresywny młodzieniec, negujący wszystko co dobre. Na półrocze miałem jeszcze dobre oceny, na koniec szkoły średnią 2,0 – czyli zawaliłem na całego. Do szkoły wpadałem rzadko. Nauczyciele byli nawet zadowoleni, gdy mnie nie było. Gdy się pojawiałem, odstawiałem swoje numery.

Gdzie szukałeś szczęścia?

Wszędzie. Najpierw w pieniądzu: mieliśmy taką fikcyjną firmę od deratyzacji: mrówki faraona, karaluchy… Zacząłem zarabiać, i to dużo: jakieś 300 $ dziennie – w tamtych czasach to były naprawdę duże pieniądze! Miałem własnego kierowcę, rozbijałem się po knajpach, mogłem mieć każdą dziewczynę, kupić sobie to, na co miałem ochotę, dobrze zjeść, dobrze wypić, bawić się do rana…

Więc – byłeś szczęśliwy?

Absolutnie – nie. Więc poszedłem w drugą stronę: zacząłem uciekać z domu, sypiać po klatkach, trafiłem do środowiska hipisów. Nawet wydawało mi się to bardzo chrześcijańskie: każdy się dzielił z drugim, ktoś poczęstował kanapką, ktoś inny łykiem piwa. Potem okazało się, że hipisi dzielą się wszystkim: dziewczyną, narkotykami… Równia pochyła.

Nosiłeś dzwony?

Tak! I do tego „alternatywną”, pomarańczową koszulę. I oczywiście miałem długie włosy. U hipisów było tak, jak w tym porzekadle: „hulaj dusza, piekła nie ma!” – narkotyki, alkohol, a dla podniesienia adrenaliny – kradzieże.

Przed pójściem na całość w narkotyki Pan Bóg obronił mnie w bardzo prosty sposób: na nasze imprezy co i rusz wpadała policja; wynosiła moich martwych kolegów i koleżanki. A ci nie pohipisowali długo – dwa tygodnie, góra miesiąc, a potem przedawkowali to czy tamto. Inni trafili do więzienia lub poszli w prostytucję, żeby mieć na towar. Albo sami zajęli się „dilerką”. W sumie – moich znajomych zmarło około czterdziestu: jedni przedawkowali, kilku ktoś zadźgał, bo nie zapłacili za towar.

Jacy to byli ludzie?

Większość pochodziła z dobrych, „poukładanych”, zamożnych rodzin: mieli rodziców lekarzy, adwokatów. I mieli w domu dostatek. Mnie także niczego nie brakowało: jeździliśmy całą rodziną na zagraniczne wczasy, ojciec z matką dorobili się i wybudowali wielki dom (16 pokoi!). Ale nigdy w nim nie zamieszkałem.

Pozornie mieliśmy wszystko, ale brakowało nam miłości – i dlatego lądowaliśmy u hipisów. W pewnym momencie zacząłem mieć coraz więcej myśli samobójczych. Któregoś dnia rzuciła mnie dziewczyna (jedna z wielu, bo dziewczyny zmieniały się co kilka tygodni). Przyszedłem do domu. Myślałem, żeby się zabić, ale zacząłem się rozglądać po domu: coś mi nie pasowało… Odkąd mama poznała pewną kobietę, nasz dom się zmienił; teraz był zawsze posprzątany, a mama była trzeźwa. Każdego dnia czekała na mnie z obiadem, a ja – czasem wpadałem i jadłem, a czasem nie. Ale nigdy nie usłyszałem słowa pretensji.

I właśnie kiedy przyszedłem do domu, ta kobieta dzwoniła z ulicy domofonem. Myślałem, że to ktoś z towarzystwa, więc obrzuciłem ją wyzwiskami. Później się poznaliśmy.

Co to za kobieta?

Kilka miesięcy wcześniej moja mama zaczepiła ją pod sklepem z piwem. Mam wylała przed nią swój żal, mówiąc, że już nie może tak żyć. Rzadko się zdarza, żeby człowiek w takiej sytuacji nie uciekł przed natrętem, ale tamta kobieta nie uciekła.

Po pewnym czasie nieznajoma zaprosiła nas na katechezy przy parafii. Powiedziałem mamie, co myślę o księżach i Kościele.

Ale poszedłeś?

Zająłem bezpieczne, ostatnie miejsce, pod długimi włosami skryłem słuchawki do mojego Walkmana i puściłem muzykę. Już nie pamiętam – Dżem albo The Doors: Come on baby light my fire. Słuchałem tego w kółko przez okrągłą godzinę (bo tyle trwała katecheza) i miałem matkę „z głowy”. Potem poszedłem na imprezę. I tak to się kręciło: przychodziłem, żeby mama mi głowy nie suszyła. Na jedną z katechez spóźniłem się. Tłum był niemożliwy, wszystkie miejsca zajęte, zostało tylko miejsce w pierwszej ławce. Usiadłem, ale tym razem bez słuchawek (odezwały się we mnie resztki kultury). Usłyszałem coś, co mnie powaliło: jest Ktoś, kto kocha mnie mimo moich grzechów! Kilka razy usłyszałem też: Odwagi! Nie bój się!

To było kazanie?

Nie, bo te katechezy prowadzili zwykli ludzie (chociaż był z nimi ksiądz i też czasem coś mówił). Najbardziej uderzała mnie darmowość tej przepowiadanej miłości, bo w domu nigdy nie czułem się kochany za darmo – zawsze było „coś za coś”. Nawet moją miłość rodzice kupowali prezentami (i do dzisiaj czekam na rower, który mi obiecali w nagrodę za same piątki na świadectwie).

Nawróciłeś się wtedy?

Nie tak od razu: nagle w czasie słuchania coś we mnie zbuntowało się, chciałem wykrzyczeć wszystkie moje żale, w końcu – wyszedłem. Ale Słowo przepowiadane w kościele już zaczęło działać. Szedłem ulicami mojego osiedla i nagle zacząłem się modlić: – Panie Boże, jeżeli w ogóle jesteś (i prawdą jest to, co usłyszałem na tej katechezie) – to zmień moje życie.

I w jednej chwili… zacząłem się cieszyć jak wariat! Miałem napad ogromnej radości i pokoju – byłem przeszczęśliwy! Tak właśnie działa Duch Święty. Czułem też przymus, żeby na te katechezy wracać. I wróciłem. Ale teraz dosłownie pożerałem każde usłyszane słowo. Pamiętam z dzieciństwa, gdy na Pierwszą Komunię dostałem Biblię w obrazkach, to pożarłem ją w dwa dni. Teraz było tak samo. Na końcu tych katechez był wyjazd.

Pojechałeś?

Tak, ale najbardziej interesowały mnie tam dziewczyny. Nie myślałem, że mam się z czegoś nawracać.

Na wyjeździe powstała wspólnota. Prowadzący ją katechiści byli dla mnie bardzo cierpliwi, bo widzieli z kim mają do czynienia. Mówili tylko: przychodź na spotkania wspólnoty, na liturgie. Niczego więcej nie wymagali. Więc przychodziłem na liturgię… A potem szedłem na imprezę.

Po jakimś czasie zobaczyłem, że kiedy mam iść do wspólnoty, to mi się zwyczajnie nie chce. Ale potem budzi się we mnie jakaś nadzieja na lepsze życie. A kiedy szedłem na imprezę – gdzie nawet fajnie się bawiłem – było odwrotnie: na koniec zawsze byłem smutny, zgaszony.

To miałeś podobne doświadczenie, jak św. Ignacy…

…I podobnie jak on nadal ciągnęło mnie w obie strony, prowadziłem takie podwójne życie. W szkole nastąpiła radykalna zmiana – zostałem najlepszym uczniem, miałem 100% frekwencję. Do kościoła chodziłem teraz codziennie, chciałem zostać świętym. W tym neofickim okresie przyprowadziłem do Kościoła wielu znajomych. Z drugiej strony – nie rozmawiałem z rodzicami, sądziłem ojca i nie potrafiłem powiedzieć o nim niczego dobrego; to moja historia wlokła się wciąż za mną.

We wspólnocie usłyszałem, żeby szukać oblicza Chrystusa w drugim człowieku. A był w mojej parafii obraz, Ecce homo Alberta Chmielowskiego. I gdy zbliżało się Boże Narodzenie, usiadłem przed tym obrazem, zadając sobie pytanie: Czy mogę znaleźć to oblicze Chrystusa w moim ojcu? Pan Bóg pozwolił mi wtedy zobaczyć cierpienie mojego ojca. Zapragnąłem pójść i prosić go o przebaczenie. Wszyscy, którzy znali moją historię i słyszeli o moim zamiarze, pukali się w czoło: – Nie bądź głupi! To ojciec powinien przepraszać ciebie!

A jednak się uparłeś?

A jednak pojechałem do niego. Kiedy ojciec otworzył mi drzwi, był w ciężkim szoku. Z kolei ja – zaniemówiłem, potem zacząłem płakać. Cała przygotowana wcześniej mowa na nic się nie przydała. Zdołałem tylko wykrztusić z siebie: – Tato, chciałem prosić Cię o przebaczenie: za to, że cię nie kochałem, że pogardzałem tobą, że cię sądziłem, patrząc na ciebie oczami mojej mamy.

Podaliśmy sobie ręce, nic więcej nie trzeba było mówić. I tak w jednej chwili Bóg odebrał mi to poczucie krzywdy, które nosiłem w sobie przez lata.

Ale diabeł nie spał. Po latach, kiedy nie bałem się już ojca, postanowiłem porozmawiać z nim znowu. Ale tym razem nie po to, żeby szukać jedności, ale żeby wszystkie trudne sprawy „wyjaśnić”. A tak naprawdę – rozdrapać rany. Kiedy się spotkaliśmy, zacząłem wyliczać wszystkie jego grzechy. W pewnej chwili ojciec przerwał mi tę litanię: – Jak się gówniarzu nie zamkniesz, to ci tak przyp…, że nie wstaniesz!

Może byśmy się pozabijali, ale przyszedł Duch Święty, który natchnął mnie, abym zaakceptował ojca – takim, jakim jest. I nie wracał do jego trudnej historii. Potem już rozmawialiśmy o rzeczach, które on lubi, które są mu bliskie…

Na przykład?

O gołębiach. Ojciec hodował ich całe mnóstwo, był w tym prawdziwym mistrzem. Potem jeszcze raz czy drugi postawiłem mu się, ale tylko wtedy, gdy broniłem dobrego imienia mojej mamy. Ta trudna relacja z ojcem pokutuje do dzisiaj: zawsze mam kłopot z autorytetami. Trudno jest mi być posłusznym, zawsze chcę postawić na swoim.

Tak więc – Pan Bóg wyrywał cię ze śmierci, z grzechów? Pomagał?

Cały czas. Ogromną pomocą było pewne spotkanie młodzieży należącej do wspólnot takich, jak moja, które miało miejsce w Warszawie. W drodze do Warszawy popsuł nam się autobus, odpadła mi podeszwa od buta. Na spotkanie przyjechałem zmęczony, zasnąłem gdzieś na ławce. Gdy się przebudziłem, odbywało się tzw. wołanie: wzywano chłopaków, którzy czują powołanie do kapłaństwa, aby wstali i przyszli na podium. I wtedy – wstałem. Poszedłem, nawet gdzieś po drodze przewróciłem się. Ale byłem zadowolony. Od tamtej chwili zacząłem bardziej świadomie iść tą drogą, na którą Bóg mnie powołał. Miałem też dużą gorliwość w nawracaniu; raz chciałem nawrócić dziewczynę, skinheadkę, ale spodobała mi się. Ktoś zapytał mnie wtedy: – Kogo bardziej kochasz: ją czy Chrystusa?

Wiedziałeś, co odpowiedzieć?

Oczywiście. A on dalej drążył: – Skoro bardziej kochasz Chrystusa, zadzwoń do tej dziewczyny i powiedz jej właśnie to. I powiedz, że z nią kończysz.

Po powrocie do domu (jeszcze nie było „komórek”!) tak właśnie zrobiłem: powiedziałem – i natychmiast odłożyłem słuchawkę. To się potem rozeszło po znajomych i w szkole wielu miało niezły ubaw, ale ja byłem zadowolony.

W tym czasie ktoś polecił mi codzienne czytanie Biblii: po jednym rozdziale ze Starego i z Nowego Testamentu. Gdy zdarzyło mi się zaniedbać czytanie, stawiałem kropkę – żeby pamiętać i nadrobić. Kiedyś uzbierało mi się tych kropek aż osiem; to oznaczało, że kolejnych osiem wieczorów spędziłem na imprezach. Chciałem nadrobić, więc na kolejną imprezę postanowiłem nie pójść. Zamiast tego siedziałem parę godzin i czytałem Biblię – aż się popłakałem.

Imprezowałeś ze Słowem Bożym…

Miałem wtedy okresy lepsze i gorsze. Nie radziłem sobie z emocjami, a mama znowu zaczęła nadużywać alkoholu. Rodzeństwo uciekło z domu ojca. Chciałem z Panem Bogiem pohandlować: ja się szybko nawrócę – a Ty, Panie Boże, załatwisz mi kilka spraw: mamę wyciągniesz z alkoholu, dasz pojednanie rodzicom.

Nie rozumiałem, że Bóg chce przede wszystkim m o j e g o nawrócenia. Zacząłem znowu szukać pocieszenia w alkoholu, imprezach, kobietach. Chciałem wtedy jak najszybciej opuścić dom – nawet znalazłem sobie narzeczoną i zaręczyłem się. Na szczęście wtedy nie obowiązywał jeszcze konkordat, a do ustawowych 21 lat (żeby móc się ożenić) brakowało mi kilku miesięcy…

W klasie maturalnej znowu miałem bunt, nie chciałem się uczyć. Obiecałem Bogu, że jeśli zdam maturę, to jednak pójdę do seminarium.

Widocznie zdałeś…

Za to z maturą próbną miałem przygodę… Dwie nauczycielki oceniały moją pisemną pracę z polskiego; jedna była zachwycona, druga wprost przeciwnie, była zdania, że to dno. Ta druga miała bardzo poważny zarzut: pracę oparłem tylko na jednej lekturze, a była to… Bib­lia. Ale na czym miałem się oprzeć, pisząc historię mojego nawrócenia? Było tego jedenaście stron!

Ale jednak zdałeś.

Tak. I z narzeczoną – zerwałem. Próbowałem wchodzić w inne związki, zaręczać się. Nic z tego nie wyszło. W 1997 r. pojechałem na Światowe Dni Młodzieży do Paryża. Akurat tym samym autokarem pielgrzymowała moja była narzeczona… Już na miejscu, w Paryżu, spotkałem inną moją byłą dziewczynę (ze Słowacji), której proponowałem małżeństwo pół roku wcześniej… Obie były gotowe i chętne wziąć ze mną ślub natychmiast, w Paryżu. Byłem w tym wszystkim bardzo rozdarty.

Kiedy zaczęło się spotkanie powołaniowe naszych wspólnot (dzień po spotkaniu z Janem Pawłem II), ukryłem się w przenośnej toalecie i tam – przez radio – słuchałem tłumaczonej na język polski katechezy. W końcu nadszedł kulminacyjny moment spotkania: wzywano chłopaków, którzy czują powołanie do kapłaństwa. Mocno trzymałem się deski klozetowej, aby nie wstać i nie pójść, ale Pan Bóg okazał się mocniejszy – wyrwał mnie z tego kibla: wstałem i poszedłem. W jednej chwili Bóg dał mi wolność wobec tych wszystkich dziewczyn.

Po spotkaniu w Paryżu pojechałem do włoskiego Porto San Giorgio, gdzie tacy jak ja kandydaci do kapłaństwa biorą udział w losowaniu seminarium, do którego
zostaną posłani.

Można wylosować…

…Jedno ze stu miejsc, bo te seminaria (misyjne) są rozsiane po całym świecie.  Ich obsada też jest międzynarodowa: Hiszpanie, Włosi, Polacy, Latynosi… Ja wylosowałem Warszawę. Bardzo mnie to ucieszyło, bo ze znajomością języków obcych zawsze było u mnie krucho.

Od początku seminarium nie było łatwo: odkryłem, jak silny jest mój związek z matką; nie było dnia, żebym do niej nie dzwonił. Przez rozwód rodziców przyjąłem na siebie wszystkie męskie role: głowy domu, ojca, męża, gospodarza, zaopatrzeniowca…

Zbawiciela po prostu!

Chciałem nawet rzucić seminarium i wrócić do narzeczonej. Jakimś cudem – pozostałem. Nawet zaliczyłem pierwszy rok, głównie dzięki wstawiennictwu św. Rity, której powierzałem sprawę beznadziejną, czyli moje studia. Pewnego razu nauczyłem się na egzamin tylko jednego zdania. Przed wejściem na sprawdzian ucałowałem relikwie świętej – i wylosowałem właśnie to jedyne, wyuczone przeze mnie zdanie.

Kiedy zbliżały się wakacje, dwaj seminarzyści – Włoch i Hiszpan, obaj w kryzysie, zwierzyli mi się, że w czasie wakacji odchodzą „do cywila”. Postanowiłem i ja pójść ich śladem.

Akurat nazajutrz do seminarium przyjechali założyciele naszych wspólnot (pochodzący z Hiszpanii świeccy katechiści: Kiko Argüello i Carmen Hernández). Byłem poruszony widząc, jak Duch Święty daje im światło.

A było tak: najpierw każdy seminarzysta krótko przedstawiał się, mówił swoje imię, skąd pochodzi, jak długo jest we wspólnocie. Kiedy przyszła kolej na jednego z tych, co chcieli odejść, katechista (który go w ogóle nie znał) z miejsca przerwał: – Jesteś w kryzysie!

Tak samo było, kiedy wypadła kolej na drugiego: – I ty jesteś w kryzysie!

Ponieważ obaj byli smutni, postanowiłem, że kiedy przyjdzie kolej na mnie, ukryję mój kryzys pod maską wesołości. Nic z tego nie wyszło: – Jesteś w kryzysie! – Usłyszałem.

Potem wysłuchaliśmy katechezy o tym, co wyróżnia chrześcijanina: to dar rozeznania. Na odchodnym katechista powiedział mi: – Piotr, wystarczy jedno słowo, abyś zaczął się nawracać.

Co to za słowo?

I ja chciałem to wiedzieć. Od tamtej chwili zacząłem słuchać Słowa Bożego z nową gorliwością: aby znaleźć to jedno słowo.

Wkrótce potem było Zesłanie Ducha Świętego i nocne czuwanie we wspólnocie. Poruszyło mnie słowo, które wtedy usłyszałem: proroctwo z księgi Izajasza, mówiące o wyschłych kościach. Te kości na głos proroka zaczynają zbliżać się ku sobie, łączyć. Potem oblekają się w mięśnie, ścięgna i skórę. Na koniec stają się żywym człowiekiem.

Nazajutrz po czuwaniu dotarło do mnie, że to słowo – będące kluczem do mojego nawrócenia – brzmi: posłuszeństwo. Suche kości z wizji Izajasza dostają życie, bo są posłuszne wezwaniu proroka. Większość moich problemów i grzechów młodości wynikała właśnie z nieposłuszeństwa.

Zostałeś w seminarium?

W ostatniej chwili przed wakacjami szukano w seminarium kogoś, kto byłby gotowy pojechać na trzy miesiące na Syberię. Zgłosiłem się. Moim socjuszem (towarzyszem) był ksiądz Nikos, człowiek gorliwy i wielkiego humoru. Miał zapał do modlitwy, przy każdej okazji – gdy modliliś­my się brewiarzem lub sprawował Eucharystię – mówił homilię – tylko dla mnie! Te dość intensywne rekolekcje powoli wyciągały mnie z kryzysu. Niestety w końcu Nikos wyjechał. Niestety – bo ksiądz, który zjawił się na jego miejsce, był głównie zajęty swoim doktoratem i właściwie nie mieliśmy żadnych relacji. W dniu moich urodzin poszedłem na mszę do katedry w Nowosybirsku. Tu dowiedziałem się, że ten dzień – 13 lipca – to także rocznica trzeciego objawienia fatimskiego, w którym Maryja po raz pierwszy mówiła o nawróceniu Rosji. Do seminarium wróciłem głęboko pocieszony. Po kolejnych dwóch latach studiów przyszedł czas na ewangelizację (w naszym seminarium ten etap stanowi część formacji do kapłaństwa). Akurat otwierała się katolicka misja w Nowosybirsku – znowu zostałem posłany na Syberię.

Przyszedł czas kolejnej próby: znowu się zakochałem.

Wróciłeś do seminarium?

Tak, ale moje serce było podzielone, nie widziałem tam swojej przyszłości. Chciałem odejść, byłem już dosłownie w drzwiach, gdy nasz seminaryjny formator rzucił mi ostatnią deskę ratunku: trzydniowe rekolekcje.

Pojechałem. U kapucynów nie było lekko: zakaz palenia, post. Zauważyłem też, że moi gospodarze, którzy modlili się o wstawiennictwo do wielu świętych, mają specjalny kult do św. Leopolda Mandicia. Ten niezwykły Chorwat, bardzo niski (135 cm wzrostu!), całe życie marzył, by ewangelizować Rosję. Kiedy więc kapucyni w swoich modlitwach wezwali wstawiennictwa tego świętego – we mnie jakby piorun strzelił! Ocknąłem się. A właśnie miałem wracać do seminarium i oświadczyć, że się żenię.

A tu – zmiana decyzji…

Tak: zostaję! No i zostałem, chociaż nadal nie było pewne, że skończę seminarium. Ale gdybym miał skończyć, to jedno miałem już gotowe: cytaty na obrazek do święceń kapłańskich; wybrałem je już na początku pobytu w seminarium: Odejdź ode mnie, Panie, bo jestem człowiek grzeszny. I jeszcze drugi: Nie bój się! Odtąd ludzi będziesz łowił. W kapłaństwie pociągała mnie zawsze nie tyle możliwość sprawowania Eucharystii, co udzielania sakramentu pokuty i pojednania. Mnie samemu spowiedź tyle razy ratowała życie, dostałem tyle miłosierdzia…

Wracając do Leopolda: chociaż to dzięki niemu postanowiłem pozostać w seminarium, serce nadal miałem podzielone.

Co ci pomogło przetrwać?

Jeden z naszych formatorów powiedział mi ważną i mądrą rzecz: – Nawet jeśli mąż zakocha się w obcej kobiecie, nie znaczy to, że ma dla niej zostawić żonę. Podobnie ksiądz: nawet jeśli się zakocha – nie musi zrzucać sutanny.

Ogromna pomoc przyszła też z najbardziej nieoczekiwanej strony; do naszego seminarium trafił Grisza, młody neofita z Kazachstanu. Już będąc w seminarium, Grisza zachorował na raka kości. Ten rak czynił wielkie spustoszenie i sprawiał chłopakowi ogromny ból; Grisza miał chemioterapię, która okazała się nieskuteczna.

Kiedy wróciłem – w kryzysie – z pobytu na Syberii, chłopak był już umierający. Odwiedzałem go, modliliśmy się razem, dużo rozmawialiśmy. Pan Bóg dał mu trudne doświadczenie, a demon Griszy też nie odpuszczał. Podsuwał mu myśli samobójcze: – Chciałeś być księdzem? Nic z tego! Zobacz, twoje życie i cierpienie nie ma sensu! Wyskocz z okna!

Ale Grisza nie wyskoczył?

Ofiarowywał swoje cierpienie: za Kazachstan, za misje, za takich jak ja, skryzysowanych seminarzystów. W pewnym momencie stało się jasne, że Grisza niedługo umrze. Gdy przyjechali rodzice i zaczęli nad nim płakać, Grisza rzekł im twardo: – Jeśli jeszcze raz zobaczę was płaczących – lepiej wracajcie do domu!

Owoce tego cierpienia Griszy były dla wszystkich widoczne; w czasie, kiedy cierpiał – żaden z nas nie porzucił seminarium.

Przyszły kolejne wakacje; na praktykę trafiłem na wyspę Murano pod Wenecją. Wszyscy byli przeszczęśliwi, a ja znowu byłe w kryzysie. Miałem czarne myśli i było mi coraz gorzej; tylko jadłem, piłem – i uciekałem w sen. W tej walce prosiłem Pana Boga, aby dał mi jakiś znak. Niedługo zadzwoniła mama Griszy z wiadomością, że chłopak zmarł. A stało się to o trzeciej w nocy, 13 lipca – dokładnie w moje 27. urodziny…

Czym prędzej popędziliśmy do Polski na pogrzeb. Przez całą mszę stałem blisko trumny; z homilii pogrzebowej usłyszałem tylko jedno zdanie: – Kto go zastąpi? – Pamiętam, że płakałem wtedy jak małe dziecko. Wiedziałem, że muszę zostać w seminarium.

W końcu – zostałeś wyświęcony.

Na pierwszą parafię trafiłem na warszawski Rakowiec; tam przydzielono mi kurs przygotowania do bierzmowania. Za karę! (śmiech). Musiałem odpracować moje bierzmowanie. Pan Bóg dawał mi teraz wiele cierpliwoś­ci do tych młodych, często podpitych, którzy nie wiedzieli, po co tak naprawdę przychodzą. Po ludzku nieraz miałem ochotę ich powyrzucać za drzwi kościoła, ale zawsze wtedy przypominałem sobie to, jaki byłem w ich wieku – i to mi pomagało.

Żeby urozmaicić kurs przygotowania, postanowiliśmy zrobić teatr – spektakl jasełek. Wielu młodych z chęcią włączyło się w ten projekt, w efekcie powstała nieformalna grupa – duszpasterstwo – „Młodzi Gniewni” (oni sami zaproponowali taką nazwę). Nazwa nie wszystkim pasowała, niektórzy duchowni się nawet gorszyli.

A jasełka?

Udały się nadzwyczajnie, „Młodzi Gniewni” mimo skończonego kursu trzymali się nadal razem (i trzymali się Kościoła); robiliśmy wspólne wyjazdy, pielgrzymki. Wkrótce większość z nich trafiła do wspólnoty – takiej, jak ta, do której trafiłem ja. Potem była kolejna parafia pw. Zesłania Ducha Świętego. Gdy ktoś pytał, gdzie teraz jestem, odpowiadałem: na Zesłaniu…

Byłem też (na Zesłaniu) kapelanem „Przymierza Wojowników” – co miesiąc odprawiałem msze, ale tylko dla mężczyzn (śmiech)… No, dla równowagi były też msze dla kobiet, w ramach projektu „Serce Kobiety”. Razem z pewnym małżeństwem prowadziłem też cudowny kurs małżeński „Przepis na miłość”.

Dużo tego było…

No, to jeszcze dodajmy, że zainicjowałem tydzień ewangelizacji – świadectw na Zesłaniu: „Wielka Kumulacja Łaski”.

Na parafiach siedziałeś...

…Równe dziesięć lat; w tym czasie miałem wiele sukcesów, ale też Pan Bóg pozwolił mi dostrzegać własną słabość: to, że zawsze jestem gotowy zmarnować, zaprzepaścić wszystko, co mi dał.

W końcu trafiłeś na Syberię… Jak?

Do misji zawsze czułem powołanie – byłem misjonarzem nawet, gdy siedziałem na parafii w Warszawie. Kiedy dostałem sygnał, że można jechać na Syberię – sam się zgłosiłem. Nie było oczywiste, że w ogóle wyjadę – byłem zadłużony po uszy i, mimo wielu prób, nie umiałem się z tego wygrzebać. Jednak gdy tylko powiedziałem Bogu, że jestem gotowy jechać – udało się spłacić długi w krótkim czasie. I dzisiaj jestem na pięknej Syberii.

W parafii pod wezwaniem…?

Nie ma tu kościoła ani parafii takich, jakie znamy z Polski – mieszkam w zwykłym bloku, na ósmym piętrze. Tabernakulum jest dosłownie za ścianą – może ze względu na moje lenistwo.

Życie tutaj jest zupełnie inne; gdy w Polsce miałem dom otwarty i zawsze było w nim tłoczno – na Syberii chwilami wiodę życie pustelnicze, gryzę puste ściany.

Jesteś tu sam jak palec?

Na szczęście nie. Ogromnym wsparciem są dla mnie wielodzietne rodziny – z pięciorgiem, sześciorgiem czy ośmiorgiem dzieci, które też przyjechały na misję na Syberię. Widzę, że ci ludzie zaryzykowali o wiele więcej niż ja. Jesteśmy tu w wielkiej kruchości, całe to stado trzeba wyżywić, często przewieźć. Ciągle jesteśmy w potrzebie: a to przydałby się nowy samochód, a to trzeba kupić bilety do domu. Ale Pan Bóg się troszczy, uczy, żeby zaufać i nie opierać na sobie.

Jaka jest ta Syberia?

Niesamowita. W ogóle – Wschód zawsze mnie pociągał: już jako dziecko jeździłem z rodzicami za wschodnią granicę, gdzie widziałem te wszystkie kościoły przerobione na stajnie i magazyny. Gdy było możliwe – przywoziliśmy stamtąd ikony.

Ludzie na Syberii mają niezwykły zmysł Boga; wielu gorliwie Go szuka. Mimo prześladowań wielu nie zatraciło wiary; bywało i tak, że mimo braku księdza, organizowali tzw. suche msze: wyciągali szaty kapłańskie, ustawiali na ołtarzu naczynia liturgiczne, otwierali mszał – taka msza odprawiana bez księdza. Gdy nadchodził moment konsek­racji – klękali. I płakali z głodu księdza. Bo przecież księży – katolickich, prawosławnych, innych obrządków, nawet pastorów – wywieziono, uwięziono, pozabijano. Zniszczono świątynie.

Czyli „Księża na księżyc”…

W Polsce ludzie tego nie doceniają, ale tu, na Wschodzie, sam widok księdza dla wielu jest wielkim przeżyciem. Spotkałem raz staruszkę, która na mój widok bardzo się ucieszyła: chciała wyspowiadać się przed śmiercią, a miała już swoje lata. Poprzedni raz spowiadała się przed Pierwszą Komunią…

Kiedy widzę, że jeden czy drugi młodzieniec dzięki świadectwu rodzin na misji rzuca narkotyki – myślę, że warto, choćby dla jednego człowieka, warto tu być.

No, ciekawe masz życie…

Moje życie jest ciągłym polem walki z demonem; często przegrywam, ale moje ulubione motto, które codziennie powtarzam, brzmi: „Dzień bez upokorzenia – to dzień stracony”. Mam jeszcze drugie, św. Augustyna: „Dopóki walczysz – jesteś zwycięzcą”.

Ufam, że zakocham się w Chrystusie, bo wierzę, że On sam wystarczy, żeby wytrwać do końca – nawet za cenę męczeństwa, głosząc Ewangelię.

Dziękujemy za rozmowę – i życzymy dobrych owoców Twej misji!

Módlcie się za mnie grzesznika –  o łaskę nawrócenia i wierności krzyżowi.

Wywiad Marka Karolaka i Wojciecha Sobolewskiego z ks. Piotrem Łapą, misjonarzem na Syberii, pt. „Wyschłe kości, hipisi i Syberia” można przeczytać na s. 10–11 listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Marka Karolaka i Wojciecha Sobolewskiego z ks. Piotrem Łapą pt. „Wyschłe kości, hipisi i Syberia” na s. 10–11 listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Pan Jezus, widząc to swoiste zbezczeszczenie Świątyni, zapałał świętym gniewem / Homilia abpa Marka Jędraszewskiego

Gdzie ludzie odwracają się od Boga, tam coraz bardziej agresywnie są głoszone idee i hasła wymierzone w godność kobiety i mężczyzny, w nierozerwalność i świętość małżeństwa.

Poświęcenie Świątyni w Jerozolimie, o którym słyszeliśmy w czytaniu z Pierwszej Księgi Machabejskiej, miało miejsce w 164 roku przed narodzeniem Chrystusa. Oto po zwycięskich wojnach Machabeuszów z dowódcami wojsk króla Antiocha Żydzi poczuli wreszcie smak prawdziwej wolności. Ustały prześladowania ze strony pogan, którzy przemocą usiłowali narzucić im swoje obyczaje i zwyczaje, stojące w wyraźnej sprzeczności z Mojżeszowym Prawem. Zakończył się czas konieczności heroicznego trwania przy Bogu Abrahama, Izaaka i Jakuba. Nie były już potrzebne męczeńskie świadectwa uczonego w Piśmie Eleazara czy siedmiu synów mordowanych po kolei na oczach ich matki, zachęcającej ich do mężnego trwania przy wierze ojców, a która na koniec sama została umęczona.

Jak słyszeliśmy bowiem, „dwudziestego piątego dnia dziewiątego miesiąca, to jest miesiąca Kislew, sto czterdziestego ósmego roku [Żydzi] wstali wcześnie rano i zgodnie z Prawem złożyli ofiarę na nowym ołtarzu całopalenia, który wybudowali. Dokładnie w tym samym czasie i tego samego dnia, którego poganie go zbezcześcili, został on na nowo poświęcony przy śpiewie pieśni i grze na cytrach, harfach i cymbałach. Cały lud upadł na twarz, oddał pokłon i aż pod niebo wysławiał Tego, który im zesłał takie szczęście” (1 Mch 4, 52-55).

Uroczystości trwały przez całe osiem dni. Jednakże Żydom bynajmniej to nie wystarczało. Ich radość była tak wielka, a poczucie znaczenia tego wydarzenia tak ogromne, że jego pamiątkę postanowiono odtąd obchodzić każdego kolejnego roku jako uroczystość Poświęcenia Świątyni.

Ponad półtora wieku później pośrodku tej samej jerozolimskiej Świątyni, właśnie w uroczystość jej poświęcenia, stanął Jezus Chrystus. Wydawałoby się, że szczęście Izraelitów powinno być wtedy wręcz trudne do wyobrażenia, a radość nieporównanie większa niż wówczas, gdy ich przodkowie świętowali poświęcenie nowego ołtarza. Przecież pośród Ludu Wybranego znalazł się w Świątyni tak bardzo oczekiwany przez wszystkich synów Izraela Mesjasz, Boży Syn.

Tymczasem zamiast radości ludu i składanych Mu hołdów, spotkały Go pełne podejrzliwości żądania Żydów, ażeby otwarcie powiedział im, że jest Mesjaszem (por. J 10, 24). Jednak kiedy wyznał swoją istotową jedność z Bogiem Ojcem – „Ja i Ojciec jedno jesteśmy”, „Ojciec jest we Mnie, a Ja w Ojcu” (J 10, 30. 38) – Żydzi „porwali za kamienie, aby Go ukamienować” (J 10, 31). Dużo łatwiej przyszło mi uznać Chrystusa jako bluźniercę niż uwierzyć w Jego posłannictwo Zbawiciela świata i Odkupiciela człowieka. [related id=44488]

Nie dziwmy się zatem, że jeżeli Żydzi nie chcieli uznać w Jezusie Mesjasza Pańskiego, to tym bardziej nie byli w stanie uszanować świętości samej Świątyni. Pod tym względem doszło do szczególnego paradoksu. Z jednej strony co rok uroczyście obchodzili oni uroczystość jej poświęcenia, natomiast z drugiej – jak słyszeliśmy w czytanym dzisiaj fragmencie Ewangelii według św. Łukasza – uczynili z niej targowisko.

Pan Jezus, widząc to swoiste zbezczeszczenie Świątyni, zapałał świętym gniewem. Nie mógł zgodzić się na to, żeby w miejscu przeznaczonym na kult Najwyższego, sprawowano w gruncie rzeczy pogański kult pieniądza i zysku. Wszedłszy do Świątyni, „zaczął wyrzucać sprzedających w niej [i] mówił do nich: «Napisane jest: Mój dom będzie domem modlitwy, a wy uczyniliście z niego jaskinię zbójców»” (Łk 19, 45-46).

Sekwencja wydarzeń jest tutaj bardzo wyraźna – najpierw odrzuca się Boga, później bezcześci się Jego Świątynię. Fundamentalną przyczyną tej sekwencji jest brak wiary, a w konsekwencji tej miłości, jakiej Chrystus domagał się od człowieka: „Będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim sercem, całą swoją duszą, całym swoim umysłem i całą swoją mocą” (Mk 12, 30).

Drodzy Siostry i Bracia!

Komentowane przez nas wydarzenia biblijne mają bardzo wyraźne odniesienie do naszych czasów. Jak bowiem w 2003 roku pisał św. Jan Paweł II Wielki w adhortacji apostolskiej Ecclesia in Europa, „europejska kultura sprawia wrażenie «milczącej apostazji» człowieka sytego, który żyje tak, jakby Bóg nie istniał” (EE, 9). Czyż możemy się dziwić, że wyraźną dla wszystkich konsekwencją tej apostazji, tego cichego odejścia całych społeczności od Boga, jest los licznych kościołów chrześcijańskich w Zachodniej Europie, które – sprzedawane w imię praw wolnego rynku i przemieniane w bary, kluby czy sale widowiskowe lub koncertowe – są po prostu bezczeszczone?

Temu bezczeszczeniu chrześcijańskich kościołów towarzyszy dalsza degradacja samego człowieka. Gdzie nie ma świątyń, tam nie ma też modlących się ludzi; gdzie ludzie się nie modlą, tam z coraz większym trudem można na ich obliczach dostrzec wzór i podobieństwo ich Stwórcy; gdzie ludzie odwracają się od Boga, tam coraz bardziej agresywnie są głoszone idee i hasła wymierzone w godność kobiety i mężczyzny, w nierozerwalność i świętość małżeństwa oraz w rodzinę jako najbardziej podstawową komórkę społeczną. Tam też niezrozumiałe, a dla niektórych po prostu śmieszne jest mówienie o rodzinie jako o Ecclesia domestica – o „Kościele domowym”.

Drodzy Siostry i Bracia!

Znajdujemy się w sanktuarium Bożego Miłosierdzia. Przed oczyma naszej duszy staje postać św. Jana Pawła II, który pragnął przejść do historii Kościoła przede wszystkim jako papież rodziny. Za jego przyczyną módlmy się do Boga o łaskę wielkiej radości, ilekroć znajdziemy się w kościele, w domu Pańskim. Radości wypływającej z tego, że oto stopy nasze znalazły się miejscu świętym, w którym możemy słyszeć głos Boga i karmić się Chrystusowym Ciałem. A następnie módlmy się o to, abyśmy z odwagą mogli iść dalej przez całe nasze życie, głosząc wszędzie Ewangelię, czyli Dobrą Nowinę o Zbawieniu, jakie stało się dla nas w Jezusie Synu Bożym.


Piątek 33. tygodnia 2017 roku. Homilia arcybiskupa Marka Jędraszewskiego, którą wygłosił 24 listopada na Mszy świętej o godz. 17 w Sanktuarium Miłosierdzia Bożego w ramach 25-lecia Stowarzyszenia Rodzin Katolickich.

Tytuł i lead pochodzi od Redakcji.

 

 

Ależ proszę was: Msza św. nie jest spektaklem! – powiedział papież, krytykując używanie telefonów podczas Eucharystii

– Dlaczego w pewnym momencie kapłan, który przewodniczy celebracji, mówi: „W górę serca?”. Nie mówi: „W górę nasze telefony komórkowe!”, żeby zrobić zdjęcie. Nie! To straszne! – stwierdził Franciszek.

Papież podczas audiencji generalnej rozpoczął cykl katechez dotyczących źródła i zarazem szczytu życia chrześcijańskiego, jakim jest Eucharystia. Przypomniał, że jest to czas spotkania z Bogiem, za który chrześcijanie przez wieki oddawali swoje życie, a nawet i dzisiaj są regiony w świecie, gdzie gromadzenie się na Mszy Świętej wciąż grozi śmiercią. Wyraził się również krytycznie na temat rozmawiania podczas liturgii oraz polecił pouczać dzieci, aby należycie robiły znak krzyża, który przypomina nam o naszym odkupieniu.

Zwrócił również uwagę na potrzebę lepszego rozumienia tego, co się dzieje podczas aktualizacji Męki, Śmierci i Zmartwychwstania Chrystusa, a uczestnictwo w Mszy Świętej jest ważne niezależnie od tego, czy sposób jej odprawiania jest dla nas nudny, czy nie.

Czy szukamy tego źródła „wody wytryskającej”, by mieć życie wieczne? Czyniącej z naszego życia duchową ofiarę uwielbienia i dziękczynienia, sprawiającą, że jesteśmy jednym ciałem w Chrystusie? To jest najgłębszy sens Świętej Eucharystii, która oznacza „dziękczynienie”: dziękczynienie Bogu Ojcu, Synowi i Duchowi Świętemu, który nas ogarnia i przemienia w swojej komunii miłości – powiedział Ojciec Święty.

Poniżej prezentujemy środową katechezę.

Drodzy Bracia i Siostry, dzień dobry!

Zaczynamy dzisiaj nową serię katechez, która skieruje spojrzenie na „serce” Kościoła, czyli Eucharystię. Dla nas, chrześcijan, podstawowe znaczenie ma zrozumienie wartości i sensu Mszy Świętej, aby coraz pełniej przeżywać naszą relację z Bogiem.

Nie możemy zapomnieć o wielkiej liczbie chrześcijan, którzy na całym świecie na przestrzeni dwóch tysięcy lat historii stawiali opór, aż po śmierć, aby bronić Eucharystii, oraz o tych, którzy także dzisiaj narażają swe życie, aby uczestniczyć w niedzielnej Mszy św. W roku 304, podczas prześladowań Dioklecjana, grupa chrześcijan z Afryki Północnej została zaskoczona podczas sprawowania Mszy św. w jednym z domów i aresztowana. Prokonsul rzymski zapytał ich, dlaczego to uczynili, wiedząc, że jest to absolutnie zabronione. Odpowiedzieli: „bez niedzieli nie możemy żyć”, co miało znaczyć – nie możemy żyć, nasze chrześcijańskie życie zamarłoby, gdybyśmy nie mogli sprawować Eucharystii.

Istotnie Jezus powiedział swoim uczniom: „Jeżeli nie będziecie spożywali Ciała Syna Człowieczego i nie będziecie pili Krwi Jego, nie będziecie mieli życia w sobie. Kto spożywa moje Ciało i pije moją Krew, ma życie wieczne, a Ja go wskrzeszę w dniu ostatecznym” (J 6, 53-54).

Ci północnoafrykańscy chrześcijanie zostali zabici z powodu Eucharystii. Zostawili nam świadectwo, że można wyrzec się życia ziemskiego z powodu Eucharystii, ponieważ daje nam ona życie wieczne, czyniąc nas uczestnikami zwycięstwa Chrystusa nad śmiercią. Świadectwo to jest wyzwaniem dla nas wszystkich i domaga się odpowiedzi na pytanie, co dla każdego z nas oznacza udział w ofierze Mszy św. i przystępowanie do Stołu Pańskiego. Czy szukamy tego źródła „wody wytryskającej”, by mieć życie wieczne? Czyniącej z naszego życia duchową ofiarę uwielbienia i dziękczynienia, sprawiającą, że jesteśmy jednym ciałem w Chrystusie? To jest najgłębszy sens Świętej Eucharystii, która oznacza „dziękczynienie”: dziękczynienie Bogu Ojcu, Synowi i Duchowi Świętemu, który nas ogarnia i przemienia w swojej komunii miłości.

W następnych katechezach chciałbym odpowiedzieć na kilka ważnych pytań dotyczących Eucharystii i Mszy św., aby odkryć na nowo lub odkryć, jak poprzez tę tajemnicę wiary jaśnieje miłość Boga.

Sobór Watykański II był silnie ożywiony pragnieniem doprowadzenia chrześcijan do zrozumienia wspaniałości wiary i piękna spotkania z Chrystusem. Z tego powodu trzeba było najpierw, z pomocą Ducha Świętego, dokonać odpowiedniego odnowienia liturgii, bo Kościół nieustannie z niej żyje i dzięki niej się odnawia.

Głównym tematem, który podkreślali ojcowie soborowi, jest formacja liturgiczna wiernych, niezbędna do prawdziwej odnowy. To również jest celem obecnego cyklu katechez, który dzisiaj zaczynamy: wzrastać w poznaniu wielkiego daru, który dał nam Bóg w Eucharystii.

Eucharystia jest cudownym wydarzeniem, w którym uobecnia się Jezus Chrystus, nasze życie. Uczestnictwo we Mszy świętej to „przeżywanie po raz kolejny Męki i zbawczej śmierci Pana. Jest to teofania: Pan uobecnia się na ołtarzu, aby być ofiarowanym Ojcu dla zbawienia świata”. Pan jest tam, z nami, obecny. Ale czasami idziemy na Mszę św., patrzymy na to, co się dzieje, plotkujemy między sobą, podczas gdy kapłan celebruje Eucharystię, ale my nie celebrujemy blisko niego. Ależ tu jest Pan. Jeśli dziś przyszedłby tutaj prezydent Republiki albo jakaś ważna osoba na świecie, możemy być pewni, że wszyscy bylibyśmy blisko tej osoby, chcielibyśmy ją pozdrowić. Ale pomyśl, kiedy idziemy na Mszę św. to jest tam obecny Pan. A ty jesteś rozproszony, kręcisz się. To jest Pan. Warto o tym pomyśleć. – „Ależ Ojcze, Msze św. są nudne!”. – „Cóż mówisz: że Pan jest nudny?” – „Nie, Msza nie jest nudna, ale księża”. Trzeba, żeby księża się nawrócili. Ale Pan jest tutaj obecny! Czy to jasne? Nie zapominajcie o tym. Uczestnictwo we Mszy świętej to przeżywanie po raz kolejny Męki i zbawczej śmierci Pana.

Spróbujmy teraz zadać sobie kilka prostych pytań. Na przykład, dlaczego czynimy znak Krzyża i dokonujemy aktu pokuty na początku Mszy św.? W tym miejscu chciałbym dokonać jeszcze jednej dygresji. Czy widzieliście, jak żegnają się dzieci? Czasami robią to byle jak. A w ten sposób zaczyna się Msza św., w ten sposób zaczyna się życie, w ten sposób zaczyna się dzień. To ma oznaczać, że zostaliśmy odkupieni przez krzyż Chrystusa. Patrzcie na dzieci i uczcie je dobrze czynić znak krzyża.

A te czytania mszalne, dlaczego tam są? Dlaczego w niedzielę czytane są trzy teksty, w inne dni dwa, dlaczego tam są i co oznacza czytanie mszalne? Dlaczego są czytane i jaki mają z tym związek? Albo dlaczego w pewnym momencie kapłan, który przewodniczy celebracji, mówi: „W górę serca?”. Nie mówi: „W górę nasze telefony komórkowe!”, żeby zrobić zdjęcie. Nie! To straszne! Jestem bardzo smutny, kiedy celebruję Mszę św. tutaj na placu albo w bazylice i widzę wiele telefonów komórkowych wzniesionych w górę. Nie tylko wiernych, ale także niektórych księży, a nawet biskupów. Ależ proszę was: Msza św. nie jest spektaklem! To wyjście na spotkanie z męką i zmartwychwstaniem Pana. Dlatego kapłan mówi: „W górę serca!”. Co to znaczy? Zapamiętajcie – żadnych telefonów komórkowych!

Bardzo ważny jest powrót do rzeczy podstawowych, ponowne odkrycie tego, co jest istotne, poprzez to, czego dotykamy i co widzimy w celebracji sakramentów. Prośba świętego Tomasza Apostoła (por. J 20,25), by zobaczyć i dotknąć ran gwoździ w ciele Jezusa, jest pragnieniem, aby móc jakoś „dotknąć” Boga, aby Mu uwierzyć. To o co św. Tomasz prosi Pana, jest tym, czego potrzebujemy wszyscy: zobaczyć Go i dotknąć, aby móc Go rozpoznać. Sakramenty wychodzą naprzeciw tej ludzkiej potrzebie. Sakramenty, a zwłaszcza celebracja eucharystyczna, są znakami Bożej miłości, uprzywilejowanymi drogami, aby z Nim się spotkać.

Poprzez te katechezy, które dziś się rozpoczynają, chciałbym wraz z wami na nowo odkryć piękno ukryte w celebracji eucharystycznej, a które, gdy zostanie odsłonięte, nadaje pełny sens życiu każdego z nas. Niech Matka Boża towarzyszy nam na tym nowym odcinku drogi. Dziękuję.