Różaniec do granic. List otwarty do organizatorów akcji: panów Bodasińskiego, Dokowicza, Witkiewicza i towarzyszy

Nasz modlitewny atak Kościoła walczącego (a nie spacerującego) dotarł do Nieba i potrząsnął Piekłem, o czym świadczy wściekła reakcja wszelkiej maści wypierdków Szatana nie tylko krajowych.

Lech Jęczmyk

Oto Piekło zawrzało i Szatan poczuł się zagrożony. Polacy pod przewodem swojej niebiańskiej Królowej – toż to siła nie do pokonania. Diabeł w panice uruchomił wszystkie rezerwy i rozległo się piekielne wycie. Dla was (i dla nas) to surmy zwycięstwa. Bywają sportowcy, którzy gwizdy wrogiej widowni potrafią wykorzystać jako doping. To świetny pomysł.

Pewien uczestnik pielgrzymki powiedział, że ma poczucie wielkiego zwycięstwa i że wróg został rozgromiony. Hola, hola, kolego! To tylko jedna bitwa, wróg się pozbiera i zaatakuje. Walka trwa i będzie trwać do powtórnego przyjścia Chrystusa. Nie wolno nam ulec demobilizacji.

Teraz jest czas na ruch Szatana. Trzeba ściągnąć uzupełnienia: Górali, Cyganów, katolickich Wietnamczyków i Chińczyków, kibiców i uczniów z klas przysposobienia wojskowego. Na razie zbudowaliśmy szańce, teraz trzeba zorganizować ich obronę. Szkoda, że nie ma w Polsce Akcji Katolickiej.

Należy też zaprosić naszych braci z kościołów prawosławnych – podczas naszej pielgrzymki brał udział we Mszy miejscowy przedstawiciel tego Kościoła.

Wypróbujmy też potęgę marszu milczenia. Nie trzeba cały czas do Pana Boga gadać, dobrze jest czasem zamknąć dziób i posłuchać, co On ma nam do powiedzenia.

Cały artykuł Lecha Jęczmyka pt. „List otwarty do panów Bodasińskiego, Dokowicza, Witkiewicza i towarzyszy” można przeczytać na s. 12 listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Lecha Jęczmyka pt. „List otwarty do panów Bodasińskiego, Dokowicza, Witkiewicza i towarzyszy” na s. 12 listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Witold Kieżun opowiada o pobycie w obozie sowieckim na pustyni Kara-Kum w latach 1945-1946 / „Kurier WNET” 41/2017

Zapytali mnie, czy mam jakieś życzenia. Mówię, że mam: żeby przyleciał samolot, zbombardował tutaj wszystko, zniszczył ten nasz obóz i zabił sukinsyna Stalina. Na to komendant podniósł straszny krzyk.

Stefan Truszczyński
Witold Kieżun

W łagrze na pustyni Kara Kum

Dalszy ciąg dziejów Witolda Kieżuna. W tym wywiadzie profesor opowiada o pobycie w więzieniu i na zesłaniu. Rozmawiał Stefan Truszczyński.

Przypomnę: profesor zwyczajny nauk ekonomicznych, doktor habilitowany Witold Kieżun wykłada w akademii Leona Koźmińskiego, jest członkiem International Academy of Managment w USA. Był wykładowcą na wielu uczelniach zagranicznych w Europie, USA, Kanadzie. Kierował projektami ONZ w Afryce. W czasie II wojny światowej był oficerem Armii Krajowej, w czasie Powstania Warszawskiego został odznaczony orderem Virtutti Militari. Po wojnie więziony – w Polsce przez KGB i w sowieckim gułagu na pustyni Kara Kum. Dzisiaj będziemy rozmawiali właśnie o okresie po Powstaniu Warszawskim, kiedy znalazł się Pan w Krakowie – i co się dalej działo.

Zgodnie z regulaminem wojskowym, który mówi, że żołnierz, który dostaje się do niewoli, musi wykorzystać każdą okazję do ucieczki, uciekłem razem z moim dowódcą z transportu po powstaniu. Dotarliśmy do partyzantki na Kielecczyźnie. Tamtejszy dowódca, uznawszy, że nie mam doświadczenia w walce w terenie, dał mi kontakt na Armię Krajową w Krakowie.

Przyjechałem do Krakowa, zameldowałem się w tamtejszej organizacji, dostałem fałszywe dokumenty. Parę miesięcy po prostu się ukrywałem. Wstąpiłem natychmiast na Uniwersytet Jagielloński. Niestety znalazł się zdrajca, który doprowadził do bardzo daleko idących aresztowań. Zostałem aresztowany, siedziałem w więzieniu. Ostatni rozkaz komendanta był taki, żeby w przypadku aresztowania nie ujawniać przynależności. Przechodziłem bardzo ciężkie śledztwo.

Pytali: „Czy należałeś do AK?” Oczywiście – „Nie należałem”. Między innymi straszono nas w nocy. Stale było słychać odgłosy rozstrzeliwania na podwórku więzienia. Padał okrzyk „Niech żyje Polska!” i potem strzały.

Mnie też postawiono pod murem, zespół z karabinami dostał rozkaz, wycelowali we mnie i w ostatnim momencie padł okrzyk: „Stój! Stój!”. Potem przesłuchania, jeszcze później w wagonie towarowym jechaliśmy z Niemcami na wschód. Czterdziestu Polaków i czterdziestu Niemców. Czterdzieści jeden dni.

Kiedy to było?

Marzec 1945 rok. Przejechaliśmy Ural, potem zjechaliśmy w dół i dojechaliśmy prawie nad Morze Kaspijskie, do pustyni Kara Kum. To jest biegun ciepła. Temperatura w lipcu dochodzi tam do 60 stopni. Tragedia polegała na tym, że była tylko słona woda do picia. To spowodowało potworną śmiertelność. Jednocześnie panowała epidemia tak zwanej beri-beri, to jest straszna miejscowa choroba.

Śmiertelność była tak duża, że po niecałych pięciu miesiącach osiemdziesiąt siedem procent więźniów zmarło i obóz został zlikwidowany.

Pisał Pan, że Polacy trzymali się stosunkowo dobrze.

Śmiertelność Polaków była dużo mniejsza, ale między innymi dlatego, że podzielono nas na 64-osobowe zespoły robocze, w większości złożone z Niemców, a my potrafiliśmy się porozumieć z miejscowymi władzami, pełniliśmy funkcje nadzorcze i dzięki temu mieliśmy większe możliwości uzyskać coś nadającego się do picia.

To było w Krasnowodsku?

To było pod Krasnowodskiem, na skraju pustyni Kara Kum, a praca polegała na wysadzaniu w powietrze piaskowych skał i z tego formowaliśmy coś w rodzaju cegieł. Ja byłem komendantem 64-osobowego zespołu esesmanów, ale ci moi esesmani wszyscy wymarli w ciągu jednego miesiąca.[related id=44100]

Ile Pan miał wtedy lat?

Dwadzieścia trzy.

Mógłby Pan opisać ten obóz?

Obóz był tragiczny. Wprawdzie nie było, jak w niemieckich obozach, systematycznego zabijania, ale ludzie i tak umierali; śmiertelność była potworna z powodu picia słonej wody przy tym szalonym upale i wielkiej różnicy temperatur noc – dzień.

Ja zachorowałem na zapalenie płuc, znalazłem się w szpitalu i tam dostałem beri-beri. Z 95 kilo wagi spadłem do 48. Byłem zupełnie bezwładny. Ale muszę powiedzieć, że byłem przedmiotem niesłychanej troski kolegów.

Poza tym tam była duża grupa Górnoślązaków, górników, których wówczas wywożono z Polski jako Niemców, teoretycznie do pracy w kopalniach. Jeden taki starszy górnik bardzo serdecznie mną się opiekował – to jedno; poza tym byłem bardzo odporny psychicznie. No i udało mi się. Uratowała mnie także pomoc uzyskana za cenę mojego całego ubrania. Tam szedł nielegalny handel. Wszystkie moje rzeczy zostały sprzedane i to mnie uratowało.

Skończyło się na tym, że tych tak zwanych chodzących zabrano na statek na Morze Kaspijskie, a pozostałych, dokładnie trzysta trzynastu – wiem, bo nas wszystkich, w tym mnie, policzono – zostało, czekając na śmierć. Dostałem papier i miałem co dzień wypisywać kolejnych zmarłych. Potem zostało nas stu trzynastu i jak przez trzy dni nikt nie umarł, to tę resztkę przewieziono do już przyzwoitego szpitala, oczywiście więziennego, ale już w znacznie lepszym klimacie, z amerykańskim sprzętem itd.

I tu też miałem kolosalne szczęście. Mój ojciec był lekarzem, studiował w Estonii i miał tam oczywiście kolegów Rosjan. Okazało się, że naczelny lekarz wojennego szpitala to jest kolega mojego ojca. On bardzo mi pomógł, dawał mi różne leki, zresztą byłem młody, tak że na tyle doszedłem do siebie, że zacząłem chodzić, przybrałem 20 kilo na wadze.

Czytałem, że w tym obozie były różne grupy narodowościowe.

Tak, było około dwustu Francuzów, którzy zresztą bardzo szybko wymarli, trochę Czechów, Austriaków – ale nie hitlerowców – dużo Niemców. Była też wspaniała grupa Jugosłowian. Jugosłowianie wszyscy nosili mundury. Byli niesłychanie solidarni między sobą i solidarni z nami. Myśmy stanowili takie dwie grupy, Jugosłowianie z Polakami, wzajemnie sobie pomagające. Tam były różne możliwości, np. nielegalnego handlu; jeden pomagał drugiemu.

Ci Jugosłowianie byli wspaniali. Wolno nam było w czasie apelu porannego zadawać pytania. Jeden z nich zawsze występował i mówił: „Mam pytanie. Myśmy przez całą wojnę walczyli z Niemcami. Dlaczego jesteśmy tutaj razem z Niemcami?”.

My też pytaliśmy. Na przykład pewien kapitan o nazwisku Pasek: „Walczyłem z Niemcami w Powstaniu Warszawskim; dlaczego teraz jestem upokarzany tym, że przebywam razem z esesmanami?”.

Pana KGB zabrało z ulicy, innych w podobnych okolicznościach. Jakimi kryteriami, Pana zdaniem, kierowały się sowieckie władze?

Po prostu oni uważali, że całe to pokolenie akowskie to jest pokolenie antysowieckie i w związku z tym trzeba je zlikwidować, skoro budujemy socjalistyczną Polskę. Zwyczajnie traktowali nas jak wrogów, tłumacząc, że Armia Krajowa walczyła z partyzantką radziecką i tak dalej. Byliśmy traktowani na równi z esesmanami, z Niemcami.

Mało tego. Myśmy byli tam podzieleni na pięć grup. Każda dostawała inny przydział chleba. Pierwsza dostawała najwięcej, piąta najmniej. My, Polacy, byliśmy trzecią grupą, a Wehrmacht był w pierwszej. Czyli Wehrmacht był lepszy. SS było już poniżej nas, w czwartej grupie, ale dwie grupy niemieckie miały większy przydział chleba, większe porcje jedzenia od nas.

Natomiast Francuzów było tam dokładnie dwustu. Ja się nimi opiekowałem, bo znam francuski. Ci Francuzi byli zupełnie zrezygnowani. Mówili, że nie mają żadnych szans; gdyby ich odesłano do Francji, to będą też tam siedzieć. I jakoś tak w ciągu półtora miesiąca wszyscy wymarli.

Ilu was tam było i jak długo to trwało?

Ja byłem w tym obozie od marca do października 1945 roku. W sierpniu był wyjazd tych „zdrowych”. Wtedy z ponad pięciu tysięcy zostało nas sześćset trzydziestu. 87% wcześniej zmarło.

I w żadnym z tych krajów nie wiedziano, że ich rodacy są więzieni, nikt się o nich nie upomniał?

W sąsiednim Iraku byli Anglicy i pewnego pięknego dnia na pustyni, przy tych robotach pojawił się samochód z Anglikami. Przyjechali Anglicy na rozmowy w sprawie jakichś źródeł naftowych. Wtedy polski lotnik, pułkownik Sidorowicz, zrzutek, podbiegł, stanął na baczność i zameldował się po angielsku. Przylecieli od razu Rosjanie. A ci mówią: zaraz, zaraz, minutkę! Więc on zameldował się jako oficer Armii Polskiej zrzucony z Anglii, powiedział, że tu są więzieni Polacy. Anglicy powiedzieli, że jadą do Moskwy, przedstawią tam tę sprawę, zawiadomią ambasadę angielską.

Tak więc to była jakaś nadzieja i być może dlatego przyjechała specjalna komisja z Moskwy, żeby sprawę zbadać.

Pamiętam zresztą w związku z nią pewien incydent. Ci Rosjanie z komisji podeszli do mnie, wśród nich lekarka, i zagadują po niemiecku. Ja na to: „Ja nie ponimaju”. A oni: „Ty Polak, za co się tu dostałeś?” Powiedziałem, że za to, że walczyłem z Niemcami. Zdziwili się. Zapytali mnie, czy mam jakieś życzenia. Mówię, że mam – żeby przyleciał samolot, zbombardował tutaj wszystko, zniszczył ten nasz obóz i zabił sukinsyna Stalina. Na to komendant podniósł straszny krzyk: „Ty wiesz, co się z tobą za to stanie?!”. Ja na to: „Jutro i tak umrę, a przynajmniej będę miał satysfakcję, że ten zbrodniarz nie będzie już żył”. Kiedy komendant to usłyszał, stwierdził: „On już jest nienormalny”. Zostawili mnie w spokoju. A mnie rzeczywiście już było wszystko jedno. Oczywiście chciałem przeżyć, ale miałem bardzo małe szanse, więc miałem przynajmniej satysfakcję.

No i później zdecydowano, że wszyscy, którzy jeszcze chodzili o własnych siłach, zostaną załadowani na statek i przewiezieni przez Morze Kaspijskie na Kaukaz.

Może jeszcze opowie Pan, jak był zorganizowany ten obóz. Jak mieszkaliście?

Mieszkaliśmy w namiotach. Przez pierwsze dwa tygodnie spało się na ziemi. Potem przywieziono namioty, potem sienniki wypchane słomą. Spaliśmy przykryci lekkimi kocami, a w nocy temperatura spadała do 20 stopni. Było wciąż ciepło, ale była różnica temperatur, stąd to zapalenie płuc.

A w ciągu dnia?

W lipcu dochodziła do sześćdziesięciu, średnio było 56 stopni.

Do picia dawano wam słoną wodę, a do jedzenia?

Całe pożywienie mieliśmy amerykańskie. Rano była kawa z tą słoną wodą, więc słona, dostawaliśmy tam po dwieście pięćdziesiąt gramów chleba na dzień. W ciągu dnia była taka zupa kaszana z amerykańską kaszą; oczywiście nic innego, żadnego mięsa, nic – jedno danie. No i wieczorem znowu była kawa, z tym chlebem, który się miało z rana.

Oczywiście w zależności od tego, w której grupie się było?

Pierwsza grupa, właśnie ci Niemcy z Werhmachtu, miała, zdaje się, 450 gramów. Myśmy mieli 350 czy 300 gramów.

Jednocześnie szedł olbrzymi handel. Cała służba radziecka handlowała ubraniami. Już mówiłem, że była duża śmiertelność. Jak umarł kolega w namiocie, to sprzedawano jego spodnie, koszule, buty za chleb i ewentualnie nawet za rybę. Wspominałem, że sprzedałem wszystko. Potem miałem jedną swoją koszulę, ale później, ponieważ współwięźniowie umierali, to mi się udało ubrać po nich.

To była tragiczna historia, w gruncie rzeczy beznadziejna, gdyby nie interwencja tych Anglików, dzięki którym przyjechała ta komisja, a obóz został w ogóle zlikwidowany. A te ostatnie dwa miesiące… Tylu co dzień umierało… Raz dziennie przyjeżdżali, zabierali trupy i raz dziennie przywozili jedzenie – chleb i taką dużą beczkę z kaszą.

Gdzie tych ludzi grzebano?

Wszystkich wywożono po prostu na pustynię. Przy tej okazji była próba ucieczki, której ja zresztą byłem jednym z organizatorów. Zwykle ciała wywozili Rosjanie z Niemcami – dwóch eskortujących Rosjan i trzech Niemców do kopania dołu i wrzucania trupów. Nasza koncepcja polegała na tym, że my pojedziemy zamiast Niemców, we trójkę obezwładnimy tych Rosjan, zdobędziemy broń, Rosjan zostawimy na pustyni i wrócimy samochodem.

W obozie było zawsze trzech, czterech strażników w wartowni, a pozostali spali. Wymyśliliśmy, że my podjedziemy samochodem, w tym momencie nasi koledzy wpadną do wartowni, obezwładnią tamtych, otworzą nam bramę, my wjedziemy i do samochodu właduje się trzydzieści osób, które już miały czekać. Wyjedziemy na pustynię, wiążąc tych obezwładnionych strażników, żeby jeszcze długo nie podnieśli alarmu. Alarm byłby dopiero po zmianie warty, a zmiana warty – nad ranem, więc liczyliśmy, że mamy szanse. Do przejechania było zaledwie 280 kilometrów.

Do Iranu?

Tak. Tam byli Anglicy. Ale to wszystko się się nie udało. Ja byłem w tym zespole, który miał odebrać broń i obezwładnić konwojentów. Było nas trzech, podjechaliśmy samochodem, a tam dół już był przez kogoś wcześniej wykopany. Samochód podjechał za blisko, przewrócił się i myśmy wpadli do tego dołu, a trupy na nas.

Straszna to była historia. Oni nas wyciągnęli, ale te trupy ciekły, w tym dole wszystko było zalane, mnie także zalało twarz, tak że przeżycie było potworne. Trzeba było wyciągać samochód, okazało się, że jest częściowo niesprawny, ledwo jechał.

Próba zakończyła się fiaskiem.

Na całe szczęście, dlatego że potem okazało się, że ta droga to była tak zwana karawanowa, tak że daleko byśmy nie zajechali. Wszystkich by nas rozstrzelali. Mieliśmy szczęście w nieszczęściu.

Był Pan właściwie wiecznym uciekającym – i w Krakowie, i w Warszawie.

Tak, to prawda. Udało mi się zresztą dwa razy uciec z łapanki w Warszawie, potem uciekłem z niewoli niemieckiej, no i usiłowałem uciec z niewoli sowieckiej.

Na koniec chciałem zapytać, czy ci ludzie, którzy was pilnowali, Sowieci z różnych republik, byli tam też za karę?

Wszyscy byli skazańcami, całe miasto. Sam komendant został skazany na dwa lata pobytu w Krasnowodsku za defraudację 100 tysięcy rubli.

A czy nie było z ich strony jakiegoś cienia, nie powiem sympatii, ale jakiegoś zrozumienia, że w końcu byliście żołnierzami?

Nie, sympatii nie było, ale była obojętność, nie wrogość, bo to wszystko byli też skazańcy. Ci strażnicy mieli rok i osiem miesięcy, dwa lata pobytu w Krasnowodsku. Oni dostawali słodką wodę przywożoną z Kaukazu, więc o tyle było im lepiej niż nam, ale mimo wszystko ten klimat jest dla człowieka z innej strefy klimatycznej nie do przeżycia. Liczono, że ci skazani Rosjanie mogli tam żyć średnio półtora roku. Tak, że to dla nich było jak wyrok śmierci.

Przebywał Pan w Rosji Sowieckiej do 1946 roku.

Cały 1945, ‘46 i w pierwszych dniach września 1946 zostałem zwolniony. Potem przywieziono mnie do Polski. W Polsce siedziałem w obozie ministerstwa bezpieczeństwa. Zaczęła się akcja ujawniania Armii Krajowej, ale ja się nie ujawniałem.

Kiedy siedziałem w więzieniu, moja matka porozumiała się z paroma oficerami AK, między innymi z moim komendantem. On powiedział: „Absolutnie akcja ujawniania go obejmuje, niech pani go ujawni”. Dosłownie tak. I wybuchła sensacja. Mama przyjechała, rozmawiała ze mną, oczywiście w obecności strażnika. Mówi: „Wiesz, ujawniłam cię”. Ten skoczył: „Tak?! To ty kłamałeś, że nie byłeś w AK!”. I poleciał z dokumentami do komendy. Ja mówię: „Mamo, coś ty zrobiła?!”. A mama na to: „Jest umowa, że wszyscy ujawnieni podlegają amnestii”. No i rzeczywiście wszystkich nas, ujawnionych, zwolniono.

Uważam, że ta historia strasznego wyniszczenia nas, żołnierzy Armii Krajowej przez Związek Radziecki, jest do tej pory bardzo mało znana.

Wrócimy do tego. Zaczniemy od momentu, kiedy wyjeżdżał Pan z Kraju Rad. Bardzo dziękuję za rozmowę.

Cały wywiad Stefana Truszczyńskiego z Witoldem Kieżunem pt. „W łagrze na pustyni Kara-Kum” można przeczytać na s. 17 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Stefana Truszczyńskiego z Witoldem Kieżunem pt. „W łagrze na pustyni Kara-Kum” na s. 9 listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Gdzie Bóg jest na pierwszym miejscu, wszystko jest na swoim miejscu – nauczał św. Augustyn. Ta prawda porządkuje świat

Zawsze byli i są tacy ludzie, którzy nie chcą wsłuchać się w istotę głoszonej przez Kościół Dobrej Nowiny. Naradzają się, jakby pochwycić pasterza na jakiejś słabości, wykazać błąd w tym, co mówi

abp Marek Jędraszewski

Wyznanie. Prześladowanie. Modlitwa. Wszystko to odnajdujemy w posłudze świętego Jana Pawła II. O tych trzech wymiarach posługi każdego pasterza mówił Ojciec Święty Franciszek 29 czerwca tego roku, w uroczystość świętych Apostołów Piotra i Pawła. Wtedy to podczas Mszy świętej na Placu św. Piotra w Rzymie przekazał nowym metropolitom paliusze, które następnie w ich biskupich stolicach miały być nałożone przez nuncjuszy apostolskich. Dzisiaj dokonało się to w wawelskiej Katedrze. Za tę posługę spełnioną wobec metropolity krakowskiego serdecznie dziękuję Księdzu Arcybiskupowi Nuncjuszowi Salvatore Pennacchio.

Nałożony na moje ramiona paliusz wzywa do wierności wobec tej Krakowskiej Ziemi. Znaczy to: nowy jej pasterz ma wychodzić ku tej ziemi, ku jej mieszkańcom, podziwiać i kochać jej krajobrazy. „Widzenie [bowiem] – jak czytamy w Wędrówce do miejsc świętych – także jest miejscem spotkania”. Samo jednak spotkanie nie wystarczy. Trzeba czegoś więcej: każdego dnia swej posługi pasterz musi tej ziemi nadawać głębszy i większy sens niż tylko ten, który wypływa z niej samej. Ta Ziemia naznaczona krzyżami ma stawać się prawdziwie domem zamieszkałym przez Boży Lud. „Z wierności dla ciebie, ziemio, mówię o świetle, którego ty dać nie możesz, / mówię o ŚWIETLE: bez niego nie spełni się CZŁOWIEK, / bez niego i ty się nie spełnisz – ziemio – w człowieku”. Dzięki Chrystusowi bowiem, dzięki Światłości, którą jest On sam, człowiecze życie mimo zmagań, a nawet pośród nich, nabiera ostatecznego sensu. „Przejdzie człowiek, przejdą ludzie – przebiegną, wołając «życie jest walką» – z walki wyłonią kształt ziemi nowej” (Karol Wojtyła, Wigilia Wielkanocna 1966).

O tych zmaganiach, które wpisane są w posługę pasterską, mówi czytany przed chwilą fragment Ewangelii św. Mateusza. Zawsze bowiem byli i są tacy ludzie, którzy niejako już z góry, mocą swych uprzedzeń, nie chcą wsłuchać się w istotę głoszonej przez Kościół Dobrej Nowiny. Odchodzą na bok i z pewnego dystansu naradzają się, jakby pochwycić pasterza na jakiejś słabości, wykazać błąd w tym, co mówi on do świata w imieniu Chrystusa i Kościoła. Ich język nie zawsze jest napastliwy, ale zawsze przewrotny, nie wypływa bowiem ze szczerego pragnienia poznania prawdy, ale z chęci pozbawienia owczarni jej przewodnika i zapanowania nad nią.

Co jakiś czas powraca więc podstępne pytanie faryzeuszy: „Czy wolno płacić podatek Cezarowi, czy też nie?” (Mt 22, 17). Wracają też najprzeróżniejsze interpretacje nawiązujące do odpowiedzi, której udzielił Chrystus: „Oddajcie więc Cezarowi to, co należy do Cezara, a Bogu to, co należy do Boga” (Mt 22, 21).

Tymczasem, aby dobrze zrozumieć odpowiedź, jakiej Chrystus udzielił faryzeuszom i zwolennikom Heroda, trzeba najpierw w świetle wiary spojrzeć na to, kim jest Bóg. Następnie w świetle prawdy o Bożej wszechmocy i Opatrzności we właściwych perspektywach i proporcjach należy widzieć moc władców tego świata. „Ja jestem Pan i nie ma innego. Poza Mną nie ma boga. (…) Beze mnie nie ma niczego” (Iz 45, 5). Te słowa proroka Izajasza, z dzisiejszego pierwszego czytania, pozwalają nam odzyskać wewnętrzną równowagę.

„Gdzie Bóg jest na pierwszym miejscu, tam wszystko jest na swoim miejscu” – nauczał św. Augustyn. Ta prawda porządkuje nam świat, a niezgłębione zamysły Bożej Opatrzności sprawiają, że nawet wielki Cyrus, król Persów, który nie znał prawdziwego Boga, stał się wykonawcą Jego wyroków. Dobry pasterz na wzór Chrystusa, Jedynego i Najwyższego Pasterza, nieustannie upomina się o miejsce Boga we współczesnym świecie. Czyni to „w porę i nie w porę”. Oddaje swoje życie za owce właśnie po to, aby one mogły pozostać do końca Chrystusowymi.

„Krzyż jest pastwiskiem… Krzyż jest studnią Jakuba…”.

„Bądź pozdrowiony Krzyżu Chrystusa! – wołał święty Jan Paweł II w tej katedrze. – Bądź pozdrowiony Krzyżu, gdziekolwiek się znajdujesz, w polach, przy drogach, na miejscach, gdzie ludzie cierpią i konają… na miejscach, gdzie pracują, kształcą się i tworzą…

Na każdym miejscu, na piersi każdego człowieka, mężczyzny czy kobiety, chłopca czy dziewczyny… I w każdym ludzkim sercu, tak jak w sercu Jadwigi, Pani Wawelskiej”.

Całą homilię wygłoszoną przez abp. Marka Jędraszewskiego podczas Mszy świętej, kiedy to Nuncjusz Apostolski Salvatore Pennacchio nałożył paliusz metropolicie krakowskiemu, 22 października 2017 r., pt. „Świadczyć o Bogu i szukać ludzi” można przeczytać na s. 7 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Homilia abp. Marka Jędraszewskiego pt. „Świadczyć o Bogu i szukać ludzi” na s. 7 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Emmanuel Macron. Półrocze rządów: od prezydentury „jupiterskiej”, ponad podziałami, do koncyliacyjno-konsultacyjnej

Emmanuel Macron stara się podzielić Francję na dwa obozy. Z jednej strony Francja ludzi pracujących, a z drugiej – „leni, cyników, zadymiarzy i ekstremistów”. Te wypowiedzi trafiają na podatny grunt.

Zbigniew Stefanik

Niski wzrost gospodarczy, napięcia społeczne, terrorystyczne zamachy oraz obowiązujący na całym terytorium Francji stan wyjątkowy, niezwykle brutalna kampania wyborcza zdominowana przez afery finansowe w największych obozach politycznych, w końcu druga tura wyborów prezydenckich, w której został uruchomiony pakt republikański, polegający na zasadzie „wszystko, tylko nie Front Narodowy” – te okoliczności sprawiły, że nowo wybrany prezydent Francji nie mógł liczyć na taryfę ulgową. Oczekiwania dużej części francuskiego społeczeństwa wobec Emmanuela Macrona były wielkie, a on sam wysoko umieścił sobie polityczną poprzeczkę, budując całą swoją polityczną tożsamość i swój obóz polityczny na idei całkowitej politycznej, społecznej i gospodarczej odnowy nad Sekwaną. (…)

Od pierwszych chwil swojej prezydentury Emmanuel Macron usiłował zbudować wizerunek przywódcy nowego, nie mającego nic wspólnego z dotychczasowym francuskim establishmentem politycznym; wizerunek prezydenta, który będzie wprowadzał odnowę we Francji dosłownie w każdej dziedzinie. (…)

Na jego polecenie nowy minister sprawiedliwości François Bayrou (polityczny i kampanijny koalicjant Macrona) przedstawił pakiet ustaw o moralizacji francuskiego życia politycznego. Pakiet ten miał być odpowiedzią na ujawnianie podczas kampanii wyborczej kolejnych afer finansowych, których głównymi aktorami, podejrzanymi i oskarżonymi byli czołowi politycy największych obozów politycznych. Pakiet o moralizacji francuskiego życia politycznego nie przyniósł jednak nowemu prezydentowi oczekiwanych wizerunkowych korzyści, albowiem kilka dni po przedstawieniu go we francuskich mediach pojawiły się informacje o aferach finansowych w obozie politycznym Emmanuela Macrona oraz w partii Modem François Bayrou. (…)

Podobnie jak uczynił to François Hollande na początku swojej prezydentury w 2012 r., Emmanuel Macron postanowił przedstawić się francuskiemu społeczeństwu jako prezydent różniący się we wszystkim od swojego poprzednika. Jeszcze przed objęciem urzędu prezydenta zadeklarował, iż zamierza sprawować „prezydenturę jupiterską”, która wzniesie się ponad podziały polityczne i będzie niezależna od ocen dziennikarzy i komentatorów.

W tym celu w pierwszych tygodniach prezydentury wprowadził „nową jakość” w stosunkach czwarta władza – prezydent Francji. Dziennikarze nie byli mile widziani w pałacu prezydenckim. Sam Macron udzielał bardzo mało wywiadów i robił wiele, aby całkowicie odizolować siebie i ośrodek prezydencki od mediów. Ta strategia nie sprawdziła się i przyczyniła się zdecydowanie do spadku popularności Macrona (…)

W sierpniu bieżącego roku pałac prezydencki znów stanął otworem dla dziennikarzy, a nowym jego rzecznikiem stal się długoletni i dobrze znany dziennikarz. (…) Zaczęto masowo zapraszać do pałacu prezydenckiego związki zawodowe, środowiska kulturowe i kulturotwórcze oraz stowarzyszenia trudniące się działalnością społeczną, a sam Macron zaczął grać rolę prezydenta koncyliacyjno-konsultacyjnego, czyli takiego, który każdą decyzję konsultuje z narodem i jego przedstawicielami. (…0

Emmanuel Macron usiłuje przedstawić siebie i rząd w roli dobrego reformatora Francji, w kontrze do „złych blokujących reformy, którzy nie chcą zmian, bo nie chce im się pracować”. W tym celu popełnił kilka, jak można się domyślać kontrolowanych, gaf. W wywiadzie dla CNN powiedział, iż „wprowadzi swoje reformy, nie zważając na leniów, cyników i ekstremistów”. Jakiś czas później, podczas spotkania z pewnym przewodniczącym francuskiego regionu, oświadczył, że ci pracownicy, którzy stracili pracę, „zamiast robić burdel na ulicy”, powinni postarać się o inną pracę.

Emmanuel Macron stara się więc podzielić Francję na dwa obozy. Z jednej strony Francja ludzi pracujących, a z drugiej strony Francja „leni, cyników, zadymiarzy i ekstremistów”. Ta strategia zdaje się być dla Macrona korzystna, albowiem, jak wskazują badania opinii społecznej, przytoczone wypowiedzi trafiają we Francji na podatny grunt… (…)

W październiku niższa izba francuskiego parlamentu znowelizowała francuskie prawo antyterrorystyczne, dając możliwość zastosowania nakazu policyjnego (bez zgody sądu) pozostania w mieście swojego zamieszkania na okres jednego roku wobec każdego, kto jest podejrzewany przez policję czy służby antyterrorystyczne o prowadzenie działalności zagrażającej bezpieczeństwu francuskiego państwa i jego obywateli. (…)

Niemal natychmiast po objęciu przez Macrona urzędu powstała przy prezydencie tzw. Taskforce, czyli specjalna grupa, której jedynym zadaniem jest walka z tzw. państwem islamskim. Została też uaktualniona operacja „Sentinelle”, której celem jest zapewnienie bezpieczeństwa obywatelom Francji. Policjanci i żołnierze uczestniczący w tej operacji często zmieniają miejsce patrolowania, aby uniknąć rutyny. (…)

Ponadto w najbliższych miesiącach ma powstać we Francji nowa służba o nazwie „policja bezpieczeństwa codziennego”. Służba ta ma zajmować się jednaniem służb porządkowych z mieszkańcami trudnych dzielnic, prewencją oraz prowadzeniem działań wywiadowczych w dzielnicach i miejscach, gdzie znajdują się zradykalizowane grupy lub gdzie przestępczość jest najwyższa. (…)

W relacjach z Donaldem Trumpem i USA Macron koncentruje się na tym, co łączy, a odsuwa na dalszy plan to, co – jak umowa klimatyczna – dzieli. Tak więc głównym filarem stosunków francusko-amerykańskich ma być walka z państwem islamskim i szeroko pojętym terroryzmem. (…)

Z kolei stosunki francusko-rosyjskie nigdy nie miały się tak źle, jak za prezydentury Macrona. Macron nie zamierza ustępować Władimirowi Putinowi w niczym. Obecnie Francja jest w szeroko pojętym świecie zachodnim państwem nastawionym najbardziej antyrosyjsko, a Macron daje otwarcie do zrozumienia, że Władimir Putin nie może liczyć ani na niego, ani na Francję w żadnej sprawie.

Co do Unii Europejskiej – Emmanuel Macron dąży do jej głębokiej reformy, o czym uprzejmie poinformował 26 września br. podczas trwającego ponad półtorej godziny przemówienia na Sorbonie. Strefa euro ma odtąd skoncentrować się na swoim interesie i na pogłębianiu własnej wewnętrznej integracji. Francuski prezydent zabiega o stworzenie odrębnego budżetu dla strefy euro oraz stanowiska ministra finansów tej strefy w ramach UE. Dotychczasowe działania Macrona idą w kierunku stworzenia Unii Europejskiej trzech prędkości.

Cały artykuł Zbigniewa Stefanika pt. „Emmanuel Macron. Bilans półrocza prezydentury” można przeczytać na s. 9 listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Zbigniewa Stefanika pt. „Emmanuel Macron. Bilans półrocza prezydentury” na s. 9 listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Mimo obfitości specjałów z Zachodu wraca moda na kiełbasę, pierogi i bary mleczne. Kuchnia polska znowu w łaskach

Do łask wracają bary mleczne, modne stały się pierogarnie, lokale serwujące nasze smaczne kiełbasy i jak grzyby po deszczu zaczęły powstawać, a właściwie odradzać się, lokalne browary i gorzelnie.

Michał Bąkowski

Kilkanaście dni temu odwiedziłem polski lokal franczyzowy serwujący przede wszystkim kiełbasę pod różnymi postaciami i w kilku konfiguracjach. Posiłek był smaczny, sama kiełbasa dobrej jakości, a brak wolnych stolików i długa kolejka oczekujących na ich zwolnienie świadczyła o tym, że rodzime przysmaki wracają do łask.

Z wielką radością obserwuję coraz większe zainteresowanie polskimi produktami na rynku (nie tylko) kulinarnym w naszym kraju. Duża część społeczeństwa (w tym wielu młodych ludzi) coraz częściej korzysta z lokali gastronomicznych serwujących typowo polskie posiłki. (…)

Dlaczego tak się dzieje? Pierwszy powód jest prozaiczny: po co iść po raz setny do sieci, która jest obecna prawie na cały świecie i wszędzie serwuje prawie to samo? Ale najważniejszy powód jest taki, że w nas, Polakach, głęboko zakorzeniona jest tradycja, także dotycząca jedzenia. Przez wiele lat niewoli musieliśmy chronić potajemnie to, co jest naszym rdzeniem, i dzięki temu nasza tradycja jest dla nas szczególnie ważna

Kiedy byłem w Anglii, dużym powodzeniem wśród Brytyjczyków cieszyły się właśnie polskie pierogarnie, kiełbasy – tak inne, lepsze od angielskich parówkopodobnych tworów oraz nasze piwa; a akurat, jeśli chodzi o ten trunek, Anglicy mogą uchodzić za ekspertów.

Cieszy również fakt, że pojawiła się aplikacja Pola, która wskazuje nam, czy produkt został wyprodukowany w Polsce, w firmie z rodzimym kapitałem etc i jaki jest jego procent „polskości”. Te wszystkie zmiany świadczą o jednym: Polacy zaczynają czuć się dumni z własnej kultury, tradycji, chcą wspierać krajowy biznes.

Dawniej Polacy pożądali tego, co przychodziło z Zachodu, bo kojarzone było z wolnością. Dziś, kiedy tę wolność odzyskujemy, nasze wybory, także te kulinarne, są bardziej „polskie”, nawiązujące do naszej tradycji. A przecież są i mniej prozaiczne, jak chociażby kultywowanie pamięci o Żołnierzach Wyklętych czy akcja „Różaniec do granic”.

Cały artykuł Michała Bąkowskiego pt. „Moda na kiełbasę, pierogi i bary mleczne – czyli powrót do tradycji” można przeczytać na s. 2 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Michała Bąkowskiego pt. „Moda na kiełbasę, pierogi i bary mleczne – czyli powrót do tradycji” na s. 2 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wydarzenia 1956 roku – ewenement przyjaźni Polaków i Węgrów, jedyny taki w ówczesnej komunistycznej Europie

Tylko w Polsce i na Węgrzech doszło w 1956 roku do tak daleko idącego sprzeciwu wobec rządzących. Nie było też drugiego takiego przykładu solidarności i przyjaźni między dwoma narodami w tym okresie.

Brunon Podlacha

Początek brzemiennych w skutkach wydarzeń roku 1956 w Polsce i na Węgrzech to dzień 28 czerwca, kiedy to na ulice Poznania wyszli robotnicy, do których później dołączyli również inni mieszkańcy miasta. Demonstracja na początku miała charakter pokojowy, ale po kilku godzinach przemieniła się w zbrojne powstanie. Hasła, które wznosili demonstrujący poznaniacy, też szybko się zmieniały, przechodząc od żądań o charakterze ekonomicznym przez postulaty zmian politycznych, aż po hasła niepodległościowe. (…)

Premier Józef Cyrankiewicz 29 czerwca wygłosił przemówienie, w którym ogłosił, że „Każdy prowokator czy szaleniec, który odważy się podnieść rękę przeciw władzy ludowej, niech będzie pewny, że mu tę rękę władza ludowa odrąbie w interesie klasy robotniczej, w interesie chłopstwa pracującego i inteligencji (…)”.

Wydarzenia w Polsce wywołały reakcję społeczeństwa węgierskiego i zradykalizowały nastroje. (…) Kolejne wydarzenia w Polsce: Śluby Narodu Polskiego 26 sierpnia 1956 r. (wydarzenie religijne, mające wymiar patriotyczny, na którym zgromadziło się nawet ok. miliona osób), procesy uczestników poznańskich walk, a także obrady VIII Plenum KC PZPR (19–21 października 1956 r.), zakończone ostatecznym wyborem Władysława Gomułki (który uchodził wówczas za symbol zmian i reform w państwie), również były obserwowane przez Madziarów. Widoczna była solidarność z Polakami, zwłaszcza wśród młodzieży i protestujących studentów. (…)

22 października 1956 r. na Politechnice w Budapeszcie miał miejsce wielki wiec studentów, który wzywał do opracowania programu przemian, wyrażał solidarność z Polakami i poparcie dla przemian nad Wisłą. Zdecydowano także o organizacji następnego dnia demonstracji pod pomnikiem Józefa Bema, a niezadowolenie społeczne na Węgrzech sięgało zenitu.

Początek tragicznych w skutkach październikowych wydarzeń w Budapeszcie to manifestacja, która rozpoczęła się po południu 23 października 1956 r. (…) Wzorem wcześniejszych wydarzeń w Poznaniu demonstrujący tłum po pewnym czasie zaczął wznosić coraz bardziej radykalne hasła, w tym również usunięcia Sowietów z terenów węgierskich. Liczba manifestantów stale rosła i w godzinach wieczornych liczyła ok. 200 tys. ludzi.

(…) Zebrany tłum przeszedł do czynów, obalając pomnik Stalina i odbierając broń żołnierzom. Powstanie zbrojne, które historia zapamiętała jako rewolucję 1956 r., rozpoczęło się, gdy demonstranci odpowiedzieli ogniem na ostrzelanie ich przez ochronę rozgłośni radiowej. (…)

Został ogłoszony strajk generalny. Powstańcy zapowiedzieli kontynuację walki, dopóki władza nie spełni konkretnych żądań, przede wszystkim wycofania armii ZSRR okupującej terytorium Węgier i uniezależnienia wobec Moskwy w dziedzinie polityki, gospodarki, czy w zakresie wewnętrznych stosunków społecznych. Lud domagał się, aby rządzący działali na rzecz wystąpienia Węgier z Układu Warszawskiego i Rady Wzajemnej Pomocy Gospodarczej i zaczęli dbać o podstawowe wolności obywatelskie.

Działania wojsk sowieckich nie dały oczekiwanych przez komunistyczną władzę efektów. Demonstracje antyrządowe zaczęły rozprzestrzeniać się na cały kraj. Toczyły się walki, przede wszystkim w Budapeszcie; w innych rejonach kraju dochodziło do nich rzadziej. (…)

Chruszczow już wtedy informował osoby stające na czele państw znajdujących się pod kuratelą ZSRR o decyzji stłumienia „wystąpień kontrrewolucyjnych” przy użyciu siły. Jedynym, który tej decyzji nie zaaprobował, był Władysław Gomułka.

Ostateczne zdławienie powstania węgierskiego z 1956 roku miało swój początek 4 listopada o 4 rano. Wojska ZSRR i węgierskich komunistów pokonały dzielnie broniących się powstańców (poza Budapesztem bronili się nawet do końca miesiąca), a ich wygrana niosła za sobą bardzo dotkliwe skutki. Efektem krwawego tłumienia oporu było ok. 3 tysiące śmiertelnych ofiar i kilkadziesiąt tysięcy rannych wśród powstańców i cywilów, przy o wiele mniejszych stratach sowieckich (ok. 700 zabitych i zaginionych, 1450 rannych). Kolejnym następstwem była masowa emigracja Węgrów z kraju, licząca 200 tysięcy osób. Pozostałych w kraju uczestników powstania spotkały represje.

W okresie między 4 listopada 1956 roku a 31 lipca 1957 roku zostało wydanych 6321 wyroków (w tym 70 wyroków śmierci). Imre Nagy ukrył się w ambasadzie Jugosławii. Został Jednak odnaleziony i skazany na śmierć. Karę wykonano 19 czerwca 1958 r. Kardynał Mindszenty znalazł schronienie w ambasadzie USA.

Węgierską jesień 1956 roku bacznie obserwowano w Polsce. Sympatię do Węgrów można było zauważyć nawet wśród ekipy rządzącej. Komuniści w Polsce, którzy nie poparli oficjalnie decyzji o stłumieniu węgierskiego ruchu oporu, okazali się pod tym względem jedynymi w całym bloku wschodnim. To jednak przede wszystkim wsparcie, jakiego udzieliło społeczeństwo polskie walczącym węgierskim powstańcom, było bezprzykładne. Solidarność Polaków z walczącymi ze wspólnym wrogiem Węgrami przejawiała się głównie w oddawaniu krwi. Reakcja społeczeństwa była imponująca. Najwięcej krwiodawców-ochotników, wśród których najliczniejsi byli studenci, zgłaszało się w dużych miastach: Warszawie, Krakowie, Katowicach, Wrocławiu, Poznaniu czy Łodzi. Chętnych było tak dużo, że pomimo utworzenia nowych punktów pobierania krwi (większe stacje działały całą dobę), nie wszystkim udało się oddać krew.

Dzięki tej mobilizacji do Budapesztu wysłano prawie 800 litrów krwi. W tym samym czasie prowadzono zbiórkę pieniędzy, żywności i lekarstw, i trwało to wiele tygodni. Szacunki wartości przekazanej pomocy są różne, ale badacze tematu podają kwotę nawet 2 mln dolarów amerykańskich.

Według danych Polskiego Czerwonego Krzyża należy mówić o 42 ciężarówkach i 104 wagonach zawierających pomoc dla Węgrów. Trzeba też wspomnieć o organizowanych w trakcie węgierskiego powstania wiecach poparcia, a także o wywieszaniu w wielu miejscach Polski węgierskich flag (niejednokrotnie przewiązanych czarną wstążką) na znak solidarności z narodem węgierskim.

Cały artykuł Brunona Podlachy pt. „Rok 1956. Ewenement przyjaźni Polaków i Węgrów” można przeczytać na s. 4 listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Brunona Podlachy pt. „Rok 1956. Ewenement przyjaźni Polaków i Węgrów” na s. 4 listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Na czym polega fenomen wiary, który znalazł wyraz w ogólnopolskiej modlitwie różańcowej o pokój dla świata i Polski?

Wypełnione wiernymi kościoły w Polsce nie dziwią nikogo, jednakże tak nieprzebranych tłumów w sobotnie przedpołudnie, jak w dniu 7 października, nikt chyba się nie spodziewał.

Tadeusz Puchałka

Różaniec jako jedyny oręż, który pozwala zniszczyć zło tego świata, zadeklarowało się odmawiać tego dnia (jak informują organizatorzy) wiele ważnych instytucji w Polsce, np. porty lotnicze w Warszawie, Gdańsku, Poznaniu, Katowicach, Wrocławiu, Ożarowicach, Jasionce i Łodzi. Wszędzie tam ceremoniom modlitewnym przewodniczyli miejscowi kapelani. (…)

Warto także wspomnieć o ludziach, którzy wsparli owo wydarzenie, występując między innymi w spotach radiowych i telewizyjnych, zachęcając do uczestniczenia w różańcowej modlitwie. Są to: Cezary Pazura, Jerzy Zelnik, Dominika Figurska, Ewa Ziętek, Marcin Mroczek, Przemysław Babiarz, Katarzyna Olubińska, Krzysztof Ziemiec, Wojciech Modest Amaro, o. Benedykt Pączka.

Swoje miejsce na mapie modlitewnej miał także Górny Śląsk, a jednym z tych miejsc szczególnych było sanktuarium Matki Bożej Fatimskiej w Turzy Śląskiej. Tłumy rozmodlonych pielgrzymów dotarły na czas modlitwy z wielu regionów kraju, nie tylko Górnego Śląska. – Pracuję w służbie porządkowej już od 15 lat, jednak nigdy jeszcze nie widziałem takich tłumów zgromadzonych wokół naszej świątyni – informował pracownik ochrony.

Hasłem przewodnim, jak wszędzie w tym czasie, była intencja pokoju. Wznoszono wiele próśb do Matki Bożej, by wspomogła swoją opieką i wstawiennictwem do Boga prośby skierowane o pomoc rodzinie i zachowanie jej statusu. Nie brakło gorzkich słów mówiących o odarciu ludzi z ich godności, zabieraniu podstawowych środków egzystencji. (…)

Dawno pewnie Matka Boża w Turzy nie oglądała tylu rozmodlonych Polaków. Podobnie wyglądała sytuacja na południowej granicy, w Gminie Krzyżanowice. Tam w miejscowości Chałupki, graniczącej z czeskim Bohuminem, w sąsiedztwie mostu Cesarza Franciszka Józefa, który łączy Polskę z Czeską Republiką, zorganizowano nabożeństwo różańcowe, w którym uczestniczyły tłumy wiernych. Podobnie jak w Turzy i tam w różańcu brały udział rodziny, młodzież, osoby duchowne. Obecni byli także parlamentarzyści PiS.

Cały artykuł Tadeusza Puchałki pt. „O pokój dla świata i Polski” można przeczytać na s. 3 listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Tadeusza Puchałki pt. „O pokój dla świata i Polski” na s. 3 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Komu należy się w Niemczech palma pierwszeństwa za brzemienne w skutkach zdanie: „Islam należy do Niemiec”?

Ciekawa jest historia tej wypowiedzi i wiele mówi o wpływach islamskich w Niemczech i lobbingu na rzecz „religii pokoju”, za jaką uważa się ta popierana przez lewicę państwowa doktryna polityczna.

Jan Bogatko

Otóż w dniu 3 października, w 20. rocznicę zjednoczenia Niemiec, prezydent Wulff powiedział: „Chrześcijaństwo bez wątpienia należy do Niemiec. Judaizm bez wątpienia należy do Niemiec. To jest nasza chrześcijańsko-żydowska historia. Ale tymczasem islam także należy do Niemiec”.

W środowisku dziennikarskim opowiada się, że wypowiedź prezydenta Christiana Wulffa na temat islamu jako elementu niemieckiej kultury ma swe źródło w działaniu producenta telewizyjnego pochodzenia afgańskiego, Walida Nakschbandiego. Nakschabandi, urodzony w Kabulu, jest managerem Grupy Wydawniczej Georg von Holtzbrinck, pisze także dla lewicowych gazet, jak „Der Tagesspiegel” czy „Süddeutsche Zeitung”.

Otóż do Nakschabandiego miał podczas pisania przemówienia dla Wulffa zadzwonić (nie wiemy jednak, dlaczego, lecz możemy się jedynie domyślać) rzecznik prezydenta, Olaf Glaesecker. Po tejże rozmowie Nakschabandi napisał do Wulffa list, a w nim o problemach i lękach islamskich imigrantów wywołanych debatą wokół książki Thilo Sarrazina, byłego polityka SPD, swego czasu szefa Bundesbanku, „Niemcy w samolikwidacji”. W liście tym urodzony w Afganistanie syn dyplomaty napisał, że jego zdaniem islam należy do Niemiec. Wulff miał się przejąć tym listem i zdanie to znalazło się w jego kontrowersyjnym przemówieniu w dniu jedności Niemiec. (…)

Ziarno, raz zasiane i podlewane, z reguły wschodzi. Jak wypowiedź ministra spaw wewnętrznych, Wolfganga Schäuble’a, kładąc w określonych okolicznościach mocniejszy akcent, powtórzył prezydent Niemiec Christian Wulff, mówiąc o islamie jako elemencie niemieckiej kultury, tak z kolei słowa byłego prezydenta – niejako idąc za ciosem – rozszerzył aktualny minister spraw wewnętrznych w rządzie Angeli Merkel, znowu polityk CDU, Thomas de Maiziere.

W tym miejscu pozwolę sobie na pewną anegdotę. Pewien niemiecki historyk kultury podał Prusy jako przykład wielkiej tolerancji, bo przyjmowały zbiegłych z Francji hugenotów. Przodkowie pana ministra de Maiziere należeli do tych emigrantów. Sęk w tym, że Prusy były państwem protestanckim, więc przyjmowanie hugenotów, także protestantów, to taka sama tolerancja, jak przyjmowanie przez Stalina komunistów zbiegłych z Hiszpanii po wojnie domowej – odpowiedziałem zdziwionemu uczonemu.

Jak minister Thomas de Maiziere rozszerzył wypowiedzi Wolfganga Schäuble’a i Christiana Wulffa na temat Niemiec i miejsca w nich islamu? Otóż szef MSW na imprezie wyborczej w Dolnej Saksonii (gdzie zresztą CDU przegrała z kretesem mimo dobrych kart w rękawie) powiedział, że nadeszła pora na wprowadzenie do kalendarza islamskich świąt. (…)

Sporym zaskoczeniem dla Thomasa de Maiziere musiała być wypowiedź szefa przyszłego (?) koalicjanta CDU, partii Zielonych, Cema Özdemira. Polityk, urodzony w Niemczech syn czerkieskich imigrantów z Turcji, uzyskał niemieckie obywatelstwo i wszedł do polityki: „Jestem obywatelem niemieckim tureckiego pochodzenia. Ale Szwabia jest mi nawet bliższa niż Niemcy; z tym tureckim pochodzeniem sprawa nie jest wcale taka łatwa”. O sobie mówi: „Nie jestem imigrantem, lecz tubylcem. Tu się urodziłem”.

Na łamach gazety „Passauer Neue Presse” polityk Zielonych udzielił odprawy postulatowi Thomasa de Maiziere. W Niemczech nie potrzeba wprowadzać islamskich świąt, ponieważ (czy nie wiedział o tym szef MSW?) muzułmanie już dzisiaj mogą brać wolne w swe święta. W niektórych landach, na przykład w Berlinie, Hamburgu czy w Bremie (te rządzone przez lewicę miasta są odrębnymi krajami związkowymi) już dzisiaj zwalnia się uczniów z obowiązku szkolnego w ważne święta islamskie, podobnie zresztą jak i pracowników.

Alexander Dobrindt, szef grupy krajowej CSU (siostrzana partia CDU, a właściwie 4. koalicjant), skomentował wypowiedź szefa MSW w gabinecie Angeli Merkel krótko i zwięźle: „Islamskie święto w Niemczech? Nie wchodzi w grę!”. „Nasza chrześcijańska spuścizna nie podlega dyskusji” – dodał polityk z Bawarii. Wtóruje mu ekspert ds. polityki wewnętrznej z ramienia CSU, Stephan Mayer: „Niemcy są od wieków kształtowane przez chrześcijańską tradycję. I pod tym względem po dziś dzień nic się nie zmieniło”.

Wiceprzewodniczący CSU, Manfred Weber, na łamach gazety „Passauer Neue Presse” odpowiada swemu koledze z CDU, że „dni świąteczne są przede wszystkim wyrazem religijnej tradycji kraju a nie poszczególnych grup mieszkańców”. A do tego – zauważa Weber – „integracji obywateli mahometan nie przyśpieszy wprowadzenie świąt islamskich”.

Cały felieton Jana Bogatki, pt. „Salam alejkum, almania!” – jak co miesiąc, na stronie „Wolna Europa” „Kuriera Wnet”, nr listopadowy 41/2017, s. 3, wnet.webbook.pl.

Aktualne komentarze Jana Bogatki do bieżących wydarzeń – co czwartek w Poranku WNET na WNET.fm.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Felieton Jana Bogatki „Salam alejkum, almania!” na s. 3 „Wolna Europa” listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Czy opuścić Francję, gdzie 14% obywateli żyje poniżej progu ubóstwa? Sytuacja dojrzała, aby ktoś postawił to pytanie

Czy należy zatem wyprowadzić się z kraju, gdzie wysocy funkcjonariusze publiczni cieszą się monarchicznym przepychem kosztem biednych i średniaków okładanych coraz wyższymi podatkami?

Piotr Witt

Niedawno Florent Pagny przeniósł się z trzaskiem do Portugalii. W wywiadzie dla prasy kompozytor i piosenkarz wyjaśnił bez żenady motywy przeprowadzki, tak jak przed nim zrobił to Gerard Depardieu. Nie miał dłużej zamiaru oddawać państwu lwiej części swoich dochodów. Depardieu mówił o 85% zabieranych przez fiskusa. Florent Pagny dodał: – Przenoszę się jako jeden z ostatnich, wszyscy już dawno wyjechali. Później dowiedziałem się, że poprzednio Pagny biwakował w Patagonii, w Argentynie.

Kiedy się wyjdzie na ulicę Paryża, jednego z najbardziej przeludnionych miast świata, można naocznie stwierdzić, że mimo wszystko sporo ludzi jeszcze pozostało. Ale to nie ich – szarych przechodniów – miał na myśli zamożny piosenkarz. Istotnie, bogaci od dawna odpowiedzieli sobie na pytanie, gdzie mają mieszkać. Aznavour, Delon są podatnikami i obywatelami szwajcarskimi, podobnie jak tenisiści Joe Wilfried Tsonga, Arnaud Boetsch, Leconte, Clement, Mauresmo, Monfils… Johnny Hallyday, też Szwajcar, mieszka w Gstaad, jego syn David także. Ogółem 49 Francuzów posiada w Szwajcarii majątek w wysokości 55 miliardów euro. (…)

Bogaci opuścili Francję, aby nie płacić podatków najwyższych w Europie. Po pierwszych zamachach Żydzi ze swej strony masowo opuszczali Francję z obawy o życie. Pisałem o tym w poprzednich latach. Z półmilionowej wspólnoty wyznaniowej wyjechało co najmniej 10%.

Co do emerytów, ci urządzili się w Maroku, niektórzy w Tunisie. Skoro mają żyć wśród Afrykańczyków, niech to będzie przynajmniej w Afryce. I klimat łaskawszy.

W magazynie Leroy Merlin z artykułami budowlanymi w warszawskiej Arkadii byłem uderzony ilością klientów rozmawiających między sobą w obcych językach. Najwyraźniej instalowali się na nowe życie w Polsce.

Podstawowa trudność dla rządu Macrona-Phippe’a sprowadza się, jak sądzę, do odpowiedzi na pytanie: co zrobić, aby ludzie zamożni płacili podatki we Francji, podobnie jak wielkie konglomeraty przemysłowe i handlowe, które korzystają obecnie z zamętu globalizacji. Odpowiedzi, które przenikają do wiadomości publicznej, nie dają wielkich nadziei na przyszłość: zniesienie podatków od wielkich fortun nie zmieni sytuacji bogaczy, uderzy za to znowu w średniaków. Opodatkowane pozostaną nadal nieruchomości, co przy cenach mieszkań w wielkich miastach i ziemi w atrakcyjnych miejscowościach dotyka przede wszystkim drobnych właścicieli.

Nie budzą otuchy również wypowiedzi Ministra Gospodarki. Jest nim obecnie Bruno Le Maire, zwolennik teorii, że to polscy hydraulicy i węgierscy szoferzy są przyczyną dekadencji gospodarczej Francji, gdyż zabierają pracę tubylcom. Wyśmiałem niegdyś te brednie na spotkaniu z panem Le Maire, kiedy był jeszcze tylko deputowanym europejskim, o czym mówiłem i pisałem w „Kronikach Paryskich” (19 XI 2014). Sądziłem, że jako minister gospodarki będzie ważył słowa. Przeliczyłem się. Nie tylko podtrzymuje dawne stanowisko, ale nawet stara się podnieść je do rangi francuskiej doktryny ekonomicznej.

W „Kronikach Paryskich” przypomniałem pytanie postawione panu Le Maire podczas wspomnianego spotkania: – Dlaczegóż to eurodeputowany zaprząta uwagę swoich wyborców problemem, który stanowi margines marginesu kłopotów gospodarczych Francji, zamiast zająć się trudnościami istotnymi, którymi są podatki bogatych płacone za granicą oraz podatki wielkich, globalnych korporacji przemysłowych i handlowych, często nie płacone nigdzie? Eurodeputowany w odpowiedzi rozpłynął się w zapewnieniach o sympatii dla Polski i Polaków, co było miło słyszeć, ale nijak nie odniósł się do meritum i nie wytłumaczył swojego stanowiska. (…)

Do tej pory żaden socjalista nie oskarżył otwarcie François Mitterranda o doprowadzenie kraju do katastrofy. W gazetach podobnej informacji nie znajdziecie. Trzeba należeć do wąskiego kręgu wtajemniczonych ekonomistów, żeby wiedzieć coś o idei „kraju bez fabryk”, lansowanej przez nieboszczyka Prezydenta i jego otoczenie. Chodziło o stopniowe wyeliminowanie przemysłu i oparcie ekonomii Francji na usługach – bankach, wielkiej dystrybucji, masowych restauracjach… hotelarstwie.

W usługach powiodło się tylko częściowo. Leclerc, Auchan, Carrefour zdobyły światową pozycję na własną rękę, bez pomocy państwa, chociaż daleko im do fenomenalnego sukcesu Amazona. W masowym restauratorstwie pozycja Amerykanów wydaje się niczym niezagrożona jeszcze przez długie lata, z ich Mac Donaldem, Starbuckiem, Kentucky Fred Chicken. Hotele Accor i Ibis również nie odebrały pola na świecie Hyattowi ani Mariottowi.

Najlepiej udała się likwidacja przemysłu. Kopalnie Okręgu Północnego zamknięto i zasypano, a hałdy górnicze przekształcono w zielone wzgórza spacerowe. Wielkie piece Lotaryngii łatwo było wygasić.

Że w obecnej sytuacji socjaliści nigdy tych planów geniusza znad Sekwany nie wspominają, rzecz jest wytłumaczalna. Efekty każdy widzi: masowe bezrobocie i uzależnienie od obcych kapitałów; nie ma się czym chwalić.

„Czy należy opuścić Francję?”, artykuł Piotra Witta, stałego felietonisty „Kuriera Wnet”, obserwującego i komentującego bieżące wydarzenia z Paryża, można przeczytać w całości w listopadowym „Kurierze Wnet” nr 41/2017, s. 3 – „Wolna Europa”, wnet.webbook.pl.

Piotr Witt komentuje rzeczywistość w każdą środę w Poranku WNET na falach na WNET.fm.


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Felieton Piotra Witta pt. „Czy należy opuścić Francję?” na s. 3 „Wolna Europa” listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl

 

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Nasza Ojczyzna jest sumą wielu maleńkich Ojczyzn, tak małych, że nie stać ich na postawienie pomników

Zwykli ludzie, ich „nieciekawe” historie tworzą tożsamość Rzeczpospolitej. Zniszczone, zdeptane przez zaborcę, nie miały szansy na sztandar w czasach komuny ani na pomnik w czasach nam współczesnych.

Marcin Niewalda

Jednak ilu z nas ma wśród swoich pradziadków postacie pomnikowe? Ilu z nas przyjdzie na uroczystość odsłonięcia tablicy ze wspomnieniem, że ten spiżowy człowiek był kiedyś żywy, że jadł makowiec na święta, że bał się spadających bomb, że chronił wątłymi ramionami swoje dzieci – naszych dziadków i babcie? Ile osób o potężnej rzeźbie powie „tak uśmiechał się mój pradziadek”?

„Odtwarzanie Ojczyzny”. Okładka

Projekt „Z kuferka prababci” to unikalny program, w którym dzieci opowiadają swoim rówieśnikom historie żywe i prawdziwe o swoich przodkach. Odtwarzając i zachowując to, co naprawdę wydarzyło się w ich „Małych – domowych Ojczyznach”, wypełniają kresową rzeczywistość własnymi słowami opartymi na prawdzie i autentyczności. Mówią, że babcia mieszkała w ziemiance, że dziadek nie miał co jeść. Dzielą się tym, co mają i o czym myślą, że jest „nieciekawe”. (…)

Co czują dzieci biorące udział w konkursie, gdy widzą napisane przez siebie opowiadanie wydane w sposób profesjonalny? Przede wszystkim dumę. Te dzieci, które myślą często o sobie jako o kimś, kto przecież nie mieszka w Polsce, więc jest jakby niepełnym Polakiem; które są przez sąsiadów innych narodowości często określane jako ktoś, kto „tu nie należy” – te dzieci widzą, że są autorami odtwarzania prawdy, budzi się w nich motywacja i umiłowanie tych wartości, jakie niosła Rzeczpospolita, i ochota do wysłuchania tego, co ma do powiedzenia babcia czy dziadek.

Czy nie należy stawiać pomników? Należy! Wielu wspaniałym bohaterom należą się cokoły, miejsca w encyklopediach. Pamięć o tych niezwykłych osobach trzeba zachowywać i pokazywać jako wzorce. Ale dumę z ich bohaterstwa czujemy dlatego, że patrzymy przez pryzmat żywej historii naszych rodzin, wiosek, kamienic, parafii. Nasza Ojczyzna jest sumą wielu maleńkich Ojczyzn, tak małych, że nie stać ich na postawienie pomników.

Projekt „Z kuferka prababci” jest tani. Nie wymaga gigantycznych funduszy. A jednak potrzebuje zaangażowania firm czy zwykłych ludzi, którzy zrozumieją, jak nietypowy i niezwykły to pomysł edukacyjny. Nagrody dla dzieci i młodzieży biorących udział będą wspaniałym trofeum, a jeśli byłyby one związane z Polską i historią, tym bardziej jest o co walczyć.

Cały artykuł Marcina Niewaldy pt. „Odtwarzanie Ojczyzny na Kresach” można przeczytać na s. 19 listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Marcina Niewaldy pt. „Odtwarzanie ojczyzny na Kresach” na s. 19 listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego