„Czy historycy piszą prawdę” i „Trudna droga do niepodległości” – rozważania historyczne prof. Władysława Zajewskiego

Autor idzie tropem Marka Tulliusza Cycerona, który domagał się od historyka nie sielankowych opisów zdarzeń, lecz różnych i przeciwnych opinii, narracji dramatycznej a zarazem godnej.

Zdzisław Janeczek

Władysława Zajewskiego jako badacza kolejnych zrywów niepodległościowych Polaków nie interesują jakieś namiastki wolności, rozwiązania połowiczne w postaci autonomii, lecz pełna suwerenność i niepodległość. I na tym zasadza się znaczenie i wielkość dzieła. Jego autor nie potępia niepodległościowych zapędów Polaków, których wyrazem były powstania 1794 r., 1830/1831 r., 1863 r. Nie ogranicza się do prostych konstatacji, iż wszystkie te niepodległościowe protesty kończyły się klęską i skutkowały jedynie coraz większymi represjami i nasilającą się polityką wynaradawiania, którą wyrażały pruski kulturkampf i rosyjska „Noc Apuchtina”, a hasło do kolejnego zrywu podniósł dopiero na początku XX w. Józef Piłsudski. (…)

Prof. Władysław Zajewski | Fot. z archiwum prywatnego Z. Janeczka

Zdaniem W. Zajewskiego, rozbiory Polski zmieniły zdecydowanie układ sił w Europie Centralnej: „zrodziły obskurancki sojusz uczestników podziału, który przeobrażony po wojnach napoleońskich w Święte Przymierze, kładł się cieniem na całą rzeczywistość europejską”. W rezultacie podziału Polski układ sił przesunął się na stronę państw antykonstytucyjnych i antyliberalnych. (…)

Porządek ukształtowany po kongresie wiedeńskim, analizowany szczegółowo przez W. Zajewskiego, obrazuje powieść Honoriusza Balzaka Kuzynka Bietka, opublikowana w 1846 r. i należąca do dyptyku Ubodzy krewni z cyklu Komedia ludzka. Nakreślony w niej przez jednego z bohaterów literackich los Polski był przygnębiający. Europa chciała się bogacić, odeszła od idei Napoleona I, w przeciwieństwie do Polaków nie życzyła sobie wojen ani powstań, o których myśleli rodacy księcia Adama Jerzego Czartoryskiego (1770–1861). Rządzili nią bankierzy i wielcy kupcy, dominowała chęć bogacenia się i powszechny materializm.

Po kongresie wiedeńskim nadeszła epoka giełdy i pieniądza, nikogo nie obchodziła „jakaś ojczyzna Polaków”, a co dopiero, o zgrozo, idea, by za nią umierać! Tak myślała nowa klasa – burżuazja (bogate mieszczaństwo). Jej zdaniem czas wojen królów i Napoleona minął bezpowrotnie. Polacy byli po prostu anachroniczni. Próbowano nawet negować istnienie polskiego narodu.

Okładka książki W. Zajewskiego | Fot. archiwum Z. Janeczka

W mniemaniu wytrawnego gracza politycznego Charlesa-Maurice`a de Talleyranda-Périgorda (1754–1838), francuskiego męża stanu, polityka i dyplomaty, ministra spraw zagranicznych Francji, biskupa Autun, księcia Benewentu, zwolennika rewolucji francuskiej i sekularyzacji dóbr kościelnych, ekskomunikowanego w 1791 r., kochanka siostry księcia Józefa Poniatowskiego, który na koniec pełnił obowiązki ministra Napoleona (1769–1821) i doradcy Ludwika XVIII (1755–1824) oraz Ludwika Filipa (1773–1850), jedynie garstka arystokracji tworzyła polski naród, do którego nie zaliczał całej reszty, tj. „ciemnych chłopów” oraz „brudnych Żydów”.

Zupełnie inaczej postrzegał kwestię polską H. Balzak (1799–1850). Nie należał on do grona zwolenników Appeasementu oraz nie darzył sympatią bankierów nazywanych dziś często banksterami. Brał w obronę ciemiężony naród i wskazywał na perfidię zaborców jako główną przyczynę tragedii i upadku Rzeczpospolitej. Zdaniem autora Kuzynki Bietki, „Polak, wzniosły w swym męczeństwie, znużył ramię swoich ciemiężców, wytrzymując ich ciosy i powtarzając niejako w XIX wieku obraz pierwszych chrześcijan. Pisarz, zwracając się do czytelników, postulował:

„Zaszczepcie dziesięć procent angielskiej obłudy w charakter Polaków, tak szczery, tak otwarty, a szlachetny biały orzeł władałby dziś wszędzie tam, gdzie się wciska orzeł o dwu głowach. Nieco machiawelizmu byłoby ustrzegło Polskę od ocalenia Austrii, która sprowadziła jej podział; od zapożyczania się u Prus, lichwiarza, który ją podkopał, i od rozdwojenia w chwili pierwszego rozbioru”.

(…) Jak w rzeczywistości pokongresowej czuli się Polacy, na to pytanie dał odpowiedź w liście z 15 czerwca 1851 r. do gen. Władysława Zamoyskiego poeta Zygmunt Krasiński, opisując swoją podróż pociągiem z Krakowa do Częstochowy. W wagonie Zygmunt spotkał się tylko z Moskalem i Niemcem i odnotował: „nie byłem u siebie, jeno u nich i milczeć wśród nich głośno mówiących i pijących wino, palących tytoń, rozmawiających i Ich Najjaśniejszych, co wczoraj przyjechały lub pojutrze wrócą i nie móc się po polsku odezwać, boby się może zapytali o paszport lub zaraz na uwagę wzięli, zatem milcząc udawać Niemca lub Anglika w Polsce pod Krakowem lub Częstochową. Oto odbicie losów naszych” (Z. Krasiński, Listy do różnych adresatów. Warszawa 1991, t. 2, s. 95). (…)

Polacy zapłacili najwyższą cenę za odzyskaną niepodległość. Z ziem II Rzeczpospolitej podczas wojny zaborcy, według obliczeń Włodzimierza Gierowskiego, wybrali 3 376 000 rekrutów, z których według źródeł poległo około 500 000, zaś blisko milion odniosło rany. Takich ofiar nie pochłonęły wszystkie razem wzięte powstania narodowe.

Sygnatariusze traktatu ryskiego wydali na zagładę kilka milionów Polaków mieszkających za Dnieprem i Berezyną. Zwycięskie mocarstwa zachodnie, wyczerpane długotrwałą wojną, bardzo niechętne były do uznania korzystnej dla Polski granicy wschodniej. Trudna do wyliczenia była liczba tych, którzy utracili swoje majętności, dorobek wielu pokoleń.

Cały artykuł Zdzisława Janeczka pt. „Trudna droga do niepodległości” znajduje się na s. 6–7 sierpniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 50/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Zdzisława Janeczka pt. „Trudna droga do niepodległości” na s. 6–7 sierpniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 50/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

 

Warto podczas wyjazdów do Iwonicza-Zdroju ze Śląska pamiętać o wielowiekowych powiązaniach między tymi polskimi ziemiami

„Do tych wód z całego prawie Królestwa Polskiego i z zagranicy, a najwięcej z Węgier, niezmierna corocznie napływa ludność, doświadczeniami swoimi rozsławiając właściwości tej wody”.

Stanisław Orzeł

Iwonicz Zdrój jest znanym od wieków uzdrowiskiem na Podkarpaciu. (…) Już za rządów Zygmunta I Starego (1505–1548) po całej Polsce rozeszła się wieść o leczniczych walorach wód iwonickich. Gdy Iwonicz należał do rodu Bobolów, w 1578 r. ówczesny lekarz nadworny króla Stefana Batorego, Wojciech Oczko (Ocellus, ur. 1537 – zm. 1599) opublikował pierwsze polskie dzieło o balneologii, zatytułowane „Cieplice”, w którym sklasyfikował wody mineralne i lecznicze na obszarze Rzeczypospolitej Obojga Narodów, opisał ich działanie i metody leczenia nimi, wymieniając wśród polskich uzdrowisk m. in. Iwonicz obok Szkła i Jaworowa pod Lwowem. Dlatego rok 1578 przyjmuje się jako symboliczny początek uzdrowiska Iwonicz Zdrój. (…)

W 1639 r. dziekan przemyski, ks. Fryderyk Alembek, podczas wizytacji swojego dziekanatu zapoznał się ze zdrojami iwonickimi, co tak opisał w aktach powizytacyjnych: „Dodać trzeba znakomitą Boskiej Opatrzności dla tej parafii łaskę i dobroć; w granicach onej albowiem znajdują się źródła wody ciągle bijące, lekarskimi właściwościami słynne, które na oko mają barwę deszczowej wody, w kolor cytrynowy wpadające, czyli naftą przejęte, dlatego gdy w nie proch lub papier zapalony się wpuści, zajmują się płomieniem i nie gasną łatwo, aż mocno i długo gałęziami jodłowymi tłumione i bite”.

„Za wyrokiem medyków posiadają własność najskuteczniejszą trawienia, szczególnie słabościom artretycznym są pomocne, żołądek wzmacniają i chęć jedzenia pobudzają. Do tych wód z całego prawie Królestwa Polskiego i z zagranicy, a najwięcej z Węgier, jakoby do wód Siloe lub cudownej Sadzawki Owczej niezmierna corocznie napływa ludność, a doświadczeniami swoimi rozsławiając właściwości tej wody, Ojcowskiej Pana Najwyższego chwały ogłaszać nigdy nie przestaje”.

Nawet zniszczenie Iwonicza podczas potopu szwedzkiego (1655–1656) i najazdu wojsk siedmiogrodzkich Jerzego Rakoczego (1657) nie powstrzymały zainteresowania źródłami iwonickimi. Najpierw opisał je i zbadał lekarz nadworny króla Jana III Sobieskiego, dr Wawrzyniec Braun, gdy przygotowywał – nie zrealizowany – przyjazd Marysieńki Sobieskiej do Iwonicza. W jego opisie, opublikowanym w Lipsku, w zbiorze dzieł lekarskich Acta Eruditorum, pojawiło się określenie góry, z której wypływała większość owych zdrojów, jako Mons Admirabilis (dziś – Góra Przedziwna):

„W województwie krakowskim w Małopolsce znajduje się góra zwana cudowną, pokryta trawami i kwiatami zarówno aromatycznymi (leczniczymi, korzennymi), jak i pachnącymi, a także wiekowymi dębami, jodłami i świerkami, tryskająca źródłami tak słodkimi, jak i słonymi, bogata w różnego rodzaju metale i minerały. W połowie południowego stoku tej góry tryska pewne źródło bardzo czystej wody, z szumem i wyraźnym kipieniem. Kipienie to albo burzenie się wzmaga się, w miarę jak księżyc dobiega pełni, a przy ubywaniu księżyca powoli cofa się, opada. Osadzający się szlam pomaga przeciw świerzbowi, zastarzałemu artretyzmowi, paraliżowi i podobnym bardziej uporczywym schorzeniom.

Woda ta może być daleko przewożona i dość długo przechowywana bez zepsucia. Po jej odparowaniu pozostaje rodzaj czarniawej smoły, która doskonale leczy świeże i zastarzałe wrzody. Oprócz właściwości leczniczej ci, którzy ją (wodę) piją, odzyskują rześkość i zwykły wigor i stąd tutejsi mieszkańcy długowieczni są, do 100 i 150 lat życia…”

Cały artykuł Stanisława Orła pt. „Śląskie tropy w historii Iwonicza Zdroju i okolic” znajduje się na s. 10 i 12 sierpniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 50/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Stanisława Orła pt. „Śląskie tropy w historii Iwonicza Zdroju i okolic” na s. 10 sierpniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 50/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Teatr w sezonie ogórkowym. Prawdziwych wzruszeń dostarcza scena polityczna, wymagająca od aktorów rzeczywistego talentu

Pokojowy Nobel Wałęsy był nieporozumieniem. „Bolek” za rolę trybuna robotniczego zasłużył co najmniej na Oscara. W zbiorowych scenach modlitwy wyciskał łzy z oczu najstarszych teatromanów.

Piotr Witt

Paryż posiada 90 sal widowiskowych. Wśród nich 40 to są prawdziwe teatry, w większości zbudowane za Napoleona III, a w każdym razie przed I wojną światową. Resztę stanowią pomieszczenia przypadkowe i przystosowane. Miasto najczęściej wyzyskuje teatr do akcji socjalnej.

Placówki opieki przy merostwach dzielnicowych rozdają darmowe bilety biednym, tak jak darmową zupę pod katedrą Notre Dame i pod wieżą świętego Jakuba rozdaje Pomoc Katolicka. Prowadza się do teatru także wycieczki upośledzonych umysłowo.

Formą uprawianą najchętniej jest teatr jednego aktora. Trupy teatralne zamieniły się w wolne zrzeszenia solistów. Figuranci i „postaci z chóru” zajęli środek sceny. Odbiło się na poziomie ogólnym, kiedy aktor przydatny do wymówienia kwestii „Samochód pana prezesa został podstawiony” objął główną rolę.

Ważnym fenomenem artystyczno-politycznym Warszawy jest pani Krystyna Janda. Z aktoreczki nieznośnie histerycznej, którą autorytet Wielkiego Reżysera uchronił od zaginięcia w tłumie, pani Janda wyrosła na piękną kobietę, artystkę doświadczoną, świadomą swej sztuki jako aktorka i reżyser. (…)

Poprzedni, hojny system dotacji państwowych nie był stworzony z myślą o teatrze, ale o gazecie. Konkretnie – „Gazecie Wyborczej”. Pani Janda zamieszczała w „Gazecie” całostronicowe ogłoszenia płatne od 50 do 100 i więcej tysięcy złotych. Nadmierne wydatki niepotrzebne ani publiczności, ani teatrowi, bardzo przydawały się spółce (…)

W dowcipnej farsie Michnika znana aktorka grała role pompy ssąco-tłoczącej: ssała pieniądze z budżetu i tłoczyła je do Agory. (…) We Francji szwindel odsyłanej premii nazywa się „retro-commission” – i jest surowo karany. (…)

Przed laty dramat przemiany ustrojowej zwrócił oczy świata na Polskę. Masowe widowisko z trzynastoma milionami statystów. Z pewnością pokojowy Nobel Wałęsy był nieporozumieniem. Pan Bolesław (dla mocodawców „Bolek”) za rolę trybuna robotniczego zasłużył co najmniej na Oscara. W zbiorowych scenach modlitwy wyciskał łzy z oczu najstarszych teatromanów. Zresztą za sztukę pt. „Solidarność” należało się kilka Oscarów – Michnikowi i Rakowskiemu za reżyserię i casting, innym za scenografię, a zwłaszcza kostiumy. Wiadomo – wystawiała policja, a któż lepiej posiadł sztukę przebierańców jak pinkertony wszystkich maści.

Sztuczne wąsy, Częstochowska w klapie, długopis z papieżem w mgnieniu oka przekształciły agenta-prowokatora w męża zaufania publicznego. Dopiero późniejsza rola prezydenta okazała się zbyt trudna dla utalentowanego naturszczyka. Mimo wszystko, swego dokonał, obalając rząd mecenasa Olszewskiego.

„Nowa farsa w starej obsadzie”, artykuł Piotra Witta, stałego felietonisty „Kuriera WNET”, obserwującego i komentującego bieżące wydarzenia z Paryża, można przeczytać w całości w sierpniowym „Kurierze WNET” nr 50/2018, s. 3 – „Wolna Europa”, wnet.webbook.pl.

Piotr Witt komentuje rzeczywistość w każdą środę w Poranku WNET na falach na WNET.fm.


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Felieton Piotra Witta pt. „Nowa farsa w starej obsadzie” na stronie 3 „Nowa Europa” sierpniowego „Kuriera WNET”, nr 50/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

 

Kopalnia „Wieliczka” od 1996 roku stanowi pomnik historii Polski. Została uznana za jeden z siedmiu cudów naszego kraju

W okresie międzywojennym oprócz eksploatacji soli kopalnia „Wieliczka” stanowiła obiekt turystyczny. Zwiedzały ją takie wybitne osobistości, jak np. generał Józef Haller czy marszałek Józef Piłsudski.

Tadeusz Loster
Zenon Szmidtke

Tegoroczny cykl prelekcji „Akademia po Szychcie”, organizowanych przez Muzeum Górnictwa Węglowego w Zabrzu, zatytułowany Górnictwo w Drugiej Rzeczypospolitej. W stulecie odzyskania Niepodległości, poświęcony jest kopalniom (węgla kamiennego, soli, ropy naftowej), które były „perłami w koronie II RP” – ze względu na skalę produkcji, innowacyjność, historyczne tradycje, duży udział właścicielski kapitałów polskich państwowych i prywatnych. (…)

Kopalnie soli w Bochni i Wieliczce funkcjonowały od XIII w., tworząc do 1772 roku (czyli do pierwszego rozbioru Polski) jeden królewski organizm gospodarczy, tj. Żupy Krakowskie. W okresie rozbiorów stanowiły one oddzielne gospodarczo saliny. Taki stan przetrwał do okresu odzyskania przez Polskę niepodległości. Mało inwestowane przez zaborcę, popadły w ruinę. (..)

Kaplica św. Kingi w kopalni soli w Bochni | Fot. S. Mierzwa (CC A-S 3.0, Wikipedia)

Do 1922 r. wręby wycinano ręcznie, później wykonywano je wrębówką pneumatyczną. Stopniowo unowocześniano transport szynowy. W 1925 r. konie zastąpiono lokomotywami akumulatorowymi, a te z kolei w 1931 r. – lokomotywami trakcyjnymi. Mimo tych ulepszeń i innowacji technicznych, nie nastąpiło obniżenie kosztów eksploatacji Kopalni Soli w Bochni, a to z powodu sposobu zalegania złoża oraz gorszej do niego dostępności. Średnie koszty produkcji w Wieliczce i Bochni w okresie międzywojennym były około czterokrotnie niższe od cen hurtowych soli. Jednakże w Bochni były one zdecydowanie wyższe niż w Wieliczce, np. w latach 1924–1926: Wieliczka – 29 zł/t, Bochnia – 43 zł/t. W tej sytuacji Rada Ministrów na posiedzeniu w dniu 1 sierpnia 1930 r. podjęła decyzję o zamknięciu żupy bocheńskiej do 1933 r., wszakże pod naciskiem społecznym oraz uwzględniając konieczność ochrony trzynastowiecznego zabytku polskiej techniki, decyzja ta została cofnięta 26 sierpnia 1933 r. (…) W 1928 r. w kopalni wielickiej ustanowiono Rezerwat Grot Kryształowych, odkrytych pod koniec XIX w. W tym samym roku rozporządzenie prezydenta RP określiło, że obiektem chronionym jako zabytek mogą być m. in. kopalnie. (…)

Obecnie Kopalnie Soli w Wieliczce ani w Bochni nie prowadzą przemysłowej eksploatacji. Kopalnia „Wieliczka” od 1996 roku stanowi pomnik historii Polski. Jeszcze dwadzieścia lat wcześniej, bo w 1976 roku, została wpisana przez UNESCO na pierwszą listę światowego dziedzictwa. W 2007 roku w plebiscycie „Rzeczpospolitej” została uznana za jeden z siedmiu cudów Polski. W 2015 roku podziemia kopalni zwiedziło 1390000 gości.

Cały artykuł Tadeusza Lostera i Zenona Szmidtkego, pt. „Państwowe Żupy Solne w Wieliczce i Bochni w czasie Drugiej Rzeczypospolitej”, znajduje się na s. 9 sierpniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 50/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Tadeusza Lostera i Zenona Szmidtkego, pt. „Państwowe Żupy Solne w Wieliczce i Bochni w czasie Drugiej Rzeczypospolitej” na s. 9 sierpniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 50/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

 

O jakości prezydenta miasta decydują codzienne działania. Ja nie chcę być politykiem, tylko gospodarzem

W Wielkopolsce jest pewna tradycja: ten, kto prowadzi działalność np. gospodarczą i odnosi sukcesy, nie zapomina, że funkcjonuje w pewnym środowisku i że te sukcesy zawdzięcza również temu środowisku.

Tadeusz Zysk

O swoim kandydowaniu

Już rok temu wiele osób z różnych stron sceny politycznej pytało: po co ci to? Powód jest prosty. W Wielkopolsce jest pewna tradycja, która sięga głęboko do XIX wieku. Ten, kto prowadzi działalność np. gospodarczą odnosi sukcesy, nie zapomina, że funkcjonuje w pewnym środowisku i że te sukcesy zawdzięcza również temu środowisku. Takie osoby włączały się w działalność społeczną czy polityczną. Tak było w XIX wieku.

Nasi wielcy przodownicy pracy organicznej w różnych obszarach – przemysłowych, jak Cegielski, rolniczych, jak Chłapowski, czy kulturalnych – najpierw udowadniali swoją przydatność dla społeczeństwa, a później włączali się w działalność społeczną i polityczną. To jest taka dobra tradycja, że nikt tu, w Wielkopolsce, nie działał tylko dla siebie.

O znaczeniu Poznania i Wielkopolski

Poznań pełni w Polsce bardzo ważną rolę. Jest symbolem solidności i pracowitości. Tutaj są fundamenty państwa polskiego. Tutaj odbyło się jedyne zwycięskie powstanie w historii Polski. Oczywiście mówi się też o innych, np. o śląskich, które w zasadzie były kontynuacją powstania wielkopolskiego. To nasze powstanie zostało najpierw gruntownie przygotowane i potem dobrze przeprowadzone. To poznańskie cechy – racjonalność, przywiązanie do konkretu, pracowitość, rzetelność, unikanie sporów, działanie w sytuacji, w której ma się pewność, że się osiągnie sukces.

Przemysłowcy, którzy tutaj rozpoczynali działalność – symbolem jest Hipolit Cegielski – czy ziemianie, czy chłopi, stanęli do starcia z przeciwnikiem, który wydawał się nie do pokonania, z Prusakami. Prusacy, czyli Niemcy, akurat w XIX wieku dokonywali wielkiego podboju świata. Niemcy stali się światowym mocarstwem. I oni to starcie z Niemcami wygrali.

O ile Niemcy szanowali polską bitność, o tyle uważali, że Polacy nie są w stanie dobrze gospodarować ani zachować własnej kultury. A myśmy tutaj zachowali język i kulturę. (…)

O swoim programie dla Poznania

Mam przygotowaną listę problemów. To jest przywrócenia transportu publicznego, który w Poznaniu był bardzo dobry, przywrócenie czystości powietrza i dobrych warunków życia. Poznań był projektowany z uwzględnieniem klinów zieleni, które zostały zdewastowane. Poznań słynął z ładu architektonicznego, był ładny, zwarty, na miarę mieszkańców. To zostało mocno zdewastowane.

Poznań miał olbrzymią tradycję, dumę; ta duma została też mocno zdewastowana. Odebrano nam wielkie wydarzenia historyczne, które uformowały nas, uformowały całą Polskę. Gomułka odebrał Chrzest Polski, zrobił wręcz pokazowe rozbicie Ostrowa Tumskiego, budując trasę przelotową przez park biskupi. Nie mamy wielkiego muzeum powstania wielkopolskiego na miarę tego wydarzenia. W tej chwili obchodzimy 1050 rocznicę powstania biskupstwa – także nie było wielkich obchodów. A przed nami kolejna ważna rocznica, to jest rok 1025, kiedy w Poznaniu nastąpiła podwójna koronacja – Bolesława Chrobrego i Mieszka II.

Cała wypowiedź Tadeusza Zyska, pt. „Tradycje i teraźniejszość”, znajduje się na s. 5 sierpniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 50/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wypowiedź Tadeusza Zyska, pt. „Tradycje i teraźniejszość”, na s. 5 sierpniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 50/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

 

Przechodzimy od religijności masowej do bardziej świadomej, ale chciałbym, by tej jakości towarzyszyła też ilość

Wielkie gesty papieża Franciszka na rzecz ubogich, troska o ludzi wykluczonych – to nie jest nic nowego w Kościele. To nie jest także nic nowego w stosunku do poprzednich pontyfikatów.

Antoni Opaliński
Paweł Bortkiewicz

Czy przykład Irlandii, kraju, gdzie Kościół był przez stulecia ostoją tożsamości, nie powinien dziś być dla Kościoła w Polsce sygnałem alarmowym?

Oczywiście, to jest bardzo poważne ostrzeżenie dla nas. Ja myślę, że wciąż musimy mieć świadomość tego, że Kościół jest, jak mówimy w teologii, ludem bożym w drodze, a więc – mówiąc bardziej świeckim językiem – jest rzeczywistością niezwykle dynamiczną i musi liczyć się z różnymi procesami zarówno kulturowymi, jak i socjologicznymi, które dzieją się w świecie. Musi liczyć się także z pewną sferą przemian światopoglądowych, politycznych.

Krótko rzecz ujmując, nie możemy bezmyślnie przyjmować słów Chrystusa, że bramy piekielne nie przemogą Kościoła, bo trzeba mieć jednocześnie świadomość tego, że ten sam Chrystus wzywa nas, żebyśmy byli solą ziemi i światłością świata.

Ks. Paweł Bortkiewicz. Fot. Media WNET

A więc zapewniając nas o swojej mocy i gwarantując nam istnienie Kościoła, Chrystus jednocześnie wzywa nas do jakości życia. Jeżeli tej jakości w nas zabraknie, to możemy mieć rzeczywiście taki problem i taki kryzys, jakiego doświadcza Irlandia. (…)

Mimo spektakularnych wydarzeń, takich jak Lednica, statystyki mówią, że spora część młodego pokolenia odchodzi od Kościoła. Czy to jest początek procesów, które dotknęły Zachód?

Ja patrzę na to, a przynajmniej próbuję patrzeć, w kategoriach nie do końca pesymistycznych, ale pewnej zmiany jakościowej. Mianowicie zmienia się sposób przeżywania religijności, sposób jej manifestowania. Przechodzimy od religijności masowej do bardziej świadomej, do pewnych ruchów, grup, do bardziej osobistego sposobu przeżywania wiary. Myślę, że samo w sobie jest to cenne, ale nie ukrywam, że chciałbym, by tej jakości towarzyszyła też ilość.

Z drugiej strony, mówiąc brutalnie: jeżeli mam do wyboru ilość i jakość, to wolę mimo wszystko jakość. I chciałbym dostrzegać w tych procesach, próbuję w nich dostrzegać przechodzenie od masowości, od ilości w stronę wyższej jakości, większej świadomości wyboru, większej decyzyjności swojej wiary. (…)

Pontyfikat papieża Franciszka dla jednych jest ożywczym rabanem w Kościele, dla innych to doktrynalny chaos, z którego nie wiadomo, co wyniknie. Jak Ksiądz na to patrzy?

To bardzo trudne dla mnie osobiście pytanie. Mam świadomość tego, że papież Franciszek jest postacią bardzo, bardzo medialną i przez wiele osób odbieraną jako osoba, która dokonuje ogromnej rewolucji w Kościele. Ale po pierwsze zwróciłbym uwagę na to, że to, co odbieramy często jako rewolucję papieża Franciszka, to jest pewna kontynuacja. Wielkie gesty papieża Franciszka na rzecz ubogich, troska o ludzi wykluczonych – to nie jest nic nowego w Kościele. To nie jest także nic nowego w stosunku do poprzednich pontyfikatów.

Pamiętam pewną rozmowę z moim przyjaciółmi, tu w Poznaniu, którzy wspominali z zachwytem o tym, że dzięki papieżowi udało się, za sprawą arcybiskupa, obecnie kardynała Krajewskiego, ufundować w Poznaniu windę dla jakieś szkoły z dziećmi niepełnosprawnymi. Przypomniałem, że oczywiście to jest bardzo spektakularny gest, ale on ma się bardzo znikomo do poczynań Jana Pawła II, który z okazji Wielkiego Jubileuszu dążył do oddłużenia kilkudziesięciu krajów świata z wielkich długów w skali miliardowej.

Zapominamy o pewnej perspektywie poprzedzającej papieża Franciszka. Natomiast to, co mnie osobiście rzeczywiście niepokoi w tym pontyfikacie, to jest jego niejednoznaczność. To jest sytuacja, która prowokuje do bardzo rozmaitych komentarzy, rozmaitej kontrinterpretacji. Papież dokonuje pewnej podstawowej, powiedziałbym, rzeczy. Niejako rozbijając centralizm Kościoła, schodzi na jego poziom lokalności i powierza interpretację nauczania kościelnego poszczególnym hierarchiom. To sprawia, że mamy w efekcie takie wypowiedzi, jak chociażby słynna wypowiedź niemieckiego kardynała Marxa: „Nie jesteśmy filią Rzymu”. No tak, tylko, jeżeli nie jesteśmy filią Rzymu, to tracimy wymiar Kościoła jednego, świętego, powszechnego. To jest sytuacja zejścia na poziom poszczególnych instytucji, tak jak w Kościołach protestanckich. I to jest wielkie niebezpieczeństwo. Nie podejrzewam papieża o to, żeby świadomie dokonywał takiego rozbicia, ale niestety jego wypowiedzi i niektóre jego działania sprzyjają właśnie takim interpretacjom.

Ale Duch Święty mimo wszystko nas prowadzi.

Wierzę głęboko w działanie Ducha Świętego i w to, że ten pontyfikat na pewno nie przyczyni się do niczego złego w Kościele.

Cały wywiad Antoniego Opalińskiego z ks. Pawłem Opalińskim pt. „O zmianach w Kościele – optymistycznie” znajduje się na s. 5 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 50/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Antoniego Opalińskiego z ks. Pawłem Opalińskim pt. „O zmianach w Kościele – optymistycznie” na stronie 5 sierpniowego „Kuriera WNET”, nr 50/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

 

Marek Karewicz (1938–2018) – Wielki Człowiek ze złotym obiektywem – symbol epoki w historii polskiej muzyki rozrywkowej

Pan Bóg daje światło, cień, obiekt, sprzęt, a fotografowi dał intelekt, by niezastąpione boskie dary zamienić w ludzkie dzieło w postaci przepięknej fotografii. Tak właśnie czynił Marek Karewicz.

Antoni Malewski

Moja prawdziwa przygoda z Markiem Karewiczem zaczęła się w tomaszowskiej Galerii Arkady. 4 grudnia 2009 roku pojawiłem się na autorskim spotkaniu z mistrzem fotografii. (…) Przypomnę, że państwo Karewiczowie spędzili w Tomaszowie Mazowieckim jedenaście lat. Marek przeżył tutaj swoje dzieciństwo i czas szkolnej młodości. Aby nie zaprzepaścić tej przyjaźni i niejako przy okazji zachować dziedzictwo Marka Karewicza dla potomnych, postanowiłem organizować, nie tylko w Tomaszowie Mazowieckim, spotkania z Nim. I tak też się stało. Pierwsze spotkanie po tomaszowskiej „inicjacji” odbyło się w listopadzie 2010 roku, w sopockim „Złotym Ulu” przy ul. Bohaterów Monte Cassino. Przyczynkiem do spotkania było ogłoszenie wyników w konkursie „Wspomnienia miłośników rock’n’rolla”. Finał wieczoru miał miejsce w Krzywym Domku, legendarnym budynku przy tej samej ulicy, z widokiem na Bałtyk, podczas jubileuszowego koncertu Czerwonych Gitar. Grupa świętowała swoje czterdziestopięciolecie. (…)

Otwarcie wystawy fotogramów M. Karewicza w Stowarzyszeniu Chrześcijańskim w Tomaszowie Mazowieckim | Fot. archiwum prywatne A. Malewskiego

W Tomaszowie zorganizowałem dla pana Karewicza kilka oficjalnych i nieoficjalnych, by nie powiedzieć prywatnych spotkań. Każde z nich było były wielkim wydarzeniem nie tylko dla mieszkańców miasta, ale także dla samego mistrza Marka Karewicza, o czym po każdym spotkaniu zaświadczał. Przy każdym pożegnaniu, ściskając z łezką w oku moją dłoń, wypowiadał cudowne dla mnie słowa:

– Antoni, dziękuję bardzo za każde zaproszenie do mojego ukochanego miasta. Miasta dzieciństwa, dojrzewania, któremu zawdzięczam to, co w życiu osiągnąłem: miłość do fotografii. To wszystko zaczęło się w atelier pana Tadeusza Ulikowskiego. To w Tomaszowie wykonałem trzy pierwsze fotografie na światłoczułym papierze, będąc jeszcze uczniem, bez użycia aparatu fotograficznego.

Trzy wystawy Jego fotografii upiększały poczekalnie kina „Włókniarz” oraz wnętrza kultowej kawiarni „Literacka”. Dwa razy dzieła Marka Karewicza gościły na wystawach w holu głównym starostwa powiatowego i w pomieszczeniach byłego kina „Mazowsze”, obecnie Społeczności Chrześcijańskiej TO MY. Dla mnie jako organizatora były to cudowne chwile, za które jestem wdzięczny do dzisiaj. Ale najbardziej sobie cenię organizację czterech spotkań w ukochanym przez mistrza fotografii pobliskim Zakościelu nad Pilicą (okolice Spały i Puszczy Spalskiej). Marek Karewicz miał szczególny sentyment do tego miejsca. Jako chłopiec bywał z ojcem Julianem w słynnej Modrzewiowej Willi. To tutaj na letniska przyjeżdżał z nieodległej Łodzi Julian Tuwim.

Okładka płyty autorstwa Marka Karewicza

Gospodynie tego domku, dobre znajome pana Juliana Karewicza, zapraszały małego Marka do Zakościela, kiedy bawił w nim autor Kwiatów polskich. W ten oto sposób ośmioletni Marek miał okazję poznać Juliana Tuwima, o czym na każdym spotkaniu, szczególnie w ośrodku Stowarzyszenia Chrześcijańskiego „PROEM” wspominał. Bardzo sobie chwaliłem te spotkania, bo właśnie w tym miejscu Marek błyszczał świetną pamięcią, sypał jak z rękawa anegdotami. Był zajmującym i dowcipnym gawędziarzem. (…)

Pogrzeb miał charakter państwowy, z asystą Wojska Polskiego. (…) W trakcie nabożeństwa żałobnego piękną homilię o Zmarłym wygłosił pastor, który nazwał zawód Marka darem Boga:

– Pan Bóg daje światło, cień, obiekt, sprzęt, a fotografowi, jako „Ecce Homo”, dał intelekt, by niezastąpione boskie dary zamienić w ludzkie dzieło w postaci przepięknej fotografii. Tak właśnie czynił Marek Karewicz.

Po homilii chóru rozległy się cudowne dźwięki saksofonu. To przyjaciel Marka, światowej sławy jazzowy muzyk Zbigniew Namysłowski wykonał cudowną balladę (…).

Potem, już na cmentarzu ewangelicko-augsburskim uformował się kondukt „nowoorleański” i przy dźwiękach bandu The Warsaw Dixielanders nastąpiło odprowadzenie do grobu. (…) Muzycy jazzowi żegnali Marka Karewicza, grając When the Saints Go Marching In – Gdy wszyscy Święci idą do nieba.

Cały artykuł Antoniego Malewskiego pt. „Epitafium dla Marka Karewicza” znajduje się na s. 17 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 50/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Antoniego Malewskiego pt. „Epitafium dla Marka Karewicza” na stronie 17 sierpniowego „Kuriera WNET”, nr 50/2018, wnet.webbook.pl

Nazywam się Karewicz, Marek Karewicz. Jestem fotografikiem. Fotografowałem jazz i z tego jestem głównie znany

„Marek, twoje zdjęcia są wspaniałe, radzę ci, przestań pierdzieć w ustnik tej trąbki. Weź się za fotografowanie i rób to, w czym jesteś najlepszy”. Marek Karewicz wziął sobie do serca słowa Tyrmanda.

Tomasz Wybranowski

Był człowiekiem-legendą. Towarzyszył polskiemu rockowi od jego poczęcia. Ani jedno z ważnych wydarzeń muzycznych w latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych nie uszło jego uwagi. Specjalną sympatią i estymą otaczał jazz i muzykę rockową. Te dwie kategorie stylów muzycznych stały się przedmiotem wyjątkowej miłości obiektywów jego aparatów fotograficznych. Marek Karewicz był najwybitniejszym polskim artystą fotografikiem w tej kategorii. (…)

Marek Karewicz zawsze był tam, gdzie jęczały gitary, bas wypruwał wnętrzności, a perkusja wyznaczała rytm serca. Był częścią polskiego rock’n’rolla, jego kronikarzem i sumieniem. Pod obstrzałem jego obiektywu znalazły się dziecięce lata polskiego rocka, prekursorzy „mocnego uderzenia”, gwiazdy i gwiazdki lat sześćdziesiątych, siedemdziesiątych, osiemdziesiątych czy dziewięćdziesiątych. (…)

The Rolling Stones, Warszawa 1967 r. | Fot. M. Karewicz; archiwum A. Malewskiego

Po powojennym okresie pobytu w Tomaszowie Mazowieckim, Marek Karewicz przeniósł się do Warszawy, gdzie ukończył Liceum Fotograficzne przy ulicy Spokojnej. Później zdobył indeks Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej w Łodzi, na wydziale operatorskim. To właśnie w Łodzi dopadł go bakcyl jazzu i rock’n’rolla, który zza „żelaznej kurtyny” przenikał do Szarek, odrapanej i komunistycznej Polski lat 50. ubiegłego wieku. Jazz pochłonął go i zafascynował. Ukąszenie muzyką było tak silne, że odłożył na bok wyuczony zawód i po powrocie do Warszawy uczył się gry na

kontrabasie i trąbce.

– Po skrzypcach kontrabas był jego kolejnym strunowym instrumentem, w którym Marek pokładał spore nadzieje. Największym problemem z kontrabasem było przemieszczanie się ulicami Warszawy. Posiadał wówczas modny wśród młodzieży skuter, włoską lambrettę – wspominał w moim programie w Radiu WNET Antoni Malewski.

Marek Karewicz zamienił kontrabas na trąbkę. Uśmiechnięty i szczęśliwy, trzymając ten instrument w dłoni, wziął udział „nowoorleańskim marszu” w Sopocie, w lipcu 1956 roku, kiedy Polska i Polacy wierzyli, że odwilż jest możliwa. Pełen nadziei i pasji muzycznego spełnienia, został trębaczem grupy Six Boys Stompers. W jej składzie zagrał podczas otwarcia klubu Hybrydy. Tam jego grę obserwował legendarny już wtedy dziennikarz, publicysta i pisarz oraz wytrawny znawca jazzu, Leopold Tyrmand. Autor wybitnego Dziennika 1954 i powieści Zły podszedł po koncercie do Marka Karewicza i bez ogródek powiedział:

– Marek, widziałem twoje zdjęcia. Są wspaniałe, radzę ci, przestań pierdzieć w ustnik tej trąbki. Weź się za fotografowanie i rób to, w czym jesteś najlepszy.

Słynne zdjęcie Milesa Davisa | Fot. M. Karewicz

Marek Karewicz wziął sobie głęboko do serca słowa Leopolda Tyrmanda. Jak głosi pewna anegdota, sprzedał trąbkę za 50 ówczesnych złotych jednemu z fanów warszawskiej Legii i skupił się na fotografii. (…) Wykonał w swoim życiu ponad dwa miliony negatywów i był autorem projektów ponad 1500 obwolut albumów muzycznych.

O jego kunszcie, klasie i mistrzostwie niech świadczy fakt, że został zatrudniony jako główny fotografik na trasach koncertowych dwóch największych z największych artystów. Przez dwa lata objechał niemal cały świat z legendarnym Rayem Charlesem, autorem słynnego szlagieru Hit The Road Jack. Potem przez ponad rok był w trasie z największym jazzowym trębaczem wszech czasów – Milesem Davisem.

Nie każdy wie, że Marek Karewicz jest twórcą największego zdjęcia świata Davisa, o wymiarach 10 x 3 metry. Wykonał je na zamówienie amerykańskiego artysty. Zawisło ono na największym wieżowcu Nowego Jorku.

A fotogramy Czesława Niemena? A zdjęcia Czerwonych Gitar i No To Co, że powrócę na polskie podwórko? A słynna okładka płyty Breakout Blues z 1971 roku, gdzie Tadeusz Nalepa idzie, trzymając za rękę swojego małego syna Piotra?

W 2003 roku, w uznaniu wybitnych zasług dla kultury Marek Karewicz został odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski. Kapituła Nagrody Polskiej Akademii Fonograficznej „Fryderyk” w 2012 roku uhonorowała go „Złotym Fryderykiem”.

Cały artykuł Tomasza Wybranowskiego pt. „Marek Karewicz (1938–2018) – dobry duch polskiego bigbitu, jazzu i rocka” znajduje się na s. 16 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 50/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Tomasza Wybranowskiego pt. „Marek Karewicz (1938–2018) – dobry duch polskiego bigbitu, jazzu i rocka” na stronie 16 sierpniowego „Kuriera WNET”, nr 50/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

 

Podsumowanie i ocena deklaracji polsko-izraelskiej. Czy Polska może na niej skorzystać i jak do tego doprowadzić?

Mamy trochę czasu i powinniśmy się przygotować do kolejnej odsłony konfliktu, bo to, że zostaniemy zaatakowani przez Przedsiębiorstwo Holocaust w sprawie ograbienia Polski, nie ulega wątpliwości.

Jerzy Targalski

Sama deklaracja jest bardzo dobra. Moim zdaniem ma charakter przełomowy, ponieważ po raz pierwszy wspomniano o antypolonizmie, wspomniano o tym, że państwo polskie starało się nawet alarmować Zachód, że pomagało ludności żydowskiej, więc to są rzeczy naprawdę bardzo ważne. I teraz wszystko zależy od tego, jak ta deklaracja zostanie przez nas wykorzystana, dlatego że z całą pewnością będzie ona podważana, opluwana i negowana przez kręgi nacjonalistów w Izraelu, a zwłaszcza przez Przedsiębiorstwo Holocaust w Stanach Zjednoczonych. (…)

Tę deklarację poprzedziła wielka kampania antypolska. Polska została opluta w sposób skrajny, poniżona i samo głosowanie w sejmie zostało przedstawione jako wycofanie się Polaków z tej ustawy.

Czyli najpierw stwierdzono, że Polacy są winni holocaustu i uchwalili ustawę, żeby się wybielić i zakłamać rzeczywistość, i negować swoją odpowiedzialność za to, że współpracowali z nazistami w mordowaniu Żydów, a potem stwierdzono, że uchwalenie ustawy jest kapitulacją ze strony Polski, wycofaniem się i tak dalej.

Jeśli deklarację rozpatrujemy w tym kontekście, to oczywiście Polska skapitulowała, ale nie było możliwe inne rozwiązanie, dlatego że sama ustawa – a przypominam, że byłem jej przeciwnikiem w sprawie sformułowań dotyczących tego fragmentu ukraińskiego – sama ustawa była pomyślana jako zabieg, moim zdaniem oczywiście, pijarowsko-propagandowy. Czyli nie przygotowano się ani do stoczenia walki, ani do jakichkolwiek działań. Po prostu doraźnie uchwalono ustawę, bo chciano zyskać na popularności i zadowolić klub Kukiza, którego głosy były potrzebne przy innym głosowaniu. Czyli bez zastanowienia, bez strategii, bez przygotowania. No i trzeba było tego ponieść konsekwencje. (…)

Powinniśmy się przygotować do kolejnej odsłony tego konfliktu, bo to, że zostaniemy zaatakowani przez Przedsiębiorstwo Holocaust w sprawie ograbienia Polski, nie ulega niczyjej wątpliwości. Oczywiście można udawać, że nic się nie będzie działo, chować głowę w piasek, a potem krzyczeć, że myśmy nie wiedzieli, nie pomyśleliśmy, ach, zdrada się zalęgła, jacy to nasi przeciwnicy są niehonorowi! (…)

My nie wiemy, czy przy negocjowaniu tej deklaracji Polska nie poczyniła jakichś ustępstw, tajnych obietnic i tak dalej. I to jest znak zapytania, o tym się dowiemy w przyszłości.

Natomiast ciekawą rzeczą jest, że stanowisko zarówno tych, którzy chcą przedstawić Polskę jako maskotkę Stanów Zjednoczonych, które z kolei są narzędziem polityki żydowskiej, jak i stanowisko tych, którzy twierdzą, że oto odnieśliśmy wielkie zwycięstwo, jest bardzo zbliżone. No bo co obie strony mówią? Mówią to samo, chociaż inaczej interpretują. Strona, która uważa deklarację za wielkie zwycięstwo, twierdzi, że bez tej deklaracji nasze stosunki ze Stanami Zjednoczonymi by się popsuły, Stany Zjednoczone nie chciałyby tutaj stacjonować swoich wojsk, czyli była to konieczność ze względu na nasze bezpieczeństwo. Strona żydożercza i potępiająca wszystko w czambuł twierdzi, że po prostu Żydzi rozkazali, Trump wykonał, wydając polecenie Warszawie, bo inaczej nie byłoby sojuszu amerykańsko-polskiego.

Otóż uważam, że obie strony nie mają racji, dlatego że obecność Stanów Zjednoczonych w Polsce nie jest zależna od tego, jakie mamy stosunki z Izraelem.

Cały artykuł Jerzego Targalskiego pt. „Jak skorzystać na deklaracji polsko-izraelskiej?” znajduje się na s. 19 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 50/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jerzego Targalskiego pt. „Jak skorzystać na deklaracji polsko-izraelskiej?” na stronie 19 sierpniowego „Kuriera WNET”, nr 50/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

 

Żydzi najlepiej sobie radzą jako mniejszość etniczna / Jan Martini, „Wielkopolski Kurier WNET” nr 50/2018

Przed wojną w polskim sejmie działało Żydowskie Koło Poselskie. Oczekiwanie jednak, że dziś nastąpi jakiś coming out polityków nie chwalących się swoją przynależnością etniczną, świadczy o naiwności.

Jan Martini

W mniejszości siła

Mniejszość etniczna nie ma lekkiego życia. W nieodległej przeszłości członkowie mniejszości bywali pozbawieni przywilejów, upokarzani i poniewierani. Dziś nawet w krajach demokratycznych, mimo praw człowieka i formalnej równości, ludzie mniejszości często czują się obywatelami drugiej kategorii. Trudniej im uzyskać awans, prestiżową pozycję i wpływ na politykę kraju, w którym przyszło im żyć. Przekłada się to na status materialny całej mniejszościowej grupy etnicznej – z reguły uboższej niż reszta społeczeństwa.

Są jednak mniejszości, które znakomicie sobie radzą nawet we wrogim otoczeniu. Chińczycy w Indonezji kontrolują niemal 100 procent handlu, mimo że ich sklepy są regularnie dewastowane w cyklicznych „pogromach”. Choć Polacy w Vancouver opanowali pewien fragment rynku ulicznej sprzedaży kiełbasek, jest to sukces raczej umiarkowany wobec Hindusów, którzy są właścicielami dużych sklepów w prestiżowych dzielnicach tego miasta. Znajomy Hindus wyjaśnił mi źródła ich powodzenia – nie korzystają z usług banków. Kiedy młodzi biorą ślub, krewni w ramach prezentu dają im gotówkę na rozkręcenie interesu. Jest to rodzaj pożyczki, która stopniowo będzie spłacana, przy czym „darczyńcy” otrzymują nieco lepszy procent niż przeciętna lokata bankowa, a „obdarowani” dostają trochę tańszy kredyt. W ten sposób kapitał, który widocznie ma narodowość, nie wychodzi na zewnątrz własnej grupy etnicznej i nie idzie „do Żydów” (Hindusi w Kanadzie uważają banki za „żydowski interes”).

Niewątpliwie Żydzi są narodem, który najlepiej sobie radzi jako mniejszość etniczna. Być może wskutek wielowiekowej diaspory zostali oni ewolucyjnie wyposażeni w zdolności przystosowawcze do życia w obcym otoczeniu. Źródłem przewagi społeczności żydowskiej była solidarność grupowa i zdolność do samoorganizacji, dzięki czemu każdy członek grupy zawsze mógł liczyć na pomoc gminy żydowskiej – kahału. Przed wojną powszechnie wiadomo było, że proces cywilny z Żydem jest z góry skazany na przegraną, bo strona „niearyjska” jest w stanie przyprowadzić pięciu świadków potwierdzających jej wersję wydarzeń. Kahał czasem działał jak zorganizowana grupa przestępcza, niszcząc konkurencję przez wyrównywanie strat żydowskim sklepikarzom w wojnie cenowej (po przejęciu „chrześcijańskiego” sklepu ceny wracały do normy). Wytworzono też skomplikowany mechanizm zapobiegający wewnętrznej konkurencji – można było wykupić w kahale koncesję na konkretnego producenta (chłopa lub dziedzica), który nie mając wyboru, skazany był na ceny dyktowane przez „koncesjonariusza”. Skutkiem takich mechanizmów była słabość polskiego mieszczaństwa, którą najlepiej opisuje żydowskie powiedzenie „wasze ulice, nasze kamienice”. Poważne kupiectwo zaistniało w zasadzie tylko w Poznaniu, gdyż po przyłączeniu miasta do Prus miejscowi Żydzi wyjechali robić lepsze interesy w Berlinie.

Mimo wygodnego życia w Niemczech, właśnie tu narodziła się wśród Żydów idea syjonizmu – powrotu do Ziemi Obiecanej. Idea była tak nośnia, że podchwyciły ją miliony Żydów – wiecznych tułaczy”, którym w końcu udało się doprowadzić (przy pomocy zgodnego współdziałania USA i ZSRR) do powstania własnego państwa. W Izraelu syjoniści-pionierzy ciężką pracą zbudowali od podstaw własną stolicę, zamienili pustynię w kwitnące ogrody i stworzyli sprawne państwo, w którym Żydami są nie tylko dyrektorzy departamentów, ale także np. inkasenci gazowni czy kasjerzy w „Biedronce”. Żyjąc pośród wrogiego morza arabskiego, obawiali się o swoje bezpieczeństwo i liczyli, że wkrótce będzie ich kilkanaście milionów. Wielkie było zdziwienie izraelskich pionierów, gdy okazało się, że Żydzi wcale nie zamierzają masowo przesiedlać się do Izraela.

Izraelczycy wytoczyli ciężkie oskarżenia pod adresem europejskich i amerykańskich ziomków. Zarzucali im wygodnictwo i przywiązanie do próżniaczego życia, zajmowanie się lichwą, czy wręcz pasożytowanie na społeczeństwach gospodarzy. Były to dokładnie takie same zarzuty, jakich używali antysemici wszystkich czasów od Tacyta, Cicerona, Seneki, przez Staszica, Diderota, Woltera, Franklina, Napoleona, Bismarcka, aż po antysemitów nam współczesnych.

Różnica jest tylko taka, że niegdyś wypowiadano takie opinie otwarcie, a dziś zgnębieni antysemici co najwyżej szepczą je pokątnie. Stało się tak dlatego, że w międzyczasie Żydzi wypracowali sobie potężną broń obronną w postaci pojęcia antysemityzmu. Człowiek, który zbyt dosłownie potraktował prawo do swobodnego wyrażania opinii, okrzyknięty antysemitą podlega ostracyzmowi towarzyskiemu (ma zamkniętą ścieżkę awansu, nikt mu nie podżyruje w banku, żona odmawia współżycia itp.). Idealiści-pionierzy Izraela, zawiedzeni postawą rodaków, którzy nie chcieli osiedlić się w swoim państwie, nie zdawali sobie sprawy, że właśnie wpływowa żydowska mniejszość w kluczowych krajach świata będzie źródłem siły Izraela. Bo państwo Izrael i diaspora żydowska grają w jednej drużynie – diaspora to najlepsze lobby Izraela, zaplecze jego służb, a czasem nawet „piąta kolumna” w kraju gospodarza.

Koło ratunkowe dla towarzyszy z PZPR

28 listopada 1989 roku przyjechał do Warszawy minister finansów Izraela, Szimon Peres, na rozmowę z „pierwszym polskim niekomunistycznym” premierem Mazowieckim. Wyraził głębokie zaniepokojenie gwałtownym rozpadem rządzącej przez 40 lat partii PZPR i zalecił (polecił?) natychmiastową zmianę jej nazwy i wstąpienie do Międzynarodówki Socjaldemokratycznej, której był wiceprzewodniczącym (przewodniczącym był Willy Brandt). Polska Zjednoczona Partia Robotnicza już nie miała 2 mln członków, ale wciąż dysponowała ogromnym majątkiem, strukturami i rzeszą postępowych, internacjonalistycznych towarzyszy. I – co ważne w demokracji – miała wielomilionowy żelazny elektorat, składający się z rodzin nomenklatury partyjnej i aparatu represji. Czyż takie bogactwo miało się zmarnować?

Dokładnie 2 miesiące po pamiętnej rozmowie Peresa nastąpił historyczny moment rozwiązania PZPR (27 stycznia 1990 – „sztandar wyprowadzić”), a już 2 dni później powstała Socjaldemokracja Rzeczpospolitej Polskiej z przewodniczącym Aleksandrem Kwaśniewskim na czele.

Towarzysze socjaldemokraci, przekonani, że Polski nie stać na samodzielność i nie mający zahamowań w służbie zagranicznym „koalicjantom”, byli potencjalnie cennym zasobem dla wywiadów różnych państw, mniej lub więcej zaprzyjaźnionych. Nic dziwnego, że raczkującą polską socjaldemokrację wsparła też doświadczona Komunistyczna Partia Związku Radzieckiego, udzielając jej (jeszcze przed formalnym powstaniem nowej partii!) tzw. „pożyczki moskiewskiej”. Wypłata 1,2 mln dolarów w używanych banknotach nastąpiła w mieszkaniu kontaktowym SB. Pieniądze świeżemu socjaldemokracie Leszkowi Millerowi wręczył rezydent KGB w Polsce W. Ałganow, a transakcja „mogła wypełniać znamiona przestępstwa” (w 1993 r. prokuratura umorzyła sprawę, uzasadniając to „znikomym stopniem niebezpieczeństwa czynu”).

Obecnie mało kto zdaje sobie sprawę z subtelnych różnic między socjaldemokracją a komunistami, bo obie bratnie koterie w PE zgodnie potępiają łamanie praworządności w Polsce, ale w przeszłości przywódcy ZSRR nie zostawiali suchej nitki na socjaldemokratach. Oskarżali ich o „zdradę sprawy robotniczej” i „wysługiwanie się kapitalistom”. PZPR była partią „nowego typu” – „leninowską”, czyli komunistyczną, choć Stalin, wybierając jej nazwę, użył słowa „robotnicza”, bo komunizm w Polsce kojarzył się z agenturalnością. Partie „starego typu” (socjaldemokracje) dopuszczały wielopartyjność i wybory, w przeciwieństwie do komunistów – zwolenników „dyktatury proletariatu”.

Rzesza członków PZPR w dwa dni przemieniła się z miłośników dyktatury w subtelnych demokratów i wyznawców „europejskich wartości”. Jak trafna z punktu widzenia agentur była decyzja o utrzymaniu za wszelką cenę PZPR, świadczy spektakularna klapa takich przedsięwzięć, jak Ruch Palikota czy Nowoczesna, w których inwestorzy utopili duże pieniądze. Ciekawe, czy perorujący w telewizorach o praworządności i wartościach europejskich politycy SLD zdają sobie sprawę, ile zawdzięczają sponsorom zewnętrznym? Czy mają jakieś zobowiązania?

Wizyta Szimona Peresa szybko przyniosła konkretne rezultaty. W 1993 roku „socjaldemokraci” zdobyli władzę, a ich przywódca A. Kwaśniewski został prezydentem. Wkrótce prezydenta odwiedził prezes Światowej Organizacji Restytucji Mienia Żydowskiego – Izrael Singer (ten, co groził upokarzaniem Polski w wypadku ociągania się w wypłacie „odszkodowań”) i uzyskał zwrot nieruchomości należących przed wojną do gmin żydowskich. O sprawie tak pisał w 2013 roku magazyn „Forbes”: Polska strona wytargowała od międzynarodowych partnerów prawie milion dolarów pożyczki na zorganizowanie całego przedsięwzięcia. Potem odbyła się dzika reprywatyzacja. Zgodnie z umową polskie gminy żydowskie dzielą się odzyskanym majątkiem ze swoimi partnerami z zagranicy po połowie. (…) Część z 40 mln zł, pochodzących z wyprzedaży gminnych nieruchomości, trafiło w tryby wysublimowanego mechanizmu dystrybucji. Pieniądze rozchodziły się w hermetycznym środowisku menedżerów skupionych wokół Związku Wyznaniowych Gmin Żydowskich (ZGWŻ) i Fundacji Ochrony Dziedzictwa Żydowskiego (FODŻ).

Polskie urzędy, którym podlegają związki wyznaniowe, są w pełni świadome patologii zakorzenionej wśród skostniałych, mocno „okopanych” organizacji żydowskich. Nie mają jednak odwagi zabrać się za ten drażliwy problem w obawie posądzenia o antysemityzm.

Mniejszości destrukcyjne

Odrodzona w 1918 roku Polska weszła w niepodległość z kłopotliwym bagażem – niemal 40 procent ludności należało do mniejszości etnicznych, często niechętnych lub wręcz wrogich naszemu państwu. „Multikulti” nie zawsze skutkuje wzajemnym ubogacaniem stykających się nacji – czasem pojawiają się też kłopoty. O tym, jaki wpływ na sytuację Polaków mogą mieć mniejszości, przekonano się podczas pierwszych wyborów prezydenckich w 1922 roku. Wydawało się, że te wybory to czysta formalność, bo niekwestionowanym kandydatem na prezydenta był niezwykle zasłużony w staraniach o odzyskanie niepodległości hr. Maurycy Zamoyski. W szranki stanęło jednak jeszcze 4 kandydatów, nad którymi Zamoyski miał miażdżącą przewagę. Ordynacja przewidywała 4 tury głosowań w parlamencie – w każdej odpadał kandydat z najmniejszą ilością głosów. Taka ordynacja spowodowała szokujące zwycięstwo bezpartyjnego Narutowicza. Konsekwencje znamy.

Dla ludowców i socjalistów „obszarnik” (hrabia był największym posiadaczem ziemskim w Polsce) i arystokrata Zamoyski był nieakceptowalny, jednak decydujące znaczenie miały głosy mniejszości narodowych. Tak więc po raz pierwszy mieliśmy do czynienia z szatańskim sojuszem lewicy z mniejszościami – problem, który będzie nas gnębił w następnych stu latach. Mniejszość ukraińska, żydowska i niemiecka stwarzały poważne problemy państwowości polskiej (choćby jako zaplecze agentury i pretekst państw ościennych do mieszania się w wewnętrzne sprawy kraju).

Już od połowy lat 20. ub. stulecia nacjonaliści ukraińscy zaczęli posługiwać się terroryzmem dla uzyskiwania swych celów politycznych. Podczas okupacji część Żydów ochoczo kolaborowała z okupantem sowieckim, natomiast Ukraińcy preferowali kolaborację z Niemcami. Mniejszość niemiecka oddała nieocenione usługi przy tworzeniu list proskrypcyjnych Polaków do zamordowania w Wielkopolsce i na Pomorzu. Dziś znamy ukraińskich nacjonalistów jako autorów ludobójstwa kresowych Polaków, czasem zapominając, że ofiarą ich nacjonalistycznego zapału padali także Żydzi czy Ormianie. Te zbrodnie poszły na konto „ludności polskiej”, bo Żydzi amerykańscy i izraelscy nie są w stanie wychwycić subtelnych różnic między Polakami a Ukraińcami. Podobnie ma się rzecz ze słynnymi szmalcownikami – poręcznym narzędziem do okładania Polaków.Władze Armii Krajowej zidentyfikowały 125 szmalcowników w Warszawie (wykonano ok. 30 wyroków), z których tylko kilkunastu było etnicznymi Polakami, pochodzącymi z marginesu społecznego. Większość okazała się być folksdojczami, ale byli też policjanci żydowscy z formacji „Żagiew” zajmującej się wyłapywaniem Żydów ukrywających się po stronie aryjskiej.

Likwidacja Polski we wrześniu 1939 roku okazała się kataklizmem dla wszystkich mieszkańców kraju – także dla mniejszości, które nie utożsamiały się z państwem polskim.

Ciekawe, że kandydat na prezydenta w pierwszych wyborach odrodzonej Polski – Zamoyski, we wszystkich turach głosowań otrzymywał stabilne 41 do 44 procent głosów – tyle mniej więcej, na ile dziś mogą liczyć środowiska niepodległościowe. Czyżbyśmy wciąż mieli 40% mniejszości?

Kandydat na prezydenta z unikalną wiedzą

W pierwszych wyborach prezydenckich po „upadku komuny” jakaś frakcja służb („nacjonałkomuniści”, pogrobowcy Moczara?), która nie załapała się na frukty Okrągłego Stołu, postanowiła wystawić swojego kandydata. Faktem jest, że Stan Tymiński, czyli człowiek znikąd, jak go określiła „Gazeta Wyborcza”, dysponował wielką wiedzą, a przede wszystkim „kwitami” na Wałęsę. „Kompromaty” przechowywał w mitycznej czarnej teczce, którą wymachiwał na spotkaniach. „Gazeta Wyborcza” zwalczała Tymińskiego wyjątkowo zajadle – np. rozpuszczono wiadomość, że Tymiński bije żonę. Oddelegowano młodego dziennikarza, P. Najsztuba, który zapisał się do partii X założonej przez kandydata i nie odstępował go na krok. Mimo to udało się Tymińskiemu pokonać Tadeusza Mazowieckiego i wejść do drugiej tury. Prawdopodobnie z troski o własne bezpieczeństwo „człowiek znikąd” zawahał się jednak użyć materiałów udostępnionych mu przez służby i Wałęsa wygrał prezydenturę, a my na wiedzę o „Bolku” musieliśmy czekać 18 lat.

Czy Tymiński byłby lepszym, czy gorszym prezydentem niż Wałęsa? Bardziej istotne jest, czy konkurencyjna frakcja nie byłaby per saldo lepsza od okrągłostołowej, bo cenę za demokrację instalowaną nam przez G. Sorosa i jego ziomków znamy i płacimy do dziś…

Poniższe wynurzenia Stana Tymińskiego można uznać za gaworzenie antysemity, ale nie ulega wątpliwości, że był on znacznie lepiej poinformowany niż my wszyscy i dużo wcześniej znał fakty, które poznaliśmy niedawno.

„Zawsze tak było w historii świata, iż jeżeli na danym terenie geograficznym współżyją dwie grupy kulturowe, dwie kultury, takie jak kultura polska i kultura żydowska, to jedna będzie się starała zająć dominującą pozycję. I tutaj nie chodzi o to, kogo jest mniej, a kogo więcej, bo oczywiście liczebnie żydowska grupa władzy jest niewielka, maksymalnie kilkaset osób. Ale mimo to, ta mała grupa żydowska w jest na topie, tak w polityce, jak i w mediach. Jest na topie głównie dzięki zewnętrznym źródłom finansowania w Polsce. Jest też na topie ze względów historycznych.

To Stalin narzucił Polsce w 1944 roku polskojęzyczny rząd w Lublinie. Do tego doszło panowanie grupy żydowskiej w aparacie represji komunistycznej, od Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego poczynając. Taki był punkt wyjścia istnienia w Polsce współczesnej żydowskiej grupy władzy.

To, że Kościół katolicki w Polsce jest przedmiotem stałych ataków medialnych, będąc poniżany i obrażany, jest wynikiem panowania kultury żydowskiej grupy władzy, wrogiej wobec kultury łacińsko-chrześcijańskiej, z jakiej wyrosła kultura polska. Hasła wielokulturowości, globalizacji i kosmopolityzmu są przejawem takiej dominacji. (…)

Otóż ta mała grupa władzy żydowskiej nigdy się nie podzieliła łupami terapii szokowej Balcerowicza. Nie podzieliła się też dolarami, których dostali dziesiątki milionów w latach 80. od różnych organizacji w Ameryce. Nie dziwota, że z takim poparciem finansowym oraz wsparciem politycznym możnych tego świata, zmieniając nazwy kontrolowanych przez siebie partii politycznych, dążą do całkowitej politycznej dominacji w naszym kraju.

Ważnym ośrodkiem żydowskiej władzy w Polsce jest założona w 1988 roku Fundacja im. Stefana Batorego w Warszawie, finansowana przez George’a Sorosa, znanego ze spekulanckich ataków finansowych w wielu krajach. Innym ważnym ośrodkiem władzy tej grupy jest Ministerstwo Spraw Zagranicznych, gdzie stałą praktyką jest mianowanie ambasadorów i konsuli spośród żydowskiej grupy władzy. Stwarza to sytuację nieufności do tych urzędów ze strony Polaków na emigracji (…)

Przerażająca jest bezczelność tej grupy w niszczeniu naszej narodowej kultury oraz promocji Polaków jako antysemitów. Nie wiem, dlaczego ludzie żydowskiej grupy władzy stale zmieniają nazwę swoich partii politycznych. Powinni oni śmiało wystąpić na arenie politycznej jako partia żydowska, aby podobnie jak mniejszość niemiecka, mieć swoich posłów w Sejmie. Wtedy byśmy mogli z nimi uczciwie grać w polityczną piłkę na polskim boisku. (…) Istnieje poważny konflikt interesów, kiedy ta grupa ukrywa swoje pochodzenie i nachalnie narzuca niekorzystne dla Polaków rozwiązania, aby przejąć większość finansowych i państwowych instytucji w Polsce. Na tej płaszczyźnie nie chodzi o antysemityzm czy też antypolonizm, ale o to, czyja będzie Polska”.

Wprawdzie niektórzy architekci Okrągłego Stołu nie ukrywali swojej etniczności (Urban, Geremek, Michnik), ale znacznie większa ilość ich ziomków obradowała „pod przykryciem” (udział „mniejszościowych” uczestników Okrągłego Stołu historycy określają na 30–40 procent). W przedwojennym polskim sejmie Blok Mniejszości Narodowych liczył 66 posłów, a w jego skład wchodziło także wpływowe Żydowskie Koło Poselskie. Oczekiwanie jednak, że dziś może nastąpić jakiś coming out polityków nie chwalących się swoją przynależnością etniczną, świadczy o naiwności Tymińskiego. Jego protektorzy powinni wytłumaczyć mu, że działanie pod fałszywą flagą jest skuteczniejsze.

Artykuł Jana Martiniego pt. „W mniejszości siła” znajduje się na s. 6 sierpniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 50/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jana Martiniego pt. „W mniejszości siła” na s. 6 sierpniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 50/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego