Piękno i groza pustyni. Prawo serii, niepewność, zagrożenie – trudne doświadczenia polskich geodetów na pustyni w Iraku

Życie obfitowało w wiele spięć i konfliktów. U ich podłoża leżały trudne warunki bytowe, przemęczenie, tęsknota za domem, wyczerpująca praca, brak odpoczynku i rozrywek oraz morderczy klimat.

Władysław Grodecki

Nierzadko w czasie jazdy w wysokiej temperaturze pękały dętki. Pewnego razu nasza toyota wykonała karkołomną ewolucję i koła znalazły się u góry. Krzysiek i Marian szybko wyskoczyli z samochodu, ja zostałem. Po chwili Krzysiek, widząc moją odrzuconą w bok rękę, jakby oderwaną od tułowia, zapytał: „Czy Władek jest cały?”. A ja patrzyłem na wyciekającą z termosu wodę i myślałem, jak kiedyś Grek Zorba: „Jaka piękna katastrofa”…

Z czasem wszystko zaczęło się układać coraz lepiej, choć dobry nastrój zepsuła nam wiadomość, że w Karbali śmiercią tragiczną, spadając z wysokości na budowie, zmarł nasz kolega, magazynier Leszek. Ten, który miał najbardziej bezpieczną pracę… (…)

Wkrótce zaginął na pustyni star z całym zespołem stabilizacyjnym, a obrażony na kierowcę inż. W. opuścił zespół i wsiadł do arabskiego samochodu. Wracali na raty następnego dnia. Upłynęło dwa tygodnie i zgubił się mój dawny szef Wojtek. Całą noc jeździł wokół punktu, gdzie dokonał pomiaru, aż rano został odnaleziony przez kolegów 20 km od niego.

Wreszcie tuż przed kolejnym terminem wyjazdu do Syrii i Jordanii otrzymaliśmy dramatyczną wiadomość ze „160 km”: poprzedniego dnia o godz. 15.00 wyjechali z bazy Michał (mój były kierownik) i Heniek, i do tej pory nie wrócili, mimo że upłynęło już 30 godzin. Mieli „dać lustro” na dwóch punktach w godzinach wieczornych i po opuszczeniu pierwszego punktu znikli bez śladu. Wkrótce po tym wyjechała na poszukiwanie jedna nasza toyota, powiadomiona została miejscowa policja, posterunki graniczne. Czyniono starania o helikoptery. Tymczasem samochody wyjeżdżały i wracały z pustyni bez zaginionych. O zaginięciu poinformowaliśmy Ministerstwo Rolnictwa Iraku i polską ambasadę w Bagdadzie. Poza naszymi 9 służbowymi toyotami w akcji poszukiwawczej uczestniczyło podobno 37 samochodów irackich.

Mijały kolejne godziny i dni niepewności i lęku. Nikt nie pracował, jedni wypatrywali zaginionych na bezkresnych równinach, kotlinach i dolinach rzek okresowych, inni oczekiwali informacji o efektach poszukiwań. Halo, tu Bagdad, halo, tu „160”! Halo, tu Bagdad, tu Bagdad, wzywamy „160”! – i znowu cisza. Halo, tu „160”, wzywamy Bagdad, wzywamy Ruthbę! Wreszcie zmęczonym głosem ktoś przekazał tę długo oczekiwaną informację: zaginieni powrócili!

Relacje kolegów potwierdziły, że obaj znajdowali się w stanie głębokiej depresji. Kilka dni później zwierzał mi się Heniek: – Jechaliśmy od jednego punktu do drugiego. Szef dobrze znał drogę i nawet w nocy nie powinien błądzić, ale tego wieczoru odniosłem wrażenie, że poprzestawiały mu się strony świata. „Panie Michale, mamy jechać na południe, gdzie jest szosa Bagdad–Damaszek i łatwo dojedziemy do bazy! Niech pan popatrzy, jedziemy wprost na „Wielki Wóz”. Od kiedy to Gwiazda Północna znajduje się na południu?” Jechaliśmy w milczeniu, ciągle oddalając się od bazy. Mijał czas, wzrastał niepokój, a p. Michał nie słuchał, nic nie mówił, tylko mknął w nieznane. W końcu stało się to, co musiało się stać, czego najbardziej się obawialiśmy: samochód stanął.

Zabrakło benzyny. Spragnieni, głodni, szybko opróżniliśmy chłodnicę z wody, zostawiliśmy samochód i ruszyli w poszukiwaniu ludzi, ale nigdzie nie widzieliśmy namiotów beduińskich. Teren był bardzo zróżnicowany: wysokie wzniesienia pocięte głębokimi dolinami vadi. Bezskutecznie wspinaliśmy się na kolejne szczyty. Bezlitośnie prażące słońce odbierało resztki energii.

Świadomość braku wody i jedzenia pogłębiał kryzys psychiczny. Szef był bliski załamania, nie miał ochoty ani sił iść dalej. Prosił tylko, bym wszedł na kolejne wzniesienie i następne. W pewnej chwili oznajmił mi, że dalej nie pójdzie, że jest mu obojętne, co się stanie. Z trudem udało mi się go przekonać, by przeszedł jeszcze 100, 200 m, może wreszcie zobaczymy namioty. Nigdy nie zapomnę tej chwili, kiedy nie mając już prawie żadnej nadziei, wspiąłem się na jeszcze jedno wzniesienie i w odległości ok. 4 km zamajaczyło mi kilka czarnych plam. Nie mogłem uwierzyć w swe szczęście, każda bowiem z nich oznaczała cud, namiot, obecność ludzką, ocalenie.

Opowieści Heńka słuchałem z zapartym tchem. Pracowałem przecież z Michałem i ciągle miałem w pamięci jego pełne pychy zapewnienia: „ja sobie dam radę, jestem mocny, mnie się nic nie stanie”. Dla mnie jego zachowanie było groźnym ostrzeżeniem, że trzeba uznać potęgę pustyni, trzeba trochę pokory!

Cały artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Piękno i groza pustyni. Doświadczenie pustyni (IV)” można przeczytać na s. 4 lipcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 49/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Piękno i groza pustyni. Doświadczenie pustyni (IV)” na s. 4 lipcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 49/2018, wnet.webbook.pl

Nie ma ludzkiego życia bez znaczenia. Mieczysław Janas upamiętnia historie nieznanych ofiar II wojny światowej

Zbiera szczątki informacji i składa z nich pełny obraz zapomnianych ofiar II wojny światowej, bo nie ma wspomnień i przeżyć bez treści. Spadek w postaci opowiadań z przeszłości pozostawić może każdy.

Aleksandra Tabaczyńska

Mieczysław Janas, mieszkaniec Wąsowa (koło Nowego Tomyśla) jest członkiem Stowarzyszenia Miłośników Ziemi Wąsowskiej. Kocha pszczoły, ma 15 rodzin pszczelich. Lubi obserwować środowisko przyrodnicze, pracował na roli i jako ślusarz. Od blisko trzydziestu lat jest członkiem Związku Emerytów i Rencistów. Rozwija swoje pasje, nie żałując czasu ani zaangażowania, nie oglądając się na ewentualną pomoc innych. Mężnie ponosi koszty związane ze swoją działalnością, zarówno te materialne, jak i niematerialne.

Mieczysław Janas bowiem w wolnym czasie poszukuje, spisuje i upamiętnia historie nieznanych ofiar II wojny światowej, pochowanych na miejscowych cmentarzach. Pełen refleksji i pokory wobec losów ludzkich, zbiera szczątki informacji i składa z nich pełny obraz życia i śmierci zapomnianych ofiar niemieckiej napaści na Polskę w 1939 roku. Mimo upływu tylu lat od zakończenia walk, wciąż odnajdywane i ewidencjonowane są groby ludzi, którym odebrano życie. Dotyczy to zresztą nie tylko II wojny światowej. (…)

Władysława Grocholewska

Odnowiony grób Władysławy Grocholewskiej | Fot. A. Tabaczyńska

Na cmentarzu w Wytomyślu pochowana jest także 24-letnia Władzia Grocholewska z Wąsowa, która zginęła w lutym 1945 roku z rąk żołnierzy radzieckich. Tragiczny los dziewczyny również ustalił i upamiętnił Mieczysław Janas.

Nadciągający front wschodni spowodował ucieczkę do Rzeszy Niemców, którzy pozostawili gospodarstwa, a w nich inwentarz. Polacy pracujący w niemieckich obejściach zorganizowali się w grupy i jeżdżąc wspólnie oporządzali zwierzęta. W jednej z takich grup była też Władzia.

Po przejściu głównej linii frontu nadciągnęły różnego rodzaju oddziały pomocnicze i NKWD. Ludność cywilna była bezbronna, okradana i nękana na wiele sposobów przez żołnierzy. Władzię, jadącą z grupą parobków, zatrzymano pod Trzcielem i ściągnięto z wozu, a mężczyzn przepędzono.

Martwą dziewczynę na polu znalazł jej ojciec i pochował na cmentarzu wytomyskim. Po wielu latach i ta mogiła stała się bezimienna. (…)

Działalność i aktywność Mieczysława Janasa cieszy się ogromnym uznaniem lokalnej społeczności. Nazywany jest kopalnią wiedzy historycznej o regionie, krzewicielem i popularyzatorem wiadomości o losach i dziejach ludzi związanych z tym terenem. Wiedzy, którą posiadł, towarzyszy bogata, autorska dokumentacja fotograficzna.

W swoich poszukiwaniach przeprowadził wiele rozmów, głównie z osobami starszego pokolenia, inspirując je do powrotu myślami do wspomnień lub opowieści zasłyszanych od bliskich i sąsiadów, często już nieżyjących. Wszystkie te wspomnienia zebrał, zweryfikował i spisał.

Mieczysław Janas wie, że młodszym pokoleniom nie chce się słuchać opowieści o starych dziejach i losach ludzi, którzy żyli przed nami. Jednak spadek, składający się z opowiadań z przeszłości, pozostawić może każdy. I puentuje: – Nie ma ludzkiego życia bez znaczenia, nie ma wspomnień i przeżyć bez treści.

Cały artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Mieczysław Janas – strażnik pamięci” można przeczytać na s. 5 lipcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 49/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Mieczysław Janas – strażnik pamięci” na s. 5 lipcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 49/2018, wnet.webbook.pl

„Demony” starej Unii: progermańska propaganda na temat plemion żyjących w starożytności na terenie dzisiejszej Polski

Przełom polityczny lat 90. XX w. doprowadził w Europie do wykreowania w społeczeństwach wyzwalających się z dominacji rosyjskiej poczucia niższości, co wykorzystały elity państw tzw. starej Unii.

Stanisław Orzeł

Wraz z rozszerzaniem się Unii Europejskiej na Europę Środkową i Południowo-Wschodnią należało się spodziewać wzajemnego bliższego poznawania kultur, tradycji, a w rezultacie – pogłębiania szacunku dla historii poszczególnych Ojczyzn tworzących nową, zjednoczoną Europę. Niestety, wśród części elit kreujących świadomość opinii publicznej w państwach tworzących trzon tzw. starej Unii – jak na obrazach Francisca Goyi – rozum zasnął, a zbudziły się demony.

Prymitywne hołdowanie stereotypom na temat społeczeństw „nowej Unii”, moralizatorski paternalizm i zwykłe, poniżające lekceważenie ich odrębności zaczęło przenikać nie tylko do opinii potocznej. Sięgnęło głębiej, ogarniając kręgi opiniotwórcze, pseudonaukowe autorytety i tzw. ekspertów, aż wreszcie na dobre zagnieździło się wśród eurokratów Komisji Europejskiej i polityków „starej Unii”, „lepiej wiedzących”, jak się powinny kształtować samooceny opinii publicznej np. w Polsce: czego powinniśmy się wstydzić, o czym z naszej historii zapomnieć, czego nie przypominać, a w czym naśladować „starszych braci”.

Głosicielami tych opinii w państwach dawnego tzw. bloku wschodniego stali się – często – niektórzy naukowcy nawróceni „na wiarę” zaniku państw w Unii, których do kreowania właściwych poglądów przekonały odpowiednie granty na „badania naukowe” pozyskiwane z Unii Europejskiej lub państw „starej Unii”.

Rzecz w tym, że my w Polsce już takie kolonialne i neokolonialne kulturkampfy parę razy przerabialiśmy i – wprawdzie podzielona politycznie i zdziesiątkowana latami biurokratycznej demoralizacji oraz indoktrynacji – część polskich środowisk naukowych oraz opiniotwórczych na te plewy już się nie chce nabrać. Nic przeto dziwnego, że podobnie jak po odzyskaniu niepodległości sto lat temu, w 1918 r. – wśród polskich badaczy zaczęły się odnawiać również różnice poglądów m.in. na temat interpretacji etnicznej kultur archeologicznych okresu późnorzymskiego i wczesnośredniowiecznego na ziemiach polskich, w tym datacji osadnictwa słowiańskiego na naszym terenie.

Dziś już wyraźnie można mówić o sporze neoautochtonistów z neoallochtonistami. Przy czym neoautochtoniści, czyli zwolennicy zasiedlania naszych ziem przez przodków Słowian i ostatecznie plemiona słowiańskie od starożytności – swoje poglądy artykułują z konieczności ponownego przeciwstawiania się progermańskiej, polskojęzycznej propagandzie pseudonaukowej, powielanej w licznych artykułach Wikipedii czy na forach internetowych przez przeszkolonych po gebbelsowsku tzw. trolli.

Na wzór hitlerowskich, czyli niemiecko-szowinistycznych i faszystowsko-totalitarnych „badaczy” historii – głosiciele tych prawd objawionych starają się udowadniać, m. in. przy okazji odkryć archeologicznych przy budowie rurociągu jamalskiego czy autostrad, że nie były to kultury archeologiczne stworzone przez Słowian.

O ile jednak w czasach Drang nach Osten pod sztandarami III Rzeszy miał taki „argument” służyć „naukowo” uzasadnianej ekspansji terytorialnej – o tyle dziś służy do podkreślania wyższości gospodarczej i dyktowania kierunków rozwoju prawnego, politycznego, a w ostateczności – kulturowego naszemu społeczeństwu. Chodzi o nowy „zniewolony umysł” narodów Europy Środkowej i Bałkanów, które doświadczyły już takiej demonicznej dominacji: tak za czasów niemieckiego totalitaryzmu spod znaków Hitlera, jak i po zdradzie jałtańskiej – totalitaryzmu stalinowskiego spod znaku nacjonalizmu wielkoruskiego. (…)

Większość autochtonistów i neoautochtonistów podnosi argument, że w badanym czasie i przestrzeni nie było fizycznej możliwości, żeby Słowianie dopiero po upadku Imperium Romanum przybyli na obecne ziemie polskie, a następnie w szybkim tempie rozplenili się na pustki osadnicze Europy Środkowej powstałe po wędrówkach Germanów, a zwłaszcza zgromadzili wystarczający potencjał demograficzny, aby równocześnie wtargnąć na Półwysep Bałkański i w kolejnych falach najazdów (w tym wędrówki Serbów i Chorwatów z dzisiejszych ziem polskich) zdobyć i zasiedlić posiadłości bizantyjskie, a nawet zagrozić samemu Bizancjum.

Tym bardziej wydaje się mało prawdopodobne, aby – jak chcą propagandyści progermańscy – te „prymitywne” plemiona wywarły potężny i trwały wpływ tak językowy, jak i kulturowy na inne ludy, które znalazły się pod ich oddziaływaniem.

Okres od połowy V w. n.e. (klęska Hunów Attyli na Polach Katalaunijskich) do 1 poł. VII w., gdy Słowianie oblegali wraz z Awarami Konstantynopol, a następnie utworzyli swoje państwo pod wodzą Samona – byłby zbyt krótki, aby w warunkach ciągłych niepokojów i trwającego dopiero zasiedlania ziem nad Wisłą, rozwinąć taki potencjał ludnościowy i ekonomiczno-zbrojny, żeby na całe wieki przejąć tereny od Odry aż za Łabę i od Karpat po Adriatyk…

Cały artykuł Stanisława Orła pt. „Nacjonalistyczna narracja germańska a początki przemysłu na ziemiach polskich (cz. 3)” można przeczytać na s. 8 lipcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 49/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Stanisława Orła pt. „Nacjonalistyczna narracja germańska a początki przemysłu na ziemiach polskich (cz. 3)” na s. 8 lipcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 49/2018, wnet.webbook.pl

Między Ameryką a Rosją. Co przesądza o Polsce, jej gospodarce i sile? Kto nam zagraża? Kto jest naszym sojusznikiem?

Jeśli zakłada się, że bez pomocy sojusznika nie ma szans na zwycięstwo, już się przegrało. Nie ma odwiecznych wrogów ani odwiecznych przyjaciół. Polityka to sztuka ich pozyskiwania. To mało czy wiele?

Jan Bogatko

Tego samego zdania był przecież Adolf Bocheński, autor książki „Między Niemcami a Rosją”, lektury obowiązującej dla polskich polityków wszelkich opcji. Odnoszę wrażenie, że politycy Dobrej Zmiany Bocheńskiego nie czytali. (…)

Bocheński wskazywał, pisząc swą książkę w 1937 roku, na dwa lata przed II wojną światową – na wady naszych sojuszników, podkreślając – co dla Polaków bywa trudne do zrozumienia – że polityka obronna, sojusznicza kieruje się jedynym interesem – to znaczy własnym. Sloganem „za wolność naszą i waszą” kierowała się głównie Polska, obrywając za to, ile wlezie. Interes naszych sojuszników był ostro zdefiniowany, czego wyrazem było choćby stwierdzenie francuskiego socjalisty, polityka i dziennikarza, Marcela Déata, wyrażone na łamach gazety „L’Oeuvre” 4 maja 1939 roku: „nie będziemy umierać za Gdańsk”. Socjalista został sojusznikiem Hitlera. Chociaż podobno Francuzi, zwłaszcza młodzi, chcieli „umierać za Gdańsk”. Przynajmniej teoretycznie. Ale elity – praktycznie – nie chciały. Tak, jak nie obchodziło ich zajęcia Zaolzia przez Czechów, kiedy Rosjanie stali u bram Warszawy.

Podobno Maria Teresa płakała, biorąc udział w likwidacji Polski. Francuzi starali się namówić Sobieskiego, by nie słuchał ani papieża, ani cesarza. Może wówczas zabrakłoby jednego zaborcy, a Polska miałaby swój wiek XIX, wiek pary i elektryczności? Byłaby to jedyna dobra rada ze strony Francji. (…)

Można snuć domysły, dlaczego udzieliła w 1939 roku Polsce gwarancji, wiedząc, że nie jest w stanie jej dotrzymać. Ale Polacy powinni się zastanowić nad tym, dlaczego Polska je przyjęła, wystawiając Hitlera na pośmiewisko. Najpóźniej w chwili wypowiedzenia deklaracji o niestosowaniu przemocy Warszawa wiedziała, co Polskę czeka.

Czy słaba militarnie Polska mogła liczyć na sojuszników? Oczywiście nie, zwłaszcza, że nie łączyły jej z sojusznikami wspólne cele. Wracając do Bocheńskiego, opisującego na tle historycznym sytuację w latach 30. XX wieku (po dojściu Hitlera do władzy), trudno nie wskazać na cytat: „Dziś stroną pragnącą porozumienia dwu mocarstw kosztem Polski nie są Niemcy. Stroną nie pragnącą dalszego zaognienia antagonizmu z Niemcami jest właśnie Rosja Sowiecka. Jeśli więc w interesie Polski jest trwanie antagonizmu niemiecko-rosyjskiego, w myśl doświadczeń dziejowych Potockich, Czartoryskich i Piłsudskich powinna stanąć Rzeczpospolita raczej po stronie Niemiec, jak (niż) po stronie Rosji”.

I dalej: „Ci więc, którzy twierdzą, że Hitler jest w sporze niemiecko-rosyjskim napastnikiem, powinni ze względu na interes Polski występować po jego stronie. To jest jasne jak słońce”. Logika wywodów Bocheńskiego przeraża. A podkreślił on jedynie to, że sojusz wymaga wspólnoty interesów. I to wszystko!

Pora na postawienie pytania, czy NATO (a dokładniej Niemcy, Francję, Wielką Brytanię czy USA) łączy z Polską wspólnota interesów. Wydaje mi się, że raczej nie. (…)

Wydaje mi się, że nadszedł moment rozpoczęcia sondaży w Moskwie. Czasy mamy bowiem inne niż w epoce Bocheńskiego, ale mechanizmy pozostały te same. Z Rosją Polska (poza pewną krótką i bolesną listą) nie ma punktów spornych. Rosja, inaczej niż Ukraina, nie formułuje nawet w trzecim szeregu polityków roszczeń terytorialnych wobec Polski. Nie będzie to łatwe, ale polityka to niełatwe rzemiosło i zajęcie nie dla każdego.

Cały felieton Jana Bogatki, pt. „Między Ameryką a Rosją” – jak co miesiąc, na stronie „Wolna Europa” „Kuriera WNET”, nr lipcowy 49/2018, s. 3, wnet.webbook.pl.

Aktualne komentarze Jana Bogatki do bieżących wydarzeń – co czwartek w Poranku WNET na WNET.fm.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Felieton Jana Bogatki pt. „Między Ameryką a Rosją” na s. 3 „Wolna Europa” lipcowego „Kuriera WNET” nr 49/2018, wnet.webbook.pl

Skarboferm – jak w II Rzeczpospolitej polsko-francuska spółka z zyskiem wydobywała i sprzedawała węgiel kamienny

„Skarboferm” to skrótowa nazwa spółki polsko-francuskiej utworzonej w celu dzierżawy państwowych kopalń węgla kamiennego na Górnym Śląsku, przejętych przez rząd polski od władz pruskich.

Zenon Szmidtke

Choć formalnie spółka została założona 25 II 1922 r., porozumienie w sprawie jej utworzenia zostało podpisane jeszcze przed plebiscytem na Górnym Śląsku, mianowicie 1 III 1921 r. w Paryżu. Było ono wyrazem koncesji gospodarczych poczynionych przez rząd polski na Górnym Śląsku dla przemysłu francuskiego, w zamian za poparcie Francji dla sprawy polskiej przynależności państwowej Górnego Śląska. To specyficzne przedsiębiorstwo funkcjonowało do czasu wybuchu II wojny światowej.

Dla rządu polskiego zasadniczy cel jego powstania i funkcjonowania nie stanowiły korzyści ekonomiczne, lecz obrona i utrwalanie polskiej racji stanu. Rzecz jasna, finansowy zysk był pierwszoplanowym motywem zaangażowania się w spółce grupy francuskich przemysłowców, jednakże przez cały czas swej działalności w spółce nie zapominali oni o respektowaniu polskiej racji stanu, do czego obligowało ich powstanie spółki na mocy umowy międzyrządowej w określonym momencie dziejowym. (…)

Kapitał zakładowy Skarbofermu został wpłacony w połowie przez akcjonariuszy francuskich. Drugą połowę wpłacił skarb państwa polskiego za pożyczkę od rządu francuskiego na 9 lat, oprocentowaną w wysokości 5% rocznie. (…)

Dnia 19 XII 1921 r. rząd francuski złożył w Polskiej Krajowej Kasie Pożyczkowej w Warszawie do dyspozycji rządu polskiego kwotę 150 000 000 marek niemieckich z przeznaczeniem na wpłatę polskiej części kapitału akcyjnego. Tę pożyczkę rząd polski całkowicie spłacił już w lutym 1927 r. ze swych dochodów z należnego mu czynszu dzierżawnego Skarbofermu i z należnej mu jako akcjonariuszowi dywidendy.

Od 25 II 1922 r., to jest dnia Walnego Zgromadzenia Założycielskiego spółki, wybitny Polak i Górnoślązak Wojciech Korfanty był przewodniczącym Rady Nadzorczej Skarbofermu, a tym samym ─ na podstawie § 17 statutu spółki ─ również prezesem Komitetu Stałego. (…)

Biorąc za podstawę swej działalności na polu gospodarczym dwa uzyskane w 1922 r. kluczowe stanowiska: prezesa Rady Nadzorczej Skarbofermu oraz prezesa Rady Nadzorczej Banku Śląskiego SA w Katowicach, Korfanty postawił przed sobą zadanie integracji przemysłu górnośląskiego z organizmem gospodarczym państwa polskiego. Chciał to osiągnąć za pomocą stopniowego i systematycznego wzmacniania roli kapitału polskiego w tym przemyśle, mianowicie przez skoordynowanie akcji kapitału polskiego na Górnym Śląsku i w Wielkopolsce, pozyskiwanie kapitalistów niemieckich do celów gospodarczych państwa polskiego w wyniku prowadzenia korzystnej dla nich polityki podatkowej oraz polonizowanie kadry kierowniczej obcych przedsiębiorstw. (…)

Skarboferm był koncernem, w którego skład w 1922 r. wchodziły 3 kopalnie węgla: „Król” w Królewskiej Hucie, „Bielszowice” w Bielszowicach i „Knurów” w Knurowie; również w Knurowie koksownia wraz z fabrykami produktów ubocznych odgazowania węgla kamiennego: benzolu, smoły i produktów amoniakalnych: amoniaku, siarczanu amonowego; brykietownia przy kopalni „Król”. Kopalnia „Król” w Królewskiej Hucie (obecnie Chorzów) w 1922 r. dzieliła się na 4 kopalnie ─ „Wyzwolenie”, „Święta Barbara”, „Król-Święty Jacek”, „Król-Piast”.

Spośród kopalń górnośląskich, właśnie w kopalniach Skarbofermu zaznaczył się w okresie międzywojennym największy wzrost wydajności pracy. Kardynalną przyczyną przewagi Skarbofermu nad innymi koncernami była „stała i systematyczna modernizacja kopalń, przeprowadzana dzięki przeznaczeniu w umowie dzierżawnej stałej sumy (6% rocznie od kapitału zakładowego) na inwestycje. (…)

W marcu 1931 r. Skarboferm uruchomił na wydzierżawionym przez siebie nabrzeżu w porcie w Gdyni transporter taśmowy skombinowany z wywrotnicą wagonową boczną systemu polskiego inżyniera Gustawa Willimka, jedyne w świecie urządzenie o takiej konstrukcji. Urządzenie to, którego właścicielem był Skarbopol (Morski Eksport Węgla i Koksu z Polskich Kopalń Skarbowych na Górnym Śląsku Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością w Gdyni), służyło do przeładunku węgla z wagonu na statek. Zostało wykonane przez firmę Pohlig z Kolonii.

Wagon z węglem wciągano na platformę, która posiadała silnie przytrzymujące go chwytaki. Platformę wraz z wagonem podnoszono i przechylano, w wyniku czego zawartość wagonu wpadała do leja, a z niego do przesuwających się pod nim małych kubełków przymocowanych do „taśmy bez końca”. Taśma podciągała kubełki ponad luk statku. W punkcie zwrotnym taśmy kubełki przechylały się, wysypując węgiel do luku przez rurę teleskopową. Na dolnej, powracającej części taśmy puste kubełki wracały pod lej, gdzie ponownie napełniały się węglem. Teoretyczna zdolność przeładunkowa tego urządzenia wynosiła około 650 ton na godzinę. W drugiej połowie 1932 r. zarząd Skarbopolu urządził uroczystą demonstrację opisywanego urządzenia, podczas której ładowano motorowy transportowiec norweski „Tecero”, zabierający 7 400 ton węgla do Argentyny.

Były to działania Czesława Klarnera, a także innych członków władz Skarbofermu, w imię idei, którą Klarner podzielał z Eugeniuszem Kwiatkowskim, że Górny Śląsk i Pomorze są dwoma fundamentami niezależności gospodarczej i politycznej Polski.

Cały artykuł Zenona Szmidtkego pt. „Polskie Kopalnie Skarbowe na Górnym Śląsku Spółka Dzierżawna” można przeczytać na s. 8 i 9 lipcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 49/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Zenona Szmidtkego pt. „Polskie Kopalnie Skarbowe na Górnym Śląsku Spółka Dzierżawna” na s. 8 lipcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 49/2018, wnet.webbook.pl

Niekonwencjonalny przewodnik turystyczny prezentuje mało znane, a z różnych względów interesujące miejsca na Pomorzu

Zbiór ciekawostek z Pomorza dla tych, którzy wędrują mniej utartymi szlakami. Propozycje na krótsze lub dłuższe wyprawy samochodem, rowerem, kajakiem, pieszo, koleją wąskotorową lub… drezyną.

Maria Giedz

Pomorze mniej znane

To tytuł niekonwencjonalnego przewodnika po Pomorzu autorstwa Marii Giedz, który ukazał się nakładem gdańskiego wydawnictwa Patria Media. Jest to zbiór artykułów o mało znanych, a interesujących miejscach na Pomorzu, publikowanych od 2006 roku w „Magazynie Solidarność”, w ramach rubryki „Cudze chwalicie, swego nie znacie”.

Fot. archiwum autorki

Książka została podzielona na 5 części – rozdziałów: Trójmiasto, Kaszuby, Kociewie, Powiśle, Żuławy. W każdym z nich zamieszczono opisy miejsc wartych zobaczenia, często pomijanych przez przewodniki. Nie jest to typowy przewodnik, a raczej zbiór ciekawostek z Pomorza dla tych, którzy wędrują mniej utartymi szlakami. Na 322 stronach zamieszczono ponad 120 opisów tras. Są to propozycje na krótsze lub dłuższe wyprawy samochodem, rowerem, kajakiem, na własnych nogach (z kijkami lub bez), koleją wąskotorową lub… drezyną. Samemu, z przyjaciółmi lub rodziną.

Od „krainy w kratę” po „bursztynowe wybrzeże”. Śladami Krzyżaków, joannitów, menonitów lub polskich świętych i błogosławionych. Można też powiedzieć, że jest to podróż przez polską historię, tradycję; odkrywanie wielowymiarowego dziedzictwa naszej ojczyzny.

To przecież na Pomorzu Polacy często wygrywali bądź przegrywali niepodległość. To tu urodził się i spędził młodość autor słów do polskiego hymnu narodowego – Józef Wybicki. To tu rozpoczęła się II wojna światowa i tu narodziła się „Solidarność”, która rozbiła powojenny ład.

W teksty o danych miejscach zostały wplecione legendy, podania, czasem dość szczegółowe opisy dotyczące konstrukcji budowli albo malowniczych krajobrazów. Zdarzają się też komentarze czy krótkie wypowiedzi. Każde warte zobaczenia miejsce jest bogato zilustrowane, a także opatrzone ikonami informującymi o najważniejszych atrakcjach oraz praktycznymi wskazówkami na temat dojazdu.

Książka jest dostępna m.in. w księgarni internetowej www.Patrioteka.pl.

Kościerzyna

Para buch, koła w ruch!

Proponuję odwiedzić nietypowe muzeum, odległe od Gdańska zaledwie o 60 kilometrów. Ile rodzi się tam skojarzeń, zwłaszcza wokół znanego wiersza Juliana Tuwima!

„Stoi na stacji lokomotywa, /Ciężka, ogromna i pot z niej spływa / Tłusta oliwa. / Stoi i sapie, dyszy i dmucha…”

Dymu, co prawda, nie widać, para też nie bucha, ale lśniący, czarny parowóz z wielkimi reflektorami i zabawnymi kominami, stojący na czerwonych kołach, przywołuje wspomnienia z dzieciństwa. Dalej kolejne „cacka” – drewniane wagony towarowe, które niejedno dziecko liczyło, gdy pociąg przejeżdżał przez most: trzydzieści, czterdzieści pięć, a nawet siedemdziesiąt. Oj! Pomylić się można! Obok na torach stoi potężny pług do odśnieżania, a także cud techniki – parowóz motorowy i stara ręczna pompa kolejowej straży pożarnej z 1878 roku. Są też wagoniki retro, trochę jak z filmów kowbojskich, wagonik kolejki wysokogórskiej – ponoć jeździło się nim na Kasprowy Wierch. Są też wagony kolei wąskotorowej i te z berlińskiego metra, jeszcze do niedawna wożące między innymi stoczniowców z Wejherowa do Gdańska.

Przedwojenny niemiecki tendrzak Tkb 2845. Fot. M. Giedz

Takie eksponaty trudno znaleźć w innych muzeach. A w tym, tak zwanym skansenie na świeżym powietrzu, ponoć samych lokomotyw jest aż 81. Czas się tu zatrzymał. Można by niejeden film nakręcić. Parowóz z roku 1915, lokomotywa z 1931 roku, a nawet parowóz zbudowany na Węgrzech w 1954 roku. Aż nie chce się wierzyć, że też takie pociągi jeszcze niedawno jeździły po naszych torach.

Ponoć – o tym można się dowiedzieć właśnie w kościerskim muzeum – w latach trzydziestych XX wieku parowozy polskiej szkoły konstruktorskiej zdobywały nagrody na wystawach światowych. Nasi inżynierowie byli jednymi z najlepszych na świecie. Realizowali wielkie przedsięwzięcia techniczne, do których zaliczała się między innymi magistrala węglowa łącząca Śląsk z portem w Gdyni. Prowadziła właśnie przez Kościerzynę, najkrótszą trasą, omijając Wolne Miasto Gdańsk. W 1938 roku eksploatację owej magistrali przejęło Polsko-Francuskie Towarzystwo Kolejowe.

Za ciekawostkę można uznać fakt, że kolej przez Kościerzynę została poprowadzona właśnie dlatego, iż w mieście tym otwarto, wśród licznych zakładów produkcyjnych, między innymi bekoniarnię, z której wyroby wywożono przez Gdynię aż do Anglii.

„Sypialnia dla pociągów” – tak można by nazwać miejsce, w którym pociągi odpoczywały, regenerowały swoje siły, dochodziły do zdrowia – czyli po prostu parowozownia, której dzieje sięgają lat 80. XIX wieku. Jej historia jest bardzo ciekawa. Najpierw była to pruska parowozownia zwrotna, potem polska wachlarzowa – nazwy niezwyczajne. Była też obrotowa, pomocnicza… Niestety, od kwietnia 1991 roku przestała być potrzebna. Szczęśliwie nie zlikwidowano jej, nie postawiono mieszkalnych bloków, lecz w niecały rok później utworzono z tej parowozowni Skansen PKP Kościerzyna. Dzisiaj jej oficjalna nazwa to Muzeum Kolejnictwa.

Na nieużywanych torach stoją teraz wagony, całe pociągi i oczywiście parowozy, a w budynkach obok, w większości wzniesionych w 1929 roku, turystom udostępnia się niespotykane już dzisiaj urządzenia i mechanizmy, dzięki którym pociągi kursowały tak punktualnie, jak chodzą szwajcarskie zegarki.

Skansen Parowozownia Kościerzyna mieści się przy ul. Towarowej 7, niedaleko dworca kolejowego. To miasto ma niezwykły urok. Nie ma tam wielu zabytków, ale jest średniowieczny rynek, neogotycki ratusz z czerwonej cegły i nieopodal rynku kościół z sanktuarium maryjnym, sporo XIX-wiecznych kamieniczek.

Jak dojechać: PKM z Gdańska i Gdyni. Samochodem z Gdańska do Żukowa drogą nr 7, dalej drogą nr 20.

Gorzędziej

Sanktuarium świętego Wojciecha

Nad samą Wisłą, na wysokiej na 40 metrów skarpie, a dokładnie na jej stale podmywanej przez wodę krawędzi, stoi gotycki kościół wzniesiony w miejscu, gdzie w 997 roku święty Wojciech roku odprawił ostatnią mszę przed wyruszeniem w misyjną podróż do pogańskich Prusów.

Wokół kościoła powstało później miasto. Obecnie Gorzędziej to nieduża wieś położona na skraju Kociewia i Żuław. Niewiele osób wie o jej istnieniu, chociaż od centrum Tczewa dzieli ją zaledwie siedem kilometrów. Miejscem tym, niezwykle pięknym i bardzo cichym, interesują się głównie ci, którzy wybierają się do Gorzędzieja na rekolekcje prowadzone przez opiekujących się kościołem zakonników ze Zgromadzenia Ojców Karmelitów Bosych.

Sanktuarium św. Wojciecha w Gorzędzieju. Fot. M. Giedz

Już w IX wieku Gorzędziej był grodem posadowionym przy brodach na Wiśle, którymi przeprawiano się przez rzekę. Ponieważ gród leżał przy głównych szlakach handlowych, szybko się rozbudowywał. Pierwsza zachowana do dzisiaj wzmianka o miejscowości Gardensis pochodzi ze spisanego w roku 1248 dokumentu Świętopełka II, księcia pomorskiego. Z kolejnych wiemy, że w 1251 roku wieś była własnością Sambora II, a w 1280 roku książę Mściwoj II przekazał Gorzędziej biskupowi płockiemu Tomaszowi. Wiadomo też, że przed 1280 rokiem istniała tam parafia i stał kościół. Biskup Tomasz w 1287 roku nadał wsi prawa miejskie (na prawie magdeburskim), które rok później potwierdził książę Mściwoj II. Miasto otrzymało wówczas własny herb, prawo do pobierania opłat za przeprawę przez Wisłę, a także prawo do posiadania murów obronnych. Niestety ćwierć wieku później, czyli w roku 1312, Gorzędziej został sprzedany Krzyżakom, którzy niemal natychmiast zamienili miasto na wieś, aby nie stanowiła konkurencji dla Malborka. I tak już pozostało. Dzisiaj Gorzędziej jest wsią zamieszkaną przez około pół tysiąca osób.

Legenda mówi, że święty Wojciech odprawiał mszę św. pod starym dębem. Po jego męczeńskiej śmierci postawiono drewniany kościół dokładnie w miejscu sprawowania liturgii. W XIII wieku świątynię zamieniono na murowaną. Do dzisiaj zachował się tylko jej fragment, gdyż rzeka, podmywając wysoki brzeg, powoli zabiera kolejne partie miejscowości. Nurty wody zabrały też fragmenty świątyni. Ponoć aż 65 procent Starego Gorzędzieja osunęło się ze skarpy.

Obecny kościół pochodzi z XIV wieku. Jest budowlą wzniesioną z cegły, jednonawową, przebudowaną w części prezbiterialnej na przełomie XVIII i XIX wieku. Od zachodu ma prostokątną wieżę wzmocnioną szkarpami, niegdyś tylko częściowo ceglaną, w górnej partii drewnianą. Obecnie wieża w całości jest murowana. Trójboczne prezbiterium zakończone jest dostawioną w okresie późniejszym trójboczną absydą, w której znajduje się zakrystia. Wnętrze, przykryte drewnianym stropem, podtrzymywane jest przez dwa drewniane słupy, które symbolicznie oddzielają prezbiterium od nawy. Na nich to w górnej partii umieszczono, datowane na 1510 rok, gotyckie rzeźby Matki Boskiej i świętego Jana Ewangelisty, które tworzą wraz ze zwisającym ze stropu krzyżem z rzeźbą Chrystusa umowny łuk tęczowy ze sceną ukrzyżowania. Autorstwo tych rzeźb przypisuje się warsztatowi Mistrza Pawła działającemu w Gdańsku w pierwszej połowie XVI wieku.

Ołtarz główny jest zdecydowanie późniejszy, bo barokowy. W jego centralnej części znajduje się obraz przedstawiający świętego Wojciecha odprawiającego mszę św. nad Wisłą. Na ścianie północnej umieszczono obraz świętej Barbary oprawiony w bogatą ramę nawiązującą do formy epitafium czy też nastawy ołtarzowej. Całość pochodzi z XVII wieku.

W 1995 roku do kościoła w Gorzędzieju zostały przekazane z Gniezna relikwie świętego Wojciecha. Od czasu ich sprowadzenia malutki kościółek nad Wisłą zyskał miano Sanktuarium Świętego Wojciecha.

W Gorzędzieju zachował się XIX-wieczny dworek, przez miejscowych zwany „pałacykiem”, z drewnianą ażurową werandą od strony ogrodowej. Dwa kilometry na południe, w Małym Gorzędzieju, znajduje się odremontowany XIX-wieczny dwór, niestety, niedostępny dla postronnych.

Oprócz zabytków Gorzędziej zachwyca pięknem przyrody. Są to głównie łąki rozciągające się pomiędzy rzeką a skarpą, pełne kwiatów i małych oczek wodnych. Natomiast w głębi lądu, za wsią, kilometrami ciągną się jabłoniowe sady.

Jak dojechać: Bus z Tczewa, PKP do Tczewa, samochodem: z Gdańska drogą nr 91, w Czarlinie zjazd na drogę nr 22 w stronę Malborka, przed Wisłą skręcić w prawo na Gorzędziej.

Fragmenty książki Marii Giedz pt. „Pomorze mniej znane” znajdują się na s. 19 lipcowego „Kuriera WNET” nr 49/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Marii Giedz pt. „Pomorze mniej znane” na s. 19 lipcowego „Kuriera WNET” nr 49/2018, wnet.webbook.pl

Chesterton: Kryminał to opowieść, której czytelnik jest zadowolony tylko wtedy, gdy przekonuje się o własnej głupocie

W teorii, choć rzadko w praktyce, możliwe jest napisanie wyrafinowanej i niekonwencjonalnej powieści, głębokiej filozoficznie i subtelnej psychologicznie, a równocześnie ubranej w formę kryminału.

G. K. Chesterton

Kryminał idealny (fragmenty)

W dyskusjach na temat kryminałów niemal nieuchronnie lekceważy się jeden z aspektów tego rodzaju literatury. To, że opowieści takie są zwykle błahe, sensacyjne i w pewnym sensie powierzchowne, wiem lepiej niż większość ludzi, bo sam jestem ich autorem. Jeśli twierdzę, że teoretycznie istnieje całkiem inny kryminał, który można by nazwać „kryminałem idealnym”, to nie dlatego, że potrafię sam go napisać. Nazwałem go kryminałem idealnym właśnie dlatego, że nie potrafię go napisać. W każdym razie sądzę, że taka opowieść, choć z konieczności sensacyjna, wcale nie musi być powierzchowna. W teorii, choć rzadko w praktyce, możliwe jest napisanie wyrafinowanej i niekonwencjonalnej powieści, głębokiej filozoficznie i subtelnej psychologicznie, a równocześnie ubranej w formę kryminału.

Kryminał różni się od wszystkich innych opowieści tym, że czytelnik jest zadowolony tylko wtedy, gdy przekonuje się o własnej głupocie. Na koniec bardziej filozoficznych dzieł chciałby może przekonać się, że jest filozofem. Ale to pierwsze przekonanie jest chyba dla niego zdrowsze – i bliższe prawdy. Nagłe rozproszenie niewiedzy jest dobrą lekcją pokory. Jest ono uzależnione o wiele bardziej od porządku, w jakim sprawy są przedstawiane, niż od istoty samych spraw.

Sednem kryminalnej zagadki jest to, że zostajemy nagle skonfrontowani z prawdą, której nigdy byśmy nie podejrzewali, ale którą potrafimy rozpoznać jako prawdziwą. Nie ma logicznego powodu, by prawda ta nie mogłaby być głęboka i przekonująca zamiast płytka i konwencjonalna.

Nie ma powodu, aby bohater, który okazuje się złoczyńcą, albo złoczyńca, który okazuje się bohaterem, nie mógł być przykładem studium żywych subtelności i zawiłości ludzkiej natury na poziomie dorównującym najwybitniejszym postaciom światowej beletrystyki. Tylko przypadkiem, ze względu na pochodzenie tego rodzaju opowieści, prezentowane w nich sprzeczności nie są głębsze niż to, że guwernantka okazuje się trucicielką albo że nudny, tępy urzędnik postanawia ostro się zabawić, podrzynając gardła. W naturze ludzkiej kryją się sprzeczności o wiele wznioślejsze i bardziej tajemnicze i nie ma powodu, by nie można ich było przedstawić w tak szokujący sposób, jak to się zwykle czyni w kryminałach.

Prąd elektryczny z jednej strony powoduje szok, a z drugiej daje światło; ale nawet szok może być spowodowany piorunem z wysoka. Jak już powiedziałem, w dużej mierze zależy to od zwykłego porządku zdarzeń. Najpierw trzeba ukazać tę stronę postaci, która ma się nijak do zbrodni; potem należy ukazać zbrodnię jako coś całkowicie z nią sprzecznego; zaś psychologiczne pogodzenie tych dwóch elementów musi nastąpić na końcu – tam, gdzie pospolity detektyw zwykle wyjaśnia, że na trop prawdy naprowadził go niedopałek cygara na trawniku albo plama czerwonego atramentu na bibule leżącej w buduarze. W naturze rzeczy nie ma jednak nic, co sprawiłoby, że owo psychologiczne wyjaśnienie, kiedy już się pojawi, będzie mniej przekonujące dla psychologa niż to drugie dla policjanta. (…)

Weźmy na przykład Szekspira: stworzył on dwóch czy trzech niezwykle miłych i sympatycznych morderców, tyle że pozwolił nam przyglądać się, jak ich dobroduszność powoli i łagodnie roztapia się w morderstwie. Otello jest kochającym mężem, który zabija swoją żonę, że tak powiem, z czystej czułości.

Ale ponieważ poznajemy tę historię od początku, widzimy związek i akceptujemy sprzeczność. Przypuśćmy jednak, że opowieść zaczęłaby się od tego, że Desdemonę znaleziono zamordowaną, Jago i Kasjo są podejrzani, a Otello jest ostatnim, którego posądzilibyśmy o popełnienie zbrodni. W takim ujęciu Otello zmieniłby się w kryminał. Byłby to jednak uczciwy kryminał, to znaczy zgodny z rzeczywistym charakterem bohatera, ujawnionym w przyznaniu się do winy.

Podobnie Hamlet, ogólnie rzecz biorąc, jest przemiłą, a nawet pokojowo nastawioną osobą i jesteśmy skłonni wybaczyć mu ten drobny gest irytacji, w wyniku którego przypadkiem nadziewa ukrytego za zasłoną starego głupca jak prosiaka na rożen. Przypuśćmy jednak, że kurtyna podnosi się, ukazując ciało Poloniusza; Rozenkranc i Gildenstern dyskutują o podejrzeniach, które od razu padły na Pierwszego Aktora – pozbawionego moralności komedianta nawykłego do zabijania ludzi na scenie – podczas gdy Horacy albo inna sprytna postać podejrzewa, że to kolejna zbrodnia Klaudiusza albo zuchwałego i pozbawionego skrupułów Laertesa. Hamlet zmieniłby się wówczas w szokujący kryminał, a szokiem byłaby dla nas wina Hamleta. Ale byłby to szok wywołany przez prawdę, bowiem nie tylko powieści erotyczne bywają szokujące.

Te Szekspirowskie postacie nie byłyby mniej spójne ani jednolite, gdybyśmy zetknęli ze sobą przeciwne strony ich charakteru i związali je razem. Historia Otella mogłaby ukazać się w krzykliwej obwolucie jako „Sprawa zbrodniczej poduszki”. Nadal jednak byłaby to ta sama sprawa; sprawa poważna i przekonująca. Śmierć Poloniusza mogłaby pojawić się na stojakach z książkami, w formie zwykłego kryminału, jako „Tajemnicze zniknięcie szczura”. Byłby to jednak zapewne kryminał idealny.

W nagłej, gwałtownej przemianie stanowiącej istotę historii kryminalnej nie musi być nic wulgarnego i pospolitego. Sprzeczności ludzkiej natury są doprawdy straszliwe i wstrząsające; można mówić o nich w tym samym apokaliptycznym tonie, co o godzinie śmierci czy Sądzie Ostatecznym.

Sprzeczności te nie zawsze przypominają delikatny światłocień, czasem są raczej jak ostre cienie wywołane pierwotnym kontrastem światła i ciemności. Zarówno zbrodnia, jak i wyznanie winy mogą być katastrofalne jak uderzenie pioruna. W rzeczy samej kryminał idealny zrobiłby wiele dobrego, gdyby przywrócił ludziom świadomość, że świat nie składa się wyłącznie z krągłości, ale że bywają na nim rzeczy ostre jak piorun albo proste jak miecz.

tłum. Magda Sobolewska

Fragmenty eseju G.K. Chestertona pt. „Kryminał idealny” można przeczytać na s. 4 lipcowego „Kuriera WNET” nr 49/2018, wnet.webbook.pl.


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Fragmenty eseju G.K. Chestertona pt. „Kryminał idealny” na s. 4 lipcowego „Kuriera WNET” nr 49/2018, wnet.webbook.pl

Elita „z krwi” zawsze u steru. Bezpośrednie przedłużenie III Rzeszy, wraz z jej zamiarami ludobójstwa i eugeniki

Ta klika zawsze planowała niszczenie poczucia jedności Bliskiego Wschodu i zastępowanie go formą dyktatury wojskowej, sponsorowanej i kierowanej przez zwolenników totalitarnego Nowego Porządku Świata.

Julian Rose

Izraelskie zbrodnie przeciwko ludzkości. Podział w sercu konfliktu izraelsko-palestyńskiego

Od dekad Palestyńczycy żyją na skraju zagłady. Ich ziemia była stopniowo zagarniana, aż pozostał zaledwie maleńki skrawek. Jest to historia, która nie przeminie tak po prostu, nawet dla tych, którzy znajdują się tysiące kilometrów dalej i próbują odwrócić oczy i uszy od wstydu, który spada na okrutnego ciemięzcę tego obecnie maleńkiego kawałka ziemi i znużonego ciągłą walką ludu.

W 1975 roku pracowałem w kibucu zwanym Rosh Hanikra w północnym Izraelu. Główny dochód przynosiła mu intensywna produkcja awokado. Żyło tam około czterystu ludzi. Eksperyment społeczny znany pod nazwą kibuców rozwinął się po drugiej wojnie światowej, kiedy tysiące Żydów z Europy, którzy ocaleli z pogromu Hitlera, przeniosły się do Izraela, aby tam odnaleźć swój nowy dom.

Kibuce rozwinęły się jako osady ziemskie, często zakładane na mało żyznych glebach, które stopniowo czyniono żyznymi. W kibucu Rosh Hanikra wszyscy jedliśmy wspólne posiłki w dużej jadalni i spaliśmy w małych domkach rozsianych pośrodku gospodarstwa. Nikt nie był właścicielem ziemi czy domów. Kibuc stanowił komunę, a ci, którzy byli częścią społeczności najdłużej, nabywali pewne przywileje.

Tak to funkcjonowało, a ja byłem wolontariuszem przez krótki okres. Moim celem było poznanie alternatywnych modeli osadnictwa ziemskiego pod kątem przyszłych działań w majątku ziemskim w Wielkiej Brytanii, który odziedziczyłem po śmierci mojego ojca kilka lat wcześniej.

Pewnego dnia opuściłem kibuc, aby odwiedzić mądrego starca w Tel Awiwie. W trakcie rozmowy na temat osadnictwa ziemskiego powiedział mi coś bardzo interesującego. Powiedział, że słowo „Izrael” w języku hebrajskim oznacza „pracować z Bogiem” i że to zostało zatajone przez ekstremistycznych, prawicowych syjonistów, którzy nalegają na to, że Izrael to nazwa kraju, który był Palestyną do 1918 roku, czyli do Deklaracji Balfoura, tworzącej „dwa państwa”, które – na papierze – pozostają rzeczywistością do dzisiaj.

Pomyślałem więc, że być może Izrael nigdy nie miał być „miejscem”, a raczej stylem życia – zaangażowaniem w „pracę z Bogiem”. Jeśli tak, co oznaczało to w świetle twierdzenia, że ten region geograficzny na wschodnim wybrzeżu Morza Śródziemnego jest „domem” żydowskich plemion?

Wyjaśnienia mądrego starca utkwiły mi w pamięci. Pokazywały całkowicie nowe rozumienie i być może również rozwiązanie pozornie nierozwiązywalnego kryzysu palestyńsko-izraelskiego. Jeśli córki i synowie narodu izraelskiego w samej definicji pomylili „materialne miejsce” z „misją duchową”, pomyłka ta może być bardzo znacząca. A gdyby się do niej przyznano, mogłaby zmienić bieg historii.

Trzy tygodnie temu przeczytałem nagłówek autorstwa dziennikarza Roberta Fiska, korespondenta zagranicznego „The Independent”: „Jak długo po masakrze w strefie Gazy będziemy udawać, że Palestyńczycy nie są ludźmi?”.

Fisk, należący do nielicznych w dzisiejszych czasach dziennikarzy, którzy przekazują prawdę, eksponuje horror masakry dokonanej na Palestyńczykach, którzy podeszli zbyt blisko zabezpieczeń na granicy pomiędzy Izraelem a strefą Gazy. Sześćdziesiąt mężczyzn i kobiet, i jedno dziecko zastrzeleni jednego tylko dnia. Dwa tysiące czterystu rannych. Żaden Izraelczyk nie ucierpiał. Palestyńska młodzież rzucała kamienie i puszczała płonące latawce przeciwko ostrej amunicji. Każda runda miała zabijać.

W czasie, gdy ta masakra rozgrywała się na granicy strefy Gazy, Jared Kushnev, zięć Donalda Trumpa, otwierał nową ambasadę amerykańską w Jerozolimie, otoczony przez świtę syjonistycznych propagandzistów. Głosicieli poglądu, że wydarzenie to było znakiem i zapowiedzią wielkiej apokalipsy i nadejścia Mesjasza. Czasu, kiedy Żydzi powrócą do swojego „domu”, a tych, którzy nie nawrócą się na syjonizm, czekać będą piekielne płomienie.

Ci, którzy zgromadzili się wewnątrz nowej ambasady USA w Jerozolimie, wierzą, że warto przelać każdą ilość krwi, aby Jerozolima została uznana za żydowską stolicę Izraela, a palestyńskie żądania tego samego w odniesieniu do ich państwa zostały całkowicie odrzucone.

„To wielki dzień dla pokoju” – powiedział Benjamin Netanjahu w czasie, gdy nieuzbrojeni Palestyńczycy byli zabijani przez wojsko izraelskie na granicy ze strefą Gazy. Donald Trump bez wątpienia podzielał ten pogląd, gdyż jak powszechnie wiadomo, wchodzi w buty Netanjahu w każdej sytuacji.

Mija już siedemdziesiąt lat, odkąd Palestyńczycy protestują przeciwko pozbawianiu ich własności przez tych, którzy nie przestrzegają ustaleń odnośnie do podziału ziemi z Deklaracji Balfoura, będącej kompromisowym aktem prawnym. Wielu Palestyńczyków uciekło przez granicę do Libanu w trakcie brutalnych pogromów, które miały miejsce w okresie przesiedleń po drugiej wojnie światowej. Inni dołączyli do Hamasu, który powstał, aby próbować chronić społeczności wiejskie przez niekończącym się rozgrabianiem ziemi przez izraelskich konserwatystów.

Pamiętam, jak w 1975 roku nad kibucem Rosh Hanikra przeleciał pocisk od strony granicy z Libanem. Nikt nie zwrócił na to większej uwagi, ponieważ wiedziano, że za jakiekolwiek szkody po stronie izraelskiej i tak odpłacano pięciokrotnie. Od samego początku to była jednostronna walka. Nic dziwnego, skoro, jak wiemy, senat USA zatwierdza poważne sumy, by wspierać działania militarne fanatyków „jednego Izraela”.

Po zakończeniu pracy w kibucu pojechałem do Jerozolimy, a następnie do Jordanii. Pamiętam, że z podróży tej wyniosłem odmienne wrażenia odnośnie do tych dwóch kultur. Izraelczycy, składający się głównie z przesiedlonych Europejczyków i Amerykanów, uosabiali cechy zachodnie i byli intelektualistami. Arabowie z Jordanii, rdzenni mieszkańcy Bliskiego Wschodu, byli otwarci, ciepli i naturalnie usposobieni do wyrażania emocji.

Miałem wrażenie, że obie kultury stanowią dwie części jednej całości. Obie przejawiają cechy, które zestawione razem, mogłyby uzupełniać się i stworzyć pozytywną równowagę. Myślę, że takie pozytywne rozwiązanie byłoby możliwe, gdyby konserwatywna frakcja syjonistów nie zdobyła dominującej pozycji kontroli w polityce izraelskiej od początków historii kraju.

Jesteśmy zmuszeni poczynić obserwację, że dynastie Rothschildów, Rockefellerów, Sorosów, z ich silnymi powiązaniami z Projektem dla Nowego Amerykańskiego Wieku, z Komisją Trójstronną i grupą Bilderberg utrzymują nieprzerwany wpływ na rozwój polityki Izraela. Wprowadzają z powodzeniem starą technikę opartą na zasadzie „dzielić i zwyciężać”, upewniając się, że wąska wizja konserwatystów jest niezmiennie reprezentowana na czołowych fotelach władzy.

To zapala cały Bliski Wschód, ponieważ ta klika zawsze miała w planie niszczenie poczucia jedności tego regionu i zastępowanie go jakąś formą dyktatury wojskowej, sponsorowanej i kierowanej przez zwolenników totalitarnego Nowego Porządku Świata, w którym „elita z krwi” pozostaje zawsze u steru. Jest to bezpośrednie przedłużenie III Rzeszy, wraz z jej głoszonymi otwarcie zamiarami ludobójstwa i eugeniki.

Położenie Izraela zapewnia mu ważny geopolityczny wpływ na międzynarodowe szlaki handlowe korzystające z Kanału Sueskiego, jak również sąsiadujących krajów posiadających bogactwa naturalne, a zwłaszcza ropę naftową. Utrzymywanie tego państwa jako przyczółka dla tych celów oraz powiązanych z nimi zachodnich interesów hegemonicznych odgrywa znaczącą rolę w wyborze przywódców izraelskich i tego, skąd pochodzi wsparcie finansowe dla tych przywódców.

Podczas gdy kryzys na Bliskim Wschodzie jest podkręcany przez takich niereformowalnych despotów, ludzie się budzą i zaczynają dostrzegać oszustwo. Dlatego właśnie próbuje się ukrócić jakąkolwiek krytykę sprawy syjonistów. Nagle stało się to tematem podchodzącym pod działania zbrojne, w związku z którym należy ukrócić nawet fundamentalne prawo do wolności słowa.

Widzieliśmy już brutalny atak na brytyjską Partię Pracy i jej przywódcę, Jeremiego Corbyna, który rzekomo żywił antysemickie sympatie. W rzeczywistości jednak dużo bardziej prawdopodobne jest to, że pewne jednostki głosiły po prostu te same prawdy, które ja próbuję przekazać w tym artykule. Inspiratorem tego ataku było Brytyjskie Stowarzyszenie Żydów i Przyjaciół Izraela.

Najbardziej zadziwiającym aspektem tego był list wysłany do Corbyna, pod którym podpisali się przywódcy tych organizacji, domagający się tego, aby podjął działania mające na celu usunięcie z partii rzekomo antysemickich wichrzycieli. Poinformowano Corbyna, że ma dostarczyć dowód na to, że w ciągu miesiąca podjął działania w związku z rzeczonym żądaniem i dopiero po zweryfikowaniu dowodów zapadnie decyzja o tym, czy umieścić partię na czarnej liście, czy nie.

Widzimy tutaj te same symptomy autorytarnego despotyzmu, jakie stoją za próbami zduszenia przez Netanjahu sprawy palestyńskiej i oporu, który Palestyńczycy tak dzielnie stawiają. Poza absurdalnym wyzwaniem dla brytyjskiej Partii Pracy, podżegacze wyrażają przekonanie o swej wyższości moralnej, która daje im prawo do tego, by dyktować warunki.

Celowa, prowokacyjna decyzja Donalda Trumpa o przeniesieniu ambasady USA z Tel Awiwu do Jerozolimy jest działaniem mającym na celu scementowanie ciągłego, prawicowego poparcia dla rządu Netanjahu i jego polityki wykorzeniania wszelkiej opozycji opowiadającej się przeciwko „jednemu państwu” izraelskiemu. Znaleźliśmy się więc w punkcie zapalnym konfliktu, który wciąga kraje sąsiadujące w ten kocioł.

Masakra w strefie Gazy popchnęła Narody Zjednoczone do międzynarodowego dochodzenia w sprawie przestępstw wojennych popełnionych przez oddziały izraelskie. Jedynymi krajami, które głosowały przeciwko temu, były Stany Zjednoczone i Australia.

Tyle tylko, że takie dochodzenia nigdy nie przynoszą definitywnych rozwiązań, ponieważ Narody Zjednoczone mają silne powiązania z globalnymi brokerami władzy i są raczej „przykrywką” służącą do tego, by czasowo zażegnywać konflikty, a nie autentycznym arbitrem sprawiedliwości.

Wyjechałem z kibucu Rosh Hanikra latem 1975 roku. Powróciłem do Anglii, aby wziąć udział w ważnej konferencji poświęconej ekologicznym metodom uprawy. Konferencję prowadziło stowarzyszenie Soil Association, na czele którego stała Eve Balfour – wnuczka lorda Arthura Balfoura, który stworzył deklarację, która w 1918 roku podzieliła Palestynę na dwie części. Mimo iż system dwóch państw przetrwał do dzisiaj, ustalenia naruszano ciągle poprzez ustanawianie izraelskich kolonii na ziemiach zabieranych Arabom, którzy posiadali je na własność i żyli na nich od pokoleń. Wydaje się, że ten rzekomo nierozwiązywalny konflikt opiera się wszelkim pozytywnym i pokojowym rozstrzygnięciom. Jednak takie sytuacje wymagają kreatywnych rozwiązań – i nawet jeśli trzeba kopać głęboko, żeby je znaleźć, należy podjąć wysiłek.

Czy może być tak, że słowa mądrego starca, którego spotkałem w Tel Awiwie w 1975 roku, są kluczem do poznania prawdy? Być może miał rację, a Izrael nie jest wcale miejscem geograficznym, ale dążeniem – starożytnym zaangażowaniem w „pracę z Bogiem”.

A jeśli ten Bóg jest tym samym bóstwem, które stworzyło olśniewający Wszechświat, Izrael jest rzeczywiście nazwą, którą mądrzy ludzie powinni czcić i respektować. Nazwą, która mogłaby być zwiastunem pokoju i pojednania zamiast wojny i podziału. Jest to głębokie przesłanie nie tylko dla Bliskiego Wschodu, ale dla mieszkańców całej Ziemi.

Pomedytujmy nad tym. Utrzymajmy te wnioski w naszych sercach i umysłach i tym samym odegrajmy naszą rolę w rozwiązaniu tego tragicznego konfliktu.

Julian Rose jest wczesnym pionierem rolnictwa ekologicznego, międzynarodowym aktywistą, pisarzem i przedsiębiorcą społecznym, prezesem Międzynarodowej Koalicji dla Ochrony Polskiej Wsi. Pod adresem www.renesans21.pl. można znaleźć więcej informacji o nim i zamówić jego książki: Zmieniając kurs na życie oraz W obronie życia.

Artykuł Juliana Rose’a pt. „Izraelskie zbrodnie przeciwko ludzkości. Podział w sercu konfliktu izraelsko-palestyńskiego” można przeczytać na s. 15 lipcowego „Kuriera WNET” nr 49/2018, wnet.webbook.pl.


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Juliana Rose’a pt. „Izraelskie zbrodnie przeciwko ludzkości. Podział w sercu konfliktu izraelsko-palestyńskiego” na s. 15 lipcowego „Kuriera WNET” nr 49/2018, wnet.webbook.pl

 

Dlaczego przewodzi Pan oddawaniu polskich złóż węgla zagranicznym przedsiębiorcom? List otwarty do Dominika Kolorza

Związki zawodowe z przywódcami na listach płac pracodawców nie mają żadnej wiarygodności. Trzeba być pozbawionym honoru, godności oraz szacunku dla siebie i innych, by funkcjonować w takich układach.

Ogólnopolski Komitet Obrony Polskich Zasobów Naturalnych

Panie przewodniczący Kolorz!

(…) Kiedy za rządów PO-PSL import węgla do Polski przekroczył 10 milionów ton, Pan na granicach organizował blokady. Kiedy w ubiegłym roku jego import przekroczył 13,3 miliona ton – Pan siedział cicho jak mysz pod miotłą. W tym roku import węgla przekroczy 15 milionów ton, a Pan zachowuje się jak struś i chowa głowę w piasek. (…)

Jakim prawem wywiera Pan nacisk na rządzących, by – sprzeniewierzając się narodowi będącemu prawowitym właścicielem bogactw naturalnych na terytorium Polski – pospołu z Panem i kliką Panu podobnych zdrajców interesu narodowego – przystąpili jak najprędzej do sfinalizowaniu aktu grabieży, jakim jest przekazanie KWK „Krupiński” w zagraniczne posiadanie? Ściślej mówiąc, w posiadanie zagranicznych funduszy emerytalnych, pomnażających środki dla swoich podopiecznych w bogatych państwach, bazujących na ogłupiającym i zaślepiającym chciejstwie polskich urzędasów związkowych, nie mających nic wspólnego z przywódcami związkowymi autentycznie i perspektywicznie dbającymi o byt obecny oraz przyszły ludzi pracy? (…)

Z czego budżet państwa polskiego będzie czerpał środki na zaspokojenie tych zobowiązań, czyli regularne wypłacanie emerytur już w niedalekiej przyszłości, na spłatę ogromnego zadłużenia państwa, jeżeli liczące się przedsiębiorstwa produkcyjne, korporacje handlowe i usługowe należą do właścicieli zagranicznych, płacą symboliczne podatki, przy eksporcie – 0% podatku VAT – oraz lokują lwią część zysków za granicą, a rolnictwo polskie doprowadzane jest do całkowitej zapaści?

Co pozostanie, jeżeli Pan z kolesiami dodatkowo odda obcym najcenniejsze polskie surowce naturalne – ostatnią bazę, na której można by wypracowywać sukcesywnie dochody, uniemożliwiając ogłoszenie upadłości Polski i jej ostateczny rozbiór?

Czemu ma służyć naiwne przekonywanie górników, że zagraniczne przedsiębiorstwa nie będą starały się wprowadzać metod podziemnego zgazowania węgla, przez co oni nie będą tracić miejsc pracy? Otóż na świecie metody te są bardziej dopracowane niż w Polsce. Natomiast Polska ma duże prawdopodobieństwo stać się poligonem doświadczalnym dla wdrażania tych metod, tak jak została sprowadzona ostatnio do rangi międzynarodowego śmietniska. (…)

Nadto wzywamy Pana do zaprzestania haniebnych i destrukcyjnych działań na szkodę Państwa i narodu Polskiego. Wzywamy Pana oraz wszystkich górników do włączenia się w starania, jakie podejmuje nasz Komitet, zmierzające do przywrócenia eksploatacji węgla w KWK „Krupiński” oraz udostępnienia złoża węgla koksowego pod zarządem utworzonej w tym celu spółdzielni.

Skandaliczne decyzje podjęte w sprawie tej kopalni spotkały się ze zdecydowanym potępieniem społecznym, jak i wolą zorganizowania zbiórki funduszy na przywrócenie w niej wydobycia węgla. Również Pańska postawa i działania, Panie Przewodniczący, są zdecydowanie potępiane.

Czy takie działania podpadają pod określenie zdrady interesu narodowego Polaków?

Cały List Otwarty Obywatelskiego Komitetu Obrony Polskich Zasobów Naturalnych do Dominika Kolorza znajduje się na s. 1 lipcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 49/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

List Otwarty Obywatelskiego Komitetu Obrony Polskich Zasobów Naturalnych do Dominika Kolorza na s. 12 lipcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 49/2018, wnet.webbook.pl

Solina – wieś, którą spotkał los jak z mrocznej baśni. Opowieść o początkach tamy i o zalanej wodą miejscowości

Cała ludność w promieniu 50 km została wysiedlona. Żyją jeszcze ci, którzy pamiętają czasy, kiedy nie było zalewu; ja ich nazywam dziećmi Soliny, bo byli wysiedlani jako młodzi ludzie albo dzieci.

Jan Brewczyński
Łukasz Jankowski
Zbigniew Kozicki

Gdzie się znajdujemy? Co to są za ziemie?

To są Bieszczady, a kulturowo to jest Ziemia Bojkowska. Tutaj mieszkali górale karpaccy. Dzisiaj pozostała tylko historia, bo w czterdziestym siódmym roku podczas Akcji Wisła wszystkich wysiedlili, zostali tylko aborygeni-Polacy, a Bojków wywieziono na Ziemie Zachodnie lub na Ukrainę. Bojkowie, w odróżnieniu od Łemków, którzy mieszkali w dolinie Krynicy, byli wyznania grekokatolickiego. Wszystkie kościółki, które są obecnie w każdej wsi, były kiedyś cerkwiami grekokatolickimi. Po wysiedleniu Kościół rzymskokatolicki przejął te cerkiewki i w ten sposób uratował je od zniknięcia. Bo za Polski Ludowej wszystko zaczęli burzyć. Nie po drodze im było z chrześcijaństwem. Ale arcybiskup Tokarczuk zajął się przejmowaniem tych cerkiewek na rzecz Kościoła rzymskokatolickiego i dzięki temu je ocalił.

Ile pozostało po Bojkach – historia, cerkwie, chaty, czy może przetrwała jakaś społeczność?

Po Bojkach napłynęła ludność osiedleńcza. Zaczęli się tu osiedlać ludzie z województwa krakowskiego, rzeszowskiego. Część nie wytrzymała warunków życia i wróciła w swoje rodzinne strony, a część pozostała i jest do dzisiaj, i tak sobie tutaj żyjemy.

Ja jestem miejscowy aborygen z Ucharzu z Mineralnych, dziesięć kilometrów stąd, a w Solinie mieszkam, od kiedy przyszedłem tu do pracy, od siedemdziesiątego trzeciego roku. (…)

Kiedy Pan się zajął historią? Bo jest Pan autorem trzech książek o tutejszej mikrohistorii.

Trzydzieści lat temu kolega, z którym pracowałem, zaraził mnie historią Bieszczadów, bo przedtem Bieszczady traktowałem dość obojętnie.

Obracałem się w środowisku przewodnickim, gdzie kultywują tradycje, pokazują turystom, jak Bieszczady wyglądały kiedyś. Pracowałem w elektrowni i rozmawiałem o dawnej wsi Solina, która teraz jest pod wodą. I pomyślałem, że wszyscy o tej Solinie mówią i mówią, a nikt nic nie widział i nie słyszał. No to zacząłem grzebać w papierzyskach, rozmawiać z ludźmi i natrafiłem na zdjęcia zabudowy dawnej wsi. I tak już poszło… (…)

Jak ta wieś wyglądała przed jej zalaniem w latach sześćdziesiątych?

Wieś, jak każda wieś w Bieszczadach: bieda i wszyscy żyli w rytmie przyrody. Nikt nie widział pieniążków, tylko to, co Bozia dała i ziemia. W ten sposób sobie gospodarowali. Wieś Solina była wsią katolicką. Liczyła sześciuset mieszkańców. Jak na wieś była duża i była tak zwaną wsią polską, jak się mówiło w tamtym czasie. A mieszkali… dramatycznie, bo oni mieli świadomość, że będzie budowa zapory.

Chałupy były jeszcze z czasów Austrii, galicyjskich. Tylko że nieremontowane, bo oni już w latach trzydziestych wiedzieli, że będzie budowa. Już były przymiarki do budowy zapory w Solinie. Nie wierzyli, że przyjdzie taka woda i zaleje, ale już nie remontowali, bo mieli zakaz. Kto mógł, reperował sobie dom. Pewnie, że były domy w lepszym i w gorszym stanie, bo to zależy od człowieka. Jeden potrafi lepiej zadbać, gospodarzyć, a drugi nie. Tak jak wszędzie.

Cały wywiad Jana Brewczyńskiego i Łukasza Jankowskiego ze Zbigniewem Kozickim, pt. „Solina – podwodna wieś”, znajduje się na s. 13 lipcowego „Kuriera WNET” nr 49/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Jana Brewczyńskiego i Łukasza Jankowskiego ze Zbigniewem Kozickim, pt. „Solina – podwodna wieś” na s. 13 lipcowego „Kuriera WNET” nr 49/2018, wnet.webbook.pl