Jak zostać wybitnym historykiem? Laudacja na cześć dr. hab. Zdzisława Janeczka z okazji 40-lecia jego pracy naukowej

„Gdybym był antykwarystą, interesowałyby mnie tylko zabytki. Ale jestem historykiem i dlatego kocham życie”. Oto sens profesji adeptów Muzy Klio, a w ich gronie dr. hab. Zdzisława Janeczka.

Dariusz Ostapowicz

Należy podziwiać szerokie spectrum zainteresowań Autora: od historii rodzinnego miasta – Siemianowic Śląskich i Bytkowa oraz dziejów Śląska, zwłaszcza w okresie walk o niepodległość, okresu plebiscytów i powstań – po historię Polski i powszechną – od XVIII do XX w., a także zainteresowania Renesansem i archeologią oraz prasoznawstwo.

Imponuje zebrana ilość książek, artykułów i publicystyki, odczytów, wykładów, konferencji, sympozjów, wykładów radiowych itd.

Kilkaset (!) pozycji ułożonych chronologicznie z lat 1981–2017 pogrupować można w wyróżniające się tematy: o czasach stanisławowskich i Sejmie Czteroletnim, o Ignacym Potockim i rodzie Potockich, powstaniach narodowych 1794–1863 i ich recepcji na Śląsku, o epoce napoleońskiej i powstaniach śląskich. Wśród szeregu tytułów wyróżnia się biografistyka, m. in. o Marszałku Józefie Piłsudskim, Wojciechu Korfantym, prymasie Auguście Hlondzie, Karolu Goduli i wielu innych, ważnych dla Śląska postaciach, publikowana w kilku regionalnych periodykach. (…)

Nurtem przewodnim badań Uczonego jest zawsze uwypuklenie patriotycznych postaw Polaków – w Polsce i na Śląsku od konfederacji barskiej po „Solidarność”. Będąc nauczycielem akademickim, prezentuje bardzo szeroki zakres wiedzy na wykładach m. in. z historii, etyki biznesu, public relations, bibliotekarstwa, socjologii piśmiennictwa itd. (…)

Autor podczas kwerend archiwalnych zawzięcie pokonywał wszelkie trudności, o czym nie bez uśmiechu wspomina, przytaczając trud odczytania tekstów Ignacego Potockiego i Franciszka Ksawerego Branickiego z XVIII wieku: „Pierwszy miał charakter pisma, który odstraszał od lektury dokumentów nawet zawodowych historyków, a drugi łączył słowa i nie stosował znaków interpunkcyjnych”.[related id=40157]

(…) Autor w bardzo ciekawy i wciągający sposób przedstawia na szerokim tle historii Polski dzieje własnej rodziny „po mieczu” i „kądzieli”. Przed oczyma czytelników przewijają się zatem postaci przodków zaangażowanych w powstanie styczniowe, POW, emigrację zarobkową do USA, powstania śląskie, kampanię wrześniową i konspirację w AK, a nawet… czarna dama błąkająca się na zamku w Janowcu. Przez pryzmat losów jednej rodziny widzimy zatem portret pokoleń Polaków, typowe losy rodaków zmagających się z carskim i pruskim zaborcą, później brunatnym – nazistowskim, a następnie czerwonym – sowieckim okupantem. Sielankę rodziny w czasach II RP w gajówce o nazwie „Dziedzinka” przerwała II wojna światowa i m.in. gehenna ofiar KL Auschwitz. Dokładne losy trudno jest odtworzyć wyłącznie na podstawie relacji ustnych, które wraz z przemijaniem pokoleń mogą wygasnąć, aczkolwiek tradycja rodzinna jest ważnym historycznym nośnikiem pamięci pokoleń. Od lata 1944 r. dom rodzinny dziadków Autora na Lubelszczyźnie został zajęty przez Wehrmacht, a następnie spalony przez Armię Czerwoną. „Wyzwolenie” przez krasnoarmiejców też bardziej wyglądało na drugą okupację niż odzyskanie wolności. Codziennie czyhały na Polaków zagrożenie życia i wolności:

– Ty polskij pan ili giermanskij szpion? [jesteś polskim panem czy niemieckim szpiegiem?] – prowokacyjnie zapytywali enkawudyści napotkanych ludzi. (Dodajmy, że obie odpowiedzi były równie fatalne; źle było być polskim „burżujem”, jeszcze gorzej szpiegiem).

Albo:

– Mikołajczyka ty znajesz?
– Da, tam korowy pasał. (s. 44).

Nawet taka kategoryczna odpowiedź nie uchroniła Ojca Autora przed aresztowaniem i dopiero interwencja brata z samogonem i toasty za zdrowie Stalina uratowały sytuację. Podobnych przykładów w Polsce było tysiące i układają się one w jednolity obraz represji sowieckich przeciw Polakom – ten pojedynczy przykład potwierdza tylko regułę.

Powojenne losy rodziny nie odbiegały od typowych migracji po Polsce, m. in. Ojciec Autora osiedlił się na Górnym Śląsku, gdzie zawarł związek małżeński z rodowitą Ślązaczką. Rodzicami chrzestnymi Zdzisława Janeczka zostali repatriantka z Kresów – Sybiraczka i dawny legionista Piłsudskiego, co w oczach Autora stanowiło znamienny omen. Oprócz tego ciekawość przeszłości, wpływ Ojca – jego gawęd i pieśni, lektury Sienkiewicza, harcerstwo i cały splot czynników sprawiły, że został historykiem. A później modelowały Go spotkania z m.in. Franciszkiem Starowieyskim, płk. W. Brodeckim – prezesem Środowiska Żołnierzy 27 Wołyńskiej DP AK, S.J. Rostworowskim i innymi ważnymi ludźmi w Jego życiu (s. 123–129). „Żyjemy tak długo, jak długo żyją ci, co o nas pamiętają” – wyznaje, wspominając tych, co już odeszli. (…)

Bardzo ważny, przewodni w rozwoju naukowym Autora okazał się wątek badawczy: „Śląsk a polskie walki niepodległościowe” przedstawiony z dwóch punktów widzenia: bezpośredniego udziału Ślązaków w polskiej irredencie lub wspierania jej na różne sposoby oraz oddźwięku polskiego wysiłku zbrojnego w prasie na Śląsku.[related id=6583]

Szczególnym sentymentem Autor darzy powstanie styczniowe (Pewną rolę odegrać tu mogły tradycje rodzinne walk w partii powstańczej Marcina Borelowskiego – „Lelewela” i bitwa pod Batorzem, s. 26–27). Nawiązując do walk o niepodległość na Bałkanach w latach 1821–1829, Autor nowatorsko nazywa powstańców styczniowych „Grekami Europy”. Dzisiejszego czytelnika zaskakuje trafność i wiarygodność informacji prasowych zaborcy pruskiego o terrorze caratu, skonfrontowana z obecną wiedzą historiograficzną.

Tradycje zrywu 1863 roku szczególnie silne były w okresie powstań śląskich w latach 1919–1921, kiedy to dowódcy polscy przyjmowali pseudonimy na cześć bohaterów 1863. Byli to z reguły rodowici Ślązacy, dawni podoficerowie armii kajzera, 25–30-latkowie, urodzeni pomiędzy 1888 a 1896 rokiem, lecz nie brakowało Wielkopolan, lwowskich kadetów i legionistów Piłsudskiego. W ten sposób Zdzisław Janeczek dzięki swojej pracy badawczej wypełnia poważną lukę w pamięci narodowej, jaką jest kultywowanie pamięci o bohaterach walk o polskość na Śląsku. M. in. jest autorem Pocztu dowódców powstań śląskich (Katowice 2009) i biografii płk. Jana Emila Stanka 1895–1961 (Siemianowice Śl., 2007).

Czy uczeń liceum potrafiłby, poza postacią Wojciecha Korfantego, wymienić inne nazwiska osób zasłużonych w walce o powrót tej ziemi piastowskiej do Macierzy? „To bardzo ważki problem, szczególnie w czasach negacji idei niepodległościowej na Śląsku, związanej z licznymi próbami zastąpienia słowa powstanie terminem bratobójczej wojny domowej”. (…)

W tym miejscu warto, myślę, przytoczyć trafne spostrzeżenie prof. Tadeusza Łepkowskiego o miejscu i roli historyka w społeczeństwie: „Ci spośród najwybitniejszych, którzy umieją przekazywać swoją wiedzę, chcą i umieją to czynić, czują swe społeczne posłannictwo”. (…)

Cały artykuł Dariusza Ostapowicza pt. „Jak zostać wybitnym historykiem?” – niemieckie więzienie dla polskich dzieci” znajduje się na s. 9 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 42/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Dariusza Ostapowicza pt. „Jak zostać wybitnym historykiem?” na s. 9 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 42/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Obóz „na Przemysłowej” w Łodzi – niemieckie więzienie dla polskich dzieci. Działało od grudnia 1942 do stycznia 1945 r.

Większość więźniów to wojenne sieroty. Pretekstem do zsyłki mogło być wszystko: handel sznurówkami i harcerska dywersja – ale refrenem w aktach niemieckich przy każdym nazwisku jest „dziecko polskie”.

Jolanta Sowińska-Gogacz

Był to jedyny taki obóz na terenie zagarniętym przez III Rzeszę, gdzie długotrwale, bez żadnych win, wyroków i planowanych terminów zwolnień więziono najbardziej bezbronne ofiary II wojny światowej, odbierając im rodziców, domy, zdrowie, a nierzadko także życie, każąc pracować ponad dziecięce siły i stosując najokrutniejsze metody represji. Przetrzymywano w nim dzieci od niemowlęctwa do 16 lat. Po osiągnięciu górnej granicy wieku, małoletnich kierowano do lagrów dla dorosłych.

Nazwa obozu wzięła się od nazwy ulicy, którą dzieci spod plandek ciężarówek widziały po raz ostatni – Przemysłową, przecinając Bracką, niemieckie auta wjeżdżały za bramę obozu. Tam, na błotnistym placu, przed odebranym Polakom budynkiem komendantury (Przemysłowa 34), dzieci schodziły ze skrzyń ładunkowych, wpadając w otchłań tęsknoty i bólu.

Lager pełnił w sumie trzy funkcje. Był obozem koncentracyjnym, bo dzieci zebrano na zamkniętym obszarze bez możliwości obrony i wyjścia; był obozem śmierci, bo na różne sposoby doprowadzano do niepotrzebnych zgonów; był wreszcie obozem pracy. Dzieciom stworzono przeróżne warsztaty, w których urabiały sobie ręce na rzecz interesu Niemiec – szyły mundury, naprawiały buty zniszczone na wschodnim froncie, prały (związki ługowe i wrzątek niszczyły im kończyny), prostowały przemysłowe igły, same sobie równały teren tonowym walcem, tkały wkładki ze słomy, były dekarzami, ogrodnikami, kaletnikami. Miały wyznaczone normy i za ich niewyrabianie otrzymywały okrutne kary.(…)

Bez powodu były bite, karano je okropnym karcerem i zakazem pisania listów do rodziny. Po terenie lagru należało truchtać i przystawać w chwili obowiązkowego ukłonu przed esesmanem. Dzieci nie wiedziały, gdzie są – ze strachu, głodu i tęsknoty marniały i umierały. Do uciekinierów strzelano z wież strażniczych bez ostrzeżenia.

W obozie przebywało jednocześnie około tysiąca więźniów, chłopców i dziewczynek, z czego większość stanowili chłopcy. Po wyzwoleniu Łodzi znaleziono tam jeszcze ponad osiemset maluchów – wszyscy byli ciężko chorzy, a duża część niezdolna do samodzielnego opuszczenia baraku, w którym uciekający przed Sowietami Niemcy dzieci zamknęli. Dziś możemy jeszcze spotkać około trzydzieściorga Ocalałych. (…)

Do niedawna o łódzkim obozie „na Przemysłowej” wiedziało niewielu – wyniszczone fizycznie i pełne traumy dzieci nie wiedziały, jak swą historię opowiedzieć – brakowało słów, jakie miałyby moc przekazu tak trudnej historii. Poza tym, z wielu powodów, temat był wyciszany i pomijany. Dokumentacja prawie cała przepadła, więc nie ma materialnych dowodów na skalę tej zbrodni. To, co opowiadają Ocalali, można łatwo zdeprecjonować i po prostu im nie wierzyć. Sam teren obozu (między Bracką, Plater, Górniczą i murem nekropolii żydowskiej) jest obecnie zacisznym osiedlem, gdzie nie da się odnaleźć śladów tego strasznego, wojennego epizodu, a pomnik postawiony ku czci ofiar „Przemysłowej”, choć wielki i wymowny, nie zawsze właściwie jest kojarzony, bo stoi poza obrębem kacetu.

Cały artykuł Jolanty Sowińskiej-Gogacz pt. „Obóz „na Przemysłowej” – niemieckie więzienie dla polskich dzieci” znajduje się na s. 3 grudniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 42/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jolanty Sowińskiej-Gogacz pt. „Obóz „na Przemysłowej” na s. 3 grudniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 42/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Papież Franciszek – persona non grata w swojej Ojczyźnie? Dlaczego od wyboru na głowę Kościoła nie odwiedził Argentyny?

Arcybiskup Buenos Aires, znany ze swych umiarkowanych poglądów, namawiał swoich księży do czuwania modlitewnego pod parlamentem w obronie tradycyjnego modelu rodziny. Kościół tę batalię przegrał.

Ks. Jerzy Limanówka PFM

Jestem w sklepie z dewocjonaliami w Buenos Aires. Kobieta jest zainteresowana kupnem różańca. Sprzedawca, podając jeden z nich, zachęca do kupna: – Może ten z wizerunkiem naszego papieża Franciszka? – O! Na pewno nie ten! Nie z tym papieżem – odpowiada hardo rodaczka ojca świętego Franciszka.

W Argentynie, ojczyźnie papieża Franciszka, narasta coraz większa niechęć do niego. Jego rodacy są zirytowani omijaniem Argentyny podczas podróży apostolskich papieża do Ameryki Południowej. W roku 2018 również nie jest przewidziana wizyta ojca świętego w Argentynie. (…)

Papież Franciszek jako oficjalny powód podaje niestabilną sytuację polityczną w Argentynie. Nie chce, aby jego wizyta była wykorzystana przez jakąkolwiek partię dla swoich celów. – W ogóle nie rozumiemy tej postawy papieża – mówi mi jeden z argentyńskich duchownych. – Papież jest przecież naszym ojcem i przyjeżdża przede wszystkim do nas, katolików, a nie do polityków – dodaje z rozżaleniem. (…)

Początkowo wydawało się, że papież czeka na zmianę prezydenta. W dniu wyboru na głowę Kościoła katolickiego urząd prezydenta w Argentynie pełniła Christina Kirschner, z którą miał bardzo trudne relacje już jako arcybiskup Buenos Aires. (…) Najostrzejszy spór między kard. Bergoglio a Christiną Fernandez Kirschner dotyczył legalizacji małżeństw homoseksualnych. Arcybiskup Buenos Aires, znany ze swych umiarkowanych konserwatywnych poglądów, w tej sprawie był nieugięty. Namawiał swoich księży do organizowania czuwania modlitewnego pod parlamentem w obronie tradycyjnego modelu rodziny. Kościół tę batalię przegrał. Prezydent podpisała uroczyście ustawę legalizującą małżeństwa homoseksualne 21 lipca 2010 roku. Niewątpliwie kard. Bergoglio uważał również za wiarygodne podejrzenia prezydent o korupcję. I były uzasadnione. (…)

Nadzieja na przyjazd papieża do ojczyzny pojawiła się przy zmianie prezydenta. W grudniu 2015 Christinę Kirschner zastąpił Mauricio Macri, dotychczasowy burmistrz stolicy Argentyny. (…) Niestety relacje szybko się popsuły. Zgrzytem w relacjach Watykan – Argentyna było zwrócenie przez ojca świętego darowizny, jaką prezydent Macri przekazał do dyspozycji papieża. Franciszek poczuł się urażony symboliką sumy: 16 666 000 peso argentyńskich (ok. 1 mln dolarów amerykańskich).

Przy tej okazji zaczęto podkreślać, że jednak bardzo dużo różni obie osobistości. Macri jest zwolennikiem rozwiązań wolnorynkowych, które zwykle nie są korzystne dla biedniejszej części społeczeństwa, a ta z kolei jest przecież w centrum uwagi obecnego pontyfikatu. (…)

Papież Franciszek musi też brać pod uwagę chłodne, delikatnie mówiąc, przyjęcie przez część społeczeństwa. Obecnie największa batalia na polu moralnym toczy się o życie nienarodzonych. Grupy aktywistek feministycznych domagają się nieograniczonego prawa do aborcji. Manifestacje są na tyle masowe i agresywne, że przed katedrą katolicką w Buenos Aires na stałe już ustawiono wysoki metalowy płot, blokujący wtargnięcie manifestantów do wnętrza kościoła podczas coraz częstszych manifestacjach proaborcyjnych. Oprowadzający mnie ksiądz pokazuje mi na fasadzie świątyni liczne plamy po butelkach z farbą, którymi rzucają aktywiści. Policja wtedy reaguje niechętnie i dopiero w ostateczności. (…)

Jedno wydaje się pewne: im dłużej papież odkłada pierwszą wizytę w swojej ojczyźnie, tym będzie ona trudna, tym mniej będzie osób, które go entuzjastycznie przyjmą. Aż wreszcie taka wizyta stanie się po prostu niemożliwa.

Cały artykuł ks. Jerzego Limanówki PFM pt. „Papież Franciszek – persona non grata?” znajduje się na s. 5 grudniowego „Kuriera WNET” nr 42/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł ks. Jerzego Limanówki PFM pt. „Papież Franciszek – persona non grata?” na s. 5 grudniowego „Kuriera WNET” nr 42/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Armia Krajowa w okolicach na południe od Oświęcimia – struktura, członkowie, trudy działalności na okupowanym Śląsku

W październiku 1942 roku doszło do katastrofy – w wyniku działalności dwóch agentów gestapo, którzy zdołali wniknąć do Komendy Inspektoratu AK Bielsko, doszło do masowych aresztowań.

Wojciech Kempa

Obwód oświęcimski ZWZ założył w początkach 1940 r. pierwszy komendant Śląskiego Okręgu, Józef Korol. Kiedy był starostą w Tarnowskich Górach, blisko współpracował i przyjaźnił się z Alojzym Banasiem, rodem z Nakła Śląskiego, kierownikiem biura magistratu w Tarnowskich Górach, jednocześnie prezesem powiatowym Oddziałów Młodzieży Powstańczej i prezesem Związku Rezerwistów w Tarnowskich Górach. Po kampanii wrześniowej Banaś, obawiając się wrócić do Tarnowskich Gór, zamieszkał w Oświęcimiu u teściów wraz z żoną Kazimierą.

W początkach 1940 r. Józef Korol, dowiedziawszy się, że Banasiowie są w Oświęcimiu, odwiedził ich. Banaś przyjął propozycję Korola przystąpienia do Polskich Sił Zbrojnych. Korol odebrał od niego przysięgę i mianował komendantem obwodu oświęcimskiego ZWZ, mającego obejmować początkowo Oświęcim, Brzeszcze i Zator. (…)

W październiku 1939 roku powrócili do Kęt z kampanii wrześniowej Ferdynand Sekulski – starszy ogniomistrz w artylerii Wojska Polskiego, później wachmistrzowie Barbadyn i Stuhr, porucznik Józef Górkiewicz oraz Edmund Krzysztoforski.

Była to grupa dobrych znajomych, którzy już późną jesienią zaczęli organizować pierwsze związki konspiracyjne, stanowiące trzon późniejszych organizacji. W lutym 1940 roku odbyło się zebranie w mieszkaniu Edmunda Krzysztoforskiego, gdzie złożona została przysięga walki z okupantem, przy czym w dalszym ciągu nie była określona przynależność organizacyjna. Przysięga obejmowała walkę z wrogiem, pomoc rodzinom wojskowym, nieujawnianie tajemnic konspiracyjnych. Do osób objętych owymi zobowiązaniami należeli: Józef Górkiewicz, Edward Sordyl, Franciszek Sekulski, Antoni Hałatek, Edmund Krzysztoforski.

Wiosną 1940 roku w miejscowym tartaku Adamaszka powstała pięcioosobowa grupa Związku Walki Zbrojnej. Przynależeli do niej: Stanisław Grzywa, Andrzej Adamaszek, Marian i Rudolf Wąs oraz Jan Bylica. Grupa ta działała z inicjatywy wcześniej wspomnianej grupy wojskowych. Łącznikiem między placówką w Kętach a władzami okręgu był inż. Edward Bilczewski – przedwojenny oficer. Według relacji miejscowej ludności był duszą tejże organizacji. Jej działalność polegała na przygotowaniu kadr wojskowych wystarczających do wystawienia pełnego batalionu. Nie było broni. W 1939 roku Krzysztoforski dysponował jednym pistoletem, a zaprzysiężonych było około 400 żołnierzy. (…)

W październiku 1942 roku doszło do katastrofy – w wyniku działalności dwóch agentów gestapo, Stanisława vel Ryszarda Dembowicza ps. Radom i Mieczysława Mólki-Chojnowskiego ps. Mietek, którzy zdołali wniknąć do Komendy Inspektoratu AK Bielsko, nadrzędnego wobec Obwodu Oświęcim, doszło do masowych aresztowań. W łapy gestapo wpadło wielu członków Komendy Obwodu Oświęcim, z Alojzym Banasiem, a także komendant placówki Kęty, kpt. Jan Barcik ps. Soła. (…)

Warto przytoczyć kilka informacji na temat współpracy dowództwa obwodu oświęcimskiego AK z konspiracją krakowską w zakresie produkcji konspiracyjnych peemów marki Sten.

Ośrodkiem takiej współpracy była fabryka Dominika Jury w Kętach. Koordynatorami akcji byli właściciel fabryki oraz zastępca komendanta placówki AK w Kętach Ferdynand Sekulski. Dowództwo nad miejscowymi strukturami AK Sekulski objął na początku 1944 roku po kolejnej reorganizacji obwodu i powołaniu dotychczasowego komendanta Józefa Górkiewicza na stanowisko zastępcy Jana Wawrzyczka.

Pracując w Fabryce Maszyn Rolniczych „Jura”, podjął współpracę z właścicielem oraz jego synem Dominikiem, pseudonim Dudek, który w Krakowie, w ramach firmy Dom Handlowy Sypniewski i Jakubowski, kierował pracami tzw. Montowni nr 5, zajmującej się produkcją broni dla oddziałów konspiracyjnych. Towarem rozpoznawczym wytwórni był m.in. „polski sten”, którego wyprodukowano w kilkuset egzemplarzach. Z kęckiej fabryki wysyłano do Krakowa młockarnie szerokomłotowe i skrzętnie ukryte w skrzyniach materiały potrzebne do produkcji broni: druty, stalowe rury. Współpraca trwała do 1944 roku, kiedy to gestapo aresztowało „Dudka” w Krakowie i Sekulskiego w Kętach. Obaj zginęli. (…)

Prawdopodobnie na początku 1944 roku w komendzie Inspektoratu AK Bielsko przystąpiono do prac nad odtwarzaniem 3 Pułku Strzelców Podhalańskich. Placówka Kęty formowała III batalion tego pułku. Składał się on wówczas z dwóch kompanii (8. i 9.), z których każda miała w składzie po trzy plutony. Batalion liczył 280 ludzi, a w ramach powstania powszechnego miał on pozostawać w dyspozycji Komendy Obwodu Oświęcim, z zadaniem użycia go przy wyzwalaniu obozu koncentracyjnego Auschwitz – Birkenau.

W czerwcu 1944 roku zakończyła się akcja scaleniowa z Narodową Organizacją Wojskową, która w Rejonie Kęty posiadała wówczas 250 ludzi. Ta część zgrupowania AK, jak można wnosić z zachowanych dokumentów, miała odtąd występować jako Wojskowa Służba Ochrony Powstania – wydzielona struktura, której zadaniem była przede wszystkim służba wartownicza na opanowanym w toku walk powstańczym terenie.

Cały artykuł Wojciecha Kempy pt. „AK w okolicach na południe od Oświęcimia” znajduje się na s. 8 i 10 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 42/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Wojciecha Kempy pt. „AK w okolicach na południe od Oświęcimia” na s. 8 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 42/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Targowiczanie powinni być przestrogą dla Polaków. Czyż obecnie nie mamy rodaków widzących w Putinie zbawcę ludzkości?

Polacy mają zdrowy rozsądek i łatwo wyczuwają różne fałsze. Są odporni na zgubne ideologie. Ulegają im jedynie niedouczeni pseudointelektualiści, świetnie pełniąc rolę pożytecznych idiotów.

Jadwiga Chmielowska

„Naród, który traci pamięć, przestaje być Narodem – staje się jedynie zbiorem ludzi, czasowo zajmujących dane terytorium” – twierdził Marszałek Piłsudski i dodawał: „Ten, kto nie szanuje i nie ceni swej przeszłości, nie jest godzien szacunku teraźniejszości ani ma prawo do przyszłości”.

Tylko II RP cieszyła się wolnością. Udało się scalić ziemie trzech zaborów i przez 16 lat spokoju (1922–1938) zbudować państwo, rozbudować przemysł, wprowadzić obowiązek szkolny. Ci, którzy wywalczyli Polskę po 123 latach, próbowali ją budować, lecz znaleźli się też tacy, którzy myśleli tylko o sobie.

Nie dziwię się, że Piłsudski dokonał przewrotu: wielu polityków małpowało targowiczan, kierując się bardziej prywatą niż dobrem wspólnym. Znów Komendant tłumaczył: „I staję do walki, tak jak i poprzednio, z głównym złem państwa: panowaniem rozwydrzonych partyj i stronnictw nad Polską, zapominaniem o imponderabiliach, a pamiętaniem tylko o groszu i korzyści”.

Czy teraz nie mamy powtórki z historii? Mierni, ale wierni, polerujący klamki u decydentów, „milaski” wszelakie, by tylko dorwać posadę i się urządzić…

Niestety od 1939 roku Polska była pod okupacją, tylko okupanci się zmieniali. W 1989, gdy nastał moment, gdy można było wyrwać się na wolność, znowu znaleźli się targowiczanie. Tym razem twierdzili, że Polacy mają im zaufać, bo tylko oni wiedzą, co robić. I tak zamiast budować III RP, zbudowano PRL-bis. Czy dziś, gdy naród się ocknął, zrozumiał w swojej większości, jak został oszukany – uda mu się przepędzić dorobkiewiczów, nieudaczników i potakiewiczów? (…)

Piłsudski mówił wprost: „Słabość ma zawsze jedną konsekwencję – zamiłowanie do wielkich słów bez treści”. Innym razem dodał: „Nie ma lepszej pożywki chorobotwórczej dla bakteryj fałszu i legend, jak strach przed prawdą i brak woli”.

Józef Mackiewicz głosił, „że tylko prawda jest ciekawa” – a ja dodaję, że reszta to strata czasu. Niestety niektóre postacie otacza jedynie legenda i gdy ona pryśnie jak bańka mydlana, okazuje się, że król jest nagi…

Warto studiować spuściznę twórcy niepodległości. Czyż nie są po 100 latach aktualne wciąż jego słowa: „Podczas kryzysów strzeżcie się agentur. Idźcie swoją drogą, służąc jedynie Polsce, miłując tylko Polskę i nienawidząc tych, co służą obcym!”.

Cały artykuł Jadwigi Chmielowskiej pt. „Po pierwsze wolność” znajduje się na s. 5 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 42/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jadwigi Chmielowskiej pt. „Po pierwsze wolność” na s. 5 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 42/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Rzesze wychodzące z kościoła suną ramię w ramię do sklepów. Niedziela zatarła się w świadomości Polaków jako święto

Gdzie Polacy spędzają niedziele? Dokąd najchętniej wybierają się rodziny, by wspólnie spędzić czas? Kiedy zrobić zakupy? Odpowiedź na te banalne pytania jest krótka: w galerii, najlepiej w niedzielę.

Małgorzata Szewczyk

Wielu zapomina, że co dla jednych jest wolnością – dla innych jest zniewoleniem. Wolność handlu to brak wypoczynku dla innych, i to wcale niemałej grupy społeczeństwa, bo ok. 400 tys. osób, w tym 2/3 kobiet. Polska jest na czwartym miejscu w Europie pod względem liczby zatrudnionych w centrach handlowych.

Przegłosowana niedawno w Sejmie ustawa dotycząca ograniczenia handlu do dwóch niedziel w miesiącu, a docelowo do wszystkich – powinna obowiązywać już od dawna w kraju, który wciąż pozostaje na mapie Starego Kontynentu bastionem chrześcijaństwa. Zakaz pracy w niedziele wynika przecież z Biblii.

Europofilom, którzy tak chętnie powołują się na kraje Zachodu, przypominam, że zakaz handlu obowiązuje w Niemczech, Austrii, Szwajcarii, a ograniczenia są w Grecji, Belgii, Luksemburgu, we Francji, w Norwegii, Holandii i Wielkiej Brytanii, czyli w krajach, jakby nie było, bardziej liberalnych, gdzie społeczeństwa mają większe doświadczenia w praktykowaniu demokracji niż my.

Argument, że oto Polska robi gwałtowny zwrot w niewłaściwą stronę, szybko zostaje odsunięty. Gospodarka nie ucierpi na tej ustawie, ponieważ ci, którzy dotąd robili zakupy w niedzielę, uczynią to w inny dzień. A ci, dla których spacer po galerii był jedyną niedzielną rozrywką, będą musieli zmienić swoje przyzwyczajenia i sięgnąć po inne pomysły na spędzenie wolnego czasu.

Na pewno najbardziej zadowoleni będą handlowcy, którzy już od marca 2018 r. odczują zmianę i którzy jak w piosence Niebiesko-Czarnych będą mogli zanucić: niedziela będzie dla nas! (choć na razie co druga).

Cały artykuł Małgorzaty Szewczyk pt. „Ale za to niedziela będzie dla nas…” znajduje się na s. 2 grudniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 42/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Małgorzaty Szewczyk pt. „Ale za to niedziela będzie dla nas…” na s. 2 grudniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 42/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Nadchodzi totalitaryzm! Sondaże są jego narzędziem. Pora ratować demokrację / Ryszard Okoń, „Kurier WNET” 42/2017

Już w starożytności Platon zaobserwował istotną cechę ochlokracji: opinia mas NIE reprezentuje interesu wspólnoty, więc natrętne odwoływanie się do wyników sondaży może być niezgodne z jej interesem.

Nadchodzi totalitaryzm! Pora ratować demokrację

Część I. Sondaże

Dyskusje o roli IV władzy czy opisy roli mediów mają długą tradycję. Inne (nie mniej ważne) odziaływanie na sferę publiczną w masowym wymiarze nie zajmuje jeszcze należnej uwagi.

Zauważmy, że sondaże to jeden z czynników niestabilności politycznej świata napędzanej postępem teleinformatycznym. Aby uzasadnić konieczność regulacji działań ankieterów, przypomnijmy zapominane cechy masy ludzkiej determinujące wartość poznawczą sondaży.

Wypracowywanie długofalowej zbiorowej refleksji dziś nie ma miejsca, jak to było w czasach mnicha Alkuina (730–804). Opinia sondażowa to inny efekt podobnego procesu społecznego, ale dzisiejsze „Vox populi”, nie jest tym samym „vox dei”. Dawniej proces reakcji zbiorowej budował się w osobistych kontaktach osób, miał wielu moderatorów, pośredników, co skutkowało znacznie wolniejszą, kumulującą się reakcją. Dziś w praktyce utrzymywania relacji przez całą dobę (wszystkich z wszystkimi) opinia mas powstaje niemal natychmiast, wymuszona wykonywanym sondażem.

Już w starożytności Platon zaobserwował istotną cechę ochlokracji: opinia mas NIE reprezentuje interesu wspólnoty, więc natrętne odwoływanie się do wyników sondaży może być niezgodne z jej interesem. Współczesny myśliciel Ortega Gasset rozwinął tę opinię: żądania mas nie odnoszą się do żadnego systemu wartości, a ich roszczenia zawsze są nieograniczone.

Inny kłopot w demokracji wiąże się z „założycielskim mitem” sondażowym, paradoksem niepodważalności wyników badania masowej opinii, gdyż nie ma możliwości podważenia słuszności tego, co w danej chwili „sądzą” masy. Twierdzenie, że opinia mas jest niepodważalna, to tautologia, zdanie zawsze prawdziwe, ponieważ dla oceny wartości opinii wyrażonej przez wynik sondażu nie ma znaczenia, czy i pod jakim względem jest ona zbieżna z obiektywnym obrazem rzeczywistości.

Paradoks niepodważalności wyniku sondażu polega też na tym, że w każdej innej chwili masy mogą wyrazić następną, równoprawną opinię, która… uwaga! będzie kompletnie przeciwstawna tej wyrażonej poprzednio. Dla nobilitacji opinii masowej wystarcza jedynie to, że istnieje. Nie musi posiadać żadnego rozumowego uzasadnienia, co właśnie zauważył Ortega Gasset.

Ta kluczowa właściwość – niepodważalność wyniku sondaży – jest powszechnie ignorowana. Co gorsza, dominuje mylący pogląd, że rzetelny sondaż wiarygodnie określa to, co jest „jedynie słuszne”. Tymczasem doskonałość warsztatowa badania w żadnym stopniu nie przybliża wyniku sondażu do rozumnego, obiektywnego osądu rzeczywistości. Przeciwnie, skutki większego profesjonalizmu sondażowni mogą powiększyć problem. Perfekcyjny i nienadzorowany aparat sondażowy doprowadzi do jeszcze większych szkód z powodu bardziej precyzyjnej oceny skutków manipulowania opinią publiczną z pomocą mediów. Pora więc poważnie potraktować słowa Platona.

Obserwowanie wyników ankiet nieustannie potwierdza wniosek, że o masowej opinii poddanej działaniu mediów najczęściej decydują czynniki antyintelektualne – zachowania atawistyczne, odruchowe, emocjonalne reakcje jednostek, prezentowane jako statystyczna, wypadkowa reakcji tłumu, w której pierwiastek rozumowego postrzegania nie występuje. To właśnie dzięki współczesnym środkom komunikacji elektronicznej zwiększa się ilość generowanych sondaży i rośnie ich obecność w przestrzeni publicznej.

Antyintelektualizm tłumu i nadmiar używania sondaży powoduje kolejny problem: deprecjonowanie, wypieranie z przestrzeni publicznej opinii autorytetu. Powstaje pustka nierealizowanej potrzeby społecznej, więc miejsce osoby rozumnej zajmuje celebryta. Mediom wystarcza popularność przekazu i celebryta ma dla nich jeszcze tę dodatkową „zaletę”, że jest łatwy do wykorzystywania do innych celów.

Z powodu braku pierwiastka intelektualnego w reakcji mas, zamiana autorytetu na niby-autorytet nie zostaje odnotowana publicznie. Także powszechną tabloizację mediów należy zaliczyć do strat w pluralizmie, w bogactwie dyskursu, a więc jej nadmiar traktować jako jeden z objawów rozkładu demokracji.

Uporczywe eliminowanie pierwiastka rozumowego z dyskursu publicznego niesie fatalne skutki, gdyż wtedy identyfikacja przeszkód, neutralizowanie zagrożeń leży poza możliwościami władzy determinowanej wyłącznie możliwościami zbiorowej wyobraźni. Zarządzana tym sposobem wspólnota niczym Titanic roztrzaska się o niezidentyfikowaną przeszkodę lub dotrze donikąd, bo władza ciągle steruje z wiatrem,w mało przewidywalnym kierunku. Dla niej znaczenie ma pozostawanie u steru. Niespełnianie obietnic wyborczych ma podobne źródła, kiedy to powstają możliwości konformistycznego ustawiania polityki pod odpowiedni PR wylansowany w mediach, gdy wynikami sondażowymi legitymizuje się kolejne postępki, byle doczłapać w pobliże urny wyborczej.

W interesie wspólnoty jest, aby jej potrzeby były formułowane i realizowane z wykorzystaniem intelektu, poprzez umiejętność gromadzenia i kojarzenia faktów oraz przy zdolności wyciągania logicznych wniosków. Opinia zbiorowa w żaden sposób nie jest w stanie sprostać takiemu wyzwaniu. Masy ludzkie samoistnie nie upomną się o jakikolwiek interes wspólnoty ani o pluralizm w przekazach medialnych, bo masy nie odnoszą się ani nie bronią żadnych systemów wartości. Co najwyżej potrafią artykułować żądania „chleba i igrzysk”.

Jakie jeszcze nieoczywiste dla wszystkich właściwości mają sondaże?

Syndrom sondażowej „stop-klatki”, to jest objaw przekłamywania obrazu w relacji rzeczywistego przebiegu zdarzeń. Wyjaśnijmy to przez analogię do relacji z meczu piłki nożnej: czy zdjęcie fotograficzne, czy stop-klatka z filmu, statyczny obraz zawodnika w akcji odwzorowuje przebieg 90-minutowej rywalizacji drużyn na boisku? Podobnie sondaż jako fotografia nastrojów nie odzwierciedla przebiegu rzeczywistych zdarzeń społecznych, politycznych. Oglądanie fotek z meczu to ułomna relacja z jego przebiegu, wie to każdy kibic piłkarski. Czemu ten sam sposób relacjonowania nie irytuje kibiców, komentatorów meczów politycznych?

Jeśli w domenie publicznej istnieje zezwolenie na nadużywanie sondaży do celów politycznych, to nie ma szans na zajmowanie publiczności rzeczywistym przebiegiem czasem – bywa – nudnego „meczu w grze interesów”. Wtedy czas publiczności wykorzystywać można na komentowanie pojedynczych „fotek”. Wtedy też nie będą zauważalne faule oraz naruszanie przepisów określających zasady meczu. Spod kontroli głównego arbitra, suwerena usuwa się rzeczywisty przebieg politycznej rozgrywki, co zakłóca działanie demokracji.

Działalność ankietyzacyjna jak i rozpowszechnianie programów telewizyjnych to działalność biznesowa istniejąca dzięki eksploatacji tych samych zasobów. Podstawowym zasobem produkcyjnym tych aktywności jest audytorium – zbiorowość, wspólnota. Przedsiębiorcy wykonujący tego rodzaju działalność nie są ani wytwórcami, ani właścicielami tego zasobu, który służy im do czerpania partykularnych korzyści.

Broadcast – jako przekaz telewizyjny i broadsource – jako działalność ankietyzacyjna mają zasięg powszechny, tj. są w stanie powodować o podobnej skali, wielkie skutki społeczne, polityczne i gospodarcze. Działania o tak dużym wpływie na społeczeństwo nie mogą zależeć wyłącznie od widzimisię prywatnego przedsiębiorcy. O ile działalność nadawców rozpowszechniających przekazy telewizyjne jakoś jest regulowana i nadzorowana, to wykonywanie ankiet i gromadzenie danych dla formułowania opinii w masowej skali działa nietransparentnie, poza jakiekolwiek publiczną kontrolą. Biznes ankieterski jak najszybciej należy odpowiednio regulować, zanim polityczne działania public relations całkowicie wrosną w instytucje państwa za pomocą pieniędzy publicznych.

Podsumowując: nadmierne odwoływanie się do opinii mas, rzekoma nieomylność ich osądów eliminuje pluralizm, niweluje rolę autorytetów, sprzyja tabloizacji życia publicznego, prowadzi do zniekształcania obrazu procesów politycznych, wpływa źle na kulturę dyskursu, obniża znaczenie intelektu, czyli deprecjonuje sztandarową chlubę homo sapiens.

Tym sposobem awangarda cywilizacyjna jako znak prawdy czasu na sztandarach zamiast cyrkla i węgielnicy – nosi sondaże. Koronnym, pragmatycznym argumentem za regulacją działalności ankieterskiej jest to, że ankietowa pomyłka i manipulacja są to syjamskie siostry ze wspólnym układem pokarmowym. W celu, chirurgicznego rozdzielania tych bliźniąt, czyli zamierzonych zaniechań, przekłamań ankiet od przypadkowych błędów czy niedokładności oraz z powodu ww. szkód w działaniu demokracji, badania opinii powinny być nadzorowane w jawnej procedurze określone przepisami ustawy.

W działaniach sondażowych o znaczeniu politycznym, o wydźwięku społecznym:

•      badania opinii podlegają wcześniejszej rejestracji i notyfikowaniu metody w uprawnionej do tego publicznej instytucji regulacyjno-kontrolnej,
•      kompletne założenia badawcze, warunki, w jakich ma powstawać dana opinia sondażowa, jej cele powinny być publicznie jawne przed wykonaniem takiego badania,
•      wyniki badań, jak i podstawowe interpretacje wyników powinny być zawsze publikowane ze skrótem dokumentacji badania, włącznie z rozliczeniem finansowym,
•      częstość publikowania badań ankietyzacyjnych w celach politycznych powinna zostać ograniczona i powinna być racjonowana zgodnie z ustalonym rocznym kalendarium,
•      odstępstwa od zasad ustawy powinny nakładać sankcje na wytwarzających, jak i publikujących wyniki sondaży o znaczeniu politycznym niezgodnie z przepisami.

Miejmy świadomość, że istnieje antagonistyczna, równoprawna perspektywa widzenia świata, która ma jednak zbyt długo, bo trwający od 1989 roku priorytet. Jest to koncept organizowania wspólnoty w oparciu o nadrzędność interesów indywidualnych, prywatnych. Ten właśnie ideologiczny pomysł zaprowadził nas w zaułek polityki uzasadniającej odstępowanie od funkcji kontrolnych Państwa zapewniających transparentność działań, wydatkowania środków publicznych, podejmowania prób odejścia od publicznego finansowania działalności partii politycznych, do przypadków paraliżu kontroli sądowniczej nad działaniami elit zasiedlających instytucje władzy.

Nadużywanie w przestrzeni publicznej ankiet do celów politycznych, społecznych działa jak katalizator przemian rujnujących system demokracji i zaufanie do niej, o czym przedstawię parę słów więcej, jeśli będzie możliwość, w kolejnym numerze „Kuriera WNET”, tym razem o toksycznej synergii, o efektach współdziałania ludzi mediów, agencji PR i ośrodków badania opinii publicznej.

Opracował Ryszard Okoń

Artykuł Ryszarda Okonia pt. „Nadchodzi totalitaryzm! Pora ratować demokrację” znajduje się na s. 4 i 5 grudniowego „Kuriera WNET” nr 42/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Ryszarda Okonia pt. „Nadchodzi totalitaryzm! Pora ratować demokrację” na s. 4 grudniowego „Kuriera WNET” nr 42/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Prawo i Sprawiedliwość Plus. Program dla Partii Drobnych Ciułaczy – opozycji na miarę naszych potrzeb i możliwości

Już czas, aby przejmując w całości program społeczny PiS, powołać partię rzeczywiście opozycyjną, partię lepszej zmiany dla Polski. Partię, która zajmie wolną na razie, prawą stronę sceny politycznej.

Jan Kowalski

Najpierw odpowiem na pytanie: po co nam opozycja, skoro mamy wspaniałą partię rządzącą, a nawet trzy partie rządzące? To wszystko przez demokrację. Tak, to demokracja – system sprawowania władzy w imieniu obywateli danego państwa – wymusza istnienie różnych partii politycznych. Różnych koncepcji zarządzania dobrem wspólnym – majątkiem narodowym zgromadzonym w ramach jednego państwa. To akceptacja wyborców dla danej koncepcji zarządzania dobrem wspólnym powoduje, że jedna partia wygrywa wybory i tworzy rząd, a inna zyskuje mniejszą akceptację dla swoich pomysłów. W związku z tym przegrywa.

Nie pogrąża się jednak w niebycie, jej członkowie i zwolennicy nie są zabijani albo wsadzani do więzień. Po czarnym dniu, dniu przegranych wyborów, jej liderzy zabierają się do ciężkiej pracy nad modyfikacją swojego programu, a następnie przekonywania obywateli do zaufania jej w dniu kolejnych wyborów. Aha, po przegranych wyborach oczywiście przegrana partia odsuwa od przywództwa dotychczasowych liderów, którzy albo źle sformułowali propozycję dla wyborców, albo byli niezdolni do uzyskania ich głosów. (…)

Chociaż nie jestem fanatycznym zwolennikiem Prawa i Sprawiedliwości, to muszę oddać tej partii jedno. Właśnie to, że zerwała z dotychczasowym teatrem dla gawiedzi i odwołała się do interesu wyborców. Każdy historyk powinien to odnotować. Zdarzyło się to bowiem po raz pierwszy od czasów sprzed II wojny światowej.

Dlatego Prawo i Sprawiedliwość jest prawdziwą partią polityczną, chociaż wodzowską. Reprezentuje interesy słabszej ekonomicznie części społeczeństwa, rodzin wielodzietnych, emerytów, pracowników najemnych. Jest typową partią socjalistyczną, nie internacjonalistyczną jednak, ale patriotyczną. I równie dobrze mogłaby się nazywać Polską Partią Socjalistyczną. To oczywiście nic złego.

Nie sposób jednak nie zauważyć, że polskie społeczeństwo składa się nie tylko z grup wyżej wymienionych. Ale również z grup, których interesy nie są reprezentowane przez Prawo i Sprawiedliwość. Na przykład przedsiębiorców, tworzących ponad 50% polskiego PKB i zatrudniających 75% wszystkich pracowników w Polsce. To jest najważniejsza, z rodzinami 4-milionowa grupa społeczna, która nie jest reprezentowana przez PiS, z przyczyn jak powyżej. Grupa ta, zastraszana przez ostatnich kilkadziesiąt lat albo odebraniem majątku, albo kolejną zmianą warunków działania, w zasadzie jako jedyna nie ma swojej politycznej reprezentacji. (…)

Nie może być przecież tak, żeby poglądy moje, Jana Kowalskiego, obywatela i przedsiębiorcy, nie były reprezentowane na polskiej scenie politycznej. Oddając sprawiedliwość Prawu i Sprawiedliwości – pierwszej polskiej partii politycznej po roku 1989, nie mogę udawać zgody na koncepcje tej partii w sferze zarządzania naszym dobrem wspólnym, jakim jest Polska. Zgadzam się i akceptuję program społeczny PiS, te wszystkie plusy (zwłaszcza 500+). Zgadzam się i akceptuję politykę zagraniczną obozu dobrej zmiany.

Nie zgadzam się na siermiężnie-socjalistyczny sposób zarządzania państwem. Na przekraczającą już 1 milion osób biurokrację jako zasadę naczelną ustroju państwa. Na urzędniczy sposób widzenia każdego przejawu społecznej i gospodarczej aktywności. Na marnotrawienie ogromnego bogactwa narodowego wypracowywanego w pocie i znoju przez 10% najbardziej przedsiębiorczych obywateli, z pomocą 75% trochę mniej przedsiębiorczych – wspólnie (!). (…)

25 lat temu wymyśliłem nawet dla niej nazwę. Partia Drobnych Ciułaczy – jak Wam się podoba?

Cały artykuł Jana Kowalskiego pt. „Prawo i Sprawiedliwość+. Program dla opozycji na miarę naszych potrzeb i możliwości” znajduje się na s. 13 grudniowego „Kuriera WNET” nr 42/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jana Kowalskiego pt. „Prawo i Sprawiedliwość+. Program dla opozycji na miarę naszych potrzeb i możliwości” na s. 13 grudniowego „Kuriera WNET” nr 42/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Indie za 50 dolarów – Wyprawa dookoła świata cz. III / Władysław Grodecki, „Śląski Kurier WNET” 42/2017

Byłem zdeterminowany objechać świat. Mogłem wydać zaledwie 50 dolarów na miesięczny przejazd przez całe Indie. Pomyślałem: jestem zdrowy, silny i przygotowany do przyjęcia wielkiego wyzwania!

Władysław Grodecki

Indie za 50 dolarów – Wyprawa dookoła świata cz. III

„Kogo Pan Bóg kocha, posyła go w świat, bo świat wzbogaca, otwiera oczy, serce i duszę”. Ta piękna dedykacja o. Mariana Żelazka – Ojca trędowatych z Puri w Indiach, jednego z najbardziej niezwykłych ludzi, jakich w życiu poznałem, świadka wiary, towarzyszy mi zawsze w czasie moich wędrówek.

Indie odwiedziłem siedmiokrotnie i za każdym razem spotkanie z nimi było dla mnie doświadczeniem szczególnym. Po raz pierwszy byłem tam wiosną 1974 r., a ostatni raz w roku 2003. W sumie spędziłem w tym kraju nieco ponad pół roku. Każda moja wizyta w Indiach była inna. Pierwsza, wiosną 1974 roku, przypominała zwiedzanie największego, najbardziej różnorodnego na świecie muzeum, w wielu przypadkach szokującego. Głównym „przewodnikiem” po Indiach były wówczas dla Polaków Kamienne tablice W. Żukrowskiego. Żywa też była pamięć o Mahatmie Gandhim.

Po upływie ćwierćwiecza Indie są obok Chin jednym z najbardziej dynamicznie rozwijających się krajów świata! Mogą się podobać lub nie, ale spotkanie z nimi jest dla wszystkich wrażeniem niezapomnianym!

Koszmar na granicy

Wróćmy na trasę wyprawy z 1992 r. Z Basią i Urszulą czekaliśmy na przejściu granicznym w Wagah na powrót naszych kolegów. Czas płynął, minęło południe 4 grudnia.

Czekaliśmy na załatwienie przez nich carnet de passage, bez którego nie mogliśmy odbyć dalszej drogi samochodem. Gdy okazało się, że carnetu nie będzie, stało się jasne, że Romek i Krzysztof ze swoimi dziewczynami po ok. 2-3 miesięcznym pobycie w Indiach wrócą do Lahore, odbiorą samochód i przez Pakistan, Iran i Turcję wrócą do Polski.

Następnego dnia rano ja i Bogdan, który zdecydował się kontynuować ze mną dalszą podróż przez Indie, Australię, Pacyfik do Ameryki, wyładowaliśmy z samochodu medale pamiątkowe, lekarstwa, wydawnictwa okolicznościowe, kamerę video, sprzęt turystyczny i trochę konserw. Wynajęty tragarz przeniósł bagaż na stację kolejową po drugiej stronie granicy, skąd odjeżdżały pociągi do Delhi.

Jechaliśmy wszyscy w jednym przedziale, ale jakby inni, obcy sobie ludzie. Już wcześniej nie było solidarności w zespole, poczucia zobowiązań w stosunku do uczelni, sponsorów, kolegów i przyjaciół. Jeszcze przed wyjazdem z Polski wyczuwałem, jak bardzo studenci się nie lubią. Często dochodziło do ostrych spięć i kłótni, zwłaszcza między Urszulą a Bogdanem. Zarzucała Bogdanowi szczególnie to, że na wyprawę wziął zbyt mało pieniędzy i nie angażował się w zwykłe czynności życia wędrowcy (obieranie ziemniaków, sprzątanie itp.) Nigdy nie stanowiliśmy dobrego, zgranego zespołu i niełatwo było pokonać wzajemną niechęć, ale to, co uczyniła Urszula w Delhi, świadczy nie tylko o braku koleżeńskości, ale nawet zwykłej przyzwoitości.

Po przyjeździe do Delhi trochę odpoczęliśmy, po czym Bogdan miał pilnować naszego bagażu, a ja poszukać noclegu. Gdy wracałem, w przejściu nadziemnym minąłem Urszulę. Okazało się, że mój towarzysz pilnował gitary, a pozwolił Urszuli ukraść kamerę video. Spotkałem ją, niczego nie podejrzewając, kiedy niosła ją do dworcowego sejfu. To był poważny i niespodziewany cios. Przed wyprawą każdy z 6 uczestników zobowiązał się zdobyć 3 500 dolarów. Nie wywiązał się z tego tylko mój towarzysz – Bogdan (miał 2 500 USD). Większość pieniędzy została zainwestowana w samochód i kamerę i obie te rzeczy znalazły się teraz w rękach pozostających w Indiach studentów. Dla nich wyprawa się kończyła, więc zapragnęli unicestwienia moich planów!

Ruszając w daleką, blisko półtoraroczną podróż przez Australię, Oceanię i obie Ameryki, miałem do dyspozycji ok. 1800 USD, a Bogdan ok. 500 USD! (wnieśliśmy 6000 USD). Tymczasem dwa bilety z Madrasu do Melbourne w jedną stronę kosztowały 1400 USD. Mieliśmy pieniądze na bilety lotnicze do Australii i niewielkie wydatki po przylocie na Antypody, ale brakowało na przejazd i miesięczny pobyt w Indiach.

Byłem jednak zdeterminowany objechać świat. Mogłem wydać zaledwie 50 dolarów na miesięczny przejazd przez całe Indie z Delhi do Madrasu. Pomyślałem: jestem zdrowy, silny i przygotowany do przyjęcia wielkiego wyzwania! Z Australii przez Amerykę jest ta sama droga do Europy, co przez Azję.

I w Delhi

W dniu naszego przyjazdu do Delhi Hindusi zniszczyli meczet w Aiodia, co spowodowało ogromne wzburzenie społeczności muzułmańskiej i ogłoszenie stanu wyjątkowego. Centrum stolicy było zamknięte, a w wyniku rozruchów na tle religijnym na terenie całego kraju zginęło ponad 2 000 osób. Sparaliżowana komunikacja kolejowa i autobusowa uniemożliwiała wyjazd na południe kraju. W tej sytuacji trzeba było myśleć o znalezieniu jakiegoś niedrogiego „przytułku”. Znaleźliśmy w pobliżu Dworca New Delhi camping. Gdy wchodziliśmy do środka z niemałym bagażem, nikt się nami nie zainteresował, nikt przez tydzień nie pytał, kim jesteśmy i gdzie rozbiliśmy namioty, nawet wówczas, gdy wychodziliśmy po kilku dniach z plecakami wczesnym rankiem, nie uiszczając żadnej opłaty!

Cała wyprawa z założenia to był prawdziwy survival. Liczyłem na pomoc rozsianych po całym świecie naszych rodaków; misjonarzy, Polaków – potomków tułaczy z XIX–XX w. i personel polskich placówek dyplomatycznych, także tej w Delhi!

Niestety, może brak ambasadora (odwołany), może wizyta w Indiach delegacji polskiego parlamentu sprawiły, że nikt nami nie chciał się zająć. Wydzielano nam nawet przegotowaną wodę do picia… Byłem na pustyni półtora roku, ale dopiero tu zrozumiałem, co to jest prawdziwe pragnienie!

Spotkani na pustyni Beduini nigdy nie pytali, czy chce mi się pić, czy jestem głodny – ale tej kultury, gościnności nie mieli pracownicy ambasady RP! Czasem poczęstował mnie kucharz Hindus. Przez wiele lat byłem czynnym członkiem Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Indyjskiej, liczyłem więc na wsparcie, zwłaszcza w Ambasadzie RP.

Przyjęła nas, co prawda, p. Barbara, żona przyszłego ambasadora, orientalisty z UW, Krzysztofa Byrskiego, ale nie zaproponowała noclegu choćby na podłodze. „Wspaniałomyślnie” wzięto kilkanaście medali okolicznościowych, kilka albumów o Krakowie, trochę folderów i pamiątek, ale uzyskanie zwykłego potwierdzenia przejęcia tych materiałów, bez słowa „dziękuję”, było wielkim problemem!

Potrzebowaliśmy pomocy także z powodu wspomnianych rozruchów. Chcieliśmy jak najszybciej opuścić Delhi i udać się na południe, bo każdy dzień uszczuplał nasze skromne zasoby finansowe i zmniejszał szansę „powrotu do Polski przez Australię i Amerykę”.

W tej przykrej sytuacji były jednak i miłe chwile. Pozbawieni możliwości wyjazdu z Delhi polscy parlamentarzyści poświęcili nam jeden wieczór i w reprezentacyjnym hotelu Ashoka podejmował nas osobiście Marszałek Sejmu Wiesław Chrzanowski! Dzień później odwiedziliśmy też nuncjusza apostolskiego, polskiego kapłana ks. Józefa Wesołowskiego (późniejszego nuncjusza na Dominikanie!). Trochę czasu poświęciliśmy też na kontakty z ludźmi, spacery i zwiedzanie miasta.

Świątynia Akshardam w Delhi | Fot. Russ Bowling (CC A-S 2.0, Flickr.com)

16 grudnia 1992 r. sytuacja była już na tyle stabilna, że kursowały pociągi i udaliśmy się do Agry. Na stacji wynajęliśmy rykszę do centrum, ustaliliśmy cenę za przejazd – 4 USD. To niewiele, więc rykszarz, jak to jest w obyczaju Azjatów, wymusił na nas „wizytę” w sklepie znajomego jubilera. Mieliśmy mało pieniędzy i czasu, więc myślami byliśmy przy Taj Mahalu i Czerwonym Forcie. W tamtych czasach ceny biletów wstępu do muzeów dla tubylców i obcych były jednakowe i bardzo niskie!

Dwa dni później znowu wsiedliśmy do pociągu i późnym wieczorem dotarliśmy do niewielkiego miasteczka w pobliżu Bombaju – Lonavli – gdzie mieszkała polska zakonnica Walentyna Czernik.

Z piekła do raju

W trakcie przygotowań do wyprawy sporo czasu poświęciłem na zbieranie adresów prywatnych, różnych organizacji polonijnych, muzeów, klasztorów, polskich księży i misjonarzy na całym świecie. Andrzej Policht – salezjanin, uczestnik moich wycieczek po Krakowie i organizator Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego był pionierem, a ja mu pomagałem, przygotowując przyszłych wolontariuszy do wyjazdu do Afryki. Z kolei później on mi pomagał, zbierając adresy wszystkich polskich męskich i żeńskich salezjańskich zgromadzeń zakonnych. Adres s. Walentyny Czernik był pierwszym, z którego skorzystałem.

Z dworca kolejowego w Lonavli dojechaliśmy rykszą do Auxilium Convent Salesian Sisters. Byliśmy bardzo zmęczeni, bo nawet nie zauważyliśmy, że ryksza odjechała z namiotem Bogdana!

Chwilę później w towarzystwie polskiej repatriantki z Rosji, siostry Walentyny, i pięknych hinduskich dziewcząt spożywaliśmy kolację. W międzyczasie przygotowano nam pokój z łazienką. Na stole stało kilka butelek smacznej, chłodnej wody, kwiaty i napis „Blessed among the women” (błogosławieni między niewiastami). Czekała nas chyba najcudowniejsza noc od wyjazdu z Polski!

Następnego dnia o godz. 8.30 po raz pierwszy od czasu wizyty u biskupa Multan, Józefa Patrasa, zjedliśmy normalne śniadanie: grysik, tosty, kawę z mlekiem, masło, ser, banany, jabłka… Chwilę później szkolną rykszą zawieziono nas do szkoły założonej przez s. Walentynę i prowadzoną przez ss. salezjanki. Nasza przewodniczka, jedna z sióstr, zaprezentowała nam obrazy hafty, wycinanki i stroje wykonane przez podopieczne. Dzieci dla gości z dalekiej Polski zaśpiewały kilka piosenek, a na koniec pokazały mi ogromny kosz nazbieranych tego dnia przez nie pięknych ametystów, których było tu jak grzybów po deszczu! Nauczycielka stwierdziła, że jeśli tylko zechcę, wszystkie mogą być moje!

Z braku środka transportu wybrałem tylko jeden, ale największy okaz! Zdumiewające, że nikt ich nie zbierał. Zdumiony byłem również i tym, że następnego dnia po zgłoszeniu zostawienia w rykszy namiotu, poproszono Bogdana, by odebrał go w firmie przewozowej!

Dni spędzone w towarzystwie siostry były jak sen. Sama siostra, po dramatycznych przeżyciach w Rosji, twierdziła, że tak chyba musiał wyglądać raj. Wspaniały klimat, bujna, tropikalna roślinność, mili ludzie, spokój, cisza… Wróciłem tam w 1998 roku. Tym razem sam, w trakcie wyprawy przez Europę, Azję i Afrykę. I choć pojawiłem się bez zapowiedzi, siostra Walentyna znowu przyjęła mnie bardzo serdecznie. Była w znakomitej formie fizycznej i psychicznej i przyznała, że spodziewała się mojej wizyty… Znowu spędziłem kilka beztroskich dni w towarzystwie s. Walentyny i rodziny z Padwy, sponsorów Auxilium Convent Salesian Sisters.

Znowu codziennie odbywałem spacery nad jezioro w poszukiwaniu ametystów (niestety tym razem było ich już znacznie mniej) oraz poza Lonavlę. Najciekawsza była wycieczka do Malawli, gdzie znajdują się ogromne groty, a w nich stupy buddyjskie, w innym miejscu zaś ashram i świątynie hinduistyczne.

Do Lonavli wróciliśmy w towarzystwie dwójki studentów z Krakowa, Miłosza i Anny, którzy w Indiach studiowali rzeźbę i malarstwo. Krótko gościła ich siostra, a później rozbili namiot nad jeziorem i zbierali ametysty.

Zbliżał się wieczór, było cicho, ciepły, przyjemny wiatr, spacerujące dookoła pawie i daniele, i ławeczka pod okazałym bananem. – Proszę usiąść – zaproponowała siostra – może to już ostatnia okazja, by opowiedzieć historię mojego życia.

– Mój dom rodzinny znajdował się w Czeleszczewiczach k. Kobrynia. Mieszkałam z rodzicami i licznym rodzeństwem. Ojciec był gajowym, ale mieliśmy duże gospodarstwo i 30 krów. Trudnił się też myślistwem. Gdy wybuchła wojna i wkroczyli Sowieci, z początku było spokojnie, ale 10 lutego 1940 r. o 5.00 rano przyszło pięciu oficerów NKWD z listą. Towarzyszył im miejscowy Żyd „przewodnik”. Niemal wszędzie na terenach zajętych przez Sowietów Żydzi sporządzali listy Polaków i wydawali ich enkawudzistom. Mój brat Sergiusz namalował tę dramatyczną scenę z Żydem – Judaszem, który wydał moich rodziców.

Sowieci kazali się spakować w ciągu 30 minut. Można było wziąć tylko tyle odzieży, ile dało się włożyć na siebie. Kazano wyciągnąć sanie i jechać do odległej o 10 km stacji w miejscowości Horodec. Zmieścili się tylko rodzice, ośmioletni brat, siostra i Walentyna. Inni musieli biec w śniegu prawie po pas. Na stacji było już dużo ludzi. Wyjazd pociągiem towarowym nastąpił wieczorem. W środku wagonu był kominek, czasem palono w nim drzewem. Dookoła były ławki, na których siedzieli ludzie. Pociąg jechał nocą. Czasem dawali kaszę do jedzenia i herbatę bez cukru. Potrzeby fizjologiczne załatwiano na stacjach.

Po dwóch tygodniach pociąg stanął. Pieszo trzeba było przejść kilkanaście kilometrów. Przygotowano stare domy, gdzie zakwaterowano Polaków, Ukraińców i innych mieszkańców Polesia. Później nas zarejestrowano i przydzielono do pracy przy wyrębie lasu. Pracować musieli wszyscy, nawet dwunastoletnia siostra pracowała w stołówce. W zamian za to każdy otrzymywał zupę i 200 gramów chleba. Trzeba było żywić się grzybami i jagodami. Po pewnym czasie całą rodzinę przewieziono do obozu Ostrowski w Archangielskiej Obłasti. Tam zmarł ojciec!

Nagle siostra zamilkła, a po policzkach zaczęły jej spływać łzy. Trzeba było przerwać wywiad.

Tymczasem z zewnątrz do naszych uszu dochodziły piękne recytacje i śpiew. – Kto to śpiewa? – zapytałem siostrę. – Dziś jest sobota 31 stycznia, 110 rocznica śmierci naszego patrona, św. Jana Bosko! O 17.00 rozpoczną się uroczystości, występy artystyczne, zawody sportowe, a wieczorem w konwencie męskim spektakl teatralny. Proszę się przygotować na godzinę 19.00…

O tej porze znalazłem się w gościnnych progach konwentu męskiego. W wypełnionej po brzegi sali wraz z przedstawicielami władz miasta i gośćmi z konwentu żeńskiego zająłem miejsce przy samej scenie. Świetny spektakl, później przyjęcie, dostojni goście z Indii i Italii! Zapomniałem o trudach wyprawy, o tym, co mnie czeka.

Taj Mahal | Fot. Simon (CC0, Pixabay.com)

Czy mogłem przypuszczać, że następną noc spędzę w krzakach gdzieś na peryferiach miasta Pune? Konsul RP, p. Ireneusz Makles, powiedział mi, do Pune zaprasza mnie krakowianka, p. Ewa. Potwierdziłem swój przyjazd, a mieszkanie p. Ewy Marii Herukuru znalazłem bez problemu. O umówionej godzinie nikt nie otwierał. Zostawiłem kartkę w drzwiach i kilkakrotnie ponawiałem próbę. Gdy po raz kolejny wróciłem z rekonesansu po mieście, dowiedziałem się, że chwilę wcześniej p. Ewa wyszła z mieszkania. Była w nim cały czas!

W pobliżu nie było hotelu, ale była kępa krzaków. Rozłożyłem w nich karimatę i starałem się zasnąć. Trochę przeszkadzały komary i ujadanie psów, ale… spałem już w gorszych warunkach!

Sylwester między niebem a ziemią

Tuż przed Świętami Bożego Narodzenia z „listami polecającymi” do zaprzyjaźnionych z siostrą Walentyną salezjanów udałem się z Bogdanem do Madrasu. Tam przy Brodway Rd, mimo „gorącego” świątecznego okresu i dużej liczby gości, przyjęto nas bardzo serdecznie. W niewielkim pokoiku było tylko jedno łóżko, na którym położył się chory Bogdan, a ja rozłożyłem karimatę. Po kolacji, kąpieli i krótkim spacerze wróciło dobre samopoczucie. Perspektywa spędzenia kilku miłych dni, poczucie spokoju i bezpieczeństwa było bardzo krzepiące! Dzień wigilii Bożego Narodzenia spędziliśmy na zwiedzaniu miasta, a wieczorem odwiedziłem port. Miałem nadzieję, że pływają jakieś statki z Indii do Australii. Niestety trzeba było myśleć o kupnie biletu lotniczego, a te były bardzo drogie! Przelot do Melbourne Indyjskimi Liniami Lotniczymi kosztował 1000 USD, a australijskimi i Air Lanca 700. Ta cena też nie była zachęcająca, więc Bogdan bezskutecznie usiłował coś sprzedać, by zdobyć trochę pieniędzy. Tymczasem do naszego pokoju wstawiono łóżko i czułem się jak w Wersalu.

Święta Bożego Narodzenia minęły spokojnie. Zwiedzaliśmy Madras, byliśmy w Mylapore (gdzie w 68 r. został zamordowany św. Tomasz Apostoł), Mahabalipuram i w Pondiherry. W dniu wyjazdu, 31 grudnia 1992 r. Bogdan, mający pewne problemy zdrowotne, pojawił się na plebanii ponad godzinę po planowanym czasie wyjazdu na lotnisko! Gościnni salezjanie wynajęli dwie ryksze, które zawiozły nas na dworzec kolejowy, skąd pociągiem mieliśmy jechać na lotnisko. Niestety kolejki przed kasami były tak długie, że weszliśmy do pociągu bez biletu! Gdy pytałem stojących obok pasażerów, gdzie w takiej sytuacji można kupić bilet, ci odpowiadali: w kasie. A czy może kupić u konduktora? Nie! A więc co robić? Kupić bilet w kasie! Dalsza dyskusja była pozbawiona sensu. Z kieszeni wyciągnąłem różaniec i zacząłem się modlić, by nie przyszedł konduktor!

Po 45 minutach prawdziwego horroru, bardzo spóźnieni, dojechaliśmy szczęśliwie do lotniska, gdzie spotkała nas niemiła niespodzianka. Terminal był zupełnie pusty, czyżby samolot odleciał? Nie odleciał, ale strajkowali pracownicy Air India, ludzie zaś rozproszyli się dookoła. Co chwilę na monitorach podawano kolejną godzinę odlotu do stolicy Sri Lanki Colombo. Tymczasem zbliżała się północ 31 grudnia 1992 roku. Wokół spali Hindusi, Cejlończycy i kilku Europejczyków. Byłem bardzo zdenerwowany, ale oznajmiono nam, że samolot Air Lanca do Colombo „kiedyś” odleci. Trochę ochłonąłem.

Czas płynął i tylko komunikaty na monitorach upewniały nas, że jednak odlecimy. Był wieczór sylwestrowy i zbliżał się Nowy Rok. W holu zamknięte były wszystkie sklepy, nie można było kupić choćby wody mineralnej, by po „hindusku” wznieść toast za pomyślność w Nowym Roku. Było bardzo cicho i spokojnie, choć przybywało pasażerów.

Krajobraz Sri Lanki | Fot. BANITAtour (CC0, Pixabay.com)

Nagle przed 24.00 na monitorach telewizyjnych ukazały się napisy: „HAPPY NEW YEAR”, a siedzący obok dwaj turyści ze Szwecji rzucili się na mnie z życzeniami. Później zrobili to inni biali, ale po chwili znowu było spokojnie i cicho, aż do komunikatu o 1.30, żeby przygotować się do wyjścia. Ok. 4.00 nad ranem byliśmy już w Colombo!

Z trudem znaleźliśmy hotel i trochę pospaliśmy. Później ruszyliśmy na kilkugodzinny spacer po Sailabimbaramaya Awariwatta – tak nazywa się miejscowość, gdzie spędziliśmy pierwszy dzień 1993 roku, zwiedzając miasto! Duże wrażenie zrobił na mnie kompleks obiektów buddyjskich: God Salman, God’s Reasting Place, Lord Budda Mouse, Monument Buddy i święte drzewo Boo.

Najbardziej podobały mi się tłumy cejlońskich dziewcząt składające kwiaty przed ogromnym posągiem Buddy. W ogóle kwiatów było bardzo dużo: noszono je, sprzedawano, składano. Wszędzie kwiaty i dziewczyny. Żywa, soczysta zieleń, jeziorka, potoki, bagna, palmy i te dziewczyny modlące się, spacerujące, ale też i kąpiące się przy studni w stroju topless. Tylko przez chwilę wydawało się, że nasza obecność je krępuje. Jedna po drugiej podchodziły pod studnię i rozbierały się do pasa. I wcale nie udawały, że fotografowanie ich obfitych biustów sprawia im przyjemność!

Zrozumiałem, dlaczego Sri Lankę nazywa się Rajską Wyspą!

CDN.

Artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Indie za 50 dolarów” znajduje się na s. 11 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 42/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Indie za 50 dolarów” na s. 11 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 42/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Program ochrony brzegów Bałtyku istnieje od 15 lat, ale to w praktyce fikcja / Tomasz Hutyra, „Kurier WNET” 42/2017

Czy mamy jeszcze siłę, my – naród, aby naprawdę powstać z kolan i naciskać na polityków, którzy nie potrafią uczciwie postępować, na prokuratorów, na sędziów, którzy nie mogą znaleźć drogi do prawdy?

Tomasz Hutyra

Chocholi taniec na morskim brzegu

Według wyliczeń Państwowego Instytutu Geologicznego sztormujące polskie morze zabiera rocznie około 50 ha lądu, generując średnio straty w skali jednego roku w graniach 500 milionów złotych. Dlatego w dniu 28 marca 2003 roku Sejm Rzeczypospolitej Polskiej uchwalił wieloletni program ochrony brzegów morskich, zabezpieczając w ustawie środki budżetowe na ten cel w kwocie 911 000 tysięcy złotych w okresie od 2004 r. do 2023 r. Gdybyśmy dokonali prostego rachunku matematycznego i przemnożyli roczne straty przez okres trwania programu ochronnego, to znaczy przez 20 lat, to zauważylibyśmy potencjalne 10 miliardów zaoszczędzone w naszym budżecie, a zatem słuszność podjęcia decyzji o przeciwdziałaniu skutkom niszczycielskiego morskiego żywiołu nie podlega żadnej wątpliwości.

Ustawowy limit finansowania programu ochronnego nie objął środków pochodzących z europejskich funduszy rozwojowych. W ramach Programu określono zadania wykonawcze i kontrolne jednostek państwowych odpowiedzialnych za jego wdrożenie. Główne cele ochrony brzegów morskich oparto na budowaniu nowych systemów ochronnych oraz rozbudowywaniu i utrzymywaniu już istniejących instalacji ochrony brzegów morskich przed erozją morską i powodzią od strony morza, monitorowaniu brzegów morskich, prac i badań dotyczących ustalenia aktualnego stanu brzegu morskiego na całej długości polskiego wybrzeża.

Opaska Westerplatte, luty 2017. Fot. T. Hutyra

Nadzór nad programem powierzono w ustawie ministrom właściwym dla spraw gospodarki morskiej, a samą realizację programu zlecono poszczególnym dyrektorom urzędów morskich. Warto zwrócić uwagę na kilka założeń zawartych w załączniku do ustawy, w którym przedstawiono szczegółowy plan nakładów na realizację programu. W punkcie pierwszym znajdziemy Zalew Wiślany oraz wydatki przeznaczone na sztuczne zasilanie, umocnienia brzegowe oraz monitoring i badania dotyczące ustalenia aktualnego stanu brzegu morskiego w kwocie 457 000 tys. złotych. W punkcie drugim zapisano między innymi ochronę umocnień brzegowych na półwyspie Westerplatte, sztuczne zasilanie oraz umocnienia brzegowe w Orłowie. W punkcie czwartym znajdziemy odwodnienie oraz umocnienie brzegowe Klifu Jastrzębia Góra, a w Ustce – sztuczne zasilenia wraz z budowlami wspomagającymi ochronę brzegu morskiego.

Mając powyższe na uwadze, możemy łatwo wyartykułować przynajmniej kilka wniosków. Pierwszy z nich, podstawowy, to taki, że władza ustawodawcza, jaką jest Sejm Rzeczypospolitej Polskiej, wypełniła swój fundamentalny państwowy obowiązek i wytyczyła na kolejne lata drogi postępowania prowadzące w kierunku bezpieczeństwa państwa w obszarze ochronnym brzegów morskich. Wniosek drugi – zabezpieczono na ten cel środki w budżecie i wyznaczono poszczególne urzędy do jego realizacji.

Z uwagi na to, iż wieloletni program ochrony brzegów morskich funkcjonuje w przestrzeni publicznej już od prawie piętnastu lat, warto byłoby się przyjrzeć, jak wygląda jego realizacja i wdrażanie oraz jakie przynosi efekty w skali naszego kraju. Jednym ze źródeł do analizy może być Najwyższa Izba Kontroli oraz wynikające z jej działalności wnioski pokontrolne. Dla przykładu przypatrzmy się jednemu z nich, wygenerowano go w listopadzie 2009 roku pod nazwą „Informacja o Kontroli Brzegów Morskich”. W podsumowaniu wyników kontroli, zawierającej się w ocenie kontrolowanej działalności, możemy przeczytać: „Najwyższa Izba Kontroli negatywnie ocenia działalność administracji morskiej w zakresie realizacji wieloletniego Programu ochrony brzegów morskich”.

Czytając dalej opracowanie, znajdziemy coś takiego: „Ministrowie właściwi do spraw gospodarki morskiej nierzetelnie nadzorowali realizację Programu oraz nie podejmowali działań w celu pozyskania środków pozabudżetowych na jego finansowanie. Dyrektorzy urzędów morskich część środków otrzymanych na realizację Programu wykorzystali niezgodnie z przeznaczeniem, udzielali zamówień publicznych bez stosowania lub z naruszeniem trybów i zasad ustawy z dnia 29 stycznia 2004 r. Prawo zamówień publicznych, zwanej dalej „ustawą pzp”, oraz nie zawsze naliczali kary umowne za przeterminowanie wykonania przedmiotu umowy. Działania dyrektorów urzędów morskich na rzecz pozyskania środków pozabudżetowych były nieskuteczne – do końca 2008 r. nie uzyskali żadnych środków.

Na końcu raportu znajdziemy wykaz osób odpowiedzialnych za zaistniałe nieprawidłowości, zatrudnionych w administracji państwowej. Możemy natrafić między innymi na byłych ministrów infrastruktury Marka Pola, Jerzego Polaczka, Rafała Wiecheckiego, Cezarego Grabarczyka, czy wreszcie Marka Gróbarczyka, obecnego ministra gospodarki morskiej i żeglugi śródlądowej. Pośród rzeszy dyrektorów urzędów morskich między innymi odnajdziemy Andrzeja Królikowskiego, Andrzeja Borowca czy Mariusza Szuberta.

Wyniki kolejnej kontroli, za lata 2010–2012, przynoszą zaskakujące tezy. Z jednej strony znajdziemy w raporcie zdanie: „Najwyższa Izba Kontroli ocenia pozytywnie, mimo stwierdzonych nieprawidłowości, wykonywanie przez urzędy morskie zadań związanych z wykorzystaniem 1224 mln zł na realizację 13 zadań inwestycyjnych objętych kontrolą”, a z drugiej strony takie oto stwierdzenie: „Finansowe skutki nieprawidłowości ujawnionych w wyniku kontroli NIK wyniosły 39,2 mln zł, tj. 3,2% kwoty przeznaczonej na realizację zadań inwestycyjnych objętych kontrolą”.

W takim razie, mając powyższe na uwadze, nasuwa się autorska sugestia, iż musimy być bardzo bogatym państwem, skoro 40 milionów złotych nieprawidłowości skutkuje pozytywnymi ocenami działalności administracji morskiej w obszarze szeroko pojętej gospodarki morskiej! Jednakże jeszcze bardziej może zadziwiać takie stwierdzenie autorów kontroli: „Ujawnione nieprawidłowości były konsekwencją nieprzestrzegania przez pracowników urzędów morskich obowiązujących przepisów i procedur. Wystąpieniu tych nieprawidłowości nie zapobiegł minister właściwy do spraw gospodarki morskiej, do obowiązków którego należało sprawowanie nadzoru nad działalnością dyrektorów urzędów morskich”.

Mijają lata od wprowadzenia ustawy o ochronie brzegów morskich, zmieniają się poszczególne rządy, opcje polityczne, czy wreszcie niektóre tylko układy personalne, ale problem z niszczycielską działalnością morza pozostaje niezmienny, a kilka faktów po prostu zadziwia.

Pierwszy z nich będzie niezmiernie charakterystyczny dla naszej państwowości. Otóż przychodząca nowa władza zawsze mówi o rozliczeniach poprzedników, tylko jakoś nigdy tego nie robi! Dlaczego? A dlatego, że na przykład w takich raportach NIK możemy znaleźć z imienia i nazwiska, jak i zajmowanego stanowiska, osoby bezpośrednio odpowiedzialne za opisane nieprawidłowości, jednakże powtarzające się podczas kolejnych wymian władzy wykonawczej. Dlatego żadnych rozliczeń nie ma i nie będzie, a problemy będą tylko narastać.

Poniżej wymienię tylko kilka z nich. Problem numer jeden to tak zwane podwodne progi spowalniające, wybudowane na dnie morza na wysokości Klifu Orłowskiego, oddalone od brzegu morskiego kilkadziesiąt metrów. Według doktor Agnieszki Kubowicz-Grajewskiej: „Pomimo ochrony brzegu bilans osadów plaży i podbrzeża jest ujemny. W okresie 2007–2009 z powierzchni plaży ubyło ok. 5 870 m³, a z podbrzeża, w latach 2006–2010, ok. 23 201 m³ osadu. Negatywne zmiany abrazyjne zaszły również na klifie. W latach 2006-2007 w południowej części cypla linia korony klifu cofnęła się o 1–2 m (Kwoczek 2007). Po październikowym sztormie z 2009 roku krawędź klifu przesunęła się w stronę lądu od ok. 2 m w rejonie cypla do 12 m na południe od niego.

Efektywność progów, szczególnie w okresie sztormów, jest niewielka. Przy wysokościach fal rzędu 0,5–1,1 m w obszar osłonięty przedostaje się od 59 do 76% falowania przy średnim poziomie morza. (…) Okresy, w których progi powinny spełniać swoje funkcje, to przede wszystkim okresy sztormowe, przypadające na jesień i zimę. To właśnie w tym czasie strefa brzegowa jest szczególnie narażona na niszczycielską siłę morza. Tymczasem efektywność progów w czasie sztormów jest niewielka”.

Tyle Pani doktor z Pracowni Geofizyki Morskiej Uniwersytetu Gdańskiego. A co na to Urząd Morski w Gdyni? – „Progi kamienne o koronie zanurzonej, wybudowane w latach 2005–2006 w rejonie Klifu w Orłowie, stanowią podstawowy element ochrony brzegu morskiego w tym rejonie, (…) spełniają założone przez projektantów zadania”. Mało tego, ów urząd rozważa zbudowanie kolejnych tego typu konstrukcji, a rzeczywistość?

Zdjęcia nie mogą przecież kłamać – robiłem je w miarę regularnie w okresie sztormowym jesienią i zimą 2016 roku oraz zimą 2017 roku. Morze rozbijało się o klif, a plaża północna praktycznie zanikła. Plaża południowa, czyli na południe od mola w Orłowie, również znajdowała się zawsze całkowicie pod wodą.

A zatem nasuwa się kilka pytań. Pierwsze z nich: kto ma rację – Pani Doktor czy pracownicy Urzędu Morskiego? Działacze społeczni oddali sprawę w ręce tak zwanej władzy sądowniczej, aby to ona rozstrzygnęła ów problem. Cóż, jak to często bywa, prokurator znalazł paragraf do umorzenia śledztwa, dopatrując się przedawnienia sprawy, a sąd odrzucił skargę na działanie prokuratora, motywując swoją decyzję brakami formalnymi. Koszt budowli, jak podaje Urząd Morski, to 1,5 miliona, ale straty w krajobrazie z tego tytułu mogą być niewycenialne.

Problem numer dwa – ochrona brzegu morskiego na półwyspie Westerplatte. W roku 2012 firma Warbud rozpoczęła prace budowlane w tym rejonie, kończąc w terminie inwestycję. Wybudowano coś na podobieństwo gdyńskiego bulwaru nadmorskiego, mającego na celu spełnienie dwóch funkcji: ochronnej i turystycznej. Bulwar w Gdyni istnieje i ma się dobrze od roku 1976, a bulwar Westerplatte został zamknięty zimą bieżącego roku. Uderzyło w niego kilka sztormów, a jeden silniejszy zniszczył go w takim stopniu, że możemy mówić o katastrofie budowlanej. Co na to prokurator? Umarza śledztwo. Co na to Urząd Morski? Podobno znalazł się ekspert, Pan Profesor, i znalazł przyczynę katastrofy w wyjątkowych warunkach pogodowych, tak jakby ten jeden krytyczny sztorm przekroczył swoją normę i uderzył w brzeg morski z siłą amerykańskiego tajfunu, niszcząc go prawie doszczętnie.

Dziwnym trafem konstrukcja była poddana morskiej presji przez kilka lat i ten fakt zgłaszał do Urzędu Morskiego wykonawca, stwierdzając w swoich pismach, że jednak coś niedobrego dzieje się z tą budowlą. Urząd Morski jako inwestor i nadzorca prawdopodobnie nie robił w tej sprawie zupełnie nic. Dzieła zniszczenia dokonało morze. Tak się składa, że w okresie jesienno-zimowym wieją wiatry, a one pobudzają ruch morskiej wody, wytwarzając fale, a te na końcu uderzają w brzeg morski… Straty z tego tytułu to na początek koszt inwestycji, czyli około 12 milionów złotych.

Problem numer trzy – Klif Jastrzębia Góra. Według Urzędu Morskiego faktycznie z konstrukcją ochronną brzegu morskiego dzieje się coś niepokojącego i ów urząd wystąpił do Państwowego Instytutu Geologicznego w sprawie ewentualnej współpracy mającej na celu uratowanie konstrukcji. Pytanie wypadałoby postawić takie na przykład: dlaczegóż to za pierwszym razem nie wystąpiono do geologów w sprawie współpracy? Kto zaprojektował zatem tę konstrukcję, że po pierwsze nie podjął szerszych konsultacji, a po drugie prawdopodobnie zaprojektował ją źle? Pomijam fakt, że będąc całkowitym laikiem w tej dziedzinie, sam widzę jedną z prawdopodobnych przyczyn, czyli zastosowanie koszy kamiennych. Gdy bije w nie fala, to logiczne musi być, że kamienie pośrodku kosza zaczynają pracować, przemieszczać się, by w efekcie końcowym napierać na siatkę drucianą, która je utrzymuje warstwowo. Siatka ulega wreszcie przetarciu, kamienie wysypują się z koszy i dochodzi do obsuwiska, co można ewidentnie na miejscu zauważyć. Straty z tego tytułu? Któż by się tym przejmował… Koszt budowli około 11,5 miliona.

Problem numer cztery – Rafa Ustka. Jak zapewniał inwestor, w miejscu osadzenia konstrukcji miało się narodzić swoiste podwodne życie. Na dnie osadzono ją tak, jak odwrócone durszlaki, a przez nie miała się przelewać fala morska i jednocześnie ulegać na nich spowolnieniu. Ktoś nie dopilnował inwestycji, a ktoś inny nie zastosował zbrojenia w tych betonowych instalacjach. Efekt końcowy – gruzowisko na dnie morza w odległości około 200 metrów od linii morskiej. Koszt budowli – 150 milionów złotych. Winnych oczywiste nie ma, a prokuratorzy wszystko odrzucają od siebie, umarzają, tak jakby sprawy nie było.

Jeden podstawowy wniosek końcowy. Jeżeli założymy, że we wnioskach pokontrolnych Najwyższej Izby Kontroli wskazane zostały osoby z najwyższych stanowisk administracyjnych w państwie, odpowiedzialne z imienia i nazwiska, ale kolejna zmiana władzy nie podejmuje żadnych działań, bowiem na karuzeli kręcą się od lat ci sami urzędnicy, to możemy postawić przykrą dla nas wszystkich następującą tezę: nigdy nie będzie rozliczeń, gdyż panowie i panie kryją się nawzajem! A gdy nie będzie rozliczeń osób odpowiedzialnych za nieprawidłowości wskazane niemalże palcem przez NIK, to nie będzie porządku w naszym państwie, a tym samym środki budżetowe pochodzące z podatków płaconych przez ogół ciężko pracującego społeczeństwa będą dalej marnotrawione.

Kiedy my, Polacy, zakończymy ten chocholi taniec? Czy wreszcie politycy odpowiedzialni za powyższy stan rzeczy, pochodzący ze wszystkich opcji politycznych, zabiorą się za uczciwe przestrzeganie prawa? Mam wątpliwości, niestety. Politycy, wiadomo, jak to się mówi, kręcą lody, ale zwykli obywatele również nie przejawiają woli przestrzegania prawa.

Prawie każdy z nas przyzwyczaił się już do jego łamania, a zaczyna się zupełnie niewinnie – od niezapiętych pasów w samochodzie poprzez przekraczanie prędkości, a kończy grubo, tak jak na przykład policjanci w aferze Amber Gold czy wielu, wielu innych naszych rodaków… Policjanci nic nie widzieli i nic nie słyszeli, urzędnicy kontrolujący nie rozumieli, a politycy, mając ręce w kieszeniach, wygłaszali swoje kwieciste mowy o tym, jak jest nam wszystkim super!

Czy mamy jeszcze siłę, my – naród, do tego, aby naprawdę powstać z kolan i naciskać z każdej strony na tych polityków, którzy nie mogą, nie potrafią uczciwie postępować, na tych prokuratorów, którzy nie chcą pracować, na tych sędziów, którzy nie mogą znaleźć drogi do prawdy?

Przecież możemy się zrzeszać, możemy wspólnie organizować różne formy protestu i naciskać na władzę oraz administrację państwową, aby w końcu podjęto prawdziwe reformy prowadzące do takich zmian, by w naszym państwie kasa się nie marnowała i tak po prostu się zgadzała, jak w warzywniaku!

Jestem jednak realistą i niestety nie widzę żadnych szans na jakiekolwiek zmiany strukturalne. Może kolejne kroczące za nami pokolenia dokonają rewizji naszej rzeczywistości? Nadzieja przecież umiera ostatnia…

Artykuł Tomasza Hutyry pt. „Chocholi taniec na morskim brzegu” znajduje się na s. 6 grudniowego „Kuriera WNET” nr 42/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Tomasza Hutyry pt. „Chocholi taniec na morskim brzegu” na s. 6 grudniowego „Kuriera WNET” nr 42/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego