Spotkać Bono i… rozmowa z Maciejem Chmielem, pierwszym polskim dziennikarzem, który rozmawiał z wokalistą U2.

Maciej Chmiel w latach 80. był uczestnikiem ruchu trzeciego obiegu i organizował festiwal „Róbrege”. Z poezją i literaturą mu zawsze było po drodze, bowiem pracował w redakcji pisma „Brulion”.

W 1989 r. Maciej Chmiel pojechał do Amsterdamu, by zaprosić zespół do Polski, a przy okazji przeprowadzić wywiad. Wówczas grupa U2 po wydaniu krążka „Joshua Tree” była na rockowym parnasie świata.

Maciej Chmiel jest dla mnie osobiście jednym z najważniejszych dziennikarzy muzycznych. Z wypiekami na twarzy wsłuchiwałem się w kolejne odsłony kultowej audycji w Trójce przełomu lat 80. i 90. XX wieku „Radio Clash”, której był współautorem i współprowadzącym. Dał się także poznać jako znakomity organizator i manager naszego punk – rockowego dobra narodowego – grupy Dezerter.

Tomasz Wybranowski

Tutaj do wysłuchania cała rozmowa z Maciejem Chmielem:

 

Z branżą mediów i rozrywki jest związany od ponad 35 lat. W latach 80. był uczestnikiem ruchu trzeciego obiegu i organizował festiwal „Róbrege”. Z poezją i literaturą mu zawsze było po drodze, bowiem pracował w redakcji pisma „Brulion”.

Maciej Chmiel życie dziennikarza godził z bytem producenta. Założył i zarządzał z innym tuzem polskiego dziennikarstwa Andrzejem Horubałą (a potem już sam) firmą Casablanca Studio. W latach 90. związany był m.in. z „Gazetą Wyborczą”, „Tygodnikiem Literackim” i wspomnianą radiową Trójką, a także a w latach 1994-1996 pracował w dziale rozrywki TVP1. W publicznej tv współprowadził program kulturalny „Łossskot”. W końcu został także szefem TVP2.

Zawsze podkreślam, że to człowiek renesansu i persona bardziej niż niezbędna i zasłużona polskiej scenie muzycznej. Dlaczego? Oto odpowiedź (tylko jedna z wielu): Maciej Chmiel był pomysłodawcą Fryderyków, a także wicedyrektorem festiwali w Opolu i w Sopocie.

Jego wiedza, smak i doświadczenie dały mu przepustkę by być ekspertem i jurorem wielu festiwali (m.in. Cartoon Forum we francuskiej Tuluzie czy Animateka w Lublanie).

Ile ma na koncie wyprodukowanych i poprowadzonych programów telewizyjnych, godzin spędzonych przy radiowym mikrofonie, zrealizowanych filmów dokumentalnych i teledysków, tego nie zliczy sam.

 

Obecnie jest dyrektorem państwowego Studia Filmów Rysunkowych w Bielsku-Białej.

Spotkać Bono i zaprosić U2 do Polski – misja AD 1989/1990

 

Moje radiowe obchody na antenie Radia Wnet 40. rocznicy albumu „War” U2 nie mogły odbyć się bez niego. To właśnie mój gość Maciej Chmiel był pierwszym dziennikarzem z Polski wracającej do rodziny wolnych narodów, któremu udało się dwukrotnie spotkać i porozmawiać z wokalistą i tekściarzem U2 – Bono.

W 1989 r. pojechał do Amsterdamu, by zaprosić zespół do Polski, a przy okazji przeprowadzić wywiad. Wówczas grupa U2 po krążkach „War”, „The Unforgetabble Fire” a zwłaszcza „Joshua Tree” była najjaśniejszym punktem na rockowym parnasie świata.

Liczyłem ja i grono wielu osób, że uda mi się zaprosić U2 na koncert. Czułem się jak wysłannik odrodzającej się Polski, niczym rzecznik ruchu „Solidarność” i uciskanego do niedawna narodu. Przecież U2 zawsze śpiewało o wolności i nadziei. – mówi Maciej Chmiel.

Trudno wyobrazić sobie Lecha Wałęsę w roli promotora rocka i koncertów halowych, ale wabikiem na Bono miał być właśnie list od ówczesnego prezydenta Rzeczpospolitej.

Zaproszenie do Polski podpisane przez Wałęsę ukryłem w kieszeni koszuli i wsiadłem do samolotu. Uprzednio od wielkiej fanki U2 z Warszawy otrzymałem bilet na koncert U2. – wspomina Maciej Chmiel. – Przez kilka godzin koczowałem w tłumie fanów przed hotelem, gdzie zatrzymał się irlandzki kwartet.

Gdy Bono wreszcie podjechał pod hotel, wyrwał się tłumu. Bono od razu zauważył naklejkę Solidarności na mojej teczce i mikrofon. Po wielu próbach i zdarzeniach wreszcie udało się przez prawie pół godziny porozmawiać z wokalistą U2.

O kulisach tej wyprawy pod niebo Niderlandów, sieci przyjaznych kontaktów i szczerych ludzi, nieszczerości managerów i oficerów prasowych gwiazd, wreszcie samym spotkaniu oko w oko z Bono opowiedział mi szczegółowo tutaj:

 

Studio Dublin na antenie Radia WNET od października 2010 roku (najpierw jako „Irlandzka Polska Tygodniówka”). Zawsze w piątek, zawsze po Poranku WNET ok. 9:10. Na Muzyczny Wtorek ekipa Studia 37 zaprasza zawsze we wtorki od 13:00 i od godziny 19:00.

„Sztandary Niepodległości”. Nie wolno przegapić poetyckiego koncertu patriotycznego Artura Gotza. Poleca Radio Wnet

Artur Gotz stworzył na potrzeby spektaklu muzykę do wiersza Krzysztofa Kamila Baczyńskiego o tytule „Wiatr”.

Przed rokiem Radio Wnet było patronem medialnym koncertu „Wola 44”, poświęconego ofiarom warszawskiej Woli, zamordowanym w Powstaniu Warszawskim 1944 roku przez Niemców.

Jak mówił wówczas na antenie „Muzycznej Polskiej Tygodniówki” Artur Gotz projekt rodził się przez wiele lat.

Tutaj do wysłuchania rozmowa z Arturem Gotzem:

 

W 2008 roku przeprowadziłem się do Warszawy. Rok później zagrałem w spektaklu „Pamiętnik z Powstania Warszawskiego” według Mirona Białoszewskiego, w warszawskim Teatrze Kamienica. Wtedy zacząłem przemierzać miasto i zatrzymywać się w wielu punktach, czytać pamiątkowe tablice, spotykać się z Powstańcami, ludźmi, którzy przeżyli wojnę. – wspomina Artur Gotz.

 

Ofiary Rzezi Woli 1944 roku. fot. Archiwum

Mój gość Artur Gotz, aktor, piosenkarz, reżyser i producent od siedmiu lat mieszka na warszawskiej Woli, w kamienicy z 1937 roku, która przetrwała wojnę. Jak twierdzi, to miejsce wyjątkowe, bo naznaczone krwią bestialsko pomordowanych cywilów o których Europa i świat nigdy nie usłyszeli:

Dosłownie kilometr ode mnie obok stacji metra Młynów jest miejsce masakry podczas „Rzezi Woli”. Wcześniej nie zdawałem sobie sprawy, że w ciągu kilku dni zginęło na Woli ponad 50.000 ludzi. Niektóre źródła podają nawet 65.000 ofiar. Ten fakt jest marginalizowany podczas wspomnień o Powstaniu Warszawskim. Dlatego moim celem jest opowiadanie historii poprzez teksty poetyckie i świadectwa osób, które przeżyły tę tragedię – mówi Artur Gotz.

Artur Gotz stworzył na potrzeby spektaklu muzykę do wiersza Krzysztofa Kamila Baczyńskiego o tytule „Wiatr”. Kulisy powstania bajkowe, trochę mesjanistyczno – romantyczne, były takie:

Wziąłem tomik poety, który mam od szkoły podstawowej. Pod koniec lat 90. XX wieku zakreśliłem kilka wierszy, które zrobiły na mnie wrażenie m.in. „Wiatr”. Zacząłem kilka razy czytać ten tekst, szukać w nim sensów i przyszła mi do głowy wokaliza, która rozpoczyna i kończy utwór, a następnie siadłem do instrumentu i wymyśliłem całą piosenkę. Myślę, że to jakiś znak od Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, bo rok temu kilka dni przed rocznicą jego śmierci zapalałem znicz na jego grobie i nuciłem fragmenty piosenki „Ty żyjący”, którą wtedy nagrałem.

 

 

Zapraszamy serdecznie na koncert Artura Gotza opatrzony tytułem „Sztandary Niepodległości”. Spektakl obejrzeć będzie można w Klubie DGW – Dowództwa Garnizonu Warszawa, przy Alei Niepodległości 141 a w Warszawie.  Czas: najbliższa sobota, 6 sierpnia, godzina 17:00.

To wyjątkowa okazja do usłyszenia piosenek, które gram niezwykle rzadko. – powiedział Radiu Wnet Artur Gotz.

Wstęp za okazaniem bezpłatnej wejściówki, które można zarezerwować w Klubie DGW tel. 261 871 072, 261 871 073, 261 842 335

„Sztandary Niepodległości”  to poetycki koncert patriotyczny, który łączy nostalgię i zadumę nad otaczającą nas rzeczywistością. Tytuł programu to piosenka Romana Kołakowskiego z koncertu telewizyjnego, który został zrealizowany w 2018 roku.

W trakcie wydarzenia zaprezentowane zostaną także kompozycje Mateusza Pospieszalskiego do fragmentów „Pamiętnika z Powstania Warszawskiego” Mirona Białoszewskiego. oraz Zygmunta Koniecznego do wierszy Krzysztofa Kamila Baczyńskiego i Czesława Miłosza.

Usłyszeć będzie można teksty Agnieszki Osieckiej i Tadeusza Różewicza oraz znane piosenki patriotyczne („Pałacyk Michla”, „Sanitariuszka Małgorzatka”, czy „Tango na głos”).

Artur Gotz. Fot. Wojciech Jachyra

 

Artur Gotz jest aktorem, piosenkarzem, producentem, reżyserem i wykonawcą wielu projektów muzyczno-teatralnych, m.in.  „Wola’44” czy „Białoszewski 100”.

Artur Gotz jest także dumnym mieszkańcem warszawskiej Woli, aktorem scen Warszawy i Łodzi.

Jako wokalista nagrał 4 płyty długogrających, w tym „Kabaret Starszych Panów. Przeboje wszech czasów spiewa Artur Gotz”„Miłość z Facebooka”.

Na całym świecie dał prawie 600 koncertów nie tylko w Polsce i Europie, ale także Stanach Zjednoczonych Ameryki, Australii, Nowej Zelandii. oraz Kubie.

Stał się także tytułowym bohater powieści „Idol” Marty Fox. W roku 2016 został laureatem nagrody „Wokalista Roku 2016”. Oficjalna strona: www.arturgotz.pl

Tomasz Wybranowski

Poeci pamiętają o Powstaniu Warszawskim. Premiera najnowszego wiersza Juliusza Erazma Bolka. Zaprasza Tomasz Wybranowski

Patrząc przez soczewki czasu na powstanie warszawskie, którego 78. rocznica przypadła 3 dni temu, krajobrazy możemy dostrzec niezmiennie dwa. Z jednej strony sierpniowy zryw był  przepiękną, choć straceńcza insurekcją – epopeją chęci bycia wpnym głównie młodych ludzi, którzy podjęli rozpaczliwą walką nie tylko o wolną Polskę, ale i o własną godność.   Tutaj do wysłuchania rozmowa z Juliuszem Erazmem Bolkiem:   Patrząc z przeciwnej strony, widzimy tragiczny bilans powstania, […]

Patrząc przez soczewki czasu na powstanie warszawskie, którego 78. rocznica przypadła 3 dni temu, krajobrazy możemy dostrzec niezmiennie dwa. Z jednej strony sierpniowy zryw był  przepiękną, choć straceńcza insurekcją – epopeją chęci bycia wpnym głównie młodych ludzi, którzy podjęli rozpaczliwą walką nie tylko o wolną Polskę, ale i o własną godność.

 

Tutaj do wysłuchania rozmowa z Juliuszem Erazmem Bolkiem:

 

Powstaniec warszawski wyciągnięty przez niemieckich żołnierzy ze stołecznych kanałów / Bundesarchiv, Bild 146-1994-054-30, August Ahrens (CC-BY-SA 3.0)

Patrząc z przeciwnej strony, widzimy tragiczny bilans powstania, który wielu historykom dyktuje niełatwe i kłopotliwe pytania o jego logikę i sens.

Ale niezależnie od ocen celowości wybuchu powstania, nie ma – i o tym jestem przekonany – nikogo, kto nie doceniałby zastępów młodych Polaków walczących z Niemcami tak długo, w tak trudnych do wyobrażenia warunkach.

Wypada popaść w zadumę, pomilczeć i oddać hołd bohaterom. Tak jak poeta Juliusz Erazm Bolek, który w 78. rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego napisał wiersz, który ukazuje bestialstwo okupantów, relatywzim zdarzeń w zależności czy czas tak zwanego pokoju, czy wojny (cokolwiek ona nie znaczy).

Czytając ten wiersz po raz pierwszy miałem przed oczami nie barykady i walki, ale postaci mordowanych betialsko mieszkańców Warszawy.

Dziś w dobie poprawności i relatywizowania absolutnie wszystkiego, to bardzo ważny głos, głos autorytetu. W XXI wieku ludzie niestety niechętnie chcą go rozpoznać, a co dopiero zrozumieć! Autorytet przegrywa z użyciem, historia i pamięć o przodkach wypierana jest przez rojenia polityków i nowe paktowania.

Wobec tego poeta piszący o historii musi zachować krytyczną wręcz zimną świadomość tego, że przeszłość i przyszłość ludzkości to horyzont, który otacza każdy nasz krok. Zaś „dike”„ananke” to pojęcia, które nie odeszły do lamusa, szczególnie „konieczność”
„Ananke” w tradycji antycznej była personifikacją siły zniewalającej do bezwzględnego podporządkowania się wyrokom przeznaczenia. Tutaj zastanowić się na chwilę co jet naszym przeznaczeniem, potomków bohaterów Powstania Warszawskiego. I na to pytanie w tropach metafor odpowiada Juliusz Erazm Bolek.
Tomasz Wybranowski

Juliusz Erazm Bolek: POWSTANIE

 

krwawe walki wybuchły

bo byli tacy co nienawidzili

i tacy co pragnęli wolności

 

miasto

zalało się krwią i ogniem

masowo dochodziło do

rabunków

gwałtów

i mordów

na żołnierzach

i cywilach

ofiarami

były nawet

dzieci

masowe egzekucje

były na porządku dziennym

mordowany był każdy

kogo można było zabić

 

powstanie wolności

to były urwane kończyny

rozlane jelita

zwęglone ciała poległych

zmiażdżone zwłoki

zasypanych

w zbombardowanych domach

stosy pomordowanych ciał

których nie miał kto grzebać

strach

cierpienie

śmierć

 

ginęli

synowie

matki

ojcowie

siostry

bracia

dzieci

wszyscy

 

ci co żyli mieli

otwarte

ropiejące rany

byli głodni

przerażeni

i spragnieni

końca koszmaru

 

to było piekło

stworzone przez

kulturalnych

i cywilizowanych

okupantów

których szczytowym

intelektualnym osiągnięciem

było wymyślenie

obozów zagłady

 

z nienawiści do ludzi

pragnących wolności

doprowadzili do zagłady

miasto

które stało się

cmentarzem

 

dramatu

nie da się opisać

cyframi

rachunkami strat

i krzywd

ani żadnym

straconym życiem

jednego człowieka

który miał marzenia

marzenia

 

mijają lata

trwa spór

o sens

o cenę wolności

którą były

setki tysięcy ofiar

spór bez sensu

bo przecież

nikt nie miał

szklanej kuli

w której można by

zobaczyć przyszłość

 

przyszłość

jest jedna

to opowieść

o narodzie

który zawsze

walczy

 

Ursynów pamiętał i pamięta o Powstańcach Warszawskich. Uroczystości przy Torze Wyścigów Konnych na Służewcu

Radni Mateusz Rojewski i Marcin Szadowiak uczestniczyli w imieniu Klubu Radnych Prawa i Sprawiedliwości w ursynowskich uroczystościach.

1 sierpnia, o godzinie 9 rano rozpoczęły się obchody rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego na warszawskim Ursynowie.

To tam właśnie, przy wjeździe na teren słynnego Toru Wyścigów Konnych, znajdują się pamiątkowe głaz oraz tablica.

Miejsce to odegrało w Powstaniu szczególną rolę. To bowiem na popularnych Wyścigach miały lądować alianckie samoloty oraz mieli być zrzucani spadochroniarze generała Stanisława Sosabowskiego.

Miejsce to zapewniało bowiem ku temu odpowiednio dużą przestrzeń. Szturm na Tor Wyścigów Konnych podjął pułk „Baszta”.

Pomimo  udnego początku walk dla powstańców, Niemcy, kiedy nadeszła dla nich odsiecz z lotniska Okęcie, wypchnęli Polaków z terenu Wyścigów. W czasie odwrotu zginęło ponad 120 Powstańców.

Pamięć o walczących o wolność bohaterach to nasz obowiązek. Abstrahuję tutaj od samej militarnej oceny Powstania Warszawskiego oraz od dyskusji, która powraca co roku. – powiedział radny Mateusz Rojewski, który wraz z innym radnym Marcinem Szadowiakiem uczestniczył w imieniu Klubu Radnych Prawa i Sprawiedliwości w ursynowskich uroczystościach.

Radny PiS Mateusz Rojewski obawia się, że krytykom sierpniowego zrywy brakuje zrozumienia ówczesnej sytuacji.

Powstanie było heroicznym zrywem niepodległościowym, skierowanym przeciwko niemieckiemu okupantowi. Okupantowi, który przez 5 lat wyżywał się w bestialski sposób na ludności cywilnej, mordując i torturując ją na różne sposoby.

„Dla tej ludności było to nie do zniesienia – dodaje radny Mateusz Rojewski. Wola walki o wolność, a przede wszystkim godność i niepodległość była ogromna. Odwaga tych ludzi oraz ich poczucie wspólnoty są godne najwyższej pochwały!”

Radni Mateusz Rojewski i Marcinem Szadowiak uczestniczyli w imieniu Klubu Radnych Prawa i Sprawiedliwości w ursynowskich uroczystościach.

Radny Marcin Szadowiak, przy pamiątkowym obelisku sławiącym pamięć Bohaterów Powstania Warszawskiego na warszawskim Służewcu.

Dziś łatwo jest gdybać i dywagować pijąc kawę i dyskutując. Gdyby nie Powstanie Warszawskie Polska pod butem sowietów stałaby się kolejną związkową republiką ZSRR. – dodał Marcin Szadowiak. 

Drugie polskie narodziny powieści „Ulisses” Jamesa Joyce’a. Z Maciejem Świerkockim rozmawia Tomasz Wybranowski

Dzisiaj „Bloomsday”, święto polonistów i historyków literatury rozkochanych książkowych dziwnościach, oraz oraz bladolicych studentek. Magia „Ulissesa” przyciąga tego dnia do Dublina tysiące ludzi. I to nie tylko z Irlandii. Podczas obchodów „Bloomsday” na ulicach Dublina można spotkać tysiące osób, wielbicieli prozy Joyce’a. Przebrani za mieszkańców miasta sprzed ponad stu lat od świtu wcielają się w duchy postaci zaklętych na kartach powieści. Czasami trafiają się nawet osoby stylizujące się w wyglądzie […]

Dzisiaj „Bloomsday”, święto polonistów i historyków literatury rozkochanych książkowych dziwnościach, oraz oraz bladolicych studentek. Magia „Ulissesa” przyciąga tego dnia do Dublina tysiące ludzi. I to nie tylko z Irlandii.

Podczas obchodów „Bloomsday” na ulicach Dublina można spotkać tysiące osób, wielbicieli prozy Joyce’a. Przebrani za mieszkańców miasta sprzed ponad stu lat od świtu wcielają się w duchy postaci zaklętych na kartach powieści. Czasami trafiają się nawet osoby stylizujące się w wyglądzie na samego mistrza Joyce’a.

Tomasz Wybranowski

 

Artykuł Tomasza Wybranowskiego i Tomasza Szustka pt. „Magiczny czas Bloomsday” na stronach lipcowego „Kuriera WNET”, nr 61/2019, gumroad.com

A wszystko zaczęło się ponad sto lat temu.  2 lutego 1922 roku, pod niebem Paryża odważna i śmiała dama Sylvia Beach wydała na czterdzieste urodziny Jamesa Joyce’a, powieść pod tytułem „Ulisses”.

Nieco wcześniej, bo w latach 1918 – 1920, dzieło Joyce’a drukowano w odcinkach w czasopiśmie „The Little Review” w Stanach Zjednoczonych. Powieść uznano za „nikczemną i pornograficzną”. Jeszcze inni mówili i pisali o „czystej pornografii i jawnym bluźnierstwie”.

Sam James Joyce długo szukał wydawcy i niemal już stracił resztkę nadziei, kiedy poznał Simone Beach.

 Podczas radiowego celebrowania Bloomsday towarzyszył nam dr Maciej Świerkocki. To on dał drugie polskie zycie tej powieści. Nad tłumaczeniem pracował 7 lat. Tyle samo James Joyce pisał „Ulissesa”.

Tutaj do wysłuchania pierwsza część rozmowy z drem Maciejem Świerkockim:

 

Śnić w przyszłość jak Homer

Znanym entuzjastą twórczości J. Joyce’a jest były senator David Norris, który często rozpoczyna oficjalnie obchody święta przemową do zebranej publiczności.

 

Powieść „Ulisses” składa się z 18 epizodów. Warto pamiętać, że tyle samo ksiąg liczy sobie „Odyseja” Homera.

Powieść Jamesa Joyce’a kryje na swoich stronach dzień z życia akwizytora drobnych ogłoszeń, węgierskiego starozakonnego – Leopolda Blooma.

Aby zrozumieć przesłanie i ideę powieści, trzeba przeczytać lub znać przynajmniej w zarysie epopeję Homera. Każdy rozdział „Ulissesa” z jego bohaterami odpowiada kolejnym pieśniom homeryckiego eposu. Bloom to mityczny Ulisses – Odyseusz, jego niewierna i piękna żona Molly to Penelopa, zaś Stefan Dedalus to syn Odysa – Telemach.

 

O trudzie tłumacza

 

 

Sto lat minęło w lutym od premiery pierwszego wydania powieści Joyce’a, ale nie każdy wie, że do niedawna mogliśmy czytać „Ulissesa” tylko w jednym polskim przekładzie. Autorem pierwszego tłumaczenia był Maciej Słomczyński, znany także pod pseudonimem Joe Alex jako autor wciągających kryminałów. Praca zajęła 13 lat.

Tłumaczenie ukazało się wreszcie drukiem w roku 1969 i przyniosło wielką falę snobizmu na „czytanie Joyce’a”. Ale nie tylko to, bowiem warto pamiętać, że gdyby nie wielka praca translatorska Macieja Słomczyńskiego, to nie byłoby dwóch znakomitych polskich teatralnych adaptacji „Ulissesa” w reżyserii Zygmunta Hübnera oraz Jerzego Grzegorzewskiego. Tutaj jeszcze jedna ciekawostka.

Zanim jeszcze ukazało się polskie tłumaczenie, autor „Popiołu i diamentu” Jerzy Andrzejewski zakochał się w prozie Joyce’a i wpadł na koncept swojej powieści „Bramy raju”.

 Rok 2021, upalny sierpień przyniósł drugie polskie tłumaczenie „Ulissesa”. Tym razem w roli głównej zaprezentował się znakomity tłumacz dzieł Samuela Becketa (inny wielki Irlandczyk) i Johna Updike’a – Maciej Świerkocki.

Tutaj do wysłuchania druga odsłona rozmowy z Maciejem Świerkockim:

 

Przetłumaczenie „Ulissesa” zajęło mu dokładnie siedem lat. I jest w tym jakaś magia, bowiem tyle lat zajęło Jamesowi Joyce’owi napisanie z licznymi poprawkami powieści.

O trudzie i znoju tłumacza, podczas penetrowania Dublina, snów i myśli Jamesa Joyce’a Maciej Świerkocki napisał w bardzo osobistej książce „Łódź Ulissesa”. Na swój sposób to diariusz i bardzo dokładna relacja z pracy tłumacza.

Przeczytacie tak m.in. o tym, odnalazł na kartach „Ulissesa” co nieco polskich akcentów, w tym postać jednego z ojców polskiej niepodległości Ignacego Paderewskiego. Ta niezwykła książka ukazała się nakładem wydawnictwa Officyna.

Tutaj do wysłuchania trzecia część rozmowy Tomasza Wybranowkiego z drem Maciejem Świerkockim:

 

Uczestnicy Festiwalu Bloomsday 2022, okolice Sandycove. Fot. Tomasz Szustek / Studio 37

 

Czas „Ulissesa” – czas Dublina

Wróćmy jednak do wielkiego działa Joyce’a. Pod wielkim urokiem „Ulissesa” i kunsztu pisarza byli dwaj wielcy nobliści: Ernest Hemingway i Winston Churchill. To dzieło właśnie przyniosło Joyce’owi nieśmiertelną sławę.

Na ponad 800 stronach Joyce zawarł urzekającą, choć trudną w odbiorze, epopeję – mit o swoim mieście Dublinie, swojej ojczyźnie – Irlandii, wreszcie – całych dziejach świata. Zakończenie opisywania wielkiego mega – mitu świata zawarł autor w swojej ostatniej powieści „Finnegans Wake”, który dłużej czekał na swój pierwszy  polski przekład.

73 lata od jej premiery, 29 lutego 2012 roku ukazał się pierwszy polski przekład tej, zdaniem wielu filologów i historyków literatury, najtrudniejszej książki w historii literatury. Dzieła tego dokonał dr Krzysztof Bartnicki.

View of O’Connell Bridge and monument, Dublin 1928 r. Fot. National Library of Ireland.

To wszystko, James – dublińczyk, z precyzyjną dokładnością oparł na podstawie wspaniałego, tak w treści, jak i warstwie konstrukcyjnej o czym już pisałem dziś, eposu Homera „Odysei”.  Samo miasto Dublin uosabia w powieści, w nieco sparodiowanej metaforze świat starożytny z czasów Homera. Znamienne jest jednak, że Joyce stolicę Irlandii opisał z reporterskim pietyzmem i dbałością o szczegół. Dlaczego?

Odpowiedź znajdujemy w jednym z listów autora do wielkiego przyjaciela Franka Budgena:

/…/ „Chciałem dać tak wszechstronny obraz Dublina, by można było to miasto, gdyby pewnego dnia nagle zniknęło z powierzchni ziemi, odbudować na podstawie mojej książki”./…/

 

Wielki powieściowy spacer i … marzenia

 Akcja „Ulissesa” rozgrywa się w ciągu niespełna jednego dnia – 16 czerwca 1904 roku. To właśnie tego dnia James Joyce poznał swoją późniejszą żonę – Norę Barnacle ). Na pamiątkę tego zdarzenia i upamiętnienia czasu powieściowego „Ulissesa” rokrocznie w Dublinie odbywa się popularny „Bloomsday”.

Widok na dom przy Eccles Street 7, gdzie mieszkał powieściowy Leopold Bloom. Rys. Katarzyna Sudak.

 

Muzeum im. Jamesa Joyce’a w wieży Montello (nadmorskie Sandycove). To właśnie stąd wyrusza Stefan Dedalu w poszukiwaniu samego siebie na mapie życia i swojego duchowego ojca – Blooma.

 

W powieści Joyce’a nocna wędrówka Leopolda Blooma jest tłem dla opisów Dublina. Tak więc czytelnik poznaje cudowną i monumentalną Martello Tower. To tutaj na wstępie powieści Buck Mulligan czyni poranną toaletę a Stefan Dedalus zbiera się do wyjścia po wypłatę do szkoły w której uczy.

Namawiam także do letniej i sentymentalnej podróży kolejką do stacji Sandycove, aby każdy mógł się naocznie przekonać o pięknie Martello Tower i dublińkiej morskiej zatoki.

Tropiąc bohaterów „Ulissesa” trafiamy do domu przy Eccles Street 7, gdzie mieszkał Leopold Bloom nazywany przez przyjaciół Poldym. Dostojny Bloom otwiera listy w gmachu Poczty Głównej przy O’Connell Street, spaceruje wieczorną porą drogą ku Sandymount, kierując się ku zatoce by medytować przy kościele Star – Of – The –Sea. Na cmentarzu Glasnevin żegna przyjaciela, pije piwo w pubie przy Lincoln Street, zaś nocną porą spaceruje po uroczym Westland Row, jednym z mostków nad Liffey.

Praktycznie cała powieść to jedna, wielka i niezwykle wierna mapa ówczesnego Dublina. Trzeba dodać, że pomimo upływu ponad stu lat od napisania „Ulissesa” topografia stolicy Irlandii prawie w ogóle się nie zmieniła.

Tomasz Wybranowski

Fot. Tomasz Szustek

 

Studio Dublin na antenie Radia WNET od 15 października 2010 roku (najpierw jako „Irlandzka Polska Tygodniówka”). Zawsze w piątki, zawsze po Poranku WNET zaczynamy ok. 9:10. Zapraszają: Tomasz Wybranowski i Bogdan Feręc, oraz Katarzyna Sudak, Tomasz Szustek, Bogdan Feręc oraz Jakub Grabiasz.

 

W stuleciu pierwszego wydania powieści Jamesa Joyce’a „Ulisses”. Bloomsday – prof. Paweł Nowak i Tomasz Szustek

Stolica Irlandii to miasto rodzinne wielu pisarzy i poetów, którzy złotymi zgłoskami zapisali się w annałach historii literatury powszechnej. Dość wymienić trzy nazwiska: Oscara Wilde, George Bernard Show i Samuela Becketta. Tak naprawdę jednak to dzięki osobie Jamesa Joyce’a (1882-1941) Dublin bezbłędnie odnajdywany jest na literackiej mapie świata. Tomasz Wybranowski   James Joyce to jedna z najbar­dziej kontrower­syjnych postaci współczesnej lite­ratury. „To najbar­dziej dziwna osoba, […]

Stolica Irlandii to miasto rodzinne wielu pisarzy i poetów, którzy złotymi zgłoskami zapisali się w annałach historii literatury powszechnej. Dość wymienić trzy nazwiska: Oscara Wilde, George Bernard Show i Samuela Becketta.

Tak naprawdę jednak to dzięki osobie Jamesa Joyce’a (1882-1941) Dublin bezbłędnie odnajdywany jest na literackiej mapie świata.

Tomasz Wybranowski

 

James Joyce to jedna z najbar­dziej kontrower­syjnych postaci współczesnej lite­ratury. „To najbar­dziej dziwna osoba, którą dano było mi spotkać.” –  pisał w liście do przyjaciela Tomasz Mann, au­tor „Czarodziejskiej góry” i „Doktora Faustusa”. James Joyce to piewca Dublina, jego wielki mi­łośnik,  ale zarazem i najzagorzalszy krytyk.

 

Śniadanie w James Joyce Centre. Bloomsday. Fot. Studio 37

Aby poznać klimat utworów Joyce’a  nie wystarczy przeczytać. „Dublińczyków” , „Portretu artysty z czasów młodości”, czy „Ulissesa”. Proza Irlandczyka to labirynty symboli i odnośników hi­storyczno – obyczajowych i liczne nawiązania i inter­pretacje do życia Dubliń­czyków przełomu wieku XIX i XX.
Joyce kochał i nienawidził Dublina.

Tymi samymi uczuciami da­rzył także swoją ojczyznę, którą często na kartach swoich utworów (wykorzystując podobieństwo brzmienio­we – onomatopeiczne) na­zywał „Errorland”, zamiast „Ireland”. Joyce jako miłośnik Irlandii i jednocześnie jej najzagorzalszy krytyk, piętnował obskurantyzm, brak logicznego myślenia i rozliczne przywary rodaków, w szczególności alkoholizm.

Śledząc jego biografię nasuwa się reflek­sja, że był to człowiek, którym targały dwa dajmoniony, duchy sprawcze dobra i zła, smutku i radości, osa­motnienia wewnętrznego i wielkiej witalności, wreszcie głodu życia i pustelniczego zasklepienia.

Krytycy i badacze literatury do tej pory nie są zgodni w ocenie jego twórczości. Mann, Eliot, Seldes chwalili go za odwagę, bez­kompromisowość, nową prawdę psychologiczną i artystyczną, wreszcie za śmiałe łamanie utartych konwencji narracyjnych. Przeciwnicy poetyki au­tora „Ulissesa” ganili go za chaotyczność narracyjną i … pornogra­fię.

Studio 37 Dublin na tropach Leopolda Blooma

 

Tomasz Szustek na szlaku powieściowym „Ulissesa”. Bloomsday 2022, Sandycove.

O kolejnych reporterskich wojażach z egzemplarzem „Ulissesa” Jamesa Joyce’a w plecaku, mikrofonami Radia WNET i aparatem fotograficznym opowiada Tomasz Szustek (Studio 37).

Nasz reporter od samego rana przemierza Dublin, aby być w najważniejszych miejscach, w których rozgrywa się ta niezwykła powieść.

Dzięki relacjom Tomasza Szustka słuchaczki i słuchacze Radia Wnet poznali monumentalną Martello Tower. To tutaj na wstępie powieści Buck Mulligan czyni poranną toaletę, zaś  Stefan Dedalus zbiera się do wyjścia po wypłatę do szkoły w której uczy.

 

Zaczytana fanka powieści Jmesa Joyce’a. Bloomsday 2022, Sandycove. Fot. Tomasz Szustek / Studio 37.
Jak z kart powieści Leopold Bloom i Malachi „Buck” Mulligan, ten w kanarkowym szlafroku. Fot. Tomasz Szustek – Studio 37.

Jeśli tylko odwiedzicie stolicę Irlandii, to namawiam do sentymentalnej podróży kolejką do stacji Sandycove, aby naocznie przekonać się o pięknie Martello Tower i morskiej zatoki.

Tomasz Szustek, dziennikarz, reporter Studia 37 Dublin i fotograf wspomina także swoje pierwsze chwile w Dublinie spędzone podcas lektury „Ulissesa”. Wraca też wspomnieniami do Bloomsday z roku 2019, kiedy to relacjonował dla słuchaczy Radia WNET wydarzenia związane z tym literackim i towarzyskim świętem.

Oto pierwsze relacje z Martello Tower:

 

I druga opowieść Tomasza Szustka:

 

 

Nowa jakość literacka

Musimy jednak mieć świadomość, że ze spuścizny literackiej tego krnąbrnego syna Dublina czerpali, jak z ożywczego strumienia Wiliam Faul­kner, Thomas Stern Eliot, Virgi­nia Woolf, czy Samuel Beckett (inny wybitny Irlandczyk, który podczas paryskiego epizodu Joyce’a pełnił funkcję jego sekretarza).

Siłą nowatorstwa Joyce’a w dziedzinie prozy było śmiałe eksperymento­wanie z substancją czasu, totalna afirmacja w ciągu narracyjnym niczym nie skrępowanego monologu wewnętrznego (słynny  „strumień świadomości” / „stream of conscioisness” – monolog Molly Bloom z końcowych fragmentów „Ulissesa”), wreszcie epatowanie dygresywną fakturą powieści („Portret artysty z czasów młodości” , „Ulisses”).

Czytając prozę Joyce’a nie sposób nie zauważyć, że ich głównym bohaterem jest Dublin. W tym uroczym i nieco kameralnym mieście nad rzeką Liffey, w ponad sto lat później od chwili, gdy nasz bo­hater w ekstrawaganckim stroju przemierzał ulice tego miasta, na każdym niemal kroku spotykamy pamiątki związane z jego obecnością.

James Joyce zerwał więzy z Irlandią w wieku 22 lat. W 1904 roku wraz ze swoją towarzysz­ką życia Norą Barnacle, rodem z Galway, wyjechał z Irlandii rozpo­czynając życie włóczęgi i tułacza. Najpierw osiadł we Włoszech, gdzie często zmieniał adresy i liczne dorywcze pra­ce. W Trieście zatrudnił się jako nauczyciel angielskiego w szkole Berlitza, gdzie jego uczniem był słynny później pisarz Italo Sveno.  Potem z rodziną żył we Francji, by w końcu doko­nać żywota w Szwajcarii.

James Joyce zadebiuto­wał w 1907 roku zbiorem wierszy „Chamber Music” / „Muzyka Kameralna”.  Jednak krytycy i biogra­fowie zgodnie uważają za jego dojrzały debiut zbiór opowiadań „Dubliń­czycy”. Młody Joyce patrzył na Dublin okiem dekadenta zranionego chorobą końca wieku.

James Joyce to najwybitniejszy irlandzki pisarz wszech czasów. Jego „Ulisses” zrewolucjonizował teoretyczne założenia powieści jako gatunku. Ale dlaczego czerwiec jest taki ważny dla Joyce’a i jego fanów i wyznawców dzisiaj?

Studio Dublin w Radiu WNET. Fot. arch Studio 37

Odpowiedź jest prosta. Akcja „Ulissesa” rozgrywa się w ciągu niespełna jednego dnia – 16 czerwca 1904 roku. Tego dnia właśnie James Joyce poznał swoją późniejszą żonę – przewodniczkę duchową Norę Barnacle, rodem z Galway. Na ponad 800 stronach Joyce zawarł urzekającą, choć trudną w odbiorze, epopeję – mit o swoim mieście Dublinie, swojej ojczyźnie – Irlandii.

To wszystko dublińczyk James Joyce z precyzyjną dokładnością oparł na podstawie wspaniałego (tak w treści, jak i warstwie konstrukcyjnej) eposu Homera „Odyseja”. Siłą nowatorstwa Joyce’a w dziedzinie prozy było śmiałe eksperymento­wanie z substancją czasu, totalna afirmacja w ciągu narracyjnym niczym nieskrępowanego monologu wewnętrznego (słynny – „strumień świadomości” – „stream of conscioisness” – monolog Molly Bloom z „Ulissesa”).

Genialność powieści „Ulisses”

dr hab. Paweł Nowak, prof. UMCS.

Powieść „Ulisses” jest dziełem nowatorskim tak w zakresie eklektycznego i symultanicznego tworzenia przestrzeni powieściowej, jak i samej zabawy z czasem, który u Jamesa Joyce’a traci swoją diachroniczną fizyczność i chronologię.

Profesor Paweł Nowak jest cenionym i bardzo doświadczonym wykładowcą oraz trenerem z komunikacji masowej i interpersonalnej, z komunikacji językowej w mass mediach, komunikacji społecznej i komunikacji urzędowej, z retoryki oraz z pragmatyki językowej.

Z rozmowy z prof. Pawłem Nowakiem dowiedzieliśmy się już o harmonijności dzieł Jamesa Joyce’a. Stawia pytanie, jak to możliwe, że choć każdy z rozdziałów „Ulissesa” napisany jest inaczej, to razem tworzą spójną całość i od razu odpowiada, że

Wynika to z holistycznego postrzegania przez człowieka komunikatów. W twórczości Joyce’a mamy do czynienia z „wyraziście ukrytymi treściami”.

Ale głównie skupiliśmy się na rozmowie o języku powieści Joyce’a, a właściwie o 18 różnych językach. Bowiem każdy rozdział powieści został napisany inaczej.

Tutaj do wysłuchania rozmowa z profesorem Pawłem Nowakiem:

 

Poranne czytanie pierwszego rozdziału „Ulissesa” James Joyce’a. Bloomsday 2022, Sandycove. Fot. Tomasz Szustek / Studio 37

16 czerwca AD 1904

Akcja „Ulissesa” rozgrywa się w ciągu niespełna jednego dnia – 16 czerwca 1904 roku. Tego dnia właśnie James Joyce poznał swoją przyszłą żonę i – jak mawiał o niej – „przewodniczkę duchową” Norę Barnacle, rodem z miasta klifów – Galway. Nora była prostą, uroczą młodą kobietą.

Egon Naganowski w niezwykłej książce „Telemach w labiryncie świata: o twórczości Jamesa Joyce’a”, tak oto przedstawił Norę:

cechował ją trzeźwy realizm, bez romantyczno – literackich inklinacji. Przez cały okres małżeństwa z pisarzem Nora traktowała jego profesję jako „niegroźne i nieprzydatne do niczego szaleństwo”. Kiedy otrzymała od męża pierwszy, pachnący jeszcze farbą egzemplarz „Ulissesa”, to natychmiast chciała go … sprzedać. Zmartwieniem napawał ją jedynie fakt, iż „za te kilkaset kartek niewiele dostanie pieniędzy.

Czytając „Ulissesa” musimy pamiętać, że powieściowa Molly Bloom to literacki odpowiednik Nory. Ta jednak, w przeciwieństwie do literackiego alter-ego, przez całe życie była wierna pisarzowi.

Trwała przy nim w biedzie i głodzie, towarzyszyła mu podczas choroby i licznych napadów nerwobóli spowodowanych chorobą oczu, nerek i płuc, aż do ostatnich dni pisarza. Joyce zmarł o świcie 13 stycznia 1941 roku. W śmiertelnej malignie ocknął sie tuż przed ostatnim tchnieniem pytając Nory „Czy nikt nie rozumie?”.

Mimo różnic pochodzenia i wykształcenia James i Nora byli zgodnym i kochającym sie małżeństwem.  Pytany przez wydawców i przyjaciół, co jest takiego niezwykłego w Norze, odpowiadał:

Jej naturalność, niewinność i nieskażenie chorobą nowego wieku.

Letnia pielgrzymka czytelników z całego świata

Obchody Bloomsday to wielkie święto literatury i Dublina. Tylko nieliczni mają możliwość być świadkiem rozpoczęcia obchodów „Bloomsday”. Głównych punktem tego dnia jest śniadanie obficie zakrapiane Guinnesem w James Joyce Center, na które przybywa tradycyjnie kilkadziesiąt osób ubranych w stroje z epoki.

Goście podczas uroczystego śniadania w czasie Bloomsday. Centrum im. Jamesa Joyce’a to zawsze najgorętsze i najbardziej pożądane miejsce tego dnia – 16 czerwca – pod niebem Dublina. Fot. Tomasz Szustek – Studio 37

Wśród gości można dostrzec postaci wykrojone z kart „Ulissesa”: Leopolda i Molly Bloom, czy Stefana Dedalusa. Wypada zazdrościć Irlandczykom ich polityków, dla których tradycja i dziedzictwo kulturowe to nie tylko czcze słowa.

Znanym entuzjastą twórczości J. Joyce’a jest były senator David Norris, który często rozpoczyna oficjalnie obchody święta przemową do zebranej publiczności. Trudno dziwić się temu pamiętając, że senator Norris przyczynił się do powstania muzeum James Joyce Centre.

Uroczyste śniadania w dniu Bloomsday nie odbywają się tylko w jednym miejscu. Uczty dla ciała i ducha odbywają się także w Sandycove, gdzie w Wieży Martello rozpoczyna się akcja powieści, tam też na kąpielisku Forty Foot odważni wskakują do morza,  tak jak czyni to na pierwszych kartach powieści Buck Mulligan. Potem setki osób, z których wiele przybyło spoza granic stolicy, a nawet Irlandii, rusza w przestrzeń Dublina śladami bohaterów „Ulissesa”.

Obchody Bloomsday nie ograniczają się jedynie do 16 czerwca. Przez kilka, kolejnych dni odbywają się w wielu miejscach stolicy imprezy towarzyszące: przegląd filmów, spotkania i wycieczki, wystawy, spektakle teatralne, odczyty, koncerty oraz kiermasze książkowe.

 

Martello Tower w Sandycove w pełnej krasie. Bloomsday 2022. Fot. Tomasz Szustek / Studio 37

Fanom literackiego tropienia Joyce’a i jego powieściowych bohaterów dwie pozycje „Ulisses Guide” pióra Roberta Nicholsona i „A Guide to the Dublin of Ulisses” Franka Delaneya. Pozycja Delaneya to  „magiczny podręcznik” dzięki któremu można odtworzyć i przebyć całą drogę Leopolda Blooma i Dedalusa. W trakcie godzenia przeszłości z pośpiesznym dziś, powieściowe wczoraj na powrót staje się kolejnym mitem.

Z „Ulissesem” w ręku, cytrynowym mydełkiem ze Sweny’s Chemistry i biletem w ręku do stacji Sandycove kłaniam się do ziemi słomkowym kapeluszem Czytelniczkom i Czytelnikom tradycyjnym: ku dobru, pięknu, światłu i miłości.                                                            

Tomasz Wybranowski

Fot. Tomasz Szustek

 

Boris Johnson chce uchylenia protokołu irlandzkiego. Feręc: byłoby to ogromne zagrożenie dla całej Zielonej Wyspy

Belfast City Hall / Fot. William Murphy. Wikimedia Commons

Trwają rozgrywki w brytyjskim rządzie; najbardziej może na nich ucierpieć Republika Irlandii – podkreśla redaktor naczelny portalu Polska-IE.com.

Bogdan FeręcTomasz Wybranowski omawiają spór brytyjsko-irlandzki na tle protokołu w sprawie Ulsteru. Rząd Borisa Johnsona dąży do zniesienia dokumentu. Jak podkreśla Bogdan Feręc, redaktor naczelny portalu Polska-IE.com:

Byłoby to złamanie umowy brexitowej i wywołałoby jeszcze wielki chaos we współpracy handlowej między Irlandią a Wielką Brytanią.

Tomasz Wybranowski zauważa natomiast, że

Wprowadzi to jeszcze większy chaos, ponieważ utrudni rozmowy handlowe między Unią Europejską a Wielką Brytanią. A co z Republiką Irlandii? Uniewaznienie Protokółu Irlandzkiego wywróci dopięte wczesniej w znoju i pocie umowy międzynarodowe.

Rozmówca Tomasza Wybranowskiego wyraża przekonanie, że cała Unia Europejska zablokuje koncepcje rządu londyńskiego. Nie sądzi też, aby gabinet Borisa Johnsona był skłonny łatwo zmienić zdanie.

Odwetowe środki UE najbardziej zaszkodzą Republice Irlandii. Współpraca z północą mogłaby zostać zamknięta.

Bardzo prawdopodobne jest to, że  cała sprawa jest elementem wewnętrznych rozgrywek w brytyjskim rządzie.

Zdaniem Bogdana Feręca zmiana protokołu irlandzkiego mogłaby wywołać nawet problemy w dostawach prądu do Republiki.

Warto zaznaczyć, że w Wielkiej Brytanii mówi się już otwartym tekstem, że wielu członków Partii Konserwatywnej „straciło zapał” do walki z dokumentem brexitowym i Protokołem z Belfastu, więc chcą zmian.

Ale nie w taki sposób, jak proponuje to Boris Johnson. On chce twardego zwarcia, a inni chcą konsensusu.

Więcej na ten temat w jednym z programów Studio Dublin:

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

Więcej programów Studia Dublin i Studia 37 iNTERNATIONAL TUTAJ:

A.W.K.

Czytaj też:

Bogdan Feręc: źle się stało dla Republiki Irlandii, że Boris Johnson dalej będzie premierem Wielkiej Brytanii

 

On był zawsze po prostu… Dwa lata temu odszedł Jerzy Pilch…

Dużo czytam. To zapewnia mi wewnętrzny spokój i swoiste poczucie spełnienia. Jak pisał Ryszard Kapuściński, „aby napisać jedna stronę, trzeba przeczytać sto innych stron.” Dziś odszedł…

JERZY PILCH…

W gronie współczesnych polskich pisarzy zawsze wyróżniałem dwóch. Andrzej Stasiuka za debiutanckie „Mury Hebronu” i pachnące prozą Marquzea „Opowieści galicyjskie”. U Stasiuka cenię nazywanie rzeczy po imieniu, odszyfrowywanie świata, ciekawość drugiego człowieka i pasję zaklinania na stronicach blednących zakątków Europy (jeden z jego esejów w zbiorze „Znikająca Europa”). Ów drugi to Jerzy Pilch, który dzisiaj odszedł… Jego cenię za tak zwany całokształt i twórcy, i Jego dzieł.

Tomasz Wybranowski

 

Tutaj do wysłuchania program o tożsamości jednostki i narodu z dala od kraju urodzenia. Muzyka i metafory irlandzkiej grupy Fontaines D.C. mają dla mnie osobiście wiele z klimatu lektur Jerzego Pilcha:

 

Pierwszy raz o Jerzym Pilchu usłyszałem przy okazji uroczystej premiery filmu Jerzego Stuhra „Spis cudzołożnic”. Jego scenariusz powstał w oparciu o powieść Pilcha pod tym samym tytułem, a dokładnie „Spis cudzołożnic. Proza podróżna”. Było to wielkie wydarzenie.

Wówczas Jerzy Pilch stał się znany, głośny i cytowany. Boję się to napisać, ale muszę. Bowiem dzięki temu obrazowi on stał się … modny. Opowieść o „dwójce protestantów spacerujących w sercu katolickiego miasta – Krakowa” zmuszała do refleksji.

O życiu, o miłości i o tym, co pozostanie po nas. Banał, cholerny banał! – powie ktoś z Czytelników. Tak, banał stary jak świat, ale nie w przypadku Jerzego Pilcha i Jego prozy.

Jak nikt inny ze znanych mi polskich współczesnych pisarzy Pilch tnie duszę na kawałki. Odrzuca patos, heroizm, dumę, naszą czasami przeterminowaną i zbutwiałą polskość (tylko na sprzedaż), zaś skupia się na tych małych okruszkach szarej, choć niełatwej codzienności. Dusza boli. Dusza nie daje o sobie zapomnieć. W swojej prozie Pilch starał się diagnozować ów ból egzystencjalny i, na swój sposób,  rozłozyć go ma czynniki pierwsze.

Tak jest w przypadku bohatera „Spisu cudzołożnic”, profesora akademickiego, który w ciagu jednej nocy odbywa ze swoim szwedzkim przyjacielem podróż sentymentalną do czasów młodości szlakiem adresów swoich sympatii i miłości ze starego notesu z czasu studiów. Tęskni do tego co minione, przeszłe i na poły zapomniane. Z tęsknotą przychodzi refleksja, że to co mogło się wydarzyć na pewno nie wydarzy się „tu i teraz”.

Nie inaczej jest z bohaterem – narratorem powieści „Pod Mocnym Aniołem”. Jerzy Pilch opisał po prostu siebie podczas zmagań z nałogiem alkoholowym. To – moim zdaniem – najbardziej spektakularna spowiedź człowieka, która szuka… sam siebie.

Bohaterowie powieści pisarza z Wisły, wyrosłego w tradycji luterańskiej, nie szukają usprawiedliwienia, nie dobierają argumentów, aby udowodnić tezę, iż „to co się dzieje ze mną, to nie moja wina. To czas, moment, środowisko, etc.”

Wyjazd z kraju jest przecież jednym z podstawowych scenariuszy w naszej rzeczywistości. Oczywiście, że należy to spisać, kwestia tylko w tym, kiedy to się stanie? Czy ktoś weźmie się za to teraz, czy napisze to właśnie ten 35-letni emigrant, czy jego syn, czy jego prawnuk – tego nikt nie wie. Niemniej jednak uważam, że nadszedł już czas na taką książkę. Moim zdaniem to spojrzenie jest niezwykle cenne, szczególnie jeśli w chwili obecnej na Wyspach znajduje się ok. 1,5 miliona osób. – Jerzy Pilch

Powód cierpienia, które tożsamy jest często z trwaniem, prawie zawsze tkwi w bohaterze. To jego decyzje i wybory doprowadzają go do tego konkretnego miejsca na mapie życia. I – co nie jest nagminne nie tylko w literaturze, ale i życiu – przyznają sie do tego. Czasami ta magiczna i ciężka do wymówienia „mea culpa” jest zawaluowana ironią, ale nigdy cynizmem. Tu raz jeszcze cytat Ryszarda Kapuścińskiego, który napisał kiedyś, że „cynik nie może być dobrym dziennikarzem.”.

A proza Pilcha, dla mnie osobiście, ma wymiar dziennikarstwa pamietnikarskiego. Ze szczegółami potrafi oddać stan duszy swoich bohaterów, ale też czasoprzestrzeń w której dzieje się i plącze on sam i jego życie – „Pod Mocnym Aniołem” i „Upadek człowieka pod Dworcem Centralnym”.

Pamiętam dobrze ten dreszcz emocji jaki towarzyszył mi podczas czytania „Pod Mocnym Aniołem”. W moim niewielkim pokoju na nowohuckim osiedlu przeżywałem z bohaterem Jerzym ból duszy, nieznośną ciężkość bytu i próby na nowo zdefiniowania siebie. Nawet alkohol miał inny smak podczas pokonywania kolejnych stron.

To dobra książka, ponieważ sprawiala mi trudność w czytaniu, w objęciu jej i pełnym ogarnięciu. Ale, właśnie dlatego to bardzo dobra książka. Zostawiła ślad na długo… Może i na zawsze. A potem te ciarki na ciele, kiedy z powieścia w dłoni odnajdywałem w chmurno – jesiennym przestworze Krakowa i okolic, te miejsca, które Jerzy Pilch opisał. A pisał ironicznie, z patyną filozofii i humorem. Jego użytkowy język polski jest przeczysty, a przez to taki piękny. Mój kolega, fololog polski, powiedział kiedyś , że z prozą Pilcha jest jak z poezją Zbigniewa Herberta

Od pierwszej frazy, pierwszego wersu po prostu wiesz kto to napisał.

Ostatni raz spotkaliśmy się przypadkiem pod koniec października 2013 roku w Warszawie. Wręczyłem Jerzemu zbiorek „Nocnego Czuwania” i powoli szliśmy w kierunku Dworca Centralnego. Nie pamiętam już nawet o czym rozmawialiśmy. To nie jest ważne, szczególnie dzisiaj, w dniu Jego odejścia. 

Żegnając Jerzego Pilcha i wspominając go, gorąco polecam wywiad moich kolegów Marcina Korczyca i Macieja Aronowicza. Rozmowa z Jerzym Pilchem ukazała się w miesięczniku „Wyspa” (10/2007). 

 

Jerzy Pilch (1952 – 2020). W 1988 roku zadebiutował tomem opowiadań „Wyznania twórcy pokątnej literatury erotycznej”, nagrodzonym Nagrodą Fundacji im. Kościelskich (1989).

Ta popularność często bywa źródłem zawiści w środowisku literackim, ponieważ nie od dziś wiadomo, że w Polsce nie wybacza się sukcesu. Dodatkowo pisarz, który staje się popularny, często bywa automatycznie mieszany z błotem, ponieważ powszechnie się uważa, że literatura wysoka nie może być popularna. – Jerzy Pilch.

 

                                                      MYŚLĘ OBRZEM – JERZY PILCH 

Autorzy: Marcin Korczyc i Maciej Aronowicz

 

Codzienność często bywa przytłaczająca. Praca, obowiązki, zakupy i nieustanny pośpiech zazwyczaj nie pozwalają głębiej zastanawiać się nad tym co dla nas naprawdę istotne. Ludzka duchowość została ściągnięta na daleki plan i tylko czasem zwraca się na nią uwagę. W przeżywaniu takich momentów bardzo pomaga literatura, która często potrafi nas wznieść na wyższy poziom odczuwania. O podejściu do odbiorcy, haniebnych notatkach pisarzy i potrzebie opisywania współczesności, specjalnie dla miesięcznika Wyspa i metoo.ie opowiedział Jerzy Pilch.

Marcin Korczyc: W irlandzkiej sieci sklepów Eason, coś w stylu naszego Empiku, pojawiło się ostatnio stoisko z polskimi książkami. Jako pierwsze pojawiły się pozycje autorstwa Pana oraz Katarzyny Grocholi. Co prawda to zdecydowanie inny typ literatury, ale towarzystwo nie najgorsze. Te książki są po polski, ciekawi mnie jednak, czy był Pan kiedyś tłumaczony na obce języki?

Jerzy Pilch: Tak, jedną z moich książek, a konkretnie „Inne rozkosze”, przetłumaczono na język amerykański. Co prawda amerykańska wersja książki wyszła pod dość niefortunnie zmienionym tytułem i nie był to jakiś ogromny nakład, ale wydało ją bardzo prestiżowe wydawnictwo North West University. Poza łaciną naszej współczesności, książki moje tłumaczono również na wiele innych języków, jednak w żadnym z państw nie odniosły one jakiegoś znaczącego sukcesu. Pomimo tego samych przekładów było dość sporo.

Oczywiście, samo wydanie nie jest problemem, ważne natomiast, aby książka się sprzedała. Największy sukces za granicą odniosłem w Hiszpanii, w której przetłumaczono dwie z moich książek. Dodatkowo co jakiś czas pojawiają się fragmenty poszczególnych pozycji w anglojęzycznej prasie. To akurat zdarza się dość cyklicznie.

– A czy Pan lubi tłumaczenia?

Jerzy Pilch: Niekoniecznie. To znaczy lubię to, co tłumaczenia moich książek za sobą niosą. Weźmy pod uwagę Pod mocnym aniołem. Dzięki przekładowi książki na język włoski mogłem zwiedzić Rzym, do którego zostałem zaproszony. To jeśli chodzi o to, to tak, bardzo lubię. Natomiast kwestie pozostałe są jakby poza moim zasięgiem. Wywodzę się z tego pokolenia Polaków, którzy niestety nie władają językami obcymi. Oczywiście radzę sobie z angielskim, jednak jest to raczej rodzaj angielszczyzny turystycznej. Potrafię się więc porozumieć w tym języku, spytać o drogę, zrobić zakupy czy porozmawiać z kimś przy kawie. Niestety wykładu już nie wygłoszę. Szczerze mogę stwierdzić, że jest to bardzo przykre, szczególnie dla człowieka, który na co dzień pracuje właśnie językiem. Świadomość nieznajomości języków obcych bardzo mnie upokarza. Często wręcz wiem co chcę powiedzieć, wręcz rwę się do tego. Niestety, w takich chwilach zdaję sobie sprawę, że same chęci nie wystarczą. Po prostu brakuje warsztatu.

Maciej Aronowicz: Niestety, to chyba wymiar tamtych czasów. Wtedy w Polsce raczej nie uczono żadnego języka, poza rosyjskim.

– Z jednej strony można to tak tłumaczyć. Z drugiej natomiast to żaden argument. Mam znajomych, którzy wtedy potrafili nauczyć się niemieckiego, czy angielskiego. Na to wygląda, że po prostu trzeba było chcieć. Ten upór bywał nagradzany właśnie tym, że jako nieliczni wtedy mogli porozumiewać się właśnie w językach zachodnich. Cóż, mi się chyba nie chciało i z tego powodu często teraz cierpię.

– Twierdzi Pan, że na zachodzie odniósł jedynie śladowy sukces. Może i tak. Pamiętajmy jednak, że zachód obecnie jest również wypełniony Polakami. Nasi czytelnicy znają pańskie książki, chcą Pana czytać i wymagają od nas, abyśmy coś na ich temat pisali. Polacy, szczególnie młodzi, mieszkający na Wyspach Brytyjskich lubią Jerzego Pilcha i często go szukają. Tak więc śmiało można stwierdzić, że istnieje coś takiego, jak głód na pańskie książki. Czy odczuwa Pan to również w Polsce?

Tak, bardzo często zauważam żywe zainteresowanie moją twórczością. Nie będę ukrywał, że jest dla mnie źródło radosnego zdumienia. Ja bardzo powoli wkraczałem w szeregi ludzi piszących, debiutowałem stosunkowo późno. Oczywiście marzyłem przy tym o literaturze, ale wtedy nawet do głowy mi nie przychodziło, że będę pisarzem popularnym. Raczej wręcz na odwrót, nie sądziłem, aby jakieś szersze grono zainteresowało się proponowanymi przeze mnie historiami. Natomiast fakt, że odzew przeszedł moje najszczersze oczekiwania, że mam stałe grono odbiorców, które pojawia się na przeróżnych spotkaniach ze mną jest źródłem prywatnej satysfakcji. Okazuje się, że potrafiłem zainteresować czytelnika na tyle, żeby ten poświęcił mi sporo swojej uwagi, a to jest bardzo satysfakcjonujące. Oczywiście jest też druga strona medalu.

Ta popularność często bywa źródłem zawiści w środowisku literackim, ponieważ nie od dziś wiadomo, że w Polsce nie wybacza się sukcesu. Dodatkowo pisarz, który staje się popularny, często bywa automatycznie mieszany z błotem, ponieważ powszechnie się uważa, że literatura wysoka nie może być popularna. Jeśli nie wiadomo o co w książce chodzi, kiedy przedstawiona historia jest podana w taki sposób, że nikt nie potrafi jej zrozumieć, wtedy z reguły się uważa, że pisarz stanął na wysokości zadania. Natomiast jeśli historia jest w jakiś sposób pisana przez życie, to za chwilę się twierdzi, że pisarz się sprzedał. A przecież żyjemy w czasach, w których absolutnie nie warto pisać czegokolwiek do szuflady, ponieważ nic to za sobą nie niesie. Moim zdaniem pisze się po to, żeby ludzie czytali.

– Czy może Pan powiedzieć, że wciąż pisze dla siebie? Czy już jednak typowo pod kątem odbiorcy?

– Kiedy odbywam cykl spotkań, na których zawsze mam po kilkaset osób, kiedy dodać do tego listy, których dostaję naprawdę sporo to zaczynam o tym w jakiś sposób myśleć. Oczywiście jestem pod tym względem bardzo spokojny, ponieważ wszystkie te ruchy odbywają się niezmiennie w kategoriach przyjemności. Sądzę, że mi nie grozi zaszczucie przez media, jakie spotkało chociażby księżną Dianę. Ale tak, myślę na ten temat i czasem rozważam w jakim stopniu piszę coś pod kontem własnym, a ile jest w tym myśli o potencjalnym odbiorcy. Zawsze jednak uważałem, że należy w jakimś stopniu brać pod uwagę odbiorcę. Co więcej, trzeba próbować wychodzić z czegoś, co określiłbym mianem literackiego getta, do którego żaden niezrzeszony nie ma wstępu. Już od bardzo dawna uczestniczę w życiu literackim, znacznie dłużej niż w życiu samej literatury.

Co prawda zadebiutowałem dopiero przed 40, ale studia polonistyczne, następnie recenzje, których napisałem dość dużo oraz wszelkiego rodzaju spotkania sprawiły, że przez ostatnie 30 lat zdążyłem się napatrzyć na towarzystwa literackie, które przypominają właśnie wyżej wspomniane getta. Pisanie tylko dla kolegów, a przede wszystkim dla kolegów, z których każdy również pisze, jest nieco bezsensowne. Przecież pisze się przede wszystkim dla niepiszących. Niestety, żyjemy w czasach, w których chyba więcej jest piszących, niż zwykłych odbiorców, dlatego to właśnie każdy inteligentny czytelnik jest najważniejszy. Nie jest to oczywiście tak, że pisząc dogłębnie zastanawiam się, jak mnie chcą odebrać. Sam fakt jednak ilości odbiorców i książek popularnych, które co chwila pojawiają się na rynku świadczy o tym, że grupa ta istnieje i nie widzę powodu, żeby o nią nie dbać. Po prostu trzeba opowiadać im ciekawe historie.

– A jak jest z tymi historiami w przypadku Pana? Gdzie Pan ich szuka i na jakiej podstawie weryfikuje? Przez książki przewija się wiele motywów autobiograficznych…

– Sądzę, że wynika to z faktu iż jestem wręcz przyciśnięty intensywnością mojego doświadczenia biograficznego. Oczywiście w jakiś sposób jest to dziwne, ale moje dzieciństwo odcisnęło na mnie trwałe piętno. Dorastałem w rodzinie ewangelickiej, niby w Polsce, ale w zasadzie można powiedzieć, że myśmy bardziej graniczyli z Polską, niż w niej mieszkali.

Tworzyliśmy własną, specyficzną, luterańską społeczność, śladów której raczej nigdy się nie wyzbędę. Po latach wraca to we mnie i często staje się fabułą, a jeśli nie konkretną fabułą, to jakimś jej zaczątkiem, obrazem. Następnie tak długo chodzi mi to po głowie, że wreszcie finał tego ma miejsce na kartce.

– No właśnie. Czy pisząc posługuje się Pan jedynie pewnymi motywami, na kanwie których powstaje historia, czy raczej z góry myśli Pan całościowo – historią?

Jerzy Pilch: Myślę obrazem. Pierwszy zawsze jest obraz.

Zgodzi się Pan jednak, że pisarze współcześni nie mają łatwo. Kiedy ich książki odzwierciedlają codzienność przy pomocy dość prostych chwytów, a dzięki temu są chętnie czytane, zarzuca się im komercjalizację. Taki człowiek automatycznie staje się zdrajcą, sprzedawczykiem, na którym krytyka nie pozostawia suchej nitki porównując co rusz do literatury wysokiej, niekoniecznie uwielbianej przez tłumy. Natomiast Pan jest swoistym ewenementem na rynku, ponieważ to właśnie Panu udało się chyba połączyć te dwa światy. Nie pisze Pan przecież jak Joyce czy Mann, z drugiej natomiast strony nie pisze Pan w żadnym wypadku literatury chodnikowej. Czy zastanawiał się Pan kiedyś nad tym?

Jerzy Pilch: Szczerze powiem, że nie bardzo. Niewykluczone, że mam coś takiego w podświadomości, ale jakoś nie rozmyślam na ten temat. Ja piszę, bo mam coś do napisania. Opowiadam niniejszą historię najlepiej jak to potrafię zrobić. Staram się przy tym, aby wszystko było jasne. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że posługuję się w tym wszystkim rodzajem własnego języka. Swoistym kodem, który wytworzyłem na przestrzeni lat, a który jest dość często rozpoznawalny, a często wręcz krytykowany.

Ta, jak to nazwano „fraza Pilcha” jest wykorzystywana przeze mnie z czystą premedytacją. Często ma to charakter pewnej maniery, te niekończące się zdania, liczne powtórzenia czy wreszcie nawiązania są dla mnie typowe. Często staram się też to upraszczać, żeby czytelnik nie miał problemu z przebrnięciem przez tekst. Cóż, słowa które Pan mówi są bardzo miłe. Ale jest w tym jakiś cień prawdy. Przecież jestem popularnym pisarzem nie tworząc literatury typowo popularnej – w końcu nie zajmuję się pisaniem Harlequeen’nów czy czegoś w tym stylu. Mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że piszę po prostu swoje rzeczy.

– A czy od czasów nagrody Nike zmieniło się coś w stylu pańskiej pracy, pisania? Czy brzemię tego wyróżnienia miało jakiś istotny wpływ na pańskie pisanie? Kiedyś oglądałem wywiad z Wisławą Szymborską, która stwierdziła, że Nobel nie miał najmniejszego wpływu na jej poezję. Kiedy siada przed kartką, w żadnym wypadku nie myśli przez pryzmat nagrody i nie ma obaw związanych z tym czy obecne wiersze będą równie dobre, jak poprzednie. Jak Pan do tego podchodzi? Czy po tym, jak doceniono „Pod Mocnym Aniołem”, miał Pan obawy podczas prac nad kolejnymi książkami?

– Nie ukrywajmy, że nagrody są bardzo miłe, ponieważ utwierdzają w przekonaniu, że warto robić to, co się robi. Ważne jednak, aby nie zachłysnąć się tymi osiągnięciami. Nagrody to rzecz chwilowa, o której często odbiorca zapomina. On chce dostać książkę, a nie przechwałki na temat osiągnięć. Uważam więc, że otrzymując jakieś wyróżnienie, należy szybko się z niego otrząsnąć.

Po trzech dniach zmartwychwstać i tworzyć dalej, bez skupiania się na przeszłości, która przecież już minęła. Mnie Nike przyznano w okolicach 50 urodzin, więc trochę już zdążyłem przeżyć i doświadczyć, w związku z czym sądzę, że sama nagroda niewiele w moim życiu, zarówno prywatnym, jak i zawodowym zmieniła. Oczywiście, zyskałem większą sławę, jednak na pisanie wpływu nie miała. Nie ukrywajmy, że istnieją również pisarze, którzy zmieniają się pod wpływem nagród.

Najciekawsze, że zmiany te zachodzą w dwie strony. Niektórych wyróżnienia blokują i odbierają pewność siebie w przyszłości, innych natomiast, czego przykładem może być Czesław Miłosz, w jakiś sposób potrafią zmotywować do fantastycznego rozwoju własnej twórczości. Chociaż to nie dla osiągnięć się pisze, Kto to robi dla nagród, powinien czym prędzej zmienić zawód.

– Oczywiście, ale są również tacy, których sukces wręcz przeraża. Ci boją się stworzyć następcę, ponieważ uważają, że ten nie będzie na tyle dobry. Jak jest z Panem? Sukces nie powoduje blokad i obaw?

– Trzeba ryzykować. Trzeba pisać kolejne, nowe rzeczy. Nie można się zatrzymywać. Oczywiście w przypadku nagrody niebezpieczeństwo się zwiększa, jednak należy złapać dysans, podjąć walkę i najlepiej ją wygrać.

 

Jerzy Pilch. Zdjęcie z roku 2007. Fot. Maciej Aronowicz dla miesięcznika WYSPA (Irlandia).

– A czy dużo jest rzeczy, które Pan po napisaniu wyrzucił, tudzież schował głęboko w szufladzie i nigdy do tego nie wrócił?

Jerzy Pilch: Każdy pisarz ma pewną ilość haniebnych notatek, ja również. To, co człowiek jest w stanie napsuć, przechodzi wszelkie pojęcie. W moim przypadku najczęściej zdarza się to w chwili pierwszych szkiców. Uważam również, że część winy za tego typu anty-dokonania ponosi również rozwój cywilizacji, a konkretnie praca na komputerze. Ja tego urządzenia zacząłem używać naprawdę późno, nigdy jednak nie było w tym fascynacji. Szczerze powiem, że nawet internetu używam strasznie rzadko. Wcześniej najczęściej pisałem ręcznie. Maszyny używałem z reguły do przepisywania.

Nawet felietony do „Polityki” faksowałem z rękopisu. Obecnie głównie korzystam z komputera. Większość ze swoich książek napisałem jednak ręcznie. Wróćmy jednak do tematu. Komputer daje możliwość nanoszenia szybkich poprawek, co potrafi niesamowicie wciągać. Niestety, jest w tym pewne zagrożenie. Pisarz, który jest nałogowcem poprawiania, nigdy nie skończy swojej książki. Jego zapiski nigdy nie będą go do końca satysfakcjonować, ponieważ w każdej chwili może coś poprawić i nieskończenie o tym myśli. Ja również odczuwam w sobie coraz większy lęk w trakcie pisania. Co prawda wiem, że za pierwszym razem niemal nigdy nie napiszę niczego dobrego. Jednak chciałbym mieć w sobie pewność, że stanie się to już za razem drugim. Nieuniknioność przyszłych poprawek bywa paraliżująca, a jednocześnie bardzo nęcąca. Komputer zmienia więc świadomość pisarza. Wyobraźcie sobie co było, gdyby dać komputer takiemu Kraszewskiemu. Przecież do dziś by jeszcze jego prace nie były przeczytane do końca.

– A zdarza się Panu czytać własne książki?

– Tylko do momentu wydania. Po ukazaniu się książki, staram się o niej zapomnieć, myślę o czymś nowym. Oczywiście przejrzę ją, ale nie czytam, za bardzo się stresuję i staram się jak najszybciej zająć pracę przy czymś innym.

– A co sądzi Pan na temat o emigracji? Z jednej strony mieszkamy w pięknych miejscach na całym świecie, które są tak inne od Polski. Z drugiej natomiast wciąż łapiemy się na tym, że czujemy nierozerwalny związek z pozostawioną ojczyzną. W końcu jak Pan sam stwierdził: nie da się wykorzenić czegoś, co tkwi w nas bardzo głęboko, można tylko to na chwilę zagłuszyć. Czy pańskim zdaniem nadszedł już czas i potrzeba na spisanie historii kogoś takiego jak my? Stworzenie książki o obecnym emigrancie, który zdecydował się na życie gdzieś w świecie, pozostawiając najczęściej rodzinę w Polsce?

Prawdopodobnie naszkicował Pan właśnie elementarną historię czasów obecnych. Wyjazd z kraju jest przecież jednym z podstawowych scenariuszy w naszej rzeczywistości. Oczywiście, że należy to spisać, kwestia tylko w tym, kiedy to się stanie? Czy ktoś weźmie się za to teraz, czy napisze to właśnie ten 35-letni emigrant, czy jego syn, czy jego prawnuk – tego nikt nie wie. Nie mniej jednak uważam, że nadszedł już czas na taką książkę. Moim zdaniem to spojrzenie jest niezwykle cenne, szczególnie jeśli w chwili obecnej na Wyspach znajduje się ok. 1,5 miliona osób. Przecież w tej grupie na pewno jest całe gros szalenie utalentowanych ludzi. Talent w połączeniu ze zderzeniem kultur, języków i uczuć może spowodować powstanie niezwykle ciekawej pozycji. Pamiętajmy natomiast, że literatur nie bierze się z utalentowanych biografii, ponieważ masa ludzi miała arcyciekawe życiorysy. Na literaturę przede wszystkim składa się dar języka, a dopiero potem wydarzenia, które za pomocą tego daru są opisywane. Natomiast grupa, którą Panowie reprezentujecie jest szalenie ciekawa. Wielu z Was ma dar języka, która w tym przypadku jest potęgowany zderzeniem z językiem innym. Ta mieszanka musi mieć swój finał na kartach książki.

Z Jerzym Pilchem rozmawiali Marcin Korczyc i Maciej Aronowicz

Studio 37 Dublin – 23 02 2022 – Irlandia myśli o zjednoczeniu. Irlandia a konflikt ukraiński. Wybranowski & Feręc

W Studiu 37 Dublin słów kilka o poradach i podpowiedziach irlandzkiej opozycji dla brytyjskiego rządu : „Brytyjski rząd powinien porzucić swoje „partyzanckie podejście” do Protokołu Irlandzkiego”.

Tak przynajmniej twierdzi krajowy przewodniczący i członek Zgromadzenia Irlandii Północnej z partii Sinn Féin – Declan Kearney. Deputowany powiedział, że powiedział, że

Rząd brytyjski powinien „porzucić” swoje stronnicze podejście do Protokołu Irlandzkiego i zacząć działać w interesie większości obywateli oraz przedsiębiorstw.

Tutaj do wysłuchania cały program:

Ukraina wezwała Republikę Irlandii by czyniła naciski na swoich europejskich partnerów i ONZ, w celu wymuszenia wprowadzenie ostrych sankcji wobec Rosji.

Republika Irlandii mimo tego, że daje swoje pełne poparcie dla wprowadzenia sankcji wobec Rosji, to ostrzega:

To może wywołać konflikt zbrojny na dużą skalę!

Takich obaw nie wykazuje natomiast Wielka Brytania, która rozpoczęła już wprowadzanie własnych sankcji na Rosję. Najmocniejsze uderzenie może przyjść jednak ze strony amerykańskiej, bo tamtejsza administracja zapowiada zaostrzenie konfliktu między Rosją a Ukrainą.

Może to skutkować odłączeniem Federacji Rosyjskiej od systemu SWIFT, czyli globalnego systemu przesyłania głęboko zabezpieczonych wiadomości, w tym przekazów pieniężnych.

Taki krok, o ile nastąpi, odetnie Rosję od pieniędzy płynących ze świata, więc stanie się niewydolna finansowo i nie będzie mogła realizować ponadnarodowych operacji pieniężnych.

Inwazja na Ukrainę podniesie ceny w Irlandii. Ekonomiści są przekonani, że rosyjska inwazja na Ukrainę sprawi, iż ceny na nośniki energii, ponownie poszybują w górę.

Tak samo stanie się po nałożeniu sankcji gospodarczych na Federację Rosyjską, a proces został już zapoczątkowany, więc niebawem, należy oczekiwać kolejnych podwyżek cen na gaz, ropę i prąd.

To będzie miało też wpływ na ceny detaliczne, bo zarówno do ich produkcji, jak i transportu, wykorzystywane są paliwa kopalne.

Giełdy gazu, ropy i prądu, zareagowały już na wkroczenie wojsk rosyjskich do Donieckiej Republiki Ludowej i Ługańskiej Republiki Ludowej. Wartości cen zaczęły zachowywać się nader niestabilnie.

W programie Studio 37 Dublin także przypomnienie o pierwszych nagrodach sieci Radia Wnet, Studia 37 Dublin i portalu Polska-IE.com – „Wnetowe Koniczynki AD 2021”.

Zapraszamy – Tomasz Wybranowski & Bogdan Feręc

Feręc: polityka antyepidemiczna rządu irlandzkiego jest dziwna. Ludzie przestają już słuchać kogokolwiek

Bogdan Feręc, portal Polska-IE - Radio WNET Irlandia

Redaktor naczelny portalu Polska.IE.com o absurdach związanych ze zwalczaniem COVID-19 w Republice Irlandii oraz o zbyt częstym występowaniu tego tematu w tamtejszych mediach.

Tutaj do wysłuchania rozmowa Tomasza Wybranowskiego z Bogdanem Feręcem:

Bogdan Feręc analizuje politykę antyepidemiczną irlandzkiego rządu. Ocenia, że sytuacja związana z COVID-19 jest „bardzo dziwna”. Redaktor naczelny portalu Polska.IE-com uwypukla rozdźwięk między doradcami medycznymi, a rządem, który zaplanował złagodzenie restrykcji.

Jeżeli takie rzeczy zaczynają się dziać, to trudno się dziwić, że mieszkańcy Republiki Irlandii przestają słuchać kogokolwiek.

Bogdan Feręc zauważa, że stosowane do tej pory restrykcje nie ochroniły kraju przed falą wariantu omikron, dlatego dobrze, że zostały w znacznym stopniu zniesione.

Omówiony zostaje również temat stanu irlandzkich mediów w dobie pandemii COVID-19. Temat ten całkowicie zdominował ich przekaz.

Koronawirus jest idealną pożywką napędzającą klikalność. Tych informacji powinno być trochę mniej.

Redaktor Feręc podkreśla, że w Irlandii nie ma potrzeby „podkręcania koniunktury szczepionkowej”, gdyż społeczeństwo jest do szczepień nastawione pozytywnie. Niemniej, widać coraz większą niechęć do restrykcji.

Być może rzeczywiście powinniśmy się skupić na indywidualnym budowaniu odporności.

Szef portalu Polska.IE.com komentuje wyniki badań na temat spożycia owoców i warzyw w Republice Irlandii.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.W.K.