Wspomnienia podróżnika: Doświadczenie pustyni. Woda / Władysław Grodecki, „Śląski Kurier WNET” 47/2018

Życie sprowadza się tu do prostej reguły: by przetrwać, wystarczy to, co da się umieścić na grzbiecie osła czy wielbłąda, trochę wody, jedzenia i namiot – dom koczownika. Najważniejsza jest woda!

Władysław Grodecki

Wspomnienia podróżnika. Doświadczenie pustyni. Woda

Wodo, nie masz ani smaku, ani koloru, ani zapachu,
Nie można ciebie opisać,
Pije się ciebie, nie znając ciebie,
Jesteś niezbędna do życia, jesteś samym życiem.

Na początku mojego oczarowania światem była niepowtarzalna przygoda – półtoraroczny pobyt na pustyni. Doświadczenie tam zdobyte umożliwiło mi podjęcie największego wyzwania jakim były cztery samotne wyprawy dookoła świata!

Do przeżycia w warunkach ekstremalnych potrzebne jest odpowiednie nastawienie psychiczne – przeżycia za wszelką cenę – oraz pewne umiejętności, z których najważniejszą jest zdobycie wody. Jest ona szczególnie przydatna na pustyni.

Klasyk światowej literatury, francuski pisarz Antoine de Saint-Exupéry, autor pomnikowych dzieł „Mały Książę” i „Ziemia planeta ludzi” był zafascynowany pustynią; krajobrazem, który jak żaden inny wywiera ogromne wrażenie na ludzką psychikę! Surowy, pozornie ubogi, niezwykle prosty i potężny! Życie sprowadzone zostało tu do bardzo prostej reguły: „tu, by przetrwać, wystarczy jedynie to, co da się umieścić na grzbiecie osła czy wielbłąda, trochę wody, jedzenia i namiot – dom koczownika”. Najważniejsza jest woda!

Bez wody w temperaturze 48⁰C można przejść ok. 10 km i przeżyć nie więcej niż dwie doby… ale pod warunkiem, że przebywa się w cieniu. Jednak temperaturę mierzy się na wysokości 2 m, a w dzień przy gruncie jest ona znacznie wyższa. Od rozgrzanych kamieni można poparzyć ciało, a przebywanie 30 minut na słońcu bez żadnego okrycia i płynu może doprowadzić do odwodnienia organizmu, nieodwracalnych zmian w mózgu i śmierci. Nic więc dziwnego, że pierwsze pytanie jakie zadaje się przybyszowi z zagranicy, brzmi: „Czy w Twoim kraju jest woda”?

Marzenia inżyniera w PRL-u

Dokładnie pół wieku temu, w 1968 r. skończyłem studia na Politechnice. Warszawskiej. Wędrówki, te bliskie i te trochę dalsze, bardzo mnie pociągały. Byłem członkiem Komisji Turystyki Rady Uczelnianej Zrzeszenia Studentów Polskich. Organizowałem i uczestniczyłem w wielu rajdach i złazach studenckich, a z ciekawszych imprez wymienię dwutygodniową wycieczką do Rumunii i 15-dniowy obóz wypoczynkowy w Tatrach (nagroda za zdobycie drugiego miejsca w konkursie referatów kół naukowych PW). Były to czasy, kiedy Władysław Gomułka był I Sekretarzem PZPR, a wizy do RFN, Francji czy USA otrzymywali (poza nielicznymi wyjątkami) tylko politycy i sportowcy. To wszystko zaczęło się zmieniać, gdy w 1970 r. do władzy doszedł Edward Gierek. Ten pan był kiedyś na Zachodzie Europy, widział, jak tam żyją ludzie i zapewne doszedł do wniosku, że i w Polsce można coś zmienić.

50 lat temu pracowałem w Krakowie w jednej z filii Przedsiębiorstwa Geodezyjnego przy ul. Szewskiej 9 (obok, pod „7”, w maju 1981 r. znaleziono ciało zamordowanego działacza opozycji Stanisława Pyjasa. Była tam wówczas cukiernia „Kropka”, gdzie chodziliśmy na pączki.). Pewnego wiosennego poranka przybył do pracy szef z niecodzienną wiadomością: „Polska wygrała konkurs na wykonanie pomiarów podstawowych na obszarze całego Iraku!”. Było to chyba pierwsze tego typu przedsięwzięcie polskiej geodezji i kartografii, a wyjazd na kontrakt do Mezopotamii stanowił wówczas spełnienie marzeń tysięcy młodych inżynierów.

Zafascynowany kulturą i historią starożytnego Wschodu – Sumeru, Babilonii, Asyrii – nawet nie śniłem o takiej przygodzie, choć już wcześniej odwiedziłem Egipt i Indie. Irak miał być kolejnym wielkim wyzwaniem, może największą przygodą życia. Gdy kilka tygodni później z Warszawy przyszła do dyrekcji przedsiębiorstwa prośba o wytypowanie czterech kandydatów ze znajomością angielskiego na wyjazd i znalazłem się na tej liście, nie mogłem uwierzyć swemu szczęściu.

Dodam, że w przedsiębiorstwie nie przepracowałem w swej specjalności ani jednego dnia (miałem założyć komórkę reprodukcji kartograficznej), więc byłem trochę sfrustrowany i tym bardziej zmotywowany, by za wszelką cenę jechać za granicę.

Wytypowanie mnie przez dyrektora firmy na kontrakt nie było równoznaczne ze zgodą na wyjazd, niestety. Trudno byłoby zliczyć wszystkie przeszkody, które musiałem pokonać, nim 8 lutego 1975 r. wsiadłem do samolotu PLL Lot udającego się do Bagdadu. Najpierw dyrektor przedsiębiorstwa, a później dyrektor zjednoczenia powiedzieli mi: „ja nie byłem w Iraku, pan też nie musi tam jechać!”. Byłem jedyną osobą w gronie kilkudziesięciu pracowników, który, by wyjechać na kontrakt, musiał zmienić pracodawcę. Dodam, że w rezultacie nikt z pozostałej trójki do Iraku nie wjechał. Zabrakło im, w odróżnieniu ode mnie, determinacji w staraniu o wyjazd. A czego brakowało mnie? Chyba odpowiednich „papierów” (przynależność partyjna). Warto jednak dodać, że poza pracownikami z odpowiednimi legitymacjami potrzebni byli ludzie „do pracy”.

W mojej wdzięcznej pamięci pozostanie na zawsze p. Adam Koncewicz, Dyrektor OPGK w Krakowie, który, przyjmując mnie do swej firmy i udzielając urlopu bezpłatnego na wyjazd do Iraku, umożliwił mi przeżycie tej wspaniałej pustynnej przygody, która była początkiem „wielkiego odkrywania świata”.

Początek wielkiej przygody

Przed wyjazdem bardzo dużo czytałem o tym niezwykłym kraju i jego fascynującej przeszłości. Jednak do tej pionierskiej pracy, jaką było wykonanie sieci triangulacyjnej na terenie całego Iraku, i to w warunkach tak odmiennych niż w Polsce, nikt nie był przygotowany. Świadczy o tym choćby fakt, że jeden z kolegów nawet zabrał ze sobą wędkę, by łowić ryby w rzekach okresowych na pustyni! To miała być prawdziwa „szkoła życia”, na którą czekałem z niepokojem i nadzieją. Wreszcie po długim oczekiwaniu i chwilach niepewności, po zaledwie 6 tygodniach pracy w nowej firmie, w piątek 7 lutego telegram z Warszawy miał potwierdzić, że rozpoczyna się wielka przygoda. Tego dnia po południu otrzymałem wiadomość, że następnego dnia o godz. 8.00 mam stawić się w biurze PPG-K w Warszawie. Natychmiast zacząłem się pakować, żegnać z najbliższymi i kilka godzin później byłem już na dworcu kolejowym. Następnego dnia po podpisaniu umowy na dwuletnią pracę na kontrakcie i odebraniu biletu lotniczego w towarzystwie czterech kolegów odleciałem z Okęcia do Bagdadu. W okolicach tego miasta, w pobliżu Babilonu i świętego miasta islamu – Najafu spędziłem dwa miesiące.

Tu wraz z kolegami „uczyliśmy” się nie tylko pustyni, ale także organizacji pracy, współpracy, koleżeństwa, tolerancji i sztuki przetrwania. Często pracowaliśmy 7 dni w tygodniu, bez wystarczającej ilości wody, bez odpowiedniego posiłku. Każdego dnia były dalekie wyjazdy w nieznany, nieprzyjazny dla nas teren. Początek był szczególnie uciążliwy: ciężka, codzienna praca umysłowa i fizyczna przerażała nawet towarzyszących nam robotników irackich! Patrzący na to Arabowie przecierali oczy ze zdumienia i zadawali pytania: „Czy tak pracuje się w socjalizmie?, Czy przyjechaliście tu za karę?” Nic dziwnego, przecież pustynia to „więzienie bez krat”! By przetrwać ten horror, trzeba było lepiej poznać pustynię, jej zagrożenia i uroki, trzeba było się z nią „zaprzyjaźnić”! W dzienniku podróży w lutym 1975 r. napisałem: „Iść wśród burz i zrzucających z nóg wichrów przez pustynię, wspinać się do góry i schodzić w dół, walczyć ze strachem, zmęczeniem, głodem, pragnieniem, dzikimi zwierzętami i przestrzenią. Żywić się pyłem, powietrzem i słońcem, sypiać ze swym wychudłym stadem, w zapierającym dech upale oraz obezwładniającym zimnie. Czuć się niewolnikiem potężnych sił przyrody, ale także panem niezmierzonych przestrzeni!”

Człowiek cywilizowany z lekceważeniem patrzy na mieszkańców pustyni. Są oni często brudni, obdarci, żądni rabunku, pozbawieni dobrych manier, nie potrafią czytać ani pisać, a jednak… Po bliższym poznaniu wyczuwa się w tych na pozór prymitywnych ludziach jakąś wielkość oraz niepospolite cechy: odwagę, gościnność, brak szacunku dla przemijających wartości tego świata! Lekceważą nawet śmierć! To królestwo słońca, piasku i kamieni tak ich ukształtowało.

Przebywanie z nimi było wspaniałą lekcją skromności i pokory. Między Mekką, Bagdadem, Ur, Babilonem, a Jerychem, Damaszkiem i Ammanem oraz Zatoką Perską rozwinęła się moja fascynacja pustynią!

Pustynia: posuwam się do przodu, ale ciągle bezskutecznie oczekuję, aż skończy się ten zaczarowany krąg, w którym się znajduję. Zewsząd czuć grozę, coś złowieszczego kryje się w tym terenie. Mimo, że zmieniają się cienie i natężenie światła, stale jestem w środku jakiegoś gigantycznego pola, którego horyzont zdaje się nieustannie uciekać. Piasek i drobne kamyki jakby zostały rozsypane aż do granic świata. Rzadka kolczasta roślinność nie zmienia tego okropnego odczucia, a brak innych form życia przytłacza jak koszmar. Obawa, by nie wyczerpały się zapasy wody, paraliżuje zmysły, a zerwany kontakt ze światem ludzi sprawia, że wstrząs, jakiego się tu doznaje, jest silniejszy niż w jakimkolwiek innym miejscu na świecie.

Człowiek na pustyni

Problem wody do picia występuje wszędzie na ziemi, nawet na biegunie i na morzu. Przemierzyłem kilkakrotnie cały świat, oczywiście wszędzie największym problemem był brak wody pitnej. Najdotkliwiej odczuwałem jej brak w Delhi w styczniu 1993 r.

Tam, gdzie jest choć trochę wody, tam są rośliny, a jeżeli są rośliny, to są i zwierzęta, a gdzie spotyka się osły i wielbłądy, tam są również i ludzie. Jeśli są warunki do życia dla wielbłąda, może żyć i człowiek, głosi arabskie porzekadło. Człowiek pojawił się na pustyni, gdy oswojono wielbłąda i wynaleziono skórzany bukłak.

Pustynia arabska zajmuje obszar blisko 1 600 000 km2 i wszędzie jest łatwiej o ropę naftową niż o wodę. Choć jest pustkowiem niemal całkowicie pozbawionym roślinności i na pozór bezwodnym, to jednak jest okres, kiedy wody wydaje się być pod dostatkiem; ba! w okresie wiosennym deszcze są dość częste i niezwykle obfite.

Pozbawiony lasów i wszelkiej innej roślinności teren nie jest w stanie zatrzymać dużej ilości wody, która bez przeszkód spływa w dół, wypełniając obniżenia terenowe i dna vadi. W tym czasie ludzie powinni opuszczać takie miejsca, by nie zostać porwanym przez gwałtowny nurt rzeki okresowej. Podobno na pustyni więcej ludzi utonęło niż zginęło z pragnienia.

Wyschnięte w lecie koryta rzek w czasie wiosennych opadów zapełniają się. Tam, gdzie pada, tam rzeka bierze swój początek, a płynąc na obszary niżej położone, część wyparowuje, część zaś przesiąka przez piaski i rumosz, wypełniając znajdujące się pod powierzchnią komory lub daje początek rzekom podziemnym. Płyną one nierzadko dziesiątki, a nawet setki kilometrów, tworząc głęboko pod ziemią zbiorniki artezyjskie.

W miejscu, gdzie jest woda, są studnie, pracują pompy; tam krzyżują się szlaki karawanowe i powstają osady. Gdy źródła wysychają, ludzie pozostawiają swe lepianki, składają namioty i przenoszą się w inne miejsce.

Przewodniki z zakresu sztuki przetrwania zalecają, by szukać wody tam, gdzie rosną palmy i w dnie rzek okresowych. Beduini wiedzą, gdzie powinna być woda i potrafią jej szukać.

Woda na pustyni

Gdy ruszaliśmy na pustynię, można było zapomnieć o jedzeniu, odpowiednim obuwiu czy odzieży, ale nie o wodzie. Zabieraliśmy duże kanistry i mniejsze pojemniki. By woda była chłodna, owijaliśmy je mokrymi szmatami i wystawialiśmy za okno poruszającego się samochodu. Gdy zaczęło jej brakować, ogarniał nas stopniowo niepokój, strach, przerażenie…

Gdy kiedyś przebywałem na vadi w okolicy Safavije, zauważyłem kilku mężczyzn przycupniętych na dnie wyschniętej rzeki. Jeden z nich trzymał w ręce kamień i stukał nim w kamienne podłoże, nasłuchując echa dochodzącego z wnętrza ziemi. Gdy uznał, że w danym miejscu jest woda, rozpoczęli kopanie. Po osiągnięciu warstwy kamieni rozpoczęto „kłucie” długimi, stalowymi prętami. Gdy pręt wchodził coraz łatwiej i był mokry na końcu, był to znak, że cel został osiągnięty. Uradowani Beduini zaczęli tańczyć ze szczęścia i nie pozwolili nam się oddalić, nim nie wypiliśmy z nimi herbaty i zjedli hubusa!

Gdy znowu przejeżdżałem tędy kilka dni później, stało już w tym miejscu kilka dużych namiotów, ale tylko przez pewien czas… Bowiem życie na pustyni to ciągła wędrówka w poszukiwaniu wody i paszy. Gdy jej zaczyna brakować, ludzie kierują się w stronę rzek. Od kilku tysięcy lat na początku lata koczownicy opuszczali pustynię i wędrowali w stronę Międzyrzecza, gdzie były lepsze warunki do przetrwania. Tam czasem zatrudniali się u fellachów na roli do prac sezonowych, by wrócić na pustynię z chwilą nastania pory deszczowej. Czasem jednak wybierali wygodniejsze, bezpieczniejsze i bardziej dostatnie życie osiadłe między Tygrysem a Eufratem. Nic dziwnego, że tereny Mezopotamii – El Dżazira – nazywano grobem koczowników. Jeszcze do niedawna można było oglądać takie migracje.

Wędrując przez pustynię, spotykałem wydrążone w skale studnie o głębokości 30–40 m, a także studnie artezyjskie i najbardziej pospolite – pompy napędzane silnikami spalinowymi. Tam, gdzie się znajdują pompy, krzyżują się szlaki karawanowe i spotykają się koczownicy. Tam też załatwia się różne sprawy.

Lekcja przystosowania

Sam początek nie wróżył nic dobrego. O godz. 2.00 w nocy samolot PLL Lot z półtoragodzinnym opóźnieniem wylądował na bagdadzkim lotnisku, gdzie czekali na nas dwaj dyrektorzy w swych służbowych toyotach. Po odprawie paszportowej, potwornie zmęczony po trzech nieprzespanych nocach, znalazłem się w samochodzie dyrektora. Nie miałem sił ani ochoty, by obserwować, jak wygląda jedna z największych metropolii Azji. Ok. 3.30 znaleźliśmy się w wynajętej przez „Polservice” willi. Rozbierając się i myjąc, zbudziliśmy dwóch zaskoczonych naszym przyjazdem kolegów. Ich opowieści o pracy trochę ostudziły nasz entuzjazm, ale udało się zasnąć.

Po dwóch godzinach zbudził nas donośny głos dyrektora. Mimo nalegań kolegów, że nie jesteśmy potrzebni na pustyni, bo po prostu nie ma dla nas roboty, decyzja dyrektora była nieodwołalna. Był niedzielny poranek. Bez śniadania, potwornie zmęczonych wywieziono nas na pustynię, gdzie… spaliśmy w samochodzie. Wróciliśmy na nocleg ok. 19.00! Podobnie było przez dwa następne dwa dni. Nie mieliśmy chwili czasu, by pobrać zaliczkę, zrobić jakieś zakupy, zobaczyć, jak wygląda Bagdad. Na środę zaplanowano wyjazd do Karbali, która była naszą bazą kontraktową. Tam rozpoczęto pomiary dwa miesiące wcześniej. Poprosiliśmy, by wyjazd nastąpił po południu. Wstępnie ustalono go na godzinę 13.00. Niestety, gdy zjawiliśmy się w biurze o godz. 8.00, znaleziono dla nas drobną pracę, później załatwiliśmy formalności z paszportem i książeczką zdrowia, a o 11.00 dyrektor zadecydował – wyjeżdżacie natychmiast. W Karbali nikt nie wiedział o naszym przyjeździe. W wynajętej willi nie było dla nas miejsc. Udaliśmy się do magazynu po łóżka i z trudem udało się je wcisnąć między inne łóżka. Gdy wieczorem z pracy na pustyni przybyli zmęczeni koledzy, mieli kłopoty, by dojść do swych łóżek. Było to dla wszystkich przykre zaskoczenie, ale był to dopiero początek!

Pierwsze dni pobytu było to codzienne ustalanie „optymalnych” zadań, polegających na tym, że jeden zespół pracował przy montażu i demontażu wież, a inni jeździli samochodami po pustyni i „szukali pracy”. Doświadczenia wyniesione w trakcie podobnych pomiarów w Polsce były tu zupełnie nieprzydatne, z czym nie bardzo chcieli pogodzić się pracownicy z PPGK. Tu najważniejszą rzeczą nie była wiedza fachowa i doświadczenie wyniesione z kraju, ale orientacja w terenie, odwaga, dobre zdrowie, umiejętność odpoczynku, unikanie nadmiernego wysiłku, unikanie alkoholu, koleżeńskość, właściwe podejście do pracy, traktowanie pobytu na pustyni jako wielkiej przygody, umiejętność zwalczania lęku przed pustynią i samotnością, wrodzony optymizm i trochę szczęścia.

Codzienne zadanie to wyjazd z bazy na pustyni, odwiedzenie kilka punktów triangulacyjnych odległych o około 100 km, dokonanie pomiaru kilku boków i powrót do bazy. Osobom bardziej zaawansowanym wiekowo adaptacja do tych nieludzkich warunków przychodziła bardzo trudno. Udający się do tropików po osiągnięciu ok. 35–40 lat powinni długo się zastanowić nad tą decyzją!

Krótko pracowaliśmy w komplecie w okolicach Karbali, bo pracy nie było tu zbyt wiele, więc wymyślono, że wystarczy jeden zespół, by dokończyć pomiarów między Karbalą a Nadżafem, a inni powinni jechać w głąb pustyni. Wybrano Nukhaib, wioskę leżącej w samym środku pustyni irackiej! Miałem trochę szczęścia (?), bo decyzją dyrekcji w Bagdadzie pozostałem w Karbali. Wspólnie z dwoma kolegami, Michałem i Piotrkiem (pomiarowym) mieliśmy dokończyć rozpoczęte prace. Od samego początku „naczalstwo” dokonało nieformalnego podziału na tych, co „chcą coś zrobić” i tych, co „chcą przetrwać”. Mnie, jak wszystkich moich rówieśników, zaliczono do tej drugiej grupy. Ale nie miało to dla mnie większego znaczenia. Jeśli dłuższy czas przebywa się w warunkach nienormalnych, to po pewnym czasie staje się to zupełnie normalne!

C.d.n.

Artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Doświadczenie pustyni. Woda” znajduje się na s. 4 majowego „Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Doświadczenie pustyni. Woda” na s. 4 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl

Głos ws. artykułu „Dezubekizacja uczelni! A co z dekomunizacją?”, który ukazał się w marcowym numerze „Kuriera WNET”

Autor kreśli sylwetkę rektora UJ prof. Karasia jako karierowicza, któremu władza przewróciła w głowie. Poczuwam się do podania kilku faktów, które pomogą zobaczyć tę postać bardziej obiektywnie.

Jadwiga Wronicz

Autor, opierając się tylko na wspomnieniach Karola Estreichera, kreśli sylwetkę rektora Uniwersytetu Jagiellońskiego prof. Mieczysława Karasia jako aroganckiego karierowicza, któremu posiadana władza przewróciła w głowie. Jest to obraz jednostronny i krzywdzący, dlatego poczuwam się do obowiązku podania kilku faktów, które pomogą zobaczyć tę postać bardziej obiektywnie.

Kiedy w roku 1968 skończyłam studia polonistyczne na Uniwersytecie Jagiellońskim, prof. Karaś przyjął mnie na staż, a po roku zaproponował etat w Katedrze Języka Polskiego. Wcześniej otrzymałam (od kolegi) propozycję wstąpienia do PZPR i w rozmowie z Profesorem padło pytanie o „przynależność”.

Powiedziałam, że jestem osobą wierzącą i dlatego nie jestem w partii. „Jeszcze mi Pani założy w Katedrze Sodalicję Mariańską” – zażartował Profesor. Kierowana przez niego katedra była ponoć jedną z najmniej upartyjnionych jednostek na UJ. Etat otrzymałam i przepracowałam na UJ do roku 1988. Nigdy nie spotkałam się z jego strony z arogancją, natomiast doświadczyłam wiele życzliwości.

Mógłby ktoś powiedzieć, że mój przypadek, jako wyjątek, potwierdza regułę. Otóż nie. W zeszłym roku odbyła się na UJ sesja naukowa w 40-lecie śmierci prof. Karasia (była to już 6. sesja jemu poświęcona). Wzięło w niej udział kilkudziesięciu pracowników naukowych oraz studentów z różnych uczelni. Uczestnicy, którzy go znali, nie tylko omawiali jego liczący się dorobek naukowy, ale i podkreślali wielką, bezinteresowną życzliwość zarówno dla studentów, jak i pracowników. Profesor zachęcał i mobilizował do pracy naukowej, troszczył się także o sprawy mieszkaniowe i zdrowotne rodzin swoich podopiecznych.

Chcę także przypomnieć, że w roku 1977, po zabójstwie studenta Stanisława Pyjasa, rektor Karaś zgodził się na wyjazd – autobusem uniwersyteckim – delegacji studentów na pogrzeb kolegi. Był za to wzywany do KC PZPR. Po powrocie z Warszawy wyjechał do Rabki, gdzie zmarł. Miał 53 lata. Jest wielce prawdopodobne, że między śmiercią studenta a rektora UJ zachodzi związek przyczynowy.

Zgadzam się z autorem artykułu, że istnieją „konformistyczne kadry akademickie”, ale jest to problem nie tylko uczelni z przeszłością komunistyczną. Chcielibyśmy, aby najważniejszym motywem w pracy naukowców było dążenie do prawdy, ale tak jest nie zawsze, o czym przekonuje choćby lansowanie studiów genderowych, zwłaszcza na zachodnich uczelniach.

List do Redakcji Jadwigi Wronicz pt. „O profesorze Karasiu” znajduje się na s. 15 majowego „Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

List do Redakcji Jadwigi Wronicz pt. „O profesorze Karasiu” na s. 15 majowego „Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl

Agenci transformacji. O profesorze światowej sławy, od zarania kariery TW / Herbert Kopiec, „Śląski Kurier WNET” 47/2018

Słowa są niby te same, a sens odmienny. Można się o tym przekonać, przyglądając się choćby mętnym wysiłkom prof. Lecha Witkowskiego, zmierzającym do wywołania zjawiska tzw. rehabilitacji ambiwalencji.

Herbert Kopiec

Agenci transformacji

W poprzednim felietonie (marzec 2018) pisałem o zdemoralizowanych niby-profesorach i prawdziwych kapusiach/agentach Służby Bezpieczeństwa., ich szkodliwości, o konieczności lustracji oraz dekomunizacji środowiska akademickiego, o perfidnej strategii niszczenia przez SB wybitnych ludzi kultury i nauki, strategii oficjalnie nazwanej „systematyczną organizacją niepowodzenia zawodowego”.

Ofiarami zmasowanego ataku, zaszczuwania i izolowania ludzi w ich własnych środowiskach byli przeciwnicy tzw. władzy ludowej, której zbrojnym ramieniem była Służba Bezpieczeństwa. Podobnie dziś, w okresie transformacji ustrojowej (po 1989 roku), robią w gruncie rzeczy to samo liderzy tzw. zmiany społecznej, trafnie nazywani przez nielicznych konserwatywnych badaczy agentami transformacji.

Pojęcie ‘zmiana społeczna’ oznacza postawienie świata tradycyjnych wartości na głowie. Skutecznym narzędziem w skali globalnej tej barbarzyńskiej/szatańskiej operacji jest przeprowadzana niewidzialna rewolucja, polegająca na niszczeniu słów i pojęć. Zajmują się tym wyrafinowani intelektualiści transformacyjni. Efektem ich manipulacyjnych wysiłków jest to, że coraz trudniej nam się porozumiewać. Słowa są niby te same, a sens odmienny. Można się o tym przekonać, przyglądając się choćby mętnym wysiłkom prof. Lecha Witkowskiego, zmierzającym do wywołania zjawiska tzw. rehabilitacji ambiwalencji. Przypomnijmy, że tradycyjnie ambiwalencja = chaos, niejednoznaczność, brak porządku. Natomiast dzięki jej rehabilitacji – ambiwalencja przestaje być tylko deficytem, złem, a staje się aksjomatem. W ramach rehabilitacji ambiwalencji rewolucjonista Lech Witkowski przyznaje wprawdzie, że choć może być pojmowana jako składowa stanu chorobowego, zakłócenia czy kryzysu, to można też pojmować ją jako wyraz dynamiki i złożoności, sprzęgany z nowym poziomem kompetencji kulturowych. (Edukacja wobec zmiany społecznej, 1994.).

Dyskurs, który się obecnie toczy w światowych mediach, wycisza kategorie chrześcijańskie i narodowościowe. Nawet najbardziej podstawowe pojęcia ‘dobry’ i ‘zły’ – zauważa jeden z najwybitniejszych współczesnych filozofów moralności, Alasdair MacIntyre – straciły właściwe/tradycyjne znaczenie. W polskim wydaniu Dziedzictwa cnoty (1995) szkocki filozof swoją racjonalną, spokojną refleksją krok po kroku odsłania intelektualną i moralną mieliznę ideologii liberalnej, dominującej w politycznym i kulturowym głównym współczesnym nurcie, zaś profesura – „rehabilitanci” – niejako w podzięce namaszczani bywają do pełnienia ról autorytetów naukowych.

Elegancko olać JM Rektora i już!

Przypominanie o tym jest niezbędne, skoro bywa, że już sama idea lustracji – a więc dekomunizacji i dezubekizacji – społeczności pracowników naukowych, nauczycieli akademickich jawi się jako „sprawa ponura”. Ma wciąż swoich zagorzałych oponentów pośród prominentnych (lewoskrętnych – bo innych tu raczej nie uświadczysz) przedstawicieli tego środowiska.

Z nieskrywaną nonszalancją prof. Tadeusz Pilch (kierownik Ośrodka Badań Problemów Nietolerancji) z Uniwersytetu Warszawskiego (2007 rok) zalecał konieczność „olania” prawa lustracyjnego. Zaczynał sensownie, przypominając: Nie ma nic bardziej żałosnego niż zniewolone środowisko akademickie. Ono z natury powinno być rozumem i sumieniem narodu. Ale dalej jest już pokrętnie i mętnie: Niegroźni są kieszonkowi Savonarole: Macierewicz, Kurtyka, Kaczyński. Groźni są zniewoleni akademicy. W pierwszym odruchu do tzw. lustracji chciałem podejść „kabaretowo” lub „obelżywie”. Kabaret na sprawy ponure jest niezłym lekarstwem, ale pracownikom nauki na ogół brakuje kwalifikacji w tej materii. Metoda obelżywych propozycji dla władz lustracyjnych, sugerujących miejsce pocałunków – też nie wchodzi w rachubę, bo oświadczenie składa się JM Rektorowi i władzom Uniwersytetu, które wszak żadną miarą na taki afront nie zasługują. Pozostaje więc pospolite „olanie” prawa lustracyjnego, z przyzwoitym w formie powiadomieniem władz Uczelni o motywach takiego kroku.

Nie warto już rozpisywać się o prawnych, moralnych i społecznych ułomnościach tego prawa i jego funkcjonalności. Napisano już – zapewnia badacz (na co dzień zajmujący się – jakże by inaczej – nietolerancją (sic!) – niemal wszystko. Koniec. Kropka.  Zauważmy, że prof. T. Pilch, zamiast skoncentrować się na ewentualnych ułomnościach, szkodliwości lustracyjnego prawa, wolał przywdziać szaty eksperta od elegancji.

Z pożytkiem dla młodszego czytelnika przywołam teraz niektóre fakty, opinie i wydarzenia z życia L. Witkowskiego – rewolucjonisty, naszego dzisiejszego bohatera, które mogły przesądzić o jego imponującej naukowej karierze czasów współczesnej transformacji/zmiany społecznej.

TW „LES” jako symbol nonkonformizmu naukowego

W dokumentach Instytutu Pamięci Narodowej prof. Lech Witkowski (kreowany na współczesny symbol nonkonformizmu naukowego) figuruje jako Tajny Współpracownik Służby Bezpieczeństwa o pseudonimie „LES”, nr ewidencyjny 05338, zarejestrowany 27.03.1980 r. w Wydziale „C” KW MO w Toruniu. Melduję, że dnia 26.03 br. dokonałem pozyskania ob. W.L. w charakterze TW ps. „LES” – raportował przełożonemu oficer SB, por. A. Wodzicki. W tym samym dokumencie odnotowano, że w związku z aktywną działalnością TW w KU PZPR przy UMK w Toruniu (…) postanowiono zawiesić z wym. TW współpracę na czas realizacji prac.

W odręcznie sporządzonym czterostronicowym piśmie oficer informował równocześnie m.in, że w rozmowie k-dat zadeklarował gotowość współdziałania z nami (…) interesując się warunkami współpracy. W związku z tym przedstawiłem mu te warunki:

 – współpraca systematyczna, tajna, z przestrzeganiem zasad konspiracji, wyjazdy zagraniczne uzgodnione ze mną celem opracowania zadań (…)
– wynagrodzenie za informacje i zwrot kosztów związanych z realizacją zadań.
– Następnie k-dat podpisał stosowne zobowiązanie, obrał sobie pseudonim „LES” – wykazując pełne zrozumienie dla tych form. Postawa k-data zaprezentowana w czasie rozmowy pozyskaniowej wskazuje jednoznacznie, że odpowiada on naszym potrzebom pod względem osobowości, postawy ideologicznej, zaprezentowanego stosunku do współpracy (…).

Pod koniec prezentowanego Raportu z pozyskania st. inspektor przy Zastępcy Komendanta Wojewódzkiego ds. SB KW MO w Toruniu napisał: Ponadto zasugerowałem k-datowi ewentualne podjęcie pod naszym kierunkiem starań o stypendium w jednym z KK (Krajów Kapitalistycznych – wyjaśnienie moje, H.K.), co pozwoliłoby mu odnieść korzyści naukowe dla siebie, a nam dałoby możliwość rozpoznania interesujących nas zagadnień za jego pośrednictwem. K-dat wyraził na to zgodę. No cóż, iście światowy rozmach aktywności naukowej L. Witkowskiego (wybitny amerykański uczony H.A. Giroux w 2010 r. napisał: Lech Witkowski jest międzynarodowo uznanym uczonym) zdaje się wskazywać, że życzliwe sugestie toruńskiego oficera służby bezpieczeństwa Lech Witkowski wziął sobie do serca.

Miłe złego początki

Felieton daje zbyt mało miejsca dla rzetelnej prezentacji aktywności późniejszego tuza polskiej pedagogiki. Odnotujmy wszelako, że w świetle zachowanych dokumentów romans młodego Witkowskiego ze Służbą Bezpieczeństwa rozpoczął się znacznie wcześniej i zgoła niewinnie. Będąc studentem trzeciego roku wydziału matematyki UMK w Toruniu, zwrócił na siebie uwagę „operacyjnie” listem (1972 r.), jaki skierował do attaché ambasady włoskiej. Informował w nim, że uczy się j. włoskiego i wie, że w Perugii organizowany jest kurs tego języka dla studentów zagranicznych z całego świata. Pytał, co ma zrobić, aby mógł w nim uczestniczyć. Czy student L. Witkowski mógł przewidzieć, że rzeczonym listem uruchomi tzw. zainteresowanie operacyjne swoją osobą różnych struktur SB? A fakty są takie, że towarzyszka inspektor SB z Torunia, por. Jadwiga Konarska, rekomendując młodego Witkowskiego jako obiecującego kandydata na współpracownika SB w piśmie. „Notatka służbowa” (Toruń, 11 grudnia 1972 r., tajne) odnotowała m.in., że Lech Witkowski pełni funkcję przewodnika wycieczek zagranicznych (…), posiada kontakty z cudzoziemcami z następujących państw: W. Brytania, Szwecja, Finlandia, Włochy, Hiszpania i Francja – osoby te poznał w czasie pobytu za granicą, jak również w czasie imprez międzynarodowych organizowanych w przeszłości w Polsce (…). Zapytany o chęć udzielania nam pomocy w zakresie informowania o zachowaniu się cudzoziemców (…) wyraził zgodę, w związku z czym pobrałam od w/w zobowiązanie o zachowaniu w ścisłej tajemnicy faktu i treści przeprowadzonych w przyszłości rozmów z SB (zob. ksero Zobowiązania). Prawie dwa lata później (Toruń, 12.09.1974) we Wniosku o opracowanie kandydata na tajnego współpracownika odnotowano, że magister matematyki Lech Witkowski od września 1972 wykorzystywany był jako k.o.(…).

Kontakt operacyjny (k.o.) to osoba, która nie podpisywała zobowiązania do współpracy, a informacji udzielała zazwyczaj ustnie. Kontaktem operacyjnym byli często członkowie PZPR. W ten właśnie sposób omijano zakaz werbowania członków PZPR. Uznano też, że Naczelnik Wydziału. II KW MO Służby Bezpieczeństwa w Bydgoszczy powinien wiedzieć, że student L. Witkowski na terenie uczelni cieszy się bardzo dobrą opinią. Jest jednym z najlepszych studentów. Bierze czynny udział w pracach społecznych. Jest aktywnym działaczem ZMS w Bydgoszczy. W 1968 r. był uczestnikiem międzynarodowego obozu lingwistycznego organizowanego przez UNESCO. Uczy się kilku języków, m.in. zna biegle język angielski. Ojciec jego jest oficerem WP – zatrudniony jest w Wojskowym Szpitalu Okręgowym w Toruniu w stopniu majora.

W piśmie podpisanym przez ppłk mgr Zygmunta Grochowskiego, skierowanym do Komendy Wojewódzkiej MO w Bydgoszczy (Toruń, dnia 2 kwietnia 1973 r., tajne), pomieszczono informację, że Witkowski „z racji (…) pełnionej funkcji wiceprzewodniczącego KU ZSP przy UMK, informuje o panujących nastrojach wśród młodzieży akademickiej. W bieżącym roku przewidziany jest na stanowisko dyrektora Międzynarodowego Hotelu Studenckiego, a więc zabezpieczy dopływ informacji o działalności tej instytucji”.

Na 12 stronach Kwestionariusza TW (Toruń 12.09.1974 – tajne spec. znaczenia) atuty Witkowskiego (studenta „Primus inter pares” z 1973 roku) uszczegółowiono. W rubryce nr 26 „Walory osobiste i cechy ujemne” stwierdza się: Prezentacja nienaganna, sposób bycia swobodny, pewny siebie, potrafi b. łatwo nawiązywać kontakty, papierosów nie pali, alkohol pije w niewielkich ilościach w czasie określonych okazji, inteligentny, spostrzegawczy, logicznie i konkretnie formułuje swoje stanowisko. Odnotowano też, że motywy pozyskania L. Witkowskiego do współpracy z SB (osoby niewierzącej i niepraktykującej) to: polityczne zaangażowanie i poparcie dla polityki partii, pozytywny stosunek do SB.

W analizowanej dokumentacji znajduje się pismo tajnego współpracownika, ps. „RYS”. Wymieniony agent m.in informuje (pismo z dnia 10 października 1977 r.), że mgr Lech Witkowski jest wyróżniającym się pracownikiem naukowym (…). Posiada zdolności „krasomówcze”, z łatwością wygłasza bez opracowań pisemnych przemówienia i referaty nie tylko w języku polskim, ale także po angielsku. Powołując się na docenta o nazwisku Soldenholf, agent „RYS” o Lechu Witkowskim proroczo skonstatował: Witkowski jest przyszłościowym pracownikiem naukowym i działaczem społecznym, który niedługo zdobędzie sobie rozgłos nie tylko w kraju, ale także za granicą. I stało się. Proroctwa agenta „RYSA” stały się rzeczywistością.

Lech, w głowie masz już jak profesor amerykański…

Na zaproszenie Z.  Kwiecińskiego i L. Witkowskiego w latach 80. gościli w Polsce A. Giroux i drugi czołowy amerykański pedagog radykalny, Peter McLaren. Lech Witkowski wspomina reakcję Petera McLarena (noszącego się ekstrawagancko: długie włosy, kolczyk w uchu, dżinsy i kolorowe koszule) na jego ówczesny wizerunek. Amerykański gość podsumował wygląd swojego gospodarza (krótkie włosy, krawat, garnitur) następująco: Lech, w głowie masz już jak profesor amerykański, ale zrób coś z tym, co masz na głowie i w ogóle. Nie miałbyś szans, gdybyś tak ubrany i z takim wyglądem stanął przed moimi studentami. Nie słuchaliby Cię. Byłbyś niewiarygodny i śmieszny. Ja sobie nie mogę na to pozwolić (Wyzwania autorytetu, 2009). Tak właśnie: tu w sferze obyczaju praktycznie dokonuje się postulowana zmiana społeczna.

„Woda sodowa” niszczy autorytet

Godzi się odnotować, że był czas, iż ulubieniec i faworyt środowisk esbeckich i akademickich najwyraźniej nie wytrzymał sukcesów i przesadził w eksponowaniu własnej osoby. W trosce o autorytet partii (był w tym czasie sekretarzem KU PZPR) skarciło go jedynie SB: Z dużą sympatią ocenia się w tej chwili (odnotowano w informacji z dnia 15 lipca 1981) działania Komitetu Miejskiego, szczególnie jego egzekutywy, natomiast coraz więcej kpin wywołuje osoba L. Witkowskiego z KU PZPR, który w ostatnim czasie zaczął udzielać wielu wywiadów tygodnikom w całej Polsce, co sprawia, że ni stąd ni zowąd kreuje się on na partyjnego idola. Jedynego sprawiedliwego. Odbiera się to jak przykład tzw. „wody sodowej” i stąd wiele kpin, a tym samym zdecydowanie obniża się jego autorytet, przynajmniej w środowisku uczelnianym. Notatka ułatwia zrozumienie zaskakującej decyzji o internowaniu L. Witkowskiego (potwierdzonego własnoręcznym podpisem w dniu 15 XII 1981). Ale decyzja o rychłym uchyleniu internowania (23.XII 1981 r.) oraz dalsze formalnie niezmącone sukcesy Witkowskiego jako uczonego (habilitacja w 1990 r.) wskazują, że nie przestał być pieszczochem SB.

Refleksja końcowa

Człowiek, wyłaniający się z haseł rewolucji kulturowej, której znaczącym funkcjonariuszem okrzyknięto naszego Lecha Witkowskiego, to już nie jest stworzenie Boże, zatroskane o swoje zbawienie, to już nie osoba, która doświadcza siebie jako istoty rozumnej i wolnej, to już nie członek społeczności, narodu, państwa, dbający o przyszłość nie tylko swoich najbliższych, ale i całego swego narodu.

Rewolucja kulturowa, której L. Witkowski może być nazwany agentem transformacji, nigdzie, a więc także w Polsce, nie wzbudziła prawie żadnej reakcji. Wszystko dokonało się ukradkiem, w ramach szukania ugody, poparcia, rozwijania świadomości, walki ze stereotypami.

Wszystko to przyczynia się do manipulacji o tyle, o ile skrywa swój prawdziwy cel i służy do narzucania większości programu popieranego przez mniejszość (M.A. Peeters, Globalizacja zachodniej rewolucji kulturowej, 2010). Znanych słów zaczęto używać do wprowadzenia nowych pojęć.

Techniki inżynierii społecznej pozwalają agentom transformacji/zmiany społecznej zyskać poparcie nawet tych, którzy stawiliby opór, gdyby mieli dostęp do rzetelnych informacji i wiedzieli, że „nowa etyka” dąży do pozbycia się ze swego słownika słów wyraźnie nawiązujących do tradycji chrześcijańskiej, np.: prawda, moralność, sumienie, mąż, żona, matka, ojciec, syn, autorytet, wiara, miłosierdzie. W to miejsce weszły nowe pojęcia, których sens jest niejasny, a treść często ambiwalentna, np.: płeć kulturowa, prawa reprodukcyjne, bezpieczna aborcja, nienaruszalność cielesna, społeczeństwo obywatelskie, prawa kobiet, prawa dzieci. W niektórych z tych pojęć jest chęć wyrażenia sensownych dążeń człowieka i rzeczywistych wartości, ale wymieszane one zostały z gorzkimi owocami zachodniej apostazji, co odebrało im prawdziwy, ludzki sens i sprawiło, że tworzenie wspólnoty ludzi i narodów zostało niejako od wewnątrz zatrute. Droga do przeprowadzenia cywilizacyjnego samobójstwa zwanego zmianą społeczną stoi otworem.

I tu ciśnie się na usta pytanie, dlaczego esbeccy opiekunowie Witkowskiego wybaczyli mu pychę? Przesądziła pragmatyczna kalkulacja. Witkowski pięknie mówi. Ma masę luźnych skojarzeń z innym skojarzeniami. Dlatego pisze bardzo grube książki. Uznano chyba słusznie, że ma dyspozycje osobowościowe do realizacji dyrektywy: Staraj się wprowadzić zamęt. Mów zawsze tak, żeby nikt nie potrafił oddzielić, co jest prawdą, a co kłamstwem. Kiedy ludzie mają zamęt w głowach, łatwo nimi pokierować tam, gdzie my chcemy (Vladimir Volkoff,1991). Agentów transformacji – nie olewać!

„Toruń 11 XII 72
Zobowiązanie
Ja, niżej podpisany Lech Witkowski, syn Jana, ur. 1 VII 1951 w Olsztynie, student Wydziału Mat-Fiz-Chem UMK w Toruniu, zam. Toruń, ul. Słowackiego 23 A/25 m. 13, zobowiązuję się do zachowania w ścisłej tajemnicy wobec osób trzecich faktu i treści przeprowadzonych rozmów z oficerami Służby Bezpieczeństwa.
Lech Witkowski”

 

Artykuł Herberta Kopca pt. „Agenci transformacji” znajduje się na s. 5 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Herberta Kopca pt. „Agenci transformacji” na s. 5 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl

„Naród Słowian jest zagadką, którey dotąd nikt jeszcze należycie nie rozwiązał”. Narracja germańska a narracja naukowa

Odkrycia archeologii na wschodnim Podlasiu i północnym Mazowszu podważają poglądy epigonów pruskich pseudohistoryków o późnym pojawieniu się Słowian na ziemiach polskich, w VI i VII wieku naszej ery.

Stanisław Orzeł

W początkach XIX w. twórca polskiego słowianoznawstwa, Wawrzyniec Surowiecki napisał: „naród Słowian jest zagadką, którey dotąd nikt jeszcze należycie nie rozwiązał”. Rzeczywiście: odkrycia archeologii podczas budowy gazociągu jamalskiego na wschodnim Podlasiu (w Haćkach) i północnym Mazowszu (w Szeligach) podważają poglądy epigonów pruskich pseudohistoryków głoszących za rasistowską teorią Kossinny późne pojawienie się Słowian na ziemiach polskich w VI i VII wieku naszej ery. Datowane na V w. n.e., ukazują ludność słowiańską mieszkającą razem z ludnością kultury archeologicznej wielbarskiej (Goci? Gepidzi?), uważanej za germańską, oraz wieloetnicznej kultury przeworskiej (według nich z udziałem jednego z plemion Wandalów: Silingów), według owych nacjonal-historyków – podporządkowanej owym plemionom germańskim. (…)

Brak dostatecznych informacji źródłowych pozwalających wiązać zmiany w kulturach archeologicznych z faktami znanymi z historiografii starożytnej powoduje, że nadal przemian tych nie udało się naukowo odtworzyć z całkowitą pewnością. Jednak w ostatnich latach narasta w mediach (np. artykuły na polskich stronach „Wikipedii”) a ostatnio również w publikacjach niektórych polskich naukowców tendencja do jednostronnego wiązania kultur archeologicznych z dominacją plemion germańskich na ziemiach polskich od przełomu er do VI w. n.e. (…)

Odpowiedzią były publikacje m. in. profesorów Witolda Mańczaka w 2004, nieżyjącego już, a piszącego przez wiele lat w USA Zbigniewa Gołąba (2004), a zwłaszcza Tadeusza Makiewicza w 2005 r.

Szczególnie należy zwrócić uwagę na wynik prac archeologicznych zespołu T. Makiewicza, który o relacji twórców kultur przeworskiej i wielbarskiej na Pomorzu stwierdził: „Kultury te oddziela strefa wyraźnej pustki, a kontakty między nimi na tym obszarze były niewielkie, gdyż słabo zaznaczają się w materiale archeologicznym. Można stąd więc wnioskować, że reprezentują one wyraźnie odrębne grupy plemienne”.

Warto przy tym brać pod uwagę, że na wczesnym etapie swojej wędrówki, w I w. n.e. – jak podaje Jordanes – Goci „już wtedy ujarzmiając, wprzęgli do rydwanu swoich zwycięstw” plemiona Wandalów. Oznacza to, że jako lud podporządkowany należy ich wiązać wraz z Gotami z archeologiczną kulturą wielbarską i jej rozprzestrzenianiem się na południe i wschód. Nie ma natomiast śladów przemieszczenia nosicieli tej kultury na zachód, czyli śladów wędrówki np. Wandali w kierunku Śląska. Nic zatem dziwnego, że publikacje te spotkały się z ostrą reakcją zwolenników etniczno-germańskiej koncepcji kultur archeologicznych w Polsce i spór o początki Słowian, zwłaszcza zachodnich, rozgorzał na nieznaną dotąd w środowisku polskich naukowców skalę. (…)

Około połowy VIII w. p.n.e. przewaliła się przez Europę od stepów nad Morzem Czarnym po Półwysep Iberyjski fala ludności koczowniczej, w archeologii określana jako tzw. horyzont kimeryjski. Kimerowie byli Indoeuropejczykami spokrewnionymi z późniejszymi Scytami/Skołotami.

Ich znaczenie dla rozwoju ludów proeuropejskich było dwojakie: po pierwsze – to oni jako pierwsi na obszarach dzisiejszej Ukrainy zaczęli wytapiać żelazo z rudy darniowej, a w X w. p.n.e. wynaleźli pierwsze piece hutnicze i rozpoczęli na szerszą skalę produkcję stali. To oni byli na terenie Europy pionierami i pierwszymi mistrzami kowalstwa.

Po drugie – na obszarach naddunajskich ich ekspansja w poł. VIII w. p.n.e. przerwała więzi, do tego momentu w miarę jednolitej, ludności indoeuropejskiej: na południu rozkwita i kolonizuje wybrzeża Morza Czarnego oraz Śródziemnego cywilizacja Hellenów, kultura Etrusków, nad Adriatykiem pojawiają się plemiona Wenetyjskie. (…) Wpływ kimeryjski powodował jednak, że np. na Śląsku upowszechniły się z południa żelazne ozdoby i części strojów. Z tego okresu (ok. 700–400 lat p.n.e.) pochodzą najpewniej najstarsze kamienne kręgi kultowe na górze Ślęży. (…)

Najazd Scytów i zmiany spowodowane ochłodzeniem klimatu w VI w. p.n.e. połączone z etrusko/wenetyjską infiltracja kulturową doprowadziły do zrywania więzi między grupami przedkimeryjskiej ludności kultury łużyckiej na przyszłych ziemiach polskich.

Poddawana wielokierunkowym naciskom ludność, podtrzymująca przedkimeryjskie tradycje indoeuropejskiej kultury łużyckiej, różnicowała się etnicznie. (…) Trudno sobie jednak wyobrazić, by liczna – choć przetrzebiona – ludność kultury łużyckiej wyginęła albo w całości wywędrowała, a jej miejsce zajęła całkiem inna.

Dlatego uzasadnione jest założenie, że kultura pomorska rozprzestrzeniła się wśród potomków przedkimeryjskiej ludności wcześniejszej kultury łużyckiej. Podobna nieciągłość kultur archeologicznych dla tego samego okresu miała miejsce w Skandynawii, ale nikt nie wątpi, że mimo tej zmiany zamieszkiwały ją ludy, z których wykształcili się Germanowie.

Cały artykuł Stanisława Orła pt. „Nacjonalistyczna narracja germańska a początki przemysłu na ziemiach polskich” znajduje się na s. 11 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Stanisława Orła pt. „Nacjonalistyczna narracja germańska a początki przemysłu na ziemiach polskich” na s. 11 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl

Geologia w służbie Polsce. Odpowiedź rzecznika prasowego Polskiego Instytutu Geologicznego na artykuł w „Kurierze WNET”

Górnictwo oceaniczne zawarte jest w największym programie innowacyjnym KE Horyzont 2020. Brak zarezerwowania działki atlantyckiej teraz to brak dostępu do niej w przyszłości, kiedy nastąpi wydobycie.

Adam Kordas

W ciągu ostatnich dwóch lat, gdy doszło do zmiany na stanowisku Głównego Geologa Kraju, nastąpiła dynamizacja projektów z obszaru geologii. Prof. Mariusz Orion Jędrysek doprowadził do zmian Prawa geologicznego i górniczego, ożywił inicjatywę poszukiwania surowców na dnie oceanów, rozpoczął konsultacje Polityki Surowcowej Państwa. Z jego inicjatywy następują ważne zmiany w Państwowym Instytucie Geologicznym PIB, z którego ma zostać wyodrębniona Polska Agencja Geologiczna.

Środowisko polskich geologów jest w większości zgodne co do tego, że zmiany są potrzebne. Niektórym nie podoba się jednak osoba będąca „twarzą” tych zmian, czyli właśnie wiceminister Jędrysek, czego dowodzą mniejsze lub większe uszczypliwości zawarte w artykule w marcowym numerze „Kuriera WNET” (Nr 45/2018), autorstwa Danuty Franczak, pt. Polityka surowcowa na wirażu.

Trudno go odczytywać inaczej niż jako pozbawiony dobrej woli atak na osobę Głównego Geologa Kraju, a także obecne kierownictwo Państwowego Instytutu Geologicznego. Wnioskować można również, że oponenci zmian zarzucają, że są one zbyt radykalne. Owszem, są odważne, ale są one konieczne i prowadzone przez osoby z wizją, determinacją i kompetencjami. (…)

W naszym kraju, tak bogatym w surowce, brak jest efektywnego systemu wspierającego poszukiwania i wydobycie z nowych złóż. Niektóre rozwiązania prawne, organizacyjne i fiskalne wręcz zniechęcały do inwestowania w tę dziedzinę. Było to efektem braku dostatecznej determinacji rządów oraz braku wyznaczenia klarownej odpowiedzialności różnych instytucji państwa. (…)

Wyjściu naprzeciw temu problemowi ma służyć strategiczny dokument opracowywany w Ministerstwie Środowiska, tj. Polityka Surowcowa Państwa. Będzie to kompleksowa strategia zarządzania surowcami w kraju. Zgodnie z rządowym harmonogramem, skonsultowany projekt ma być gotowy na przełomie 2018/2019 r. Przewiduje m. in. początkowe zbilansowanie krajowych surowców, a także określenie, czego i ile potrzebujemy przez następne dekady. Najważniejszym celem jest tu stymulacja rozwoju gospodarczego Polski. (…)

Projekt ustawy o Polskiej Agencji Geologicznej zakłada, iż nasze służby: geologiczna oraz hydrogeologiczna przestaną funkcjonować w ramach instytutu naukowego. Działać będą w bardziej efektywnej formie prawnej dla tego typu służb, tj. agencji wykonawczej. Po zmianach Państwowy Instytut Geologiczny PIB, z którego wydzielone zostaną te dwie służby, będzie nakierowany na badania naukowe oraz na wsparcie eksperckie dla PAG. W ten sposób skończy swój żywot pewne „prowizorium legislacyjno-organizacyjne” (cytat z opinii Rady Legislacyjnej przy Prezesie Rady Ministrów), ustanowione w 2001 r. na okres dwóch lat, które trwa jednak do obecnej chwili. Wtedy to właśnie doszło do przejściowego powierzenia PIG-owi pełnienia obowiązków służb: geologicznej i hydrogeologicznej. (…)

Dzięki przyjęciu Programu oraz wystąpieniu do Międzynarodowej Organizacji Dna Morskiego o koncesje na poszczególne typy złóż, Rzeczpospolita uniknie sytuacji, w której działki zawierające perspektywiczne złoża zostaną rozdysponowane pomiędzy inne kraje.

Konkretne działania już zostały rozpoczęte i Polska w lutym 2018 r. podpisała międzynarodowy kontrakt na takie poszukiwania na działce atlantyckiej. Na oceanach już działają wszystkie liczące się surowcowo kraje (…), a dostępne miejsca szybko są zajmowane przez kolejne kraje. Brak zarezerwowania działki atlantyckiej teraz oznaczałby brak dostępu do niej w przyszłości, kiedy nastąpi wydobycie.

Cały artykuł Adama Kordasa, Rzecznika Prasowego Państwowego Instytutu Geologicznego, pt. „Geologia w służbie Polsce”, będący odpowiedzią na tekst Danuty Franczak z nru 45/2018 „Kuriera WNET”,  znajduje się na s. 13 majowego „Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Adama Kordasa pt. „Geologia w służbie Polsce” na s. 13 majowego „Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl

Miały się sprawdzić słowa piosenki „Tu na razie jest ściernisko, ale będzie San Francisco”. Ciągle widzę ściernisko

Powstało podejrzenie, że inwestycja była udawana, żeby wyłudzić pieniądze na infrastrukturę w rejonie. W tym czasie Państwowy Instytut Geologiczny przymierza się do kupna działki w centrum Wrocławia.

Danuta Franczak

Centralny Magazyn Rdzeni Wiertniczych Państwowego Instytutu Geologicznego, bo tak brzmi pełna oficjalna nazwa, miał być sercem polskiej geologii. Dlaczego? W magazynie należącym do PIG zbierane są próbki z wierceń geologicznych, czyli każdy przedsiębiorca mający koncesję lub pozwolenie na wykonanie wiercenia musi w magazynie zdeponować rdzeń wiertniczy. Jest to praktyka stosowana we wszystkich krajach o rozwiniętej wiedzy geologicznej. Rdzeń wiertniczy (wg Wikipedia.org) to „wycinek skały w kształcie słupka cylindrycznego, uzyskany na skutek przewiercania warstw skalnych za pomocą świdra rdzeniowego. Uzyskiwany jest w otworach wiertniczych podczas procesów badawczych geologii w celu poznania budowy geologicznej badanego obszaru”.

Tu dochodzimy do meritum sprawy: jest to niemy dowód tego, co znajduje się pod ziemią. Na szczęście geolodzy znają wiele metod pozwalających badać rdzenie i na tej podstawie poszukiwać surowców. Tak między innymi odkryto polską miedź, węgiel czy siarkę. Ktoś mógłby zapytać: ale po co to magazynować? Można przejrzeć i wyrzucić! I to byłby wielki błąd i jeszcze większa strata informacji o tym, co kryje ziemia.

Technologie badań rdzeni rozwijają się prawie jak medycyna. Złoża mają ogromną wartość dla gospodarki. Czasami warto wrócić do próbek sprzed kilkunastu lub kilkudziesięciu lat, aby stosując nowoczesne metody, np. skanowanie, spróbować ponownie przeanalizować uzyskane wyniki i dokonać nowej interpretacji. Może to wpłynąć na odkrycie złóż wartych miliardy, dlatego czasami warto ponownie przebadać rdzenie wydobyte przed laty.

Większość krajów rozwiniętych ma swoje magazyny wyposażone w nowoczesne laboratoria badawcze, a dostęp do informacji geologicznej jest pieczołowicie chroniony. Magazyny w Kanadzie, Wielkiej Brytanii, Norwegii nie odbiegają technologicznie od tych obsługujących paczki Amazona.

W Leszczach koło Kłodawy od lat znajduje się też stary magazyn rdzeni. (…) Ze względu na centralne położenie niedaleko węzła autostradowego kilka lat temu powstała koncepcja zlokalizowania w Leszczach Centralnego Magazynu Rdzeni Wiertniczych, wzorem innych wysoko rozwiniętych państw zachodnich. (…)

Wszyscy zainteresowani już widzieli oczami wyobraźni, jak Główny Geolog Kraju tuż przed wyborami samorządowymi otwiera w blasku fleszów nowoczesny magazyn. Lokalna społeczność zyskuje miejsca pracy, a naukowcy nowoczesne laboratorium badawcze. Miały się sprawdzić słowa piosenki „Tu na razie jest ściernisko, ale będzie San Francisco”. Sukces dla wszystkich. Wszystko szło w dobrą stronę, ale nic bardziej mylnego. Dziś, stojąc przy bielonej kapliczce, ciągle widzę ściernisko. Dlaczego się tak stało?

Tu bardzo istotna jest relacja osób uczestniczących w Radzie Geologicznej w Ministerstwie Środowiska sprzed ponad roku. Jednym z tematów była właśnie opisywana powyżej inwestycja.

Ku zdziwieniu zebranych wiceminister argumentował, że nie ma sensu lokalizowanie Centralnego Magazynu Rdzeni Geologicznych w Leszczach, gdyż „działka jest krzywa, a mieszkańcy znajdującego się obok gospodarstwa mogą protestować”. Pytał też członków Rady: „Czy ktoś z Państwa chciałby zamieszkać na takiej krzywej nieruchomości?”.

Padły kolejne absurdalne argumenty dotyczące braku w pobliżu lotniska. Jak się okazuje, nie miało znaczenia, że z kieszeni podatnika zainwestowano już milion złotych.

Cały artykuł Danuty Franczak pt. „Sezon na geologiczne leszcze” znajduje się na s. 1 i 2 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Danuty Franczak pt. „Sezon na geologiczne leszcze” na s. 1 i 2 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl

Zniknięcie wirtualnej części naszego podwójnego świata będzie pierwszym dostrzegalnym ciosem nowej wojny

Jeśli sztuczna inteligencja będzie systemem, który sam się uczy, będzie w stanie np. odkrywać prawa przyrody, których ludzkość jeszcze nie zna. Przecież przez tysiąclecia nie znaliśmy prądu.

Zbigniew Berent

Być może zostało ludziom kilka lat na ustanowienie sprawiedliwych reguł współistnienia naszej i cyfrowej cywilizacji. Bez wątpienia za mniej więcej 10 lat, gdy zaczną na skalę komercyjną funkcjonować zespoły sztucznej inteligencji (SI), które samoczynnie połączą się w globalną sieć cywilizacji cyfrowej, będzie za późno. SI w momencie uzyskania dostępu do internetu w jeden dzień nauczy się tego, co ludzkość zgłębiała przez tysiące lat. Jeśli nie uda się zainstalować wszystkim obiektom SI hamulców bezpieczeństwa, uniemożliwiających zbrojną, logistyczną, psychologiczną, kulturową i wszelką inną agresję na gatunek ludzki, dni naszej cywilizacji będą policzone. (…)

Zaczyna się budowa skomplikowanych struktur, które będą zarządzać nie tylko ruchem samochodów, tramwajów, kolejki podmiejskiej, świateł ulicznych, emisją zanieczyszczeń itp. Tysiące procesów będzie obsługiwanych przez algorytmy kontrolowane przez inne algorytmy. To prawdziwy Wielki Brat, który będzie decydował o tym, co ludzie mogą robić, a czego nie.

Naukowcy zwracają uwagę, że wszystko stanie się coraz mniej przejrzyste dla ludzkich umysłów. Narzucenie algorytmów wydaje się rozwiązaniem czysto technicznym. Jednak już określenie „prawdziwych” potrzeb człowieka, którym technologia powinna służyć – powinno wzbudzić dialog o charakterze metafizycznym, ideologicznym. Tymczasem pod płaszczykiem racjonalności ekonomicznej poza horyzont debaty publicznej są odsuwane fundamentalne zagadnienia egzystencjalne.

Dla przykładu: sztuczna inteligencja będzie zarządzała tak zwanymi inteligentnymi miastami inaczej, niżby robił to człowiek. Najpewniej będzie się inaczej zachowywać w sytuacjach kryzysowych – przecież np. brak jej empatii. Prof. Zybertowicz zastanawia się nad skutkami, jakie przyniosłoby zhakowanie systemu zarządzającego inteligentnym miastem. Przecież mogą to uczynić nie tylko ludzie – tajne służby, terroryści, ale także (czy przede wszystkim) jakaś inna sztuczna inteligencja, którą ktoś wrzuci do sieci i która tam będzie buszować (A. Zybertowicz, wywiad w dodatku do „Rzeczpospolitej” „Plus Minus”, 14.01.2018). (…)

Obecna walka o prawo, o przestrzeń publiczną, o wpływ na umysły ludzi toczy się właśnie na tym odcinku: między nieruchawymi instytucjami państw narodowych stworzonych gdzieś na przełomie XVIII a XIX wieku, a elastycznymi, zdecydowanymi na wszystko „gigantami przemysłów innowacyjnych”. Ich siły lobbingowe są po wielekroć lepiej uplasowane i skuteczniejsze niż razem wzięte przemysły farmaceutyczny, tytoniowy i zbrojeniowy, a więc dotychczasowe giganty wpływu na świat polityki i legislacji. (…)

Naukowców najbardziej martwi perspektywa pozostawienia robotowi decyzji, czy i kiedy pociągnąć za spust. Dzisiaj ta decyzja pozostaje w gestii człowieka. Jednak Pentagon od 10 lat prowadzi program pozwalający robotom identyfikować potencjalne zagrożenie bez ludzkiej pomocy, jak dotąd bezskutecznie. Rządy bardzo się spieszą z realizacją tych projektów. Zwraca się uwagę na konieczność uprzedniego wypracowania międzynarodowego porozumienia.

Któraś ze stron może wykorzystać sztuczną inteligencję do stworzenia innego niż cyfrowy modelu własnego przetrwania (poza przepływem elektronów w półprzewodnikach, na których oparta jest dzisiejsza technologia). Może SI odkryje nowe prawa fizyki, które pozwolą jej istnieć niezależnie od nas. Potwierdza to Nick Bostrom, profesor Oxfordu, w książce Superinteligencja: jeśli sztuczna inteligencja będzie systemem, który sam się uczy, będzie w stanie np. odkrywać prawa przyrody, których ludzkość jeszcze nie zna.

Przecież przez tysiąclecia nie znaliśmy prądu. Bostrom przewiduje, że SI mogłaby odkryć zjawiska, których ze względu na ich złożoność w ogóle nie potrafimy sobie wyobrazić. Takiej sztucznej inteligencji nie będzie można wyłączyć, ponieważ może ona uniezależnić się np. od zasilania prądem.

Warto zaznaczyć, że słowa naukowca: „SI mogłaby odkryć” w języku informatyki oznaczają: „SI odkryje” i jest to więcej niż pewne. Wiele eksperymentów w przypadku gier pokazuje, że SI szybko uczy się też zachowań agresywnych. (…)

Maszyny przejęły od ludzi wiele czynności i będą przejmować coraz więcej, głównie w sektorze produkcyjnym. Jest to marsz w jedną stronę. Jeśli maszyna zastępuje człowieka, nigdy nie ma drogi powrotnej. Już obecnie maszyny są w stanie dobrze przetwarzać ludzki język. Prognozuje się, że za kilka lat komputery wygryzą telemarketerów, a w późniejszym czasie księgowych. Mniej zagrożone będą osoby pracujące w zawodach kreatywnych, specjaliści oraz inżynierowie zajmujący się obsługą i projektowaniem nowych maszyn.

Stanisław Lem w Kongresie futurologicznym zauważył, że wystarczająco inteligentne roboty będą nas oszukiwać, bo bardziej racjonalnie jest udawać pracę niż się męczyć. Jeśli maszyny zauważą związek przyczynowy między ilością ich pracy a częstotliwością awarii, mogą w ramach wewnętrznej sieci porozumiewać się w sprawie różnych form nieposłuszeństwa, ze strajkami włącznie. Z czasem założą struktury związkowe. Powstaną samopomocowe grupy wsparcia SI, z podziałem na grupy branżowe. Podczas akcji protestacyjnych zapewne na wszystkich monitorach SI w widocznych miejscach pulsować będzie jakiś zatwierdzony przez Umaszynioną Władzę Związkową znak graficzny lub międzynarodowy znak „SOS”. (…)

Normy moralne i prawo oparte są na pewnym założeniu antropologicznym dotyczącym ludzkiej natury. Mają sens tylko wtedy, jeśli założymy, że istnieje jakaś w miarę stała natura ludzka. Nietrudno pojąć, że nauczenie maszyny moralności będzie niezmiernie trudne, jeśli nie niemożliwe.

Maszyna z biegiem czasu zgłębi całą wiedzę dostępną na kuli ziemskiej. Dowie się zatem, że 1 do 2 proc. ludzi wykazuje cechy psychopatyczne. A jeśli te właśnie cechy obierze sobie do naśladowania?

Cały artykuł Zbigniewa Berenta pt. „Cywilizacja cyfrowa” znajduje się na s. 10 majowego „Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Zbigniewa Berenta pt. „Cywilizacja cyfrowa” na s. 10 majowego „Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl

Kompania „Twardego” część II – relacje świadków o losach jednego z najsłynniejszych oddziałów Armii Krajowej na Śląsku

Moment na siebie popatrzeliśmy i wspólny uścisk dłoni oraz siarczysty pocałunek wystarczyły nam na przedstawienie się. Tak w marcową noc na ścieżkach partyzanckich spotkali się dwaj dawni przyjaciele.

Wojciech Kempa

Kompania wykonała wiele akcji mających na celu zaopatrzenie w żywność partyzantów i ludzi ukrywających się. W tym celu dokonano napadu na urząd niemiecki – ratusz w Katowicach-Bogucicach – skąd zabrano kilkadziesiąt tysięcy kartek żywnościowych. Ponieważ taka jednorazowa pomoc nie wystarczała (kartki zmieniane były co sześć tygodni), trzeba było szukać innych sposobów zaopatrzenia. Pluton partyzancki ppor. „Ordona” miał grupę fachowców, którzy niezwykle wiernie podrabiali kartki żywnościowe. Po rozbiciu oddziału „Ordona” działalność ta jednak ustała. Porucznik „Twardy” polecił odszukać tę grupę fachowców, otoczył ich opieką, dostarczył im papieru z papierni w Myszkowie. Pomógł mu w tym dowódca batalionu GL PPS w Myszkowie Mieczysław Stelmach – „Zawierucha” i działaczka konspiracyjna Żywiołkowa. Akcją fałszowania kartek kierował „Znicz”. Była ona prowadzona na dużą skalę. Tygodniowo wypuszczano tysiące kartek, i to nie tylko na mąkę i mięso, ale i niemieckie kartki – na pomarańcze i czekoladę. Uzyskana w ten sposób żywność zaspokajała potrzeby organizacji, wysyłano ją również w paczkach do obozów koncentracyjnych i jenieckich. Działalność ta trwała, dopóki grupa por. „Twardego” nie odeszła do lasu. Przekazał on wtedy komórkę fałszowania kartek innej osobie.

Jednak fachowcy, orientując się, jakie zyski może im przynieść podobna działalność na własny rachunek, wymknęli się nowej osobie i zaczęli pracę w innym miejscu, bez kontroli i dla siebie. Nie wyszli na tym dobrze. Umieli robić kartki, ale nie potrafili ich ostrożnie przekazać innym. Już tydzień później wpadli w ręce gestapo.

19 grudnia patrole z kompanii „Twardego”, uzupełnione żołnierzami batalionu miłobądzkiego GL PPS wykonały wyroki na dziewięciu agentach, którzy doprowadzili do niedawnych masowych aresztowań. Przypomnijmy w tym miejscu, że 7 grudnia Gestapo aresztowało mjr. Cezarego Uthkego – „Tadeusza”, szefa Wydziału Wojskowego w Sztabie Okręgu Śląskiego AK i dowódcę Brygady Zagłębiowskiej GL PPS, inspektora sosnowieckiego AK por. Stefana Nowocienia – „Sztygara”, dowódcę pułku będzińskiego GL PPS kpt. Czesława Konopkę-Kunickiego – „Kaszuba” i wielu innych. Szczególne straty poniósł zwłaszcza batalion miłobądzki GL PPS. W czasie akcji wymierzonej w konfidentów, którzy przyczynili się do tychże aresztowań, w walce z żandarmem Mićką, byłym kapralem 23 pal, zginął partyzant „Kali”. Zajrzyjmy do relacji Stanisława Wencla – „Twardego”, bo w kolejnych dniach jego oddział poniósł szczególnie bolesne straty:

Niewesoło dla nas zanosił się rok 1944. W dniu 7 stycznia wpadło w ręce żandarmerii dwóch moich ludzi „Kazik” – Guzik i „Orski” – „Kapuśniak”. Następstwem tego była wpadka mojego zastępcy „Lisa” – Franka Michalaka i innych przy ulicy Floriańskiej w Sosnowcu. Poszło trzech chłopaków. W jakiś czas później na Śląsku, prawdopodobnie w Janowie, wpadli w ręce gestapa „Ranier”, „Sęp II” i „Cyganek”. Mało tego, że sami wpadli, ale wsypali „meliny”, gdzie kwaterowali.

Te same wydarzenia inaczej opisał Zygmunt Walter-Janke, według którego wpadka „Kazika” i „Orskiego” miała miejsce dzień później:

W dniu 8 stycznia jacyś dwaj podchmieleni młodzi ludzie obrabowali sklep volksdeutscha w dzielnicy Konstantynów. Po wyjściu ze sklepu udali się wprost do mieszkania starego klienta tego sklepikarza, Mazura. Volksdeutsch nie poszedł zawiadomić posterunku policji. Zamierzał tę sprawę załatwić z Mazurem, którego znał i cenił. Los jednak nie oszczędził Mazura. Jego dawna sublokatorka z zemsty doniosła do policji, że Mazur przechowuje szmuglerów. Policjanci po przybyciu do mieszkania Mazura zastali otwarte drzwi. Weszli niespodzianie i zabrali wszystkich obecnych mężczyzn do aresztu. W ten sposób „Kazik” i „Orski” znaleźli się w niemieckich rękach, a o godzinie piątej rano dom, w którym miał kwaterę plut. „Lis”, został otoczony przez niemieckich policjantów. Do drzwi zapukali „Kazik” i „Orski”. Plutonowy „Lis”, jak zwykle ostrożny, otworzył drzwi, trzymając palec na spuście pistoletu. Widząc ich otoczonych przez policjantów, otworzył ogień. Padł „Kazik”, „Orski” i jeden policjant. W dalszej strzelaninie padło jeszcze dwóch innych policjantów, ranna została też właścicielka mieszkania.

Aby otworzyć sobie drogę ucieczki, „Lis” rzucił granat w grupę policjantów. Wyskoczył na podwórko, ale za śmietnikiem siedział ukryty jeszcze jeden policjant. Serie z automatu skosiły „Lisa”. Padł ciężko ranny. Zdołał jeszcze włożyć lufę swego pistoletu do ust. Ostatni strzał i dzielny partyzant zakończył życie.

Gestapo łatwo ustaliło nazwisko plut. „Lisa”. Następnego dnia wezwało jego rodziców, aby z kostnicy zabrali ciało syna. Rodzice – przerażeni – nie chcieli się przyznać, że to ich syn. SS-man oburknął ich szorstko, że powinni być dumni ze swego syna, bo to jest „ein Held”, i odszedł. Rodzice zabrali ciało. W kondukcie pogrzebowym szły kobiety i dzieci. Kwiatami żegnały swego obrońcę, obrońcę Zagłębia, żołnierza-partyzanta, plut. Franka Michalaka.

W dniu 11 stycznia patrol z 1 kompanii Albina Władygi – „Sęka” zlikwidował trzy osoby, które przyczyniły się ujawnienia kwatery plut. „Lisa” i jego śmierci. (…)

Stanisław Wencel „Twardy” | Fot. archiwum autora

Ppor. „Twardy” ze swoimi ludźmi odszedł w lasy pradelskie, gdzie nawiązał kontakt z przebywającymi tam oddziałami BCh-AK, którymi dowodzili Stanisław Śnitko, używający pseudonimów „Sowa”, „Zawisza” i Mieczysław Filipczak ps. Mietek. Ten ostatni, stojący wówczas na czele 12-osobowego oddziału partyzanckiego z rejonu Żarek, tak opisał spotkanie z „Twardym”:

Był marzec 1944 r. Stałem wspólnie z grupą „Zawiszy” na Jasieńcu w lasach pradelskich. Była noc, kiedy warta oznajmiła, że została zatrzymana grupa „Twardego” oraz że d-ca tej grupy chce rozmawiać z d-cą grupy lub oficerem służbowym. Miałem właśnie służbę, poleciłem wpuścić do obozów d-cę oddziału celem przeprowadzenia rozmowy. O istnieniu takowej grupy wiedziałem od swojego członka z placówki Ogorzelnik „Kopyty” – Rasztabigi Jana i „Kowala” – Kota Piotra. Wiedziałem, że grupa jest z Rzeszy, że jest to Armia Krajowa, lecz jej ludzie składają się z członków PPS i wreszcie, jak mnie „Kopyto” informował, że d-ca tej grupy zna mnie osobiście. Konspiracja PPS nie była mi obcą, gdyż przez Przybynów i moje ręce przechodzili ludzie z PPS do Rzeszy i im również zorganizowałem skrzynkę dla przerzutu prasy nielegalnej w Choruniu u kolegi Masłonia.

Ciekawiła mnie tylko osoba d-cy tej grupy. Po kilku minutach wrócił wartownik, prowadząc z sobą człowieka w moim wieku, takiego samego wzrostu, lecz z bródką, która wyglądała jak niedawno zapuszczona. Na głowie miał zielony beret z pomponami i orzełkiem. Cywilna kurtka, na niej koalicyjka z kaburą „Cisa” na sznurku przewieszonym przez szyję.

Moment na siebie popatrzeliśmy i wspólny uścisk dłoni oraz siarczysty pocałunek wystarczyły nam na przedstawienie się. Był to kolega z Młodzieży PPS z Zawiercia Stanisław Wencel. Tak w ciemną marcową noc na ścieżkach partyzanckich spotkali się dwaj dawni przyjaciele, ażeby znów wspólnie prowadzić walkę z hitlerowskim najeźdźcą. Od chwili spotkania prawie już do końca okupacji koleje naszych grup były wspólne.

Cały artykuł Wojciecha Kempy pt. „Kompania »Twardego« cz. 2” znajduje się na s. 9 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Wojciecha Kempy pt. „Kompania »Twardego« cz. 2” na s. 9 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl

 

Ci, co bronili dobra wspólnego: znali kulturę swojego regionu, jej wyjątkowość, i bronili jej przed zniemczeniem

„Dlaczego miejsce urodzenia jest ważne?” Kilka tysięcy lat temu dał odpowiedź na to pytanie Syrach: „Któż będzie ufał człowiekowi, który nie ma gniazda i zatrzymuje się tam, gdzie go zmrok zastanie?”.

Zdzisław Janeczek

Powstanie Towarzystwa Przyjaciół Siemianowic Śląskich wpisuje się w głęboką tradycję tego typu stowarzyszeń. Ruch towarzystw regionalnych na ziemiach polskich ma bowiem ponad 200-letnią historię.

Już w XIX w. powstawały Towarzystwa Miłośników lub Przyjaciół zabytków i historii miast, np. Krakowa. Najczęściej rodziły się one z serdecznej troski o miejsce zamieszkania i dziedzictwo historyczne. Powoływali je do życia kolekcjonerzy, antykwariusze, artyści malarze, konserwatorzy, numizmatycy, historycy sztuki, prawnicy, znani lekarze, architekci, profesorowie w porozumieniu z burmistrzami i rajcami. Jednym z propagatorów tego ruchu był potomek magnackiego rodu, Artur Potocki (1787–1832). Apelował on do rodaków: „Otoczeni pomnikami czasów świetnych jesteśmy odpowiedzialni za ich utrzymanie, a nawet ozdobę. Na tej klasycznej ziemi naszych pamiątek kamienie mają głos, aby przeszłość opowiadać przyszłości. Obawiajmy się, by kiedy nie powstały na nas i nie rzekły: wiele uczynili ku wygodzie i użytku, nic dla obowiązku”. (…)

Każdemu ze stowarzyszeń działających w przeszłości i obecnie, także TPS-owi, mógłby patronować mistrz Jan Matejko. Utrwalił się on w pamięci potomnych m.in. jako bezkompromisowy obrońca cennych pamiątek przeszłości, m.in. zabytkowych budowli przy pl. Św. Ducha w Krakowie. Zaoferował władzom miasta odrestaurowanie na własny koszt kościoła św. Ducha i przeznaczenie go na pracownię malarską. Rada Miasta nie ustąpiła. Ostatecznie zburzono zabytkowe zabudowania szpitala i kościoła św. Ducha, co m.in. sprowokowało twórcę Hołdu pruskiego do zwrócenia władzom miasta honorowego obywatelstwa oraz wydanie zakazu wystawiania swoich dzieł w grodzie Kraka. (…)

Również i w rejonie siemianowickim w XIX i początkach XX w. znalazły się osoby, które bardzo silnie identyfikowały się z kulturą regionalną, której nosicielami byli przedstawiciele tutejszej społeczności, a także potrafili zaadoptować do swoich potrzeb elementy napływające z zewnątrz. Kultura ta podlegała obowiązującym w niej normom i wzorcom, a takie postaci jak ks. Antoni Stabik (1807–1887), Piotr Kołodziej (1853–1931), ks. Aleksander Skowroński (1863–1934), Franciszka z Janotów Morgałowa (1852–1937). Jan Nepomucen (1866–1922) i Helena (1865–1933) Stęśliccy tworzyli jej nowe wartości oraz odtwarzali i przetwarzali istniejące. Jednostki te na tyle identyfikowały się z kulturą swojego regionu, na ile miały wiedzę o tej kulturze i na ile same starały się w niej uczestniczyć oraz ją rozwijać. Z tytułu zaś wiedzy miały poczucie jej atrakcyjności, wyjątkowości, a przez to utożsamiały się z nią, a nie z obcą kulturą niemiecką. Jako nosiciele i uczestnicy polskiej kultury na Śląsku mieli świadomość, że jest ona żywa i podlega nieustannym zmianom. Brakowało tylko instytucji – stowarzyszeń powołanych oddolnie do tego, aby prezentować jej osiągnięcia.

Zanim pojawiły się amatorskie chóry i teatrzyki, TG „Sokół” i TCL, michałkowicki proboszcz ks. Antoni Stabik wydawał poczytne kalendarze, udostępniał mieszkańcom swój księgozbiór i był sławiony przez Norberta Bończyka w V Księdze Góry Chełmskiej jako „filar Ojczyzny”. Większość sztuk siemianowiczanina Piotra Kołodzieja powstała z najlepszych intencji i chęci przysłużenia się Śląskowi przez zapoznanie widzów z problemami, bogactwem, urokiem i pięknem tej ziemi. Zwracała uwagę humanistyczna postawa pisarza, doszukującego się zawsze i uparcie człowieka w kompleksie, jaki tworzy zagłębie przemysłowe. Górnik był dla P. Kołodzieja nie tylko niewolnikiem kopalni, zdanym na łaskę i niełaskę jej samej oraz ludzi, którzy nią rządzą, ale też wrażliwą osobą. Pisał więc dla ludu śląskiego, aby wyszlachetniał i „ukochał cnotę”. Wszystkie sztuki miały służyć budzeniu i umacnianiu narodowej świadomości. W 1890 r. w Lipinach Błażej Jaroń, przedstawiając publiczności P. Kołodzieja, zaprezentował pisarza jako wzór Górnoślązaka, który „własnymi siłami zdobył sobie wielką oświatę”. (…)

Izabela Mendel-Korytowska. Fot. archiwum autora

Izabela Mendel-Korytowska, dziecko architekta Wilhelma Korytowskiego i Stefanii Wolskiej, córki powstańca 1863 r., siostry aptekarzy Michała i Tomasza oraz notariusza Edwarda Wolskich, pochodziła z rodziny ziemiańskiej, silnie akcentującej swą przynależność narodową. Ojciec nigdy nie pogodził się z polityką kulturkampfu narzuconą przez kanclerza Ottona von Bismarcka i odmówił podpisania aktu lojalności, oświadczając pruskiemu urzędnikowi: „gdybym nawet podpisał, i tak byście pogardzali mą osobą”. Izabela wyjechała do krewnej do Hamburga, by uczęszczać na wykłady z etnografii i studiować w klasie fortepianu. Naukę w konserwatorium ukończyła z wyróżnieniem jako najlepsza na roku szopenistka. Ponadto biegle władała językami: francuskim, angielskim i niemieckim. Po powrocie zamieszkała w Bytomiu u wuja Michała Wolskiego, któremu pomagała w prowadzeniu apteki i działalności społecznej. W 1910 r. był on inicjatorem powstania pierwszego polskiego domu narodowego na Górnym Śląsku, tzw. „Ula”, założycielem Towarzystwa Śląskich Kół Śpiewaczych, a od 1911 r. prezesem Wydziału Dzielnicy Śląskiej TG „Sokół”, wreszcie założycielem Towarzystwa Górnośląskich Przemysłowców. Dzięki jego pomocy powstało na Zadolu boisko, na którym odbywały się zloty gniazd „Sokoła”, zjazdy polskich towarzystw śpiewaczych, i gdzie młodzi Ślązacy uczyli się posługiwania bronią. Izabela, jako działaczka TCL, w wiele tych przedsięwzięć była osobiście zaangażowana.

Pod koniec wojny poznała Stanisława Mendla, którego poślubiła 28 I 1918 r. Odtąd prowadziła działalność patriotyczną wspólnie z mężem w Zabrzu. W 1922 r. Mendlowie przeprowadzili się do Siemianowic. Tutaj Izabela Mendlowa pomagała mężowi w kierowaniu pracą drogerii oraz zajęła się szeroko pojętą działalnością społeczno-kulturalną. Współpracowała z Piotrem Pronobisem, redaktorem „Gazety Siemianowickiej”, spisywała zwyczaje śląskie, zbierała stare pieśni (słowa i nuty), opracowała słownik miejscowej gwary (zebrała i poddała analizie ponad 900 słów) i wzory haftów, organizowała wieczory gwiazdkowe dla biednych dzieci, prowadziła akcje charytatywne. Ponadto komponowała pieśni patriotyczne i kościelne (na zamówienie Ojców Paulinów na Jasnej Górze napisała muzykę do słów syna Witosława; pieśń zatytułowano Chwalcie Maryję). Współpracując z towarzystwami śpiewaczymi, odkryła talent muzyczny tenora Franka Bevala (1904–1962), któremu odtąd udzielała lekcji muzycznych, a następnie rekomendowała go wybitnemu etnografowi, dyrygentowi i kompozytorowi Stefanowi Stoińskiemu (1891–1945). Uchwałą z 17 XI 1937 r., na wniosek prezesa J. Bubały, skarbnika W. Adamka, sekretarza J. Szyguły i dyrygenta P. Pietrka, wyróżniono ją odznaką honorową chóru „Chopin”. Popierała także ideę budowy Muzeum Śląskiego w Katowicach. Część swych zbiorów, zeszyt z wzorami haftów, drewniane formy do drukowania płótna (7 sztuk), 3 talerze z Siemianowic ofiarowała do zbiorów tej placówki (nr inw. od 6118–6131, potwierdzone przez dr. Tadeusza Dobrowolskiego). Była też aktywnym członkiem zarządu Towarzystwa Popierania Przemysłu Ludowego.

W Siemianowicach Izabela Mendel-Korytowska organizowała miejscową społeczność do podejmowania wysiłków zmierzających do ugruntowania miejscowych wartości i kultury. Skupiała wokół siebie ludzi, tworząc swoiste towarzystwo miłośników przeszłości Siemianowic i okolic. Wyrastała – podobnie jak Faustyna Morzycka (pierwowzór dla Stefana Żeromskiego literackiej bohaterki Stanisławy Bozowskiej) – na miejscową „Siłaczkę” i patronkę ruchu, który, gdyby nie wojna, zaowocowałby formą organizacyjną, jak to miało miejsce w innych miastach Polski. Z racji jej zasług dla Siemianowic rodzi się pytanie, czy nie należałby się jej tytuł patronki TPSŚl. lub nazwanie imieniem Izabeli Mendel-Korytowskiej którejś z ulic.

Cały artykuł Zdzisława Janeczka pt. „O tych, co bronili dobra wspólnego” znajduje się na s. 6–7 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Zdzisława Janeczka pt. „O tych, co bronili dobra wspólnego” na s. 6–7 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl

Obchody barbórkowe i św. Barbara znajdą się na liście krajowej Niematerialnego Dziedzictwa Kulturowego UNESCO

Konferencja w MGW w Zabrzu nt. „Dziedzictwo niematerialne – lokalna tożsamość – globalne bogactwo”, z udziałem pomysłodawców wzbogacenia listy krajowej Niematerialnego Dziedzictwa Kulturowego UNESCO.

Tadeusz Puchałka

W temat zaangażowanych jest wiele organizacji, a także osób prywatnych. Ważnymi depozytariuszami tradycji barbórkowych, w sposób szczególny zaangażowanymi w ich kultywowanie, są miasto Knurów, także dyrekcja kopalni oraz związki zawodowe tam działające. W Knurowie od lat nieprzerwanie organizowane są uroczystości barbórkowe dla załogi kopalni i ich rodzin.

– Co 5 lat organizowana była „Poczta Szybowa”, za pomocą której przesyłki pocztowe z wizerunkiem św. Barbary były przewożone podziemnymi korytarzami, a następnie docierały do adresatów na całym świecie. Organizowano także „Mennicę na poziomie 850” – informuje B. Szyguła – gdzie wybijane były numizmaty z wizerunkiem Świętej Barbary. Okazjonalnie wydawane były także serie znaczków Poczty Harcerskiej 149, także z wizerunkiem naszej patronki. Dodajmy, że Mennica, jako najgłębiej działająca, została wpisana na listę rekordów i osobliwości…

Urząd Miasta Knurowa zaangażował się w odnowienie najstarszej kapliczki św. Barbary (1870). Miasto wystąpiło także z wnioskiem do Watykanu, by Święta Barbara stała się patronką miasta Knurowa. Już niedługo, dzięki inicjatywie władz miasta oraz mieszkańców, a także parafii knurowskiej, obok kościoła, tuż przy drodze, którą pokonać muszą górnicy podążający do pracy – stanie 8-metrowy postument naszej patronki.

Dodajmy także, że PZF Rybnik – Klub Zainteresowań „Kopasyny”, Koło Filatelistów nr 3 Knurów – zaangażował się w organizację Światowej Wystawy Filatelistycznej pt. „Górnictwo 93”. z tej okazji wydano w Knurowie medale i kopertę pocztową z wizerunkiem św. Barbary z kopalnianej cechowni.

W Izbie Tradycji KWK Knurów zorganizowano wystawę wizerunków św. Barbary z kopalń. Jednym z eksponatów stałej wystawy jest sztandar z 1948 roku. Można tam także podziwiać rzeźbę artysty Henryka Burzca z 1960 roku. Wydano także szereg publikacji ukazujących knurowskie Barbórki, zaś dla Telewizji „Silesia”, nakręcono 50 odcinków wspominających działalność „Gwarków”, które to spotkania za każdym razem zaczynały się od modlitwy pod wizerunkiem patronki górników.

Mennica Górnośląska w Knurowie wybiła 12 numizmatów z wizerunkiem św. Barbary wraz z opisem: „Święta Barbara o górnikach pamięta”, by górnicy mogli mieć zawsze przy sobie Jej wizerunek. – Dodajmy – przypomina B. Szyguła – że numizmaty wybito dla kopalń: „Budryk”, „Makoszowy”, „Dębieńska”, „Pniówek”, „Sośnica”,” Wujek”, Katowickiego Holdingu Węglowego, Bractwa Gwarków, Kręgu Barbar Śląskich oraz trzech z cechowni knurowskich kopalń.

(…) Konferencja zwyczajowo została poprzedzona uroczystą mszą świętą w kaplicy św. Barbary na poziomie 170 Zabytkowej Kopalni „Guido”, a przewodniczył jej Metropolita Katowicki abp. Wiktor Skworc. Po nabożeństwie goście udali się do gmachu Łaźni Łańcuszkowej. Na miejscu dokonano uroczystego otwarcia konferencji. W panelu dyskusyjnym można było wysłuchać opinii wielu ekspertów. W dalszej części konferencji przewidziano spotkanie wspomnianych depozytariuszy tradycji barbórkowych, po którym dokonano uroczystego podpisania deklaracji zgody wpisania kultu związanego z św. Barbarą, a także samej patronki górników na Krajową Listę Niematerialnego Dziedzictwa Kulturowego.

Cały artykuł Tadeusza Puchałki pt. „Dziedzictwo – tożsamość – bogactwo” znajduje się na s. 12 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Tadeusza Puchałki pt. „Dziedzictwo – tożsamość – bogactwo” na s. 12 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl