Trudny los „Puław” w Grupie Azoty. Powstał Komitet Strajkowy, rokowania trwają, ale na wyjście z impasu szans nie widać

Zdaniem puławskich związkowców, zamach na pion handlowy to zamach na autonomię Grupy Azoty Puławy, bowiem to Puławy są liderem i kreatorem na rynku sprzedaży nawozów i produktów chemicznych w Polsce.

Wojciech Pokora

Zaniechanie wszelkich działań zmierzających do wydzielenia jakichkolwiek obszarów ze struktury firmy, zaprzestanie łamania umów wzajemnych, tj. Umowy Konsolidacyjnej oraz Umowy Społecznej, oraz odwołanie z zarządu Zakładów Azotowych „Puławy” wiceprezesa Krzysztofa Homendy spowodowane utratą wiarygodności i zaufania społecznego – to żądania Komitetu Strajkowego, który zawiązał się w Grupie „Azoty Puławy” 9 listopada 2017 roku. (…)

Strajk w warunkach instalacji pracującej w ruchu ciągłym był bez precedensu. Wzięło w nim udział ponad tysiąc pracowników zmianowych. Ówczesny zarząd zakładów wszelkimi sposobami próbował strajk zdusić. Niedługo po tym, gdy to się udało, doszło do wezwań praktycznie na całą polską chemię. W Tarnowie-Mościcach pojawił się Acron, a w Puławach Synthos. W tamtym okresie dość powszechne były spekulacje, że wezwanie Synthosu w tym samym momencie co Acronu nie jest przypadkowe, gdyż Acron ma zakusy na całą polską chemię, a właściciel Synthosu chętnie wejdzie na rosyjskie rynki. Pojawiła się opinia, że po zakupie „Puław” Synthos odsprzeda je Acronowi, a w zamian jego właściciel wejdzie z biznesem do Rosji. Nie wiadomo, ile w tym było prawdy, ale nagłe wezwanie na oba zakłady kazały rozważać wszystkie możliwe scenariusze.

Aby bronić swego zakładu pracy przed przejęciem, założona przez puławską załogę Spółka Pracownicza „Chemia-Puławy” przygotowała i złożyła wiążącą ofertę na zakup akcji puławskich zakładów. Jednak ówczesny Minister Skarbu Państwa Mikołaj Budzanowski wycofał spółki ze sprzedaży i ogłosił ich konsolidację. (…)

W listopadzie 2012 roku zarządy Zakładów Azotowych „Puławy” SA i Zakładów Azotowych w Tarnowie-Mościcach podpisały tzw. Umowę o konsolidacji. Podpisały i utajniły. Na organizowanych przez Ministerstwo Skarbu Państwa spotkaniach w Centrum Partnerstwa Społecznego „Dialog” w Warszawie przedstawiciele związków zawodowych nie otrzymywali żadnych konkretnych odpowiedzi na pytania o konsolidację. Dochodziło do sytuacji, gdy wypraszano z sali dziennikarzy, by nie pojawiła się żadna relacja z tego, w jaki sposób traktowano stronę społeczną. Co ciekawe, to przedstawiciele zarządu „Puław” starali się jak najszybciej i niemal w konspiracji doprowadzić do przejęcia zarządzanej przez nich spółki. (…)

W tym samym mniej więcej czasie rozpoczęła się batalia medialna właściciela Acronu Wiaczesława Moszego Kantora. Okazało się, że Acron nadal jest zainteresowany zakupem skonsolidowanej już Grupy Azoty, co ułatwił mu fakt, że Skarb Państwa zbył większościowe udziały w Grupie, zabezpieczając całość zapisami statutowymi. (…)

Mosze Kantor wyjawił wówczas, że Acron posiada już 15% akcji Grupy i dąży do kupna 25%. I najważniejsze. Gdy minister skarbu Mikołaj Budzanowski oficjalnie ogłaszał, że wezwanie Acronu uznaje za próbę wrogiego przejęcia, w tym samym czasie Aleksander Kwaśniewski i Jan Krzysztof Bielecki lobbowali u Donalda Tuska na rzecz Rosjan. Ponadto ówczesny wiceminister skarbu Paweł Tamborski, bezpośrednio podległy ministrowi Budzanowskiemu, podpowiadał Rosjanom formułę publicznego wezwania na sprzedaż akcji tarnowskich Azotów, a nawet określił pułap cenowy, jaki inwestor ma zaproponować!

Minister Tamborski został później przez izraelski Likudnik nazwany wprost przyjacielem szefa Acronu, a po opisanym wyżej działaniu, po odwołaniu ministra Budzanowskiego, nie został z ministerstwa usunięty, lecz został szefem Giełdy Papierów Wartościowych. Mało tego, prezes Marciniak, który przeprowadził akcję przejęcia przez słabszy podmiot podmiotu silniejszego, został za to wyrzucony, a jego miejsce zajął prezes przejętej spółki. Minister Budzanowski, który nazywał działania Acronu wrogim przejęciem, podzielił los Marciniaka, a jego miejsce zajął Włodzimierz Karpiński, który uspokajał, że wpisał Grupę Azoty na wewnętrzną ministerialną listę spółek strategicznych, dzięki czemu Acron nie stanowi już zagrożenia.

Wobec tych faktów posłowie ówczesnej opozycji zażyczyli sobie wyjaśnień i spotkania z ministrem skarbu oraz ujawnienia im zapisów tzw. Umowy o konsolidacji. Spotkanie odbyło się 9 lipca 2014 roku w Sejmie. Niestety minister skarbu czasu na spotkanie nie znalazł, a reprezentujący go wiceminister Rafał Baniak odpowiadał, że nie może posłom udzielać informacji wrażliwych ze względu na Giełdę. Nie udzielono także informacji o Umowie o konsolidacji, ponieważ zdaniem ministra Baniaka to umowa pomiędzy spółkami (kontrolowanymi przez Skarb Państwa – red.), a ministerstwo nie jest w niej stroną (mimo, że konsolidacja od początku do końca była decyzją polityczną, co zostało wyżej opisane). (…)

10 kwietnia 2017 roku Rada Grupy Azoty zaakceptowała konsolidację pionów handlowych na poziomie korporacyjnym grupy. (…) Zdaniem puławskich związkowców, zamach na pion handlowy to zamach na autonomię Grupy Azoty Puławy, bowiem to Puławy są bezapelacyjnym liderem i kreatorem na rynku sprzedaży nawozów i produktów chemicznych w Polsce (kaprolaktam, melamina, nadtlenek wodoru, itp.).

Wyniki sprzedaży nie są dziełem przypadku. To skupiona w Puławach profesjonalna kadra, zdolności produkcyjne, oferta produktowa, konsekwentnie realizowana polityka sprzedaży oraz polityka cenowa, analityka i stały monitoring rynku, zarządzanie portfelem produktowym, szkolenia i komunikacja z rynkiem, inicjowanie działań marketingowych, inwestycje w budowę nowoczesnej infrastruktury powoduje, że w Grupie Azoty to Puławy wypracowują 70% zysków. Dlatego nie ma zgody na wyłączenie handlu z Puław.

Nagłośnienie tej kwestii i długotrwałe negocjacje (łącznie z zawiązaniem się w Puławach Komitetu Strajkowego, w którego skład weszli przedstawiciele największych organizacji związkowych, tj. ZZPRC ZA „Puławy” SA i zakładowej Solidarności) doprowadziło do tego, że tarnowski zarząd wycofał się ze swojej propozycji. (…) Związkowcy przyznają, że jeśli nawet dojdzie do konsolidacji pionów handlowych, ale umiejscowione zostaną one w Puławach, postulat zostanie spełniony. (…)

Trudniejszy do spełnienia jest postulat drugi, który mówi o zaprzestaniu łamania umów wzajemnych, tj. Umowy Konsolidacyjnej oraz Umowy Społecznej.

Jak wyglądały okoliczności podpisania Umowy o konsolidacji, opisałem wyżej. Warto pamiętać, że po podpisaniu umowa została od razu utajniona, co nie przeszkadzało kolejnym zarządom na powoływanie się na jej zapisy. Wyglądało to mniej więcej tak, że ogłaszano jakąś strategię, posługując się hasłem, że zgodnie z zapisami Umowy Konsolidacyjnej następuje konsolidacja jakiegoś obszaru. I tyle. Nikt nie znał umowy, nikt nie wiedział, co w niej jest, trudno było się spierać. Lecz nastąpiła jedna zmiana. Otóż w roku 2017 umowa wyciekła i trafiła w ręce załogi. Wówczas okazało się, że umowa jest bardzo wybiórczo traktowana, a zarządy Grupy wyciągają z niej tylko wygodne dla siebie zapisy. (…)

Najwięcej emocji budzi chyba postulat trzeci, dotyczący odwołania wiceprezesa Grupy Azoty Puławy Krzysztofa Homendy. Argumentowany jest on utratą zaufania społecznego i wiarygodności. (…) Zdaniem związkowców (…) wiceprezes Krzysztof Homenda opowiedział się nie po stronie spółki, której interesy powinien reprezentować, a po stronie Grupy Azoty, która prowadzi politykę nieakceptowalną dla załogi Puław. Jednak to nie wszystko. Jak czytamy w biuletynie „Nadchodzą zmiany”, utrata zaufania wobec Krzysztofa Homendy wiąże się przede wszystkim z podejrzeniem działania na szkodę spółki. (…)

„Krzysztof Homenda został powołany na Wiceprezesa Zarządu spółki Grupa Azoty Zakłady Azotowe „Puławy” SA 25 maja 2016 roku. W radzie nadzorczej Grupy Azoty zasiadał już wówczas Marek Grzelaczyk. Dwa miesiące wcześniej, 23 marca 2016 roku Krzysztof Homenda został wpisany do KRS jako posiadający 50% udziałów wspólnik w spółce Cleanbacter Instytut Technologii Mikrobiologicznych Sp. z o.o. z siedzibą w Lublinie. W spółce tej piastuje również funkcję Prokurenta.

Tego samego dnia w spółce Cleanbacter Instytut Technologii Mikrobiologicznych Sp. z o.o. z siedzibą w Lublinie rozszerzono przedmiot działalności, który ostatecznie w części pokrywa się z działalnością spółki Grupa Azoty Zakłady Azotowe „Puławy” SA. Obie spółki aktywnie funkcjonują w branży chemicznej. W CV przedstawionym Radzie Nadzorczej spółki Grupa Azoty Zakłady Azotowe „Puławy” SA. Krzysztof Homenda nie wskazał swojej działalności w spółce Cleanbacter Instytut Technologii Mikrobiologicznych Sp. z o.o. z siedzibą w Lublinie, która na swojej stronie internetowej (www.ecoph.pl) podaje, że sprzedaje swoje produkty chemiczne dla przemysłu i rolnictwa, zaś jednym z jej klientów jest PKN Orlen SA, będący własnością Skarbu Państwa.

Zgodnie z art. 211 kodeksu spółek handlowych członek zarządu nie może bez zgody spółki zajmować się interesami konkurencyjnymi ani też uczestniczyć w spółce konkurencyjnej jako wspólnik spółki cywilnej, spółki osobowej lub jako członek organu spółki kapitałowej bądź uczestniczyć w innej konkurencyjnej osobie prawnej jako członek organu. Zakaz ten obejmuje także udział w konkurencyjnej spółce kapitałowej w przypadku posiadania przez członka zarządu co najmniej 10% udziałów (K. Homenda posiada 50%).

Natomiast art. 211 nie może być traktowany w sposób zawężający (por. wyr. SN z 6 marca 2006 r., II PK 211/05, Legalis), przeciwnie, pojęcie interesu konkurencyjnego należy interpretować szeroko. Zajmowanie się interesami konkurencyjnymi może polegać na prowadzeniu przedsięwzięcia we własnym imieniu lub za pośrednictwem innych osób bądź wreszcie w charakterze pośrednika, powiernika lub pełnomocnika czy prokurenta innych osób. (…)

Sytuacja w Grupie Azoty Puławy jest dziś napięta. Rokowania trwają.

Cały artykuł Wojciecha Pokory pt. „Trudny los „Puław” w Grupie Azoty” znajduje się na s. 14 i 15 styczniowego „Kuriera WNET” nr 43/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Wojciecha Pokory pt. „Trudny los „Puław” w Grupie Azoty” na s. 14 i 15 styczniowego „Kuriera WNET” nr 43/2018, wnet.webbook.pl

Musimy w Niemczech stworzyć własną narrację. W miejscu dawnej polskiej ambasady w Berlinie zbudujmy polskie centrum

Zawsze uważałem, że język polski jest dobrem, które zostało mi dane, i starałem się go pielęgnować. Znajomość polskiego mnie wyróżniała z tej dużej grupy kilkuset tysięcy niemieckich prawników.

Stefan Truszczyński
Stefan Hambura

Będę działał aż do skutku

Z mecenasem Stefanem Hamburą, prawnikiem, Polakiem mającym obywatelstwo polskie i niemieckie, od lat broniącym praw Polaków i wizerunku Polski, rozmawia Stefan Truszczyński.

Mecenas Stefan Hambura od lat działa na jednym z najtrudniejszych frontów, polsko-niemieckim. Pana działalność jest przykładem tego, że ważne jest, aby polscy dyplomaci, działacze, dziennikarze – wszyscy ci, którzy zajmują się sprawami zagranicznymi, nie tylko znali perfekt języki, ale również dogłębnie znali tematykę, z jaką mają do czynienia. Wtedy Polska uzyska to, o co walczy. Jest Pan już w Polsce znany. Ale proszę powiedzieć więcej o sobie, o swoich korzeniach, młodości.

Urodziłem się w Gliwicach. W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym pierwszym roku, kiedy sąsiedzi szli do kościoła, dziewiętnastego marca, godzina ósma trzydzieści. W tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym ósmym roku, kiedy miałem siedemnaście lat, wyjechałem do Niemiec na podstawie powołania się na pochodzenie niemieckie, ale wychowałem się w rodzinie polskiej. W Niemczech zrobiłem maturę. Studiowałem w Bonn, a jako przedmiot studiów wybrałem prawo.

Niemieckie prawo, jak zdołałem się zorientować, to jest ogromna ilość dokumentów. Czy Pan uważa, że prawo niemieckie jest jeszcze bardziej obciążone biurokracją, przepisami niż polskie? Czy jest trudne do ogarnięcia?

Powiedziałbym, że prawo tu i tu trzeba ogarnąć. Ale mentalność się różni. Bo jak w Niemczech powie się: nie dalej, tylko tu; stop, „halt!” – Niemiec to uzna. Chyba że jest to już inny Niemiec, pochodzący z krajów arabskich itd. A w Polsce każdy się zastanowi: tak jest zapisane, ale może uda się to jakoś obejść, może mamy jakąś furtkę…

Inny przykład różnic. Jako adwokat reprezentuję strony w sądach. Kiedy idę do sądu w Niemczech, jestem jedną ze stron. Albo pozywam, albo reprezentuję oskarżonego. Podczas rozprawy wszyscy siedzimy. Rozmawiamy, sąd pyta. Oskarżony, strona pozywająca czy pozwany – też siedzi. Rozmawiamy rzeczowo, wymieniamy się argumentami. A tutaj, w Polsce… Bo tu również występuję przed sądami jako rechtsanwalt – adwokat świadczący usługi prawne w języku polskim, usługi transgraniczne. I jeżeli występuję w sądach w Polsce, to zawsze, jak się zwracam do sądu, muszę wstać.

To jest dla mnie niezrozumiałe. Miałem taki przypadek, gdzie przewodniczący składu sędziowskiego próbował wręcz w ten sposób upokorzyć mojego mocodawcę, nakazując mu powstanie. Uważam to za uwłaczające. Jesteśmy w sądzie, oczywiście wobec majestatu prawa, państwa. Ale to przecież każdy wie. I nie trzeba dodatkowo stawiać na baczność strony czy zawodowych pełnomocników tylko dlatego, że sędziowie sobie tego życzą i nawet nie sprawdzają, czy jest to gdzieś zapisane, tylko jest taki zwyczaj. Jeżeli to jest zwyczaj, myślę, że warto ewentualnie ten zwyczaj zmienić, bo jest niepotrzebny. Ma tylko na celu zademonstrowanie mocy sądu, ale ja bym wolał, żeby ta moc polegała na argumentach, a nie na gestach.

Jak to się stało, że Pan, wykształcony w Niemczech, dogłębnie znający prawo niemieckie, zajął się obroną Polaków, sprawami polskimi?

Musiałbym trochę cofnąć się w czasie. Krótko po tym, jak się przesiedliłem do Niemiec z rodzicami i bratem, który zresztą obecnie jest lekarzem we Francji, zauważyłem, że polskość w Niemczech jest jakby tępiona. Szedłem kiedyś z bratem po ulicy i rozmawialiśmy po polsku. To był chyba początek lat osiemdziesiątych. I ktoś tam za nami huknął donośnie: „Hier ist Deutschland, hier wird Deutsch gesprochen! – Tu są Niemcy, tu się mówi po niemiecku!” Popatrzyłem na niego i pomyślałem sobie: „Hm. Dziwne”.

Bo ja zawsze uważałem, że znajomość języków to jest bogactwo. Mam trójkę dzieci. Kiedy dzieci się urodziły, podzieliliśmy się z żoną zadaniami. Jedno z rodziców rozmawiało z nimi po polsku, drugie po niemiecku. Języki od kolebki. To rozwija i pozwala, żeby dzieci później dalej i łatwiej szły w świat niż my.

Zawsze uważałem, że język polski jest dobrem, które zostało mi dane, i starałem się go pielęgnować. Prawników, adwokatów jest bardzo wielu. A moim atutem był język polski. W Niemczech w latach dziewięćdziesiątych niektórzy adwokaci dorabiali, jeżdżąc na taksówkach, a kiedy mówiłem wtedy o tym moim kolegom w Polsce, nie mogli w to uwierzyć. A teraz, niestety, staje się to rzeczywistością także w Polsce.

Znajomość polskiego mnie wyróżniała z tej dużej grupy kilkuset tysięcy prawników, adwokatów. Mogłem powiedzieć, że rozmawiam po polsku, znam polskie realia i w tym sensie mogłem świadczyć dodatkową pomoc – tym się wyróżniałem.

Zaczynał Pan od takich trudnych spraw jak sprawa smoleńska, sprawa Walentynowicz. Czy nadal pełni Pan w tych sprawach rolę pełnomocnika?

Tak. Nadal pełnię tę rolę i właśnie kilka dni temu na ostatniej rozprawie odniosłem pewien sukces. Bo od dawna zabiegałem w procesie przeciwko Tomaszowi Arabskiemu i innym, żeby został przesłuchany były premier Donald Tusk jako świadek. I teraz udało się. Sąd już wyznaczył termin na przesłuchanie Donalda Tuska dwudziestego trzeciego kwietnia dwa tysiące osiemnastego roku o godzinie dziesiątej, sala numer dwieście. Sąd Okręgowy w Warszawie na Solidarności. Przesłuchanie otwarte.

Tak, że zapraszam i gdyby ktoś chciał przyjść jako publiczność, to trzeba tylko się odpowiednio wcześniej zgłosić. Myślę, że sala będzie pełna. Oczywiście jeżeli pan były premier Donald Tusk potwierdzi swoją obecność w tym dniu, bo być może wtedy będzie musiał gdzieś wylecieć, ale damy sobie radę z następnym terminem.

Inny typ spraw, szalenie trudnych, którymi Pan też się zajmuje, to zabieranie dzieci polskim rodzicom żyjącym w Niemczech. Jak można by określić obecny stan prawny w tej kwestii? Co się udało załatwić? I co jest najtrudniejsze?

Sprawą dzieci i Jugendamtów [organizacja do spraw zarządzania młodzieżą o statusie urzędu i sieci komórek podlegających samorządom w każdym mieście w Niemczech, przyp. red.] zajmuję się już od kilkunastu lat. Na początku były to sprawy bardzo trudne, często beznadziejne. Ale od kiedy pani Beata Szydło została premierem Rzeczypospolitej Polskiej i pan Zbigniew Ziobro ministrem sprawiedliwości, a w jego ministerstwie również się znalazł pan minister Michał Wójcik – nastąpiły wielkie zmiany w sprawach polsko-niemieckich; oczywiście nie tylko w tych, ale dla mnie tego typu sprawy polsko-niemieckie są konkretnym, namacalnym przykładem. Coś ruszyło, coś drgnęło. I tu chciałbym podziękować pani premier Beacie Szydło, panu ministrowi Ziobrze i panu ministrowi Wójcikowi za osobiste zaangażowanie, bo uważam, że wykonują i wykonali kawał dobrej roboty. Mam też nadzieję, że również panu premierowi Morawieckiemu ten temat będzie leżał na sercu.

Jest Pan ojcem, ma Pan dzieci. Myślę, że sprawy dzieci muszą każdego normalnego człowieka, ojca, mężczyznę angażować. Jak Pan daje sobie radę z tymi emocjami?

Oczywiście angażują. Ale teraz jest dobrze, bo właśnie od czasu zmiany rządu mamy na sali sądowej także przedstawicieli państwa polskiego. Jeżeli rodzice sobie tego życzą, to na każdej rozprawie pojawia się konsul. A jeżeli jest konsul, to też ten sędzia czy pani sędzia inaczej reaguje i od razu widać, jak się prostuje w swoim fotelu i pyta: „A kim pani czy pan jest?”… A to jest osoba, która patrzy, nic nie mówi, tylko zapisuje, ale jej ranga świadczy sama za siebie.

Inna trudna sprawa niemiecko-polska to reparacje. Tutaj Pan jest też mocno zaangażowany. Jak sytuacja w sprawie reparacji wygląda dzisiaj?

Jadę do Wielunia. A to było pierwsze miasto, które zostało zbombardowane…

Jeszcze przed wypowiedzeniem wojny. Osiemdziesiąt procent miasta zrównano z ziemią.

To jest miasto-symbol. Pierwszego września 2017 roku był tam pan prezydent Andrzej Duda. Tam chcemy powołać do życia zespół do spraw strat i szkód wojennych Wielunia w latach tysiąc dziewięćset trzydzieści dziewięć–czterdzieści pięć. Spotkam się z naocznymi świadkami tego bombardowania, którzy jeszcze żyją.

To jakby rozpoczęcie dochodzenia od samego początku, od ataku na Polskę.

Tak jest, u podstaw. I chcemy też, żeby Wieluń był symbolem, ale nie tylko symbolem. Otwieramy także stronę internetową: stratywojenne.pl. Powołujemy ją, ażeby inne miasta mogły w ten sposób korzystać z doświadczeń Wielunia. Będziemy zapraszać inne samorządy, inne miasta do korzystania z tej strony.

Jest taka opowieść, że samoloty, które leciały jeszcze przed godziną piątą pierwszego września na Wieluń, miały początkowo lecieć na Częstochowę. Czy to możliwe, że był rozkaz Hitlera zamachu na nasze sanktuarium?

To już jest pytanie do historyków…

Ktoś to drąży?

Myślę, że warto.

Nasi historycy długo byli unieruchomieni. Pewnie wiele książek, które napisali, jest bezwartościowych; to atrapy. Ale teraz mają tyle tematów… między innymi ten temat wydaje się niesamowity.

Słusznie Pan wspomniał, że historycy byli w pewnym sensie, jak Pan to ładnie określił, unieruchomieni.

We wszystkich zawodach występowały takie zjawiska.

Miałem osobiste doświadczenie w podobnej sprawie. W Berlinie była – teraz inaczej się to nazywa – placówka Polskiej Akademii Nauk. I prosiłem dwóch historyków tej placówki, żeby mi pomogli, kiedy szukałem rozporządzenia Hermanna Goeringa z dwudziestego siódmego lutego tysiąc dziewięćset czterdziestego roku; wtedy jeszcze nie znałem dokładnej daty, a chodziło o to rozporządzenie, które rozwiązywało organizację mniejszości polskiej w Niemczech. I ci historycy się tym nie zajęli.

Przy okazji chciałbym uściślić, że to rozporządzenie Hermanna Goeringa teraz w Republice Federalnej Niemiec nie obowiązuje.

Ale Polacy mówią, że nie mają praw mniejszości.

To się zgadza. Ale Pan wspomniał o tym, jak Niemcy podchodzą do wykładni prawa. Dlatego proponuję, żebyśmy ściśle się wyrażali o tych sprawach, żeby Niemcy nie mogli nam zarzucić niewiedzy.

I dlatego jeszcze raz powtarzam, że rozporządzenie nie obowiązuje, ale skutki tego rozporządzenia Hermanna Goeringa z dwudziestego siódmego lutego tysiąc dziewięćset czterdziestego roku nadal są tolerowane przez niemieckie państwo prawa, Republikę Federalną Niemiec, gdyż do tej pory nie ma uznanej mniejszości polskiej w Niemczech.

Która liczy w tej chwili ile? Milion osób?

Nie, nie do końca. Bo żeby należeć do mniejszości, trzeba być obywatelem danego państwa. To znaczy, że Polacy z polskim tylko paszportem, którzy teraz mieszkają w Niemczech, nie mają i nie mogą uzyskać statusu mniejszości. Ale nam chodzi o to, aby potomkowie przedwojennej polskiej mniejszości w Niemczech uzyskali status mniejszości narodowej w Niemczech. I to jest do zrobienia. To może być między pięćdziesiąt a sto pięćdziesiąt tysięcy osób, ale liczbami się nie przejmujmy; chodzi o to, żeby Niemcy wywiązali się ze swojego obowiązku, gdyż nie można mówić o braku praworządności na przykład u swoich sąsiadów, jak często nie…

Jak się nie stosuje jej u siebie.

O to chodzi. A w tej materii brak praworządności, niestety, w Niemczech jest.

Myślę, że zarzut braku praworządności ich strasznie denerwuje. Bo Niemcy są pedantyczni. Jak się Pan czuje, występując wobec nich w roli, której Pan się podjął? Czy czuje Pan jakieś zagrożenie? Ciągle zwraca się Pan do nich z jakimiś żądaniami. Jak Pan to nerwowo wytrzymuje? Czy to nie jest dla Pana problemem?

Na początku każda większa sprawa, którą się zajmowałem, to było wyzwanie. I nadal jest wyzwaniem. Ale ja przedstawiam argumenty i do tego dokumenty, dowody. Z Niemcami najlepiej się rozmawia w ten sposób. A tych dowodów i argumentów mamy bardzo dużo. Tak samo jest w sprawie Wielunia. Mamy zdjęcia, mamy dokumentację.

Niemcy sami zrobili te zdjęcia, kiedy lecieli i bombardowali.

No właśnie. Ale muszę powiedzieć, że czasami jest mi przykro, bo po polskiej stronie widzę brak odwagi. Ludzie w Polsce, także rządzący, uważają, że nie warto drażnić dużego sąsiada. A Niemcy są do bólu pragmatyczni. I skorzystajmy z tej cechy niemieckiego społeczeństwa i niemieckich polityków rządzących. Bo jak im przedstawimy dowody, to od razu dojdziemy do wspólnych rozwiązań. Pan pyta o odwagę. A ja myślę, że nie trzeba żadnej odwagi. Trzeba tylko konsekwentnie działać.

Jak Pan jest dzieli czas między Polskę a Niemcy? Jak to fizycznie wygląda?

Kiedyś przebywałem głównie w Niemczech, a teraz dzielę czas de facto pół na pół, bo tu sprawy smoleńskie, tu z Jugendamtami… Mam coraz więcej rodziców, nie tylko matek, ale i ojców, którzy przyjeżdżają tutaj, do Polski, bo tam mają problemy z urzędami, z Jugendamtami. I wielu moich mocodawców, mocodawczyń jest też już na co dzień w Polsce. I to pokazuje, że Polska staje się taką oazą wolności, jaką była też przed wiekami.

Myślę, że warto zwrócić uwagę Niemcom na to, aby uczyli się tej wolności i spozierali tutaj, w kierunku Polski, też z podziwem, bo powinni się uczyć od Polaków, którzy mają o wiele większe doświadczenia parlamentarno-demokratyczne niż Niemcy. Bo obecna demokracja przyjechała do Niemiec na czołgach aliantów po wojnie. Z tego powinni sobie zdać sprawę.

Czy ma Pan pomocników albo uczniów? Kształci Pan sobie jakąś grupę następców? Warto mieć wokół siebie osoby, które przejmą z czasem od Pana pałeczkę. Czy jeszcze na to za wcześnie?

Mam osoby, z którymi współpracowałem, z którymi współpracuję…

I w Niemczech, i w Polsce?

I w Niemczech, i w Polsce. Mam również syna. Też skończył prawo i zobaczymy, w którym kierunku pójdzie, bo wcale nie musi zostać adwokatem. Jego trochę bardziej ciągnie do biznesu.

Prowadzi Pan sprawy trudne, wielkie, ale czyste. Ale czasem adwokat musi bronić i tego złego. Czy może Pan w ogóle tymi złymi, mordercami, kryminalistami się nie zajmuje?

Zajmuję się. Broniłem niestety też w takich sprawach.

Czyli jest Pan wszechstronny. To chyba zawodowa konieczność i jednocześnie ciekawość. Czy tamta rola jest trudniejsza?

Tak, ale to też jest nasz obowiązek jako adwokatów. Nie w tym sensie, żeby bronić każdego, kto się zgłosi, ale że broniłem czy reprezentowałem osoby, które nie miały de facto szansy, żeby zdobyć jakiegoś adwokata na rynku. A przecież każdy ma prawo do obrony.

Interesowałem „Wilhelmem Gustloffem”, w ogóle wrakami Bałtyku, nawet byłem na dnie z nurkami, w kesonach. I widziałem kiedyś ogromne archiwum w sprawie „Gustloffa” u Niemców. Nieprzebrane szafy dokumentów. To mi właśnie nasunęło refleksję, że oni pedantycznie to wszystko gromadzili, ale jak ten biedny adwokat ma się potem przez to przebić?

Adwokat powinien się przez to przebić. Ja też chodzę do archiwów. Bo nic tak dobrze nie robi, jak praca na dowodach.

Na przykład w sprawach polskiej mniejszości w Niemczech docierałem do archiwów, do starych akt i na przykład dotarłem do bilansu zamknięcia Banku Słowiańskiego. Tam jest lista osób, które miały oszczędności w tym banku.

Było tam oświadczenie byłego dyrektora Banku Słowiańskiego, który powiedział, że pewnego dnia przyszedł do tego banku adwokat – esesman w mundurze – i kazał zrobić z zysku banku stratę. I te wszystkie dokumenty, słusznie Pan zauważył, są w Niemczech. Trzeba do nich dotrzeć.

To jest cholernie ciekawa praca, ale też bardzo dużo pracy dla historyków. Ja nie jestem historykiem. Ale, jak mówię, bardzo lubię pracę na konkretnych dowodach. I w tej sprawie też sąd mi odpowiedział, że komisarz, który rozwiązywał te organizacje mniejszościowe, to była jakaś osoba trzecia. To mi wtedy sprawiło cholerną radość, bo ja miałem dokument, który przedstawiłem sądowi, że ten komisarz Szmidt to nie była żadna osoba trzecia, tylko to był człowiek ustanowiony, powołany przez Ministra Spraw Wewnętrznych Trzeciej Rzeszy.

Ale jak przyszedł w mundurze, z pistoletem, to po prostu zadziałał jak bandyta.

To był ktoś inny. Ja mówię o komisarzu, który rozwiązywał. I to pokazuje, że wszystko jest w archiwach niemieckich. A Niemcy teraz próbują mówić: nie, to nie nasz człowiek, to jakiś przybłęda czy osoba trzecia. Tymczasem to był urzędnik niemiecki. To wszystko mamy w niemieckich archiwach, tak jak z tym „Gustloffem”, o którym Pan wspomniał. I trzeba wysłać rzeszę polskich historyków, którzy na co dzień będą tam pracować. Powinny być przez państwo polskie ufundowane stypendia, ci historycy powinni tam być pół roku, rok i chodzić po archiwach. Bo to wszystko jest dostępne. Skorzystajmy teraz z tego, bo to jest potrzebne.

A jak Pan ocenia ich kwalifikacje? Czy na przykład opanowali język niemiecki na odpowiednim poziomie?

Tak. Wielu młodych się uczy języków, są dobrze wykształceni. Tylko im trzeba trochę dodać odwagi, zapewnić finansowanie, żeby nie musieli, jak wcześniejsze pokolenia…

Dorabiać gdzieś tam w kuchni.

To też, ale być bierni, nie podejmować trudnych tematów tylko dlatego, że liczyli, że jeżeli się nie zajmą sprawami trudnymi dla Niemców, to może dostaną następne stypendium. Nie. Stypendia powinny być płacone przez Polskę. I to jest najważniejsza sprawa.

Jest teraz „moda” na poszukiwanie skradzionych przedmiotów sztuki. Tego jest na pewno bardzo dużo. Czy myślał Pan o jakiejś metodzie ich poszukiwania? Można chodzić po domach i zbierać, płacić. Ale Szwedzi nas kiedyś, w siedemnastym wieku totalnie okradli, aż gubili po drodze, tyle tego nakradli. A Niemcy? Też wywozili, co mogli.

Zgadza się. Według mnie jest jedna dobra metoda. Nazwałbym ją metodą „na przyjaciela”. Bo Niemcy mówią, że poczuwają się do odpowiedzialności moralnej…

A nad łóżkiem mają Kossaka.

A, być może. Ale jeżeli już poczuwają się do odpowiedzialności, to ja powiedziałbym tak: „Drogi mój przyjacielu. Ja cię też kocham. Ty mnie kochasz. Nawzajem się lubimy. Otwórz mi więc wszystkie muzea, które masz w Niemczech, magazyny, piwnice…

A ja wyślę tu do ciebie, mój przyjacielu Niemcu, moja droga pani kanclerz Merkel i moi wszyscy, wszyscy premierzy landów, wyślę do was moich ludzi z Polski, moich fachowców – historyków sztuki, archiwistów – i oni przejdą przez te wszystkie muzea, wejdą do archiwów, do piwnic i zobaczą, czy tam nie ma zrabowanych dzieł sztuki. Czy nie byłaby to metoda „na przyjaciela”?

Był taki kiedyś – Karol Estreicher, który jakoś to tak potrafił załatwić, że wszedł, zobaczył, znalazł i powiedział. I musieli oddać.

Tak, ale my chcemy pójść jeszcze dalej, bo my kochamy się wzajemnie w naszych polsko-niemieckich stosunkach, jesteśmy otwarci… Niemcy próbują udowodnić, że w Polsce brak praworządności, co im się dzisiaj nie udaje. Jak wylatywałem z Frankfurtu nad Menem, wpadła mi do rąk gazeta „Die Zeit” z czternastego grudnia… I na stronie dwunastej jest artykuł Matthiasa Krupy. Napis cyrylicą „Dyktatura” i znak zapytania. Próbuje coś opisywać, jeszcze mamy zdjęcia pani premier Szydło, premiera Mateusza Morawieckiego i prezesa Jarosława Kaczyńskiego. Pisze: „dyktatura w duchu Solidarności”. Dwunasta strona, pierwsza część. Polecam, polecam…

Myśmy potracili ambasady, potraciliśmy dobrych ludzi, nie mamy dobrych korespondentów… Polska jest taką wyspą, która się nie potrafi bronić, prawda?

Bardzo cenionym przeze mnie dziennikarzem w sprawach polsko-niemieckich jest Piotr Cywiński. Kiedyś we „Wprost”, teraz „wPolityce” i „wSieci”. Rewelacyjna wiedza, fachowość…

Ale powinni być nowi. Młodzi, przygotowani.

Jestem za, a w ogóle nie przeciw.

Dobre. Jeśli chodzi o inne sprawy bieżące, to jakie wieści płyną ze Strasburga i co ważnego wynika z Pana ostatniej wizyty?

Byliśmy w Parlamencie Europejskim na zaproszenie europosła profesora Krasnodębskiego. Widzieliśmy tam spektakl pana Marka Kochana, Traktat o miłości. Ten spektakl jest rewelacyjny. Był zresztą pokazywany w polskiej telewizji, chyba TVP2. Polecam go każdemu; to jest spektakl dotyczący działania Jugendamtów. Na sali siedzieli europosłowie, przedstawiciele różnych państw. I tylko jeden chyba europoseł niemiecki.

Rozumiem, że pan Kochan chciał po prostu przedstawić temat trochę w duchu pojednania i zrozumienia. A i tak inni pytali, jak wspominał profesor Krasnodębski, czy aby nie jest to ewentualnie zbyt daleko idące. Niestety, rzeczywistość to przerasta.

Czyli nie mają świadomości? Nie chcą tego słuchać.

Łatwo pisać „dyktatura po polsku” i znak zapytania… A gorzej spojrzeć na to, co się dzieje w Niemczech. Bo niestety Jugendamty to są organizacje samorządowe, o których się mówi już od lat. Już kilkanaście lat się tym zajmuję i spotkałem się również z niemieckimi politykami w Bundestagu, w niemieckim parlamencie, i tam mi powiedziano, że nie ma woli politycznej, żeby to zmieniać, żeby działalność tych urzędów przenieść pod kontrolę władz federalnych. Samorządy mają się tymi sprawami zajmować, ale nie do końca się zajmują i nieodpowiednio.

Ale jakich liczb to dotyczy?

W dwa tysiące piętnastym, to było gdzieś siedemdziesiąt siedem tysięcy wyjęć dzieci z rodzin. A w dwa tysiące szesnastym chyba już osiemdziesiąt trzy tysiące.

Oczywiście w tym jest chyba kilkunastotysięczna grupa uchodźców. Ale jeżeli nawet odejmiemy plus minus te piętnaście tysięcy, to i tak pozostaje kilkadziesiąt tysięcy. Ta liczba z roku na rok wzrasta. To pokazuje, że to jest niemiecki problem. Tutaj Niemcy mają problem z praworządnością. Raz – mamy mniejszość polską w Niemczech, duży problem z praworządnością, a drugi raz – mamy Jugendamty.

Jak już mówiłem, rozmawiałem z niemieckimi politykami na ten temat i powiedziano mi, że nie ma woli politycznej, aby to zmienić. A można zmienić bardzo szybko. Mówią, że byłoby sprzeczne z niemiecką konstytucją, gdyby władze federalne sprawowały nadzór nad samorządami. A ja mówię, że niemiecka konstytucja była już kilkadziesiąt razy zmieniana po drugiej wojnie światowej. Trzeba tylko woli politycznej. Ale takiej woli politycznej nie ma.

Może władze uważają, że to jest taki dodatkowy zastrzyk ludności, bo boją się, że spada im własna dzietność?

Po części może to jest i to, ale po części, myślę, po prostu biznes. Bo jeżeli takie dziecko idzie do rodziny zastępczej, to ta rodzina zastępcza dostaje pieniądze, jeżeli idzie do jakiegoś sierocińca, to ten sierociniec dostaje pieniądze. Ostatnio jedna z moich mocodawczyń dostała rachunek miesięczny na jakieś cztery tysiące siedemset euro.

Rodzic nie dość, że nie ma kontaktu z dzieckiem, to jeszcze każą mu płacić za utrzymanie tego dziecka. I to jest skandal. Dlatego uważam, że pokaz spektaklu pana Kochana, zorganizowany wczoraj w Parlamencie Europejskim w Strasburgu, zresztą niedaleko Trybunału Praw Człowieka, który tak ma dbać o te prawa człowieka, prawa podstawowe, to było spotkanie bardzo symboliczne – to, że tam wczoraj był pokazany ten spektakl i potem była dyskusja na ten temat.

Skoro nie ma woli politycznej, to znaczy, że jednak sprawa jest również w rękach naszych dyplomatów. Oni muszą się o to dopominać. Bo Pan jest ostatnim kołem ratunkowym. Jeden spektakl; może w Polsce za mało jest informacji? Może za mało jest dobrych filmów, sztuk, które przemawiają? Pokazanie takiego dziecka, dramatu rodziców, mogłoby wywołać odzew… A czy na terenie byłego NRD podchodzą do spraw Polaków inaczej, czy na terenie całych Niemiec jednakowo?

Na byłych terenach NRD partia Alternatywa dla Niemiec działa energiczniej i ostrzej. Ale w tych sprawach trzeba uważać, bo jeżeli ta partia będzie zyskiwała na sile, to nie będzie to najlepiej dla stosunków polsko-niemieckich i wtedy pewne rzeczy, o których teraz mówimy, że już są zamknięte, uregulowane, mogą zostać na nowo podjęte.

Czy Pan, stykając się w sądach z ludźmi, odczuwa na tych dawnych terenach wschodnich większe trudności w swojej pracy?

Zawodowo nie, ale widzę różnice w mentalności.

Czy to się zmienia na niekorzyść w stosunku do Polski?

Czasami w tych byłych niemieckich landach zdarza się większe zacietrzewienie.

Czy to wynika z ich gorszej pozycji materialnej, wyludnienia, bo oni wyjeżdżają, a nam oferuje się ogromne osiedla, domy wczasowe, które stoją puste? Mówi się nawet, że zachęcanie do osiedlania się Azjatów w Niemczech miało na celu zagospodarowanie tych terenów. Czy to jest słuszne posądzenie?

Częściowo było to tym spowodowane. Przewiduje się, że za pięć do dziesięciu lat będzie brakowało trzech do pięciu milionów osób, które będą potrzebne w Niemczech do pracy. Niemieckie społeczeństwo się starzeje, a to oznacza, że także trzeba będzie otoczyć opieką te starsze osoby w Niemczech. Do tych prac właśnie jest przewidziana część uchodźców. Oczywiście niekoniecznie to pierwsze pokolenie, ale Niemcy próbują sobie teraz wychować drugie, trzecie pokolenie uchodźców. Duża część osób, które teraz przyjechały do Niemiec w ramach akcji uchodźczej, to są osoby młode.

Przypominam sobie taką konferencję prasową, chyba rok temu, z przedstawicielami biznesu i pani kanclerz Merkel, na której wprost wyrażono zachwyt tym, że chyba czterdzieści, pięćdziesiąt procent tych osób jeszcze nie przekroczyło trzydziestego roku życia.

Niemcy nie patrzą na świadectwa, jakie przedstawiają uchodźcy. Oni mówią tak: my cię sprawdzimy w naszych zakładach pracy. Przyjdziesz, pokażesz, co umiesz i wtedy powiemy, co masz robić i gdzie cię umieścimy.

Te świstki papieru u nas też coraz mniej znaczą. Ale dużo Polaków zajmowało się tą opieką. Było to dość popularne. Polacy jednak są bliżsi mentalnościowo tym starym ludziom niż tamci. A Ukraińcy? Są brani pod uwagę?

Też. Ale to jeszcze za mało osób, które można wyssać. A niemiecka gospodarka potrzebuje trzech do pięciu milionów, zależy, kto liczy i kiedy.

Mówi się o ucieczkach ze Szwecji, ze Skandynawii, gdzie ludzie czują się zagrożeni. Podobno w Niemczech też takie zjawisko daje się zauważyć. Ludzie mówią: dość tego nalotu, niebezpieczeństwa. Bogaci ludzie wyprowadzają firmy z Niemiec. Jest takie zjawisko?

Nie jest to masowe, ale widzimy coraz więcej osób, coraz to więcej słyszymy wypowiedzi w tym duchu, a przede wszystkim, gdyby nie było tego niezadowolenia, to AFD, Alternatywa dla Niemiec, nie uzyskałaby tak dobrego wyniku wyborczego.

Na koniec przyjemniejszy temat. Myślę o sporcie. Jak przyjmowani są Polacy? Ten pan ma na imię Robert. Czy to są dobrzy ambasadorzy? Czy są pojmowani jeszcze jako Polacy, czy już się ich uważa za Niemców?

Robert Lewandowski jest oczywiście Polakiem i jest za to szanowany. Myślę, że jest dobrym ambasadorem Polaków i oby takich było więcej. To jest pierwszy polski piłkarz, który na tak wysokim poziomie przebił się w Republice Federalnej Niemiec, trafił do Bayern Monachium i być może pójdzie dalej w Europę.

Polacy mieli przez wieki wspaniałych twórców, zaczynając choćby od Wita Stwosza. Mamy pragnienie, żeby ich gdzieś pokazać, czy jakichś nowych – muzyków, artystów z innych dziedzin. Czy Niemcy chcą ich poznawać, czy pomagają, czy są raczej zamknięci?

Pomagają oczywiście. Ale teraz próbuje się wyławiać osoby, które uważa się za skrzywdzone przez obecną władzę. Tych próbuje się wynagradzać, promować. To zły sposób na, na to, ażeby wspomagać ludzi kultury w polsko-niemieckich stosunkach.

To oni występują w niemieckiej telewizji i się żalą. A jak się zachowują nasi dziennikarze?

Są tacy, którzy pisują na stronach internetowych np. „Die Zeit”. To jest taka znana, kiedyś dosyć duża gazeta i ci dziennikarze…

Plują we własne gniazdo.

Dobrze by było, żeby nie pluli. Uważam, że to można zmienić. Nie dość na tym. W samym sercu Berlina znajduje się Unter den Linden.

Tam była polska ambasada. Ogromny gmach.

Tak, dwieście metrów od Bramy Brandenburskiej. Teraz tam można zabudować nawet do siedemnastu tysięcy metrów kwadratowych. Pozostałości budynku są wyburzone i obecnie jest przygotowywana koncepcja. Pisałem w tej sprawie do pani premier Beaty Szydło, do pana prezydenta Andrzeja Dudy. Uważam, że w tym miejscu powinno powstać polskie centrum.

Ostatnio byłem też u ojca dyrektora Tadeusza Rydzyka w Toruniu. I życzyłbym sobie, żebyśmy w tym miejscu, w sercu Berlina postawili coś polskiego, na przykład przenieśli kaplicę ojców redemptorystów z Torunia, gdzie byłem właśnie przed audycją; robi kolosalne wrażenie. Można by przenieść tę kaplicę jeden do jednego do Berlina. Mamy w niej ponad tysiąc udokumentowanych nazwisk Polaków pomordowanych za pomoc Żydom.

Jeżeli by tam było imię, nazwisko i później zamiast ‘ojciec’ by się czytało po niemiecku ‘Vater’, zamiast ‘matka’ ‘Mutter’ i zamiast ‘syn’ ‘Sohn’, a zamiast ‘córka’ ‘Tochter’, i to by było wypowiadane tam, na Unter den Linden, w samym sercu Berlina, to by przemawiało do Niemców. Musimy tam stworzyć własną narrację.

Szuka Pan metod, żeby te sprawy nagłaśniać, naprawiać.

I będę to robił aż do skutku.

Wywiad Stefana Truszczyńskiego z mecenasem Stefanem Hamburą pt. „Będę działał aż do skutku” znajduje się na s. 10-11 styczniowego „Kuriera WNET” nr 43/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Stefana Truszczyńskiego z mecenasem Stefanem Hamburą pt. „Będę działał aż do skutku” na s. 10-11 styczniowego „Kuriera WNET” nr 43/2018, wnet.webbook.pl

Pierwszy organizator służby bezpieczeństwa pracy w II Rzeczypospolitej Juliusz Pionczyk (1884– po 1945)

Nastały takie czasy, w których każdy zmuszony został do szybkiego wykonywania pracy. Najlepsze zabezpieczenie w najlepszym wypadku może tylko czujność człowieka poprzeć, lecz zastąpić jej nie potrafi.

Roman Adler

Był hutnikiem z wykształceniem niepełnym inżynierskim, organizatorem pierwszej w II Rzeczpospolitej służby bezpieczeństwa pracy w hucie Bismarck/Batory. Jako rodowity Górnoślązak, urodzony 12 lutego 1884 r. w Zabrzu w rodzinie Daniela i Magdaleny z d. Tkocz, mówił zarówno po niemiecku, jak i po polsku. (…)

W marcu 1921 r., jako przedstawiciel załogi Zjednoczonych Hut „Królewskiej” i „Laury”, podpisał Oświadczenie górnośląskich pracowników przemysłu ciężkiego przeciw hakatystycznej propagandzie, z wezwaniem do głosowania „za Polską”.

Na jego apel w tymże roku zaczęto organizować środowisko polskich inżynierów i techników na Górnym Śląsku: 12 pierwszych postanowiło założyć stowarzyszenie. Dzięki temu 11 stycznia 1922 r. 36 uczestników zebrania pod jego kierunkiem zawiązało Związek Inżynierów i Techników Województwa Śląskiego, którego został pierwszym prezesem. (…)

Po 1 listopada 1927 r. objął stanowisko kierownika bezpieczeństwa pracy w oddziale wypadkowym huty „Bismarck” w Hajdukach Wielkich (dziś Chorzów-Batory). Na tym stanowisku prowadził m. in. badania psychotechniczne pracowników i w końcu 1928 r. założył Zakład Prób Psychotechnicznych dla wszystkich hut katowickiej Wspólnoty Interesów Flicka i Harrimanna. (…)

Od lutego 1929 r. wydawał i redagował zakładową „Gazetę Hutniczą B.K.S Werks-Zeitung”, podejmującą sprawy bezpieczeństwa pracy.

W pierwszym numerze, za poznańskim czasopismem „Tęcza” przedstawiono krótki zarys rozwoju psychotechniki jako zastosowania praw psychologii do praktycznego życia. W tem przynajmniej zrozumieniu wprowadzili termin ten psychologowie niemieccy Münsterberg i Stern”. „Z czasem skoncentrowano się jedynie na badaniu zdolności poszczególnych pracowników do odpowiedniego zawodu. (…) Opierając się na metodzie naukowej, doświadczalnej, psychotechnika pozwala na mniej więcej dokładne określenie, czy badany osobnik nadaje się do tego czy innego zawodu. (…) Pracownika takiego bada się przy pomocy specjalnych schematów, t.zw. testów, oceniając jakość pamięci, zdolność orjentacji, poczucie szybkości i t.p. Na podstawie tych testów powstaje profil psychotechniczny. Jeszcze ciekawsze jest zastosowanie badań psychotechnicznych w fabrykach. W jednej z angielskich fabryk czekolady (w Jork), poddano szczegółowym badaniom t. zw. „drobne ruchy”. Rezultat: redukcja liczby nieszczęśliwych wypadków do 50 proc. (…) Obecnie we wszystkich państwach istnieją poradnie zawodowe, udzielające informacyj w sprawie wyboru zawodu młodzieży, kończącej szkołę powszechną. Pierwsza taka poradnia powstała w roku 1908 w Bostonie. (…)

Artykuł Pionczyka namawiał pracowników, aby sami dbali o swoje zdrowie przy pracy. „Szukajmy powodów, dlaczego chwilami stajemy się bezsilnymi? Naszą krzywdą i krzywdą naszych współpracowników jest to, że wmawiamy w siebie, iż powodem [wypadków przy pracy – R.A.] są złe stosunki w przemyśle, złe czasy, czy nawet czasem posuwamy się tak daleko, że przypisujemy winę wyłącznie pracodawcy, który goni za wielkiemi zyskami. Sądzimy źle i jesteśmy na fałszywej drodze, bowiem twierdzeniem tem wytrącamy sobie sami broń z rąk w walce z nieszczęśliwymi wypadkami. Bronia tą jest odpowiedzialność za siebie oraz nadzwyczajna czujność.

Dalej pisał: porównajmy stosunek ilościowej statystyki Zakładów Ubezpieczeń i naszych zakładów przemysłowych, a przekonamy się obiektywnie, że na 100 wypadków 25 zostało wywołane przez złe urządzenie techniczne, lub też wybrakowany materjał, natomiast 75 wypadkom można było zapobiec, przez skupienie myśli robotnika i lepszą orjentację oraz mniejszą obojętność, a nawet czasami przez mniejszą lekkomyślność, niedbałość i opieszałość można było siebie i swoich współpracowników uchronić od przykrych następstw.

(…) nastały takie czasy, w których każdy z pracowników zmuszony został do szybkiego wykonywania swojej pracy”. Dłuższy wywód o przemianach cywilizacyjnych i kulturowych podkręcających tempo życia i pracy kończył wnioskiem: „pracy intensywnej należy przeciwstawić czujność i orientację. Zrozumiałem powszechnie jest to, że pracodawca winien wszelkiemi siłami dążyć do tego, by służyć robotnikom swoją wiedzą, oraz zastosowaniem środków ochronnych do przyśpieszonego tempa pracy. Najlepsze zabezpieczenie, wyjaśniamy, w najlepszym wypadku – może tylko czujność człowieka poprzeć, lecz zastąpić jej nigdy nie potrafi. – Obowiązkiem każdego jest stać na straży interesów wspólnych, by utworzyć atmosferę większej ostrożności i intensywniejszej czujności w ogólnym ruchu.

Ciekawostką „Gazety…” były ramki – wstawione często w środek tekstu – z hasłami zachęcającymi do bezpiecznej pracy. Przykładowo, artykuł okolicznościowy o dyrektorze Scherffie przedzielało hasło „Bogactwem twoim zdrowie – strzeż je dobrze”, a artykuł o psychotechnice kończyło – „Kto rano wstaje wypoczęty – ten i do pracy chętny!” (…)

Jesienią 1935 r. Inspektorat Zakładu Ubezpieczeń Społecznych w Chorzowie wyraził uznanie dla efektów jego pracy, stwierdzając, że w hucie „Batory” bezpieczeństwo pracy znajduje się na najlepszym na obszarze działania inspektoratu poziomie. Wiązało się to ze znacznym obniżeniem składek ubezpieczeniowych huty, za co 3 grudnia tego roku otrzymał podwyżkę płacy, która miała być bodźcem do dalszych owocnych propozycji w zakresie podnoszenia stanu bezpieczeństwa pacy.

Dnia 3 czerwca 1936 r. ZUS Oddział w Chorzowie poinformował kierownictwo huty o przeszeregowaniu jej z 30 do 27 klasy zagrożeń wypadkowych, co oznaczało średnio miesięcznie 2 tys. zł oszczędności na składkach ubezpieczeniowych. ZUS uzasadnił swoją decyzję racjonalnym zorganizowaniem i systematycznym prowadzeniem przez Juliusza Pionczyka od 1925 do 1934 r. służby bezpieczeństwa pracy oraz wynikami działań w tym zakresie. (…)

Pionczyk pracował w hucie „Bankowej” jeszcze w połowie roku 1944, ale wówczas zadenuncjowany został fakt podpisania przez niego w 1921 r. Oświadczenia górnośląskich pracowników przemysłu ciężkiego. Ostatni ślad jego zatrudnienia w tej hucie pochodzi z końca stycznia 1945 r., kiedy na cztery dni przed wkroczeniem wojsk radzieckich zwolnił się z pracy.

Dalszych losów tego „pierwszego bhp-owca II Rzeczypospolitej” nie udało się ustalić.

Cały artykuł Romana Adlera pt. „Juliusz Pionczyk, pierwszy organizator służby bezpieczeństwa pracy II RP” znajduje się na s. 8 i 12 styczniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 43/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Romana Adlera pt. „Juliusz Pionczyk, pierwszy organizator służby bezpieczeństwa pracy II RP” na s. 8 i 12 styczniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 43/2018, wnet.webbook.pl

Białoruś to ścierające się dwa etnosy: jeden – II Rzeczpospolitej i drugi – nawiązujący do Imperium Rosyjskiego i ZSRR

Nasza kultura i wartości mogą stanowić ważny komponent oferty dla Białorusi. Jest jednak warunek: nie możemy zapominać sami, czym są polskie wartości oparte na fundamencie cywilizacji łacińskiej…

Mariusz Patey

Białoruś powstała na gruzach dawnej Rzeczypospolitej, z części Wielkiego Księstwa Litewskiego. W latach 1589–1914 r. zamieszkiwały jej tereny liczne grupy etniczne: Białorusini, Polacy, Litwini, Tatarzy, Karaimowie, Żydzi. Warto zwrócić uwagę, że to właśnie język białoruski do 1696 r. był jednym z dwóch (obok polskiego) języków urzędowych I Rzeczypospolitej. (…)

W czasach zaboru rosyjskiego od 1795 r. używanie języka białoruskiego było zabronione, a osoby posługujące się nim publicznie – prześladowane. Carska Rosja konfiskowała majątki szlachcie białoruskiej i starała się ograniczać działalność Kościoła unickiego. (…)

W obliczu wspólnego wroga, jakim było Imperium Rosyjskie, Białorusini wzięli udział po stronie polskiej w dwóch powstaniach – listopadowym 1830 r. i styczniowym 1863 r. Ich główni działacze polityczni w tym czasie byli zwolennikami odrodzenia unii Litwy z Polską, z autonomią Białorusi. (…)

Osobą szczególnie zaangażowaną w pacyfikację białoruskiej konspiracji był Michał Murawiew zwany „Wieszatielem”, hołubiony współcześnie przez przedstawicieli Ruskiego Miru i Cerkwi prawosławnej także na Białorusi. (…)

Po pierwszej wojnie światowej na krótko powstała Białoruska Republika Ludowa. Cześć działaczy wiązała nadzieje z wygraną Niemiec, część próbowała porozumieć się z bolszewikami, ale była spora grupa działaczy wpisująca się w federacyjne plany Piłsudskiego. Projekt federacji polsko-białoruskiej okazał się efemerydą, a po sowieckiej stronie granicy powstała Białoruska SSR, wrogo nastawiona do państwa polskiego. (…)

Po drugiej wojnie światowej, która szczególnie dotknęła ziemie białoruskie (Mińsk stracił 75% swoich mieszkańców), nastąpiło nasilenie migracji ludności rosyjskiej, szczególnie w rejonach przejętych po II RP, a opuszczonych na skutek wysiedleń przez Polaków. Język rosyjski, mit Związku Sowieckiego, stały się komponentami współczesnej tożsamości białoruskiej. (…)

Współczesna Białoruś to walczące dwa etnosy: jeden słabszy, odwołujący się do tradycji Wielkiego Księstwa Litewskiego i I Rzeczypospolitej i drugi, nawiązujący do wspólnej z narodem rosyjskim historii w ramach Imperium Rosyjskiego i Związku Sowieckiego. Oficjalna polityka była zwrócona przeciwko próbom reintegracji przestrzeni poradzieckiej, pojawiającym się ze strony kierownictwa Federacji Rosyjskiej już zaraz po rozpadzie ZSRS. (…)

W 1994 r. pod hasłami walki z korupcją i na fali resentymentu do czasów sowieckich wybory wygrał Aleksander Łukaszenka. W swoim programie dążył do zacieśnienia stosunków z Rosją. Nastąpiły zmiany programów szkolnych zgodne duchem historiozofii sowieckiej. Wprowadzono jako drugi język urzędowy rosyjski, który i tak miał silną pozycję, w praktyce wyparł język białoruski i stał się językiem powszechnie używanym. W czasach rządów Borysa Jelcyna Łukaszenka poważnie myślał o przejęciu władzy na Kremlu jako prezydent przyszłego kraju związkowego Rosji i Białorusi. (…)

Państwo Aleksandra Łukaszenki, choć rządzone autorytarnie, jest głęboko zinfiltrowane przez służby rosyjskie ograniczające suwerenność władzy. Białoruskie KGB, korpus oficerski w znacznym zakresie jest powiązany z ośrodkami decyzyjnymi Kremla, nie Mińska. Jest to poważne ograniczenie dla możliwości balansowania między Zachodem i Rosją. (…)

Ochrona inwestycji zagranicznych zależy od aktualnej polityki Mińska. Niech ilustracją będzie los polskiego producenta czekolady z Poznania, firmy Terravita, która wskutek działania organów administracji straciła inwestycję wartą 1 mln euro. (…)

Białoruś, odstępując od prób przekierowania gospodarki na rynki zachodnie, uzależniła się od Federacji Rosyjskiej, której polityka wobec Białorusi przypominała tę, jaką uprawiała caryca Katarzyna II wobec Rzeczypospolitej – utrzymywanie chronicznych deficytów w obrotach wzajemnych, pokrywanych kolejnymi pożyczkami. W ten sposób Białoruś uzależniła się gospodarczo i politycznie od większego sąsiada.

W okresach poprzedzających kolejne terminy spłat rosyjskich kredytów Łukaszenka, chcąc zachować resztki samodzielności, próbował szukać kapitałów w innych miejscach niż Moskwa. Pojawiały się wtedy zapowiedzi zliberalizowania prawa gospodarczego, ulg podatkowych i przyjazne gesty wobec sąsiadów, w tym Polski. Niestety, kiedy budżet państwa się poprawiał, obserwowaliśmy działania jednoznacznie nieprzyjazne wobec polskiego kapitału. (…)

Białoruś jest też największym w regionie konsumentem rosyjskiego gazu (ok. 20 mld m3 za rok 2015). Naturalnie gaz rosyjski jest surowcem dla białoruskiego przemysłu chemicznego. Niestety cały przesył i duża część przetwórstwa gazu na Białorusi są kontrolowane przez Rosjan. (…)

Pokusa uniezależnienia się od dostaw rosyjskich może być skutecznie powstrzymywana strachem przed siłowymi rozwiązaniami inspirowanymi przez Kreml. Brak alternatywnej, niekontrolowanej przez rosyjskie koncerny infrastruktury przesyłu gazu i ropy skutecznie zresztą blokuje wszelkie pomysły kierujące się rachunkiem ekonomicznym.

Odgrodzenie się od gospodarek zachodnich cłami i barierami administracyjnymi, przy jednoczesnym przekierowaniu produkcji na rynek rosyjski spowodowało utrwalenie nieefektywnej struktury przedsiębiorstw białoruskich. Rynek rosyjski jest chłonny, ale wymaga cen, które nie pozwalają na istotny wzrost wynagrodzeń, co blokuje możliwości bogacenia się społeczeństwa.

Handel międzynarodowy Białorusi generuje chroniczne deficyty – największe w handlu z Rosją – pokrywane kredytami rosyjskich instytucji finansowych. Ograniczając handel przygraniczny, Białoruś każe płacić dodatkową cenę za produkty konsumpcyjne swoim obywatelom. Wiele importowanych produktów jest dużo droższych niż w Polsce, co w odczuciu zwłaszcza młodych aktywnych ludzi obniża jakość życia w ich kraju. Warto zwrócić uwagę na rolę Moskwy jako pośrednika w pozyskiwaniu wielu produktów konsumpcyjnych dla rynku białoruskiego. Marża, cła, podatki pośrednio są pozostawiane Rosji.

Jedynie branża informatyczna, pozbawiona państwowego gorsetu, rozwija się burzliwie, stając się wizytówką współczesnej Białorusi. Białoruskim inżynierom IT i managerom udało się wypromować globalne marki. Kto nie zna komunikatora Viber czy gry War of Tanks?

Niestety, gros pracowników białoruskich zarabia znacząco mniej niż w Rosji i wielu Białorusinów emigrowało do Rosji w celach zarobkowych. Dziś, wobec pogorszenia warunków gospodarczych w Federacji Rosyjskiej, obserwujemy większe zainteresowanie Białorusinów polskim rynkiem pracy. PKB Białorusi w przeliczeniu na mieszkańca stanowi bowiem 68% PKB w Polsce. (…)

Dziś, kiedy Federacja Rosyjska ogranicza finansowanie białoruskiego deficytu, pojawia się szansa dla polskich inwestorów, jednak otwarte pozostaje pytanie, na jak długo. Szansę na uzyskanie możliwości wyboru opcji na zachód może dać Białorusi tylko kolejny kryzys władzy w Moskwie, a ten nie wydaje się prawdopodobny w bliskiej przyszłości. (…)

Pamiętajmy, że Operacja Polska zaczęła się właśnie na Białorusi, od utrącenia planów połączenia kanałem rzek Prypeci i Dniestru. Ich orędownikiem był polski komunista Tomasz Dąbal – jedna z pierwszych ofiar Operacji Polskiej. Plany pamiętające jeszcze I Rzeczpospolitą były, jak się okazało, cały czas groźne dla imperialnych planów ZSRS. Rosja wie, że intensyfikacja handlu z Zachodem, z Polską może doprowadzić do wzrostu zamożności społeczeństwa białoruskiego, uniezależnić ten kraj od rosyjskiego rynku. (…)

Polska może starać się wykorzystać możliwości Białorusi będącej członkiem ZBiR i WNP jako okna na te rynki dla polskich produktów sektora rolno-spożywczego, mocno ograniczanego zwłaszcza przez Federację Rosyjską.

Wszelkie decyzje o inwestycjach bezpośrednich muszą jednak uwzględniać duże ryzyko polityczne. Można bowiem łatwo stać się zakładnikiem interesów politycznych Mińska.

Warto tu zauważyć pewną koincydencję – inwestycje Grupy Atlas na Białorusi, zaangażowanie jednego z członków jej zarządu w ocieplanie wizerunku rządu białoruskiego – i ograniczenie importu płyt gipsowych na terytorium Białorusi z państw innych niż WNP, Gruzja i Ukraina.

Trzeba też przypomnieć historię polskich inwestycji na Białorusi, polskich biznesmenów okradanych w majestacie białoruskiego prawa. Managerowie wspomnianej już Terravity publikowali płatne ogłoszenia ostrzegające przed inwestycjami na Białorusi.

Polska borykająca się z niedoborem pracowników w wielu branżach może sięgnąć po wykwalifikowane kadry z Białorusi. Stanowi to szansę dla rozwijającego się u nas szybko sektora IT i gier. Warto zatem inwestować w sieć polskich szkół, kursy języka polskiego. (…)

Jeśli chodzi o kwestię mniejszości polskiej, to trzeba pamiętać, że jest ona traktowana jako zakładnik w stosunkach polsko-białoruskich. Tu jest możliwa gra dyplomatyczna, której ceną jest poziom wsparcia dla białoruskiej opozycji demokratycznej. Nie wiadomo tylko, czy zupełne porzucenie „wartości” na rzecz tzw. polityki realnej da nam coś więcej niż kaca moralnego i jeszcze mniej przyjaciół po drugiej stronie granicy. (…)

Białoruskie elity polityczne znane są z niedotrzymywania swoich zobowiązań. Geopolitycznie dzisiejsza Białoruś jest ściśle powiązana z Federacją Rosyjską więzami kulturowymi, językiem wspólną interpretacją historii. Obawiam się, że w przypadku jakiegokolwiek poważniejszego konfliktu z Moskwą nasz kraj nie może liczyć na neutralność Białorusi pod rządami Łukaszenki. (…)

Siła Polski tkwi w atrakcyjności naszej kultury, naszego stylu bycia i polskiej oferty będącej alternatywą dla i „Ruskiego Miru”. Polska nie wzbudza strachu, nie stoimy jednak na przegranej pozycji w starciu z „Ruskim Mirem”.

Naszym atutem jest to, iż nasz kraj, z racji choćby wielkości, wyzbyty jest imperialnych złudzeń, nie prowadzi polityki rewizjonizmu, nie ma ani ochoty, ani możliwości, by siłą wpływać na politykę sąsiadów. Może zatem być w przyszłości atrakcyjną alternatywą dla emancypującego się białoruskiego społeczeństwa.

Cały artykuł Mariusza Pateya pt. „Białoruś – niespełniona nadzieja polskiej polityki wschodniej” znajduje się na s. 13 styczniowego „Kuriera WNET” nr 43/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Felieton Mariusza Pateya pt. „Białoruś – niespełniona nadzieja polskiej polityki wschodniej” na s. 13 styczniowego „Kuriera WNET” nr 43/2018, wnet.webbook.pl

To musi być nasze wspólne polskie dziękczynienie – za to, co dokonało się jesienią i zimą 1918 roku – cud niepodległości

Potrzeba naszemu Kościołowi świadków wiary żyjących Duchem Prawdy, a zatem niezłomnych i odważnych, pełnych mądrości i daru przekonywania, pobożnych i otaczających Boga najwyższą czcią.

Joanna Adamik

Abp Jędraszewski w homilii wygłoszonej podczas noworocznej „pasterki” w bazylice oo. Franciszkanów w Krakowie mówił o tym, że w nowy rok wierzący powinni wejść tak, jak przystoi wszystkim chrześcijanom – w Imię Trójcy Przenajświętszej. „Pragniemy wejść w nowy rok w Imię Ojca. Jakby w odpowiedzi na to wezwanie w tej niezwykłej godzinie słyszymy słowa błogosławieństwa, które z polecenia samego Boga starszy brat Mojżesza, arcykapłan Aaron i jego synowie mieli wypowiadać nad synami Izraela. Ponieważ Kościół jest nowym ludem Bożym, nowym Izraelem, także i my czujemy się w pełni uprawnieni do tego, aby nad każdym i każdą z nas spoczęło to samo błogosławieństwo”.

Wejść w ten rok w imię Syna oznacza natomiast, by jeszcze raz w czasie bożonarodzeniowym wsłuchiwać się w radosne orędzie, jakie betlejemscy pasterze usłyszeli owej niezwykłej nocy. „Razem z nimi z pośpiechem też udajemy się do Betlejem, aby znaleźć Maryję, Józefa i Niemowlę leżące w żłobie. Razem z Józefem i Maryją uczestniczymy w obrzędzie obrzezania, które nastąpiło, zgodnie z Prawem, ósmego dnia po narodzeniu, na znak włączenia nowo narodzonego Jezusa do narodu wybranego. (…) Jezus, będąc Zbawicielem, stał się dla nas raz na zawsze błogosławieństwem”. Zsyłając swego Syna Jednorodzonego Bóg w Nim i przez Niego rozpromienił swoje oblicze nad ludźmi i obdarzył ich swoją łaską.

Wejście w Nowy Rok w imię Ducha Świętego związane jest z kolei z programem duszpasterskim Kościoła katolickiego w Polsce. „Mamy budzić w sobie świadomość, że jako bierzmowani jesteśmy obdarzeni siedmiorakimi darami Ducha Świętego. Te dary mają nas inspirować do działań o charakterze przede wszystkim ewangelizacyjnym. (…)

Rok 2018 jest kolejnym etapem dziejów zbawienia, które rozpoczęły się, gdy Jezus Chrystus przyszedł na świat. (…)

W ten ważny rok wierni wkraczają także z rzeszą świętych i błogosławionych Polaków, w tym ze Sługą Bożym kard. Stefanem Wyszyńskim. „Dla niego służba Kościołowi i służba Polsce były nierozerwalne. Każdy kolejny rok jego życia i posługiwania otwierał kolejną odsłonę w tym jego posługiwaniu dobru naszej ojczyzny. Nie wyobrażał sobie inaczej urzeczywistniania swojego biskupiego posłannictwa. To uczy nas także szczególnej wrażliwości i odpowiedzialności za Polskę. Kardynał Wyszyński pozostaje więc dla wiernych niezrównanym wzorcem pasterza, dla którego służenie Kościołowi utożsamiało się z posługą dla polskiego narodu.

Cały artykuł Joanny Adamik pt. „To musi być nasze wspólne dziękczynienie” znajduje się na s. 3 styczniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 43/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Joanny Adamik pt. „To musi być nasze wspólne dziękczynienie” na s. e styczniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 43/2018, wnet.webbook.pl

W miejsce demokracji na salony władzy, dumnym krokiem, choć kuchennymi drzwiami, wkracza forpoczta totalitaryzmu

Obniża się rzeczywista rola politycznego przywództwa, staje się ono uzależnione od aparatu wizerunkowego, od jego codziennych poczynań. O posunięciach politycznych coraz bardziej decyduje aparat PR.

Ryszard Okoń

Jak to się stało, że postęp technologiczny i możliwość robienia wszystkiego, na co tylko przychodzi ochota, uruchamia mechanizm demontujący demokrację, a z dziennikarzy – dotychczas społecznych arbitrów, moralizatorów –– czyni karbowych politycznego folwarku? (…)

Skutki synergii działania wizerunkowo-sondażowo-medialnego stają się opłakane i na nic nie zdadzą się apele do sumień o dziennikarską etykę, o rozsądek, bo większość zawsze płynie z głównym nurtem, który wytyczają największe interesy i towarzyszące im pieniądze.

Dla uwiarygodniania „równania”, że interes polityczny zawsze równa się interesowi wspólnoty, można za pomocą sondaży metodycznie odwoływać się do opinii mas i jednocześnie systematycznie wpływać na nie. Jeśli machina wizerunkowo-medialno-sondażowa działa efektywnie, to po latach nieprzerwanego oddziaływania wybory, jako najważniejszy w demokracji sondaż, stracą najistotniejszą właściwość: funkcję rozliczania z efektów sprawowania władzy.

W takiej sytuacji wyborcy jeszcze nadal ogarniający rzeczywistość rozumowo, przez cztery lata atakowani wizerunkowymi przekazami medialnymi, mogą tylko zgrzytać zębami lub schować się do mysiej dziury. Tymczasem agencja PR studiuje wyniki sondaży i bez żadnych formalnych przeszkód może moderować emocjonalne przekazy tak, aby przeciętny obywatel jak najmniej był w stanie użyć rozumu przy urnie wyborczej. (…)

Rozwojowi systemów komunikacji towarzyszy jeszcze inne groźne zjawisko demolujące przestrzeń demokracji, a w tym dyskurs publiczny. Jest to obniżenie odpowiedzialności za treści przekazywane niby to w relacjach prywatnych, a faktycznie rozpowszechniane masowo. Dawniej na prywatną wymianę poglądów był nałożony bezpiecznik tajemnicy korespondencji, a masowy zasięg mogły mieć listy przekazywane w tzw. „w łańcuszku szczęścia”. Teraz wymiana „prywatnych” przekazów, np. o pejoratywnym społecznie wydźwięku, natychmiast osiąga zasięg masowy, co obecnie opisywane jest jako „hejt”. To jest kolejne osiągnięcie cywilizacyjnego postępu, efekt niekrępowanej niczym swobody działań w przestrzeni publicznej. Przynosi nowe skutki i obok przypisywania sondażom właściwości obiektywnej prawdy, obniża możliwość posługiwania się intelektem, tj. dokonywania ciągłych prób odróżniania tego, co jest dobre, a co złe. (…)

Decyzje rozstrzygające w konfliktach interesów (a tym jest uprawianie polityki) coraz częściej zapadają w sztabach walki wizerunkowej. O posunięciach politycznych coraz bardziej decyduje aparat PR, niejako nowa instytucja władzy, czyli specjaliści otwarci na dowolne, a może także i niepożądane wpływy. W praktyce sztaby takich specjalistów, opłacanych np. przez polityków pieniędzmi publicznymi, coraz częściej decydują o biegu spraw ważnych dla wspólnoty i dla jej niezastępowalnej organizacji – Państwa.

Z tych samych powodów zmalała rola dziennikarzy w działaniu demokracji, z powodu zajmowania się przez nich obsługą zlecanych zadań propagandowych. Obniża się też rzeczywista rola politycznego przywództwa, staje się ono uzależnione od aparatu wizerunkowego, od jego codziennych poczynań. Rzeczywista władza systematycznie migruje w nowe obszary, poza granice jakiejkolwiek kontroli publicznej!

Cały artykuł Ryszarda Okonia pt. „Nadchodzi totalitaryzm! Ratujmy demokrację!” cz. II znajduje się na s. 20 styczniowego „Kuriera WNET” nr 43/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Ryszarda Okonia pt. „Nadchodzi totalitaryzm! Ratujmy demokrację!” cz. II znajduje się na s. 7 styczniowego „Kuriera WNET” nr 43/2018, wnet.webbook.pl

Jak AK Obwód Oświęcim we współpracy z konspiracyjnym obozowym ruchem oporu planowała wyzwolić KL Auschwitz

Po dokładnych obliczeniach stwierdziliśmy, że jeśli uda nam się zaskoczyć nieprzyjaciela, to przy dużym ryzyku możemy wykonać uderzenie na obóz, wykorzystując większość oddziałów partyzanckich Okręgu.

Wojciech Kempa

W poprzednim numerze „Kuriera WNET” przypomniałem dzieje placówki AK Kęty – najsilniejszej z placówek Obwodu Oświęcim, liczącej w połowie 1944 roku ok. 530 ludzi. Trudno powiedzieć, jak liczne były pozostałe placówki, jako że brak jest źródeł, które pozwalałyby choćby szacunkowo określić ich wielkość, ale z pewnością były one znacząco słabsze od Kęt.

Niezależnie od tego w rejonie Oświęcimia operowało zgrupowanie dywersyjno-partyzanckie „Sosienki”, którym dowodził kpt. Jan Wawrzyczek ps. Danuta i które od roku 1943 podlegało bezpośrednio Komendantowi Okręgu Śląskiego Armii Krajowej. Opisując działalność zgrupowania w roku 1944, kpt. Wawrzyczek stwierdza, że liczyło ono wówczas 173 partyzantów i ok. 30 żołnierzy na melinach. Było ono przy tym nieźle jak na warunki panujące w AK uzbrojone, dysponując nawet bronią pochodzącą ze zrzutów.

Jakkolwiek byśmy jednak liczyli, siły Obwodu Oświęcim i „Sosienek” były zdecydowanie słabsze od niemieckich. W przypadku podjęcia walki o obóz koncentracyjnych Auschwitz-Birkenau konieczne więc było wzmocnienie ich dodatkowymi oddziałami.

Trudno w tym miejscu przynajmniej w zarysie nie scharakteryzować obozowego ruchu oporu, z którym to Obwód AK Oświęcim oraz zgrupowanie partyzanckie „Sosienki” ściśle współpracowały i nad którym pieczę sprawował komendant Okręgu Śląskiego Armii Krajowej. Jego początki sięgają października 1940 roku i związane są z osobą Witolda Pileckiego, o którym Juliusz Niekrasz napisał:

Był to człowiek pod każdym względem niezwykły. Witold Pilecki, por. rez. 13 pułku ułanów, działając w konspiracji w Warszawie, postanowił dostarczyć autentycznych, osobiście przez siebie sprawdzonych wiadomości o obozie oświęcimskim, o którym zaczęły krążyć w Warszawie niewiarygodne wprost wieści.

Pewnego dnia Pilecki napotkał na Żoliborzu łapankę i nie tylko nie próbował uchronić się przed nią, lecz sam wszedł do samochodu i dobrowolnie poszedł do obozu oświęcimskiego. Został do obozu przywieziony 21 września 1940 r., zarejestrowano go na nazwisko Tomasz Serafiński, bo takie miał dokumenty, otrzymał numer obozowy 4859.

Gdy Pilecki znalazł się w obozie, zaczął organizować więźniów politycznych, którym mógł zaufać, i utworzoną przez siebie organizację nazwał Związkiem Organizacji Wojskowej (ZOW). Pileckiemu udało się zdobyć wpływ na obsadzanie pracy w garbarni i w stolarni, chciał jak najwięcej więźniów zjednoczyć. (…)

Pilecki zbiegł wraz z dwoma kolegami w czasie Świąt Wielkiej Nocy z 26 na 27 kwietnia 1943 r. Po ucieczce złożył w Warszawie w KG AK osobiście meldunek o obozie i przeszedł do pracy w warszawskim Kedywie. Wziął udział w Powstaniu Warszawskim jako dowódca kompanii w batalionie „Chrobry II”. Po kapitulacji znalazł się w oflagu w Łambinowicach, a później w Murnau.

Uciekając z obozu, Pilecki przekazał kierownictwo organizacji mjr. Zygmuntowi Bończy-Bohdanowskiemu oraz ppor. Henrykowi Bartosiewiczowi. Niestety, latem 1943 roku polskiej konspiracji w KL Auschwitz zadano straszliwy cios. Obozowe gestapo aresztowało niemal całe jej kierownictwo.

W egzekucji pod Ścianą Śmierci w dniu 11 października 1943 roku stracono 54 najwybitniejszych działaczy konspiracyjnych. Rozstrzelani wtedy zostali między innymi: mjr. Zygmunt Bończa – Bohdanowski, ppłk Teofil Dziama, kpt. Tadeusz Paulone, a także Jan Mosdorf.

(…) w Komendzie Głównej AK, jak i w sztabie Okręgu Śląskiego raz za razem wracano do kwestii rozbicia KL Auschwitz. Zygmunt Walter-Janke w książce „W Armii Krajowej na Śląsku” tak o tym pisał:

Po szczegółowym rozważeniu możliwości własnych i sił przeciwnika doszliśmy w sztabie Okręgu do przekonania, że w istniejących w 1943 r. warunkach uderzenia na obóz w Oświęcimiu wykonać nie możemy.

W miarę odtwarzania sił Okręgu i powiększania oddziałów partyzanckich pogląd ten uległ zmianie. Po dokładnych obliczeniach stwierdziliśmy, że jeśli uda nam się zaskoczyć nieprzyjaciela, to przy dużym ryzyku możemy wykonać uderzenie na obóz, wykorzystując większość oddziałów partyzanckich Okręgu i niewielką, uzbrojoną część sił Obwodu AK Oświęcim.

W ogólnych zarysach plan był następujący: Środkami motorowymi przerzucić oddziały partyzanckie w rejony wyładowcze w okolicy Oświęcimia. Stamtąd przeprowadzić je na stanowiska wyjściowe do szturmu. Uderzenie wykonać między 24.00 a 1.00 w nocy. Pierwszą część nocy wykorzystać na koncentrację oddziałów. Siły miejscowe miały ubezpieczać rejony wyładowania, stanowiska szturmowe oraz dać przewodników.

Koszary SS i większe skupiska miały być izolowane, a zakwaterowane tam oddziały przytrzymane na miejscu ogniem, małe oddziały zniszczone w walce. Dotyczyło to wartowni i małego łańcucha posterunków. Na szosach prowadzących do rejonu Oświęcimia przewidziane były ubezpieczenia izolujące ogniska walki. Planowano otwarcie obozu na pół godziny. Liczono się, że po upływie pół godziny ochłonie z zaskoczenia miejscowa załoga i zacznie się jej zorganizowane działanie w celu skupienia rozproszonych sił i rozwinięcia ich w walce. Po upływie tejże pół godziny mogły się zacząć ruchy koncentryczne sił niemieckich z okolic, to jest z Mysłowic, zwłaszcza stamtąd, gdzie było Motorisierte Bereitschaft der Gendarmerie, oraz oddziałów „Flak” – artylerii przeciwlotniczej i balonów zaporowych – rozrzuconych w okolicy. Najdalej po 45 minutach trzeba było rozpocząć odwrót.

W działaniach tych przewidywano udział zorganizowanych grup więźniów. W czasie odwrotu nie można było zabrać ze sobą więcej niż 200–300 uwolnionych. Ukrycie większej ilości więźniów w terenie nie było bowiem możliwe.

Odskok przewidziany na wschód i na południe, w góry, był trudny. Drugą część nocy przeznaczono na oderwanie się od nieprzyjaciela. Związanie w walce przez dłuższy czas równałoby się zagładzie sił własnych. Inni więźniowie, którzy chcieliby skorzystać z okazji, musieliby uciekać na własną rękę.

Uwzględniając, że w obozie przebywało około 100 000 więźniów, ilość, którą można by uwolnić, była znikoma, ryzyko wielkie – w rezultacie groziła masakra wielu tysięcy ludzi.

W wyniku ostatecznych rozważań doszliśmy do wniosku, że wykonanie tego planu byłoby usprawiedliwione tylko w wypadku podjęcia przez hitlerowców próby wymordowania wszystkich więźniów, Wtedy byłaby to jedyna szansa ocalenia chociażby niewielkiej części uwięzionych. Inaczej mówiąc, więźniowie mieli w sumie większą szansę przetrwania bez wykonania takiego uderzenia.

W następstwie tego komendant Okręgu Śląskiego przekazał gen. Borowi-Komorowskiemu, że uderzenie na obóz nastąpi tylko w wypadku realizacji planu powstania powszechnego lub „Burzy” – w godzinie „W” albo przy próbie likwidacji przez Niemców obozu poprzez masowy mord.

Cały artykuł Wojciecha Kempy pt. „Plany AK wyzwolenia KL Auschwitz” znajduje się na s. 4 styczniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 43/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Wojciecha Kempy pt. „Plany AK wyzwolenia KL Auschwitz” na s. 4 styczniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 43/2018, wnet.webbook.pl

Aktualny krajobraz polityczny Francji. Prognozy dla przegranych i wygranych wyborów prezydenckich i parlamentarnych

Politycy La République en Marche będą chcieli się rozstać, kiedy partia zacznie tracić poparcie. Jego członków łączy jedynie konieczność zapewnienia większości parlamentarnej rządowi i prezydentowi.

Zbigniew Stefanik

W styczniu 2017 r. nic nie zapowiadało trzęsienia ziemi na francuskiej scenie politycznej. Po rezygnacji z udziału w wyborach prezydenckich François Hollande’a panowała we Francji niemal powszechna opinia, że jego następcą będzie kandydat partii Republikanie, François Fillon. W styczniu 2017 r. nad Sekwaną sprawowała władzę Partia Socjalistyczna, która cieszyła się jeszcze dwucyfrowym poparciem. Prawybory na lewicy miały dopiero się odbyć. Front Narodowy zaś przygotowywał się do wyborczego starcia. Poparcie społeczne jego przywódczyni Marine Le Pen rosło i liczyła ona na bezprecedensowo wysoki wynik dla siebie i swojego obozu politycznego zarówno w wyborach prezydenckich, jak i parlamentarnych.

François Fillon nie zastąpił jednak François Hollande’a w pałacu prezydenckim. Obecnie były kandydat Republikanów w wyborach prezydenckich nie bierze już czynnego udziału we francuskim życiu politycznym. (…)

Wybory prezydenckie nad Sekwaną wygrał Emmanuel Macron – minister gospodarki w rządzie Manuela Vallsa; Macron, któremu jeszcze rok temu większość komentatorów i analityków nie dawała żadnych szans na zwycięstwo. (…) Rozgromione, do niedawna największe obozy polityczne nie są w stanie prowadzić działań, które mogłyby skutecznie stanąć Macronowi na drodze do realizacji jego politycznych planów. (…)

Większość najbardziej rozpoznawalnych francuskich polityków utożsamiających się z lewicą opuściło Partię Socjalistyczną, która przypomina coraz bardziej polityczny tonący statek. Jej klub parlamentarny liczy obecnie zaledwie kilkudziesięciu posłów – najmniej w jej historii. Jeszcze rok temu partia władzy, ma obecnie niskie poparcie społeczne, a jej fatalny wynik wyborczy sprawił, że musi nauczyć się funkcjonować ze środków o wiele niższej niż dotychczas dotacji państwowej. Zamyka swoje siedziby w terenie i zwalnia pracowników. Warto dodać, że obecnie Partia Socjalistyczna musi zmagać się z konkurencyjnym lewicowym bytem politycznym – ugrupowaniem Jeana-Luca Mélenchona La France Insoumise. To wszystko każe postawić pytanie: czy w obecnym kształcie francuska Partia Socjalistyczna ma w ogóle polityczną przyszłość?

Partia Republikanie, choć dwa razy pokonana – zarówno w tegorocznych wyborach prezydenckich, jak i parlamentarnych – zdołała jednak ograniczyć polityczne straty. Pozostaje silną partią we francuskich samorządach. Ma mocne i prężne struktury terenowe. Dodatkowo udało się jej utrzymać większość we francuskim senacie w wyniku tegorocznych częściowych wyborów do wyższej izby francuskiego parlamentu. Jednak pomimo stosunkowo silnej pozycji na francuskiej scenie politycznej, LR musi stawiać czoła wewnętrznym problemom. (…)

10 grudnia 2017 r. członkowie i działacze LR wybrali nowego przewodniczącego tego ugrupowania. Został nim niegdyś bliski współpracownik Nicolasa Sarkozy’ego, Laurent Wauquiez. W wewnętrznym głosowaniu, które odbyło się za pomocą internetu, wzięło jednak udział tylko nieco ponad 40% członków partii, a zwycięstwo Wauquieza doprowadziło do kolejnego rozłamu w LR. Komentatorzy nad Sekwaną oceniają zwycięstwo Wauquieza w wyborach na przewodniczącego LR jako odcięcie się tego ugrupowania od swojego centroprawicowego i centrowego skrzydła.

Zdaniem wielu analityków Republikanie pod przywództwem Laurenta Wauquieza będą ugrupowaniem już nie centroprawicowym, ale wyłącznie prawicowym. Zabraknie w nim miejsca dla Juppéistów, którzy mogą wobec tego definitywnie związać się z la République en Marche, a partia będzie miała trudności z pozyskaniem elektoratu centrowego i centroprawicowego, który powiększy wyborczy stan posiadania La République en Marche.

Front Narodowy po swojej potrójnej klęsce wyborczej (przegrana w wyborach prezydenckich, parlamentarnych i w częściowych wyborach do senatu) pogrąża się w coraz większym kryzysie wewnętrznym, a niektórzy komentatorzy ryzykują wręcz stwierdzenie, że po prostu upada. (…) Sama Marine Le Pen, nieustannie atakowana w mediach przez swojego ojca Jean-Marie Le Pena, ma coraz większy problem z utrzymaniem przywództwa w ugrupowaniu. Co więcej, ona i inni liderzy FN muszą stawiać czoła oskarżeniom o defraudacje finansowe i o nielegalne pozyskiwanie na swoją działalność polityczną, jak i na działalność FN funduszy w Rosji Putina. (…)

Aktualnie ugrupowanie rządzące La République en Marche jest największym i najsilniejszym politycznym bytem nad Sekwaną. Jednak wiele wskazuje na to, iż brak spójności światopoglądowej, personalne konflikty i niespełnione ambicje polityczne niektórych liderów LREM mogą doprowadzić do stopniowej erozji i w końcu do rozłamu w obozie politycznym macronistów. La République en Marche jest coraz mniej postrzegana (również przez swoich członków i działaczy) jako ugrupowanie szeroko pojętej odnowy we Francji. (…)

Partia Socjalistyczna zdaje się być politycznie passé. Jednak odbudowa ugrupowania lewicowego, które będzie odgrywało istotną rolę na francuskiej scenie politycznej, jest niemal pewne. Albowiem pracownie sondażowe nad Sekwaną szacują, że we Francji szeroko pojęta lewica może liczyć na co najmniej 30% wyborców.

Trudno dzisiaj przewidzieć, co stanie się z ultralewicową partią Jeana-Luca Mélenchona. Po dynamicznej kampanii poprzedzającej wybory prezydenckie, ugrupowanie to jest obecnie w odwrocie. (…) Obecnie nastroje kontestacyjne słabną, a zdecydowana większość Francuzów czeka na skutki już wprowadzonych reform, jak i tych, których wprowadzenie zapowiedziano na najbliższe miesiące. (…)

Zagadką pozostaje przyszłość szeroko pojętej francuskiej prawicy i jej przyszły kształt. Jaka przyszłość czeka partię Republikanie? Czy ugrupowanie to stanie się partią stricte prawicową, która za swoja bazę ideologiczną przyjmie chrześcijaństwo oraz retorykę tożsamościową? (…)

Czy przetrwa Front Narodowy? (…) Czy może dojść do „dediabolizacji” Frontu Narodowego? Czy jest możliwa prawdziwa współpraca między FN i LR? Czy możemy spodziewać się połączenia Frontu Narodowego i Republikanów w jeden byt polityczny?

Dzisiaj trudno też powiedzieć, czy La République en Marche stanie się trwałym bytem na francuskiej scenie politycznej. Jedno jednak jest pewne. Zwycięstwo w wyborach prezydenckich Emmanuela Macrona, a następnie zwycięstwo w wyborach parlamentarnych La République en Marche doprowadziło do upadku starego porządku politycznego, który funkcjonował we Francji jeszcze w styczniu 2016 r., i jest on dziś definitywnie passé.

Cały artykuł Zbigniewa Stefanika pt. „Francuski krajobraz polityczny w dobie macronizmu” znajduje się na s. 7 styczniowego „Kuriera WNET” nr 43/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Zbigniewa Stefanika pt. „Francuski krajobraz polityczny w dobie macronizmu” znajduje się na s. 7 styczniowego „Kuriera WNET” nr 43/2018, wnet.webbook.pl

 

„Pan Bóg wyróżnił Polskę, obdarowując nasz kraj ciepłem”. Premier Mateusz Morawiecki otwiera szeroko drzwi dla geotermii

Technologia geotermalna jest najlepsza dla środowiska naturalnego. Czerpiemy ciepło z gorących wód podziemnych, które krążą w obiegu zamkniętym. Nie zanieczyszczamy powietrza, ziemi czy wody.

Aleksandra Tabaczyńska

– Przed rokiem, 30 listopada zorganizowaliśmy – mówi Wojciech Kowalski, prezes PEC w Nowym Tomyślu – konferencję pt. „Energetyka Odnawialna szansą rozwoju Nowego Tomyśla”. W trakcie tego spotkania trzej naukowcy przedstawili potencjalne szanse naszego miasta na wykorzystanie ciepła ziemi, mówiąc w dużym uproszczeniu. Innymi słowy, eksploatowania zasobów odnawialnych źródeł energii. (…)

Z inicjatywy prezesa PEC-u Wojciecha Kowalskiego burmistrz Nowego Tomyśla Włodzimierz Hibner złożył po konferencji na ręce prof. Jacka Zimnego pismo intencyjne, wyrażające zainteresowanie wykorzystywaniem naturalnych złóż ciepła. Tu warto dodać, że według Polskiej Asocjacji Geotermalnej w naszym kraju istnieją bogate zasoby energii geotermalnej. Ze wszystkich odnawialnych źródeł energii najwyższy potencjał techniczny posiada właśnie energia geotermalna. Jest on szacowany na poziomie 1512 PJ/rok, co stanowi ok. 30% krajowego zapotrzebowania na ciepło.

Bardzo ważny jest fakt, iż w Polsce regiony o optymalnych warunkach geotermalnych w dużym stopniu pokrywają się z obszarami o dużym zagęszczeniu aglomeracji miejskich i wiejskich, obszarami silnie uprzemysłowionymi oraz rejonami intensywnych upraw rolniczych i warzywniczych. Na terenach zasobnych w energię wód geotermalnych leżą m.in. takie miasta, jak Warszawa, Poznań, Szczecin, Łódź, Toruń, Płock, a także Nowy Tomyśl. (…)

Prezes Kowalski nie ustawał w staraniach, by perspektywy i potencjał, jaki daje usytuowanie Nowego Tomyśla, przekuć w realne przedsięwzięcie. Zostało złożone zamówienie na wykonanie dwóch analiz: oceny zasobów geotermalnych terenów pod miastem i projektu pierwszego odwiertu, tak zwanego badawczego. Ten odwiert jest ważny dla całego kraju, bowiem dostarczy on szczegółowej wiedzy potwierdzającej założenia wcześniejszych opracowań. Przeprowadzona na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat analiza z ponad kilkunastu tysięcy odwiertów umożliwiła opracowanie cyfrowych map występowania wód geotermalnych w Polsce i potencjalnych zasobów energii w nich zgromadzonych. Ważne jest także to, że odwiert ten staje się równocześnie pierwszym odwiertem eksploatacyjnym.

Po roku od wspomnianej konferencji, 18 grudnia prof. Jacek Zimny przyjechał do Nowego Tomyśla powtórnie. Przywiózł zamówione opracowania dotyczące oceny zasobów i projekt odwiertu. Tym razem w małym gronie kilku radnych, członków rady nadzorczej, burmistrza oraz osób zainteresowanych wygłosił krótką prezentację opisującą, co zostało udokumentowane z wcześniejszych założeń.

Wiadomości dla mieszkańców Nowego Tomyśla są bardzo pomyślne. Przeprowadzone badania potwierdziły obecność złóż ciepła. Spodziewana temperatura to 74/75 stopni Celsjusza. (…)

Najbardziej spektakularnym przykładem wykorzystania gorących wód jest Islandia, gdzie energia geotermalna zaspokaja 86% potrzeb kraju w zakresie ciepłownictwa. W Polsce ojcem geotermii jest profesor Julian Sokołowski – jeden z najwybitniejszych geologów w skali światowej, odkrywca złóż gazu na Niżu Polskim i innych bogactw narodowych.

Cały artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Pan Bóg obdarzył nasz kraj ciepłem” znajduje się na s. 2 styczniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 43/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Pan Bóg obdarzył nasz kraj ciepłem” na s. 2 styczniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 43/2018, wnet.webbook.pl

Lepiej opuścić taką Unię niż poddać się w sprawie imigracji – radzi lider AfD Jörg Meuthen Antoniemu Opalińskiemu

Nie przyjmujcie euro i nie uginajcie się w kwestii imigrantów. Sankcje zaś wobec Rosji są szkodliwe, a żądanie przez Polskę reparacji od Niemiec pogorszy nasze relacje – mówi współprzewodniczący AfD.

Antoni Opaliński
Olga Doleśniak-Harczuk (wsp.)
Jörg Meuthen

Co chce Pan przekazać Polakom?

Przede wszystkim odradzam wam przyjęcie euro. Państwa, które przystąpiły do strefy euro z różnych powodów na tym straciły i Polska nie musi powielać ich błędów. Jako ekonomista potrafię w sposób kompetentny wyłożyć mój pogląd. Druga sprawa dotyczy polityki imigracyjnej. Jak wiadomo, Polska wraz z pozostałymi państwami Grupy Wyszehradzkiej prowadzi znacznie bardziej restrykcyjną politykę imigracyjną od swoich zachodnich partnerów w UE, za co zresztą zbiera cięgi w Brukseli. Jestem przekonany, że Polacy i Węgrzy wybrali dobrą drogę, a Niemcy są w błędzie. Będę zachęcał Polaków by nie zmieniali obranego kursu i nie uginali się pod presją Brukseli.

Powinien Pan jednak mieć świadomość, że o ile poparcie AfD dla zaostrzenia polityki imigracyjnej może trafiać w Polsce na podatny grunt, to już wyraźna prorosyjskość Pańskiej partii nie będzie tu mile widziana.

Jako Niemcy staramy się utrzymywać dobrosąsiedzkie stosunki z wieloma państwami, ta zasada dotyczy w równym stopniu Rosji, co Stanów Zjednoczonych i Polski czy Francji. Nałożenie sankcji na Rosję doprowadziło do sporu politycznego. Dlatego też oceniam to posunięcie jako niemądre i szkodliwe. (…)

 

Tak, ale to jeszcze nie oznacza, że aprobujemy aneksję Krymu. Po prostu to wydarzenie nie dotyczy bezpośrednio Niemiec, natomiast już kwestia dobrosąsiedzkich relacji – jak najbardziej. Nakładając sankcje na wszystkie państwa, które w naszym mniemaniu dopuściły się czegoś niewłaściwego, popełnimy błąd. Proszę sobie przypomnieć, jak Amerykanie zachowywali się w Iraku; nie nazwałbym tego roztropnym posunięciem. Czy w związku z tym rozważaliśmy nałożenie sankcji na Stany Zjednoczone? Nie. I tak też powinniśmy postępować względem Rosji. Nie popierać pewnych decyzji, ale i nie uciekać się do karania państw sankcjami. Takie rozwiązania tylko wbijają klin między narody.

Tyle, że istnieje podstawowa różnica między Stanami Zjednoczonymi a Rosją. Stany Zjednoczone są trzonem NATO, sojuszu, do którego należą również Niemcy. Nie ma tu żadnej płaszczyzny do porównań, które Pan proponuje.

AfD w swoim programie deklaruje pełne poparcie dla obronnego charakteru NATO. Nikt tego nie kwestionuje. Natomiast faktem jest, że w NATO dominują Stany Zjednoczone, co oznacza, że interesy amerykańskie mają w ramach sojuszu pierwszeństwo. Rosja wielokrotnie na tym traciła. Przecież Zjednoczenie Niemiec było możliwe m.in. dlatego, że przyrzeczono Rosji, iż NATO nie zostanie rozszerzone na wschód. Dane słowo złamano. NATO rozciąga się dziś nawet na państwa bałtyckie.

Rozumiemy, że ma Pan też poważne zastrzeżenia do wzmacniania wschodniej flanki NATO.

Oczywiście, że tak. Już samo rozszerzenie NATO na wschód było jawnym złamaniem danego słowa, nadużyciem zaufania. Zarówno w polityce, jak i w relacjach międzyludzkich słowo ma swoją moc, rządzący państwami powinni trzymać się zawieranych umów. Nie powinniśmy budować frontu przeciwko Moskwie, ale w sposób umiejętny włączyć Rosję w politykę europejską. I wszystkie strony na tym tylko skorzystają.

Niby w jaki sposób Polska miałaby skorzystać na tym, co Pan proponuje? Ani nasze położenie geograficzne między Niemcami a Rosją, ani doświadczenia historyczne nie przemawiają za Pana teorią.

Zgoda, nie można oczywiście abstrahować od historii Polski. Jako Niemiec zdaję sobie sprawę, jak wielka niesprawiedliwość spotkała wasz naród ze strony nazistów, jak trudno wam było żyć między Niemcami a Rosją. Proponuję jednak, abyśmy przestali oglądać się za siebie i zaczęli patrzeć w przyszłość. Tak, abyśmy byli w stanie wspólnie wypracować model współpracy gospodarczej i postawić na model win-win, taki, na którym skorzystamy wszyscy. Pomijając pewne punkty sporne między Polską a Niemcami, relacje między naszymi państwami są naprawdę bardzo dobre, najlepsze w historii. Korzystają na tym Niemcy i Polacy i ten model powinien zostać przeniesiony dalej na wschód. (…)

To jaka jest najważniejsza różnica między AfD a pozostałymi partiami?

Jesteśmy jedyną partią konserwatywną, jedyną, która myśli wolnościowo i jedyną, która działa patriotycznie – nie nacjonalistycznie, lecz właśnie patriotycznie. To widać chociażby w naszym podejściu do polityki migracyjnej. Pozostali zaczynają nas naśladować, ponieważ już pojęli swój błąd i to, że kosztował ich słono, utratą wyborców. (…)

Powiedział Pan o myśleniu wolnościowym… Jak jest w tej chwili w Niemczech z wolnością słowa?

Istnieje, ale jest zagrożona. Mamy tzw. „Netzwerkdurchsetzungsgesetz” [prawo nazywane potocznie również „Prawem Facebooka”, weszło w życie 1 października 2017 r.]. To jest prawo zezwalające de facto na cenzurę w internecie. Na jego podstawie treści w mediach społecznościowych są systematycznie sprawdzane. Jeśli natrafi się na określone słowa kluczowe, to można blokować strony, na których występują. To oczywiście stanowi zagrożenie dla wolności słowa. Dlatego przeciwstawiamy się temu prawu ze wszystkich sił i będziemy tę kwestię poruszać w Bundestagu. Przecież ja też muszę znosić poglądy, z którymi się nie zgadzam, i to należy do demokracji. W Bundestagu niektórzy ludzie opowiadają bzdury – i to też jest demokracja. Tymczasem usiłuje się wykluczać niektóre poglądy, takie, które są uznawane za prawicowe.

Co dziś w Niemczech oznacza „być konserwatystą”?

Przez stulecia kształtowała nas chrześcijańska, zachodnia kultura. A teraz odnotowujemy w kraju znaczny wzrost liczby muzułmanów. Jeżeli nic się nie zmieni, nasza kultura nie przetrwa. Chcielibyśmy zapewnić przetrwanie wartości, które są dla nas fundamentalne. Byłem wczoraj we Wrocławiu na jarmarku bożonarodzeniowym. To było wspaniałe, żadnej policji. Pójdźcie w Niemczech na taki jarmark, wszędzie będzie pełno policji. Już nie mówiąc o tym, że u nas to już nie jest jarmark bożonarodzeniowy, tylko „jarmark świateł”. Z uwagi na muzułmańską mniejszość nie można swobodnie mówić o Bożym Narodzeniu, ponieważ łączy się ono w sposób nierozerwalny z chrześcijaństwem. W szkołach też nie wolno mówić o świętach Bożego Narodzenia. Ostatnio w jednej ze szkół pod Hamburgiem muzułmańska uczennica powiedziała, że nie życzy sobie wspominania świąt, ponieważ nie „nie ma z nimi nic wspólnego”. Bycie konserwatystą w dzisiejszych Niemczech to przede wszystkim determinacja w chronieniu podstawowych wartości.

W jaki sposób chcecie je chronić?

Będziemy krok po kroku wprowadzać to, co stanowi nasze interesy – w polityce oświatowej, w sprawach bezpieczeństwa, w kwestii ścisłego ograniczenia imigracji. Sprawimy, że granice pozostaną granicami i że sami będziemy decydować o tym, kto przybywa do naszego kraju i jak wielu ludzi wpuszczamy – tak samo, jak robią inne narody. Polacy decydują o tym sami, a my nie. (…)

Czyli w sprawie reparacji dla Polski AfD mówi jednym głosem z kanclerz Angelą Merkel i kierownictwem SPD. Jesteście wyjątkowo w tej sprawie zgodni.

Nie kwestionuję tego, że istniałyby przesłanki do wysunięcia pewnych roszczeń, ale uważam, że próba wcielenia ich w życie byłoby niemądra i szkodliwa dla przyszłych stosunków polsko-niemieckich.

Cały wywiad Antoniego Opalińskiego i  z Jörgiem Meuthenem pt. „Lepiej opuścić taką Unię niż poddać się w sprawie emigracji” znajduje się na s. 6 styczniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 43/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Antoniego Opalińskiego z Jörgiem Meuthenem pt. „Lepiej opuścić taką Unię niż poddać się w sprawie emigracji” znajduje się na s. 6 styczniowego „Kuriera WNET” nr 43/2018, wnet.webbook.pl