Od 1468 roku król wypłacał diety poselskie. To jeden z dowodów na 550 lat istnienia parlamentaryzmu polskiego

Ogłoszenie tezy, że sejm dwuizbowy istnieje w Polsce od 1468 roku, spowodowało burzę i wiele osób sięgnęło do książek historycznych, dzięki czemu wzrosło zainteresowanie dziejami Polski.

Ewa Dubas-Urwanowicz
Antoni Opaliński

Z prof. Ewą Dubas-Urwanowicz, specjalizującą się w historii parlamentaryzmu polskiego, o wkładzie Koła w tę historię i dowodach na datowanie jego początków od 1468 roku rozmawia Antoni Opaliński.

Co takiego w Kole w czasach staropolskich się działo?

W latach dwudziestych XV wieku powstały w Koronie tak zwane sejmy generalne. Jeden był w Kole, a drugi w Nowym Mieście Korczynie – dla Małopolski. Były to sejmy, nie sejmiki. Sejmikami generalnymi nazywały się w XVI wieku; w XV to były sejmy i przed powstaniem, zwłaszcza sejmu dwuizbowego, odgrywały ogromną rolę.

W roku 1456 król wydał statut, który określał, jakie ziemie powinny się zbierać na sejmie generalnym w Kole. Były to między innymi województwa poznańskie i kaliskie, które miały swój wspólny sejmik w Środzie, województwo sieradzkie, łęczyckie, brzesko-kujawskie, inowrocławskie, Ziemia Dobrzyńska, województwo rawskie z wszystkimi ziemiami i województwo płockie. Sejm ten skupiał posłów ze wszystkich sejmików prowincjonalnych przed sejmem walnym. Miało to ogromne znaczenie dla ujednolicenia poglądów, ale również dla podnoszenia kultury politycznej.(…)

A więc Koło odgrywało w prowincji wielkopolskiej ogromną rolę, jeśli chodzi o parlamentaryzm. Skupiało parlamentarne elity całej prowincji wielkopolskiej. W prowincji wielkopolskiej wcześniej niż w innych powstały sejmiki prowincjonalne i sejmy generalne. (…)

Sejmy, potem sejmiki generalne odbywały się przeważnie raz w roku, oczywiście mówimy o normalnych czasach, a nie np. o okresie bezkrólewia czy nadzwyczajnych sytuacjach militarnych. Zwykle organizowano je zimą, kilka dni po zakończeniu sejmików powiatowych i na kilka dni przed rozpoczęciem sejmu walnego.

Czy dzisiaj wiemy, ilu wielkopolskich posłów zwykle tu się gromadziło i gdzie się spotykali? Niektórzy lokalni historycy twierdzą, że u Bernardynów.

Bardzo prawdopodobne, że u Bernardynów, bo kościoły były najczęściej miejscem spotkań sejmikujących posłów, a wobec tego również i posłów z całej prowincji, prawda? Tak więc jest bardzo prawdopodobne, że to było w kościele.

Najwięcej przedstawicieli na różne sejmiki wielkopolskie wysyłały województwa poznańskie i kaliskie. W XVI wieku, kiedy sejmiki obradowały w Środzie, to było siedem osób. Natomiast pozostałe ziemie reprezentowało od dwóch do pięciu osób. Czyli w sumie na sejmik przybywało mniej więcej dwudziestu, dwudziestu pięciu posłów. Ta liczba może nie jest wielka, ale posłowie przybywali bardzo często z całym gronem innych szlachciców. Poseł nie jechał sam. Towarzyszył mu dwór, którego częścią była szlachta, która wprawdzie nie miała prawa głosu, ale pełniła rolę obserwatorów podczas ustalania kwestii podatkowych czy sądowych. (…)

Dlaczego pięćset pięćdziesięciolecie obchodzimy akurat w tym roku? Chyba jeszcze niedawno chronologię polskiego parlamentaryzmu określano inaczej?

Do tej pory opieraliśmy się na twierdzeniu Antoniego Pawińskiego, który zinterpretował Długosza tak, że uznał, że pierwszy sejm dwuizbowy został zwołany w roku 1493. Potem wszyscy historycy po kolei powtarzali to jego stwierdzenie. Jestem jednak przekonana, że pierwszy sejm dwuizbowy miał miejsce w roku 1468. Nie tylko dlatego, że opieram się na autorytecie profesora Wacława Uruszczaka, który jest w tej chwili najwybitniejszym w Polsce żyjącym znawcą prawa staropolskiego. Przekonują mnie jego argumenty. Po pierwsze, na nowo zinterpretował on dzieło Długosza.

Ponowne odczytanie i nowa interpretacja Długosza to jest jedna sprawa, a druga – profesor znalazł materiały skarbu koronnego, które wskazują niezbicie, że od 1468 roku płacone były diety poselskie. Król bez powodu diet nie wypłacał, prawda? Płacił je specjalnie umocowanym przedstawicielom wybranym przez sejmiki na sejm walny, którym diety się należały. I to jest, moim zdaniem, argument nie do zbicia.

Cały wywiad Antoniego Opalińskiego z prof. Ewą Dubas-Urwanowicz, pt. „Długosz na nowo odczytany” znajduje się na s. 4 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Antoniego Opalińskiego z prof. Ewą Dubas-Urwanowicz, pt. „Długosz na nowo odczytany” na s. 4 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Konfekcja w służbie postępu. Kiedy ideologicznie słuszna jest nagość, a kiedy koszulka z odpowiednim napisem?

Na scenie miotają się goli, jak reżyser przykazała, aktorzy. A tu wpadają demokratyczne damy w wieku poprodukcyjnym i dalej golasom zakładać konstytucyjne koszulki – co mają zrobić aktorzy i widownia?

Henryk Krzyżanowski

W obozie postępu i europejskości nic nie jest dane raz na zawsze i mogą pojawiać się sprzeczności i napięcia. Ta sama rzecz może być dobra lub zła, zależnie od okoliczności. Powiedzmy, dziecięce buciki zawieszone na płocie kurii biskupiej są super. Natomiast ktoś, kto z tymi samymi bucikami chciałby pojawić się na czarnym marszu aborcyjnym, spotkałyby się z oskarżeniem o faszyzm, a być może oberwałby po zakutym łbie czarną parasolką.

To samo dotyczy innych części konfekcji. W odniesieniu do rzeźb modne stało się zakładanie im koszulek z napisem „konstytucja”. Z racji wieku nie bywam w parkach z dinozaurami, ale mam nadzieję, że konfekcyjne komanda o nich nie zapomną. Nawet jeśli uciskany przez kaczyzm profesor socjologii będzie musiał wspiąć się na plastikowego tyranozaura.

I tutaj pojawia się problem z teatrem. Jak wiadomo, postępowy teatr konfekcji nie lubi. Przeczytałem niedawno recenzję ze spektaklu na festiwalu w Gdańsku, w czasie którego goli aktorzy schodzili ze sceny, by poprzytulać się do widzów. Pełen entuzjazmu recenzent poucza nieco spłoszonego czytelnika, że ma widzieć nagość taką, jaka naprawdę jest w życiu: naturalna i zwyczajna. To, że takie jej traktowanie jest swego rodzaju odkryciem, bardzo źle świadczy o współczesnej obyczajowości.

No dobrze, rozumiem, że kiedy już postępowy teatr obyczajowość ulepszy, do dezabilu będą zmuszani również widzowie – trzeba tylko będzie dostać grant z Brukseli na powiększenie szatni.

Wracając natomiast do koszulek, otwiera się tu pole możliwego konfliktu – powiedzmy, że na scenie miotają się goli, jak pani reżyser przykazała, aktorzy. A tu wpadają demokratyczne damy w wieku poprodukcyjnym i dalejże golasom zakładać owe konstytucyjne koszulki – co mają wtedy zrobić aktorzy i widownia? A co na to minister Gliński, który owe harce nolens volens finansuje? Powinien być za, bo nie wygląda na entuzjastę obyczajowości progresywnej. No ale ten napis!

Cóż, myślę, że możliwy tu jest jakiś kompromis – powiedzmy pół spektaklu na gółkę, pół w koszulkach. Jednak konieczna jest czujność – jak to przy każdej rewolucji.

Felieton Henryka Krzyżanowskiego pt. „Konfekcja w służbie postępu” znajduje się na s. 2 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Felieton Henryka Krzyżanowskiego pt. „Konfekcja w służbie postępu” na s. 2 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Powstanie szczekocińskie – zbrojne wystąpienie przeciwko Niemcom w lipcu 1944 roku – w relacjach „Twardego” i „Mietka”

Moje zdanie było „klapa”, akcja nieudana, należy uderzyć w zajęczą odwagę i odskoczyć jak najdalej, zanim Niemcy się zorientują i nie dadzą nam porządnego łupnia. Tego samego zdania byli moi koledzy.

Wojciech Kempa

27 lipca 1944 roku partyzanci powzięli informację, iż część policjantów ze szkoły policji granatowej w Szczekocinach chce zdać im budynek, w którym mieściła się owa szkoła policyjna. Według Mieczysława Filipczaka, szkoła policji mieściła się w budynku byłego gimnazjum, natomiast obok niej w bursie byli skoszarowani własowcy. Po zajęciu budynku gimnazjum (…) mieliśmy zniszczyć bronią maszynową i granatami bursę z własowcami. Do akcji tej została wyznaczona grupa „Jana” pod dowództwem „Wiary” – Kozłowskiego Bolesława w sile 120 ludzi, uzupełniona ludźmi z placówek, grupa moja w sile 60 ludzi, również uzupełniona ludźmi z placówek, grupa „Twardego” w sile 100 ludzi oraz placówki AK z obwodu szczekocińskiego. (…)

Od godziny 22 do 24 mieli pełnić na korytarzu w szkole służbę policjanci granatowi wtajemniczeni w akcję. Ci mieli otworzyć drzwi patrolowi w sile 20 ludzi. Patrol po opanowaniu gmachu miał udostępnić wejście do niego mojej grupie, tak abym z góry panował nad bursą.

Do patrolu wyznaczono po 10 ludzi z mojej grupy i „Wiary”. Dowództwo objął kapral „Groźny”, jako znający teren i podejście. Zastępcą był „Dańko” – Pazera Zenon, mój zastępca. Jego to zadaniem było przeprowadzenie akcji z opanowaniem budynku. Wysłanie moich ludzi miało swój cel, gdyż mieliśmy być lepiej zorientowani w walkach ulicznych i budynkach. Jedna drużyna z plutonowym „Batorym” z grupy „Wiary”, wsparta przez AK szczekocińskie, miała się udać do Szczekocin i wysadzić most na Pilicy, celem zabezpieczenia się od udzielenia pomocy oblężonym przez posterunek żandarmerii. Grupa „Wiary” miała otoczyć z trzech stron bursę i w razie niepoddania się własowców rozpocząć walkę z nimi. Akcja miała być skończona przed godziną drugą w nocy, tak aby przed świtem można było wycofać się. Osobiście ze stylu odprawy nie byłem zadowolony, kryła ona wiele niedomówień, brak było detali tak ważnych w każdej akcji. Nie uwzględnił mojego pytania „Jan” i jego „Sztab”, co mamy robić w wypadku nieudania się akcji. Wyśmiano się ze mnie. Byli pewni zwycięstwa.

„Twardy” miał spore zastrzeżenia odnośnie do kwalifikacji dowódczych Józefa Sygieta – „Jana”, a wręcz szokiem było dla niego, gdy „Jan” ze swoim sztabem wsiedli na rowery, udając się w kierunku przeciwnym niż partyzanci, którzy wychodzili na pozycje wyjściowe. (…)

Kapral „Groźny”, który znał ten teren, idąc z Grabca do gimnazjum pobłądził, dochodząc do szosy Lelów–Szczekociny, zamiast iść w prawo, w kierunku na Szczekociny, poszedł w lewo. Pomimo tego grupa „Twardego” i moja jeszcze przed godziną 24 dotarła do budynku gimnazjum, tj. w czasie, kiedy mieli pełnić służbę wtajemniczeni policjanci. Tymczasem „Twardy” wspólnie z moim łącznikiem „Jurkiem”, gdy zapukał do drzwi, naświetlając policjantom, w jakim celu przybył, został obrzucony granatami.

Zajrzyjmy z kolei do relacji „Twardego”: (…) Przylgnęliśmy do muru. Było nas czterech: mój adiutant „Lisek” – Buchacz Zenon, goniec „Znaczek” – Gumułka Władysław i goniec do grupy „Wiary”. Następnym naszym czynem było odskok na szosę. Nie wiódł on już przez bramę, przesadziliśmy płot wysoki od cokoła na jakieś półtora metra. Strach czyni cuda. Wielkim szczęściem był dość wysoki betonowy cokół ogrodzeniowy. Gdyby nie on, już pierwszy rzut poczyniłby straty w mojej kompanii. Żołnierz każdy, chociaż mu dziesięć razy mówić, to nie zajmie stanowiska przepisowego, dopóki nie zmusi go do tego sytuacja. Właściwie to oni nie leżeli w rowie, ale siedzieli i ten cokół był dla nich zbawienny.

I relacja „Mietka”: Rozpoczęła się normalna walka z oblężeniem budynku. „Wiara”, myśląc, że opanowaliśmy budynek, rozpoczął walkę z własowcami. „Batory” nie dokonał wysadzenia mostu i wycofał się ze Szczekocin, nie powiadomiwszy o tym „Wiary”. Walka trwała do świtu. Ze strony policji nie było najmniejszych oznak, że chcą się poddać. (…)

Kompanii kazałem się wycofywać w kierunku wsi Bonowice, sam jeszcze stałem i przyglądałem się, jak Niemcy do nas strzelali z granatników systemem „do zasłoniętego celu”. W oknach domu, za którym stałem, ukazały się dwie postacie kobiece, otworzyły okno i zapytały, czy głodny jestem. Poprosiłem o wodę, gdyż bardzo mi się pić chciało. Płotek od budynku stał bardzo blisko, wystarczyło, abym stanął na cokole, wyciągnął rękę i to samo uczyniły one z okna, a garczek się znalazł w mojej ręce.

Kiedy stanąłem już na ziemi i dziękowałem moim dobroczyńcom, jakaś muszka w kierunku poziomym przeleciała mi przed oczami, była ledwie dostrzegalna i bardzo szybka, a potem huk, brzęk szyb i cisza. Znów cokół uratował mi życie.

Granat wpadł do ogródka pod cokół. Siła wybuchu poszła po zewnętrznej ścianie cokołu, tak że mi nic się nie stało, tylko piachu tyle mi nabiło w mundur, że przez dwa tygodnie musiałem go wytrzepywać. Pań w oknie nie było. Krzyknąłem – Żyjecie? – Żyjemy – odpowiedziały. – Poszedłem wolnym krokiem za kompanią.

Grupy „Wiary” i „Mietka” też wycofywały się w kierunku Bonowic. Po drodze czekali na mnie „Wiara” i „Mietek”. Ocenialiśmy sytuację. Moje zdanie było „klapa”, akcja nieudana, należy teraz uderzyć w zajęczą odwagę i odskoczyć jak najdalej, zanim Niemcy się zorientują i nie dadzą nam porządnego łupnia. Tego samego zdania byli moi koledzy. Tymczasem wchodząc do wsi Bonowice, natknęliśmy się na inną rzeczywistość. Wieś była zatłoczona wojskiem z placówek. Na nasze pytania, po co tu przyszli, odpowiedzieli, że taki rozkaz otrzymali od „Jana”.

Cały artykuł Wojciecha Kempy pt. „Powstanie szczekocińskie w świetle relacji »Twardego« i »Mietka«” (1) znajduje się na s. 11 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Wojciecha Kempy pt. „Powstanie szczekocińskie w świetle relacji »Twardego« i »Mietka«” (1) na s. 11 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Idea Międzymorza. Próby konsolidacji regionu Środkowej i Wschodniej Europy pojawiły się już pod koniec XIV wieku

Francuski historyk Eisenmann stwierdził: „Tragedia Polski po I wojnie światowej polegała na tym, że odrodziła się ona zbyt słaba, by stać się potęgą, lecz zbyt silna, by pogodzić się z rolą klienta”.

Mariusz Patey

W pewnym momencie wpływy Jagiellonów sięgały od Adriatyku po Bałtyk i Morze Czarne. Herb tej dynastii (podwójny krzyż w żółtych barwach na niebieskim tle) jest obecny w jakiejś formie w wielu współczesnych państwach Europy Środkowo-Wschodniej. W okresie jagiellońskim nastąpiło rzeczywiste zespolenie Europy Środkowej (z Chorwacją i częścią dzisiejszej Rumunii), z Litwą i księstwami ruskimi, z których parę wieków później powstała współczesna Białoruś i Ukraina.

Jagiellonowie doceniali dostęp do Morza Czarnego. Dlatego usiłowali roztoczyć kontrolę nad Hospodarstwem Mołdawskim. Niestety na przeszkodzie tym planom stanęło Imperium Osmańskie. Mimo prób Władysława Warneńczyka i jego następcy Jana Olbrachta odepchnięcia Turków od wybrzeży Morza Czarnego, nie udało się uzyskać kontroli nad portami czarnomorskimi. (…)

W 1569 r. Królestwo Polskie i Wielkie Księstwo Litewskie, w którego skład wchodziła dzisiejsza Polska, Litwa, Łotwa, Białoruś, Ukraina i częściowo Mołdawia, na mocy unii lubelskiej utworzyły Rzeczpospolitą Obojga Narodów, stanowiącą unię realną tych państw. Król Stefan Batory wybudował sieć kanałów znanych jako Szlak Batorego, ułatwiających transport rzeczny między miastami pruskimi a Rzeczpospolitą.

Po utracie dostępu do Morza Czarnego znaczenie strategiczne zyskały porty Morza Bałtyckiego: Gdańsk, Elbląg, Ryga, przez które przechodził eksport zboża z latyfundiów Królestwa Polskiego i Litwy na rynki państw zachodnich. Dużej wagi nabrały szlaki wodne wzdłuż najważniejszych rzek I Rzeczpospolitej. Wisła w XVI w stała się najważniejszym z wodnych kanałów śródlądowych Europy. Jeszcze długo po upadku Rzeczpospolitej utrzymywała pierwszeństwo wśród rzek europejskich pod względem tonażu przesyłanych towarów. Dopiero po roku 1830 r. przewodnictwo objął Ren.

Próby modyfikacji koncepcji Unii Obojga narodów były podejmowane już w okresie I Rzeczpospolitej. Idee reformatorskie, uwzględniające rosnące aspiracje narodu kozackiego, nabrały konkretnego kształtu w postaci unii zawartej w 1658 r. w Hadziaczu między Rzeczpospolitą Obojga Narodów a Kozackim Wojskiem Zaporoskim. (…) Niestety próby reformy unii polsko-litewskiej zostały poczynione za późno, już w czasie znacznego osłabienia Rzeczpospolitej. Unia hadziacka nie weszła w życie na skutek działań agentury carskiej i słabości podmiotów uczestniczących. (…)

Podczas Wiosny Ludów 1847–1848 r. książę Adam Czartoryski (…) zaproponował Konfederację Narodów, w skład której miały wejść Polska, Litwa rozumiana jako Wielkie Księstwo Litewskie oraz Ukraina wraz z Czechami, Słowacją, Węgrami i Rumunią.

Niestety nie było zgody ze strony Rosji, a opór żywiołu niemieckiego i bierna postawa mocarstw zachodnich pogrzebały ten projekt. Do koncepcji unii narodów Polski, Litwy i Rusi nawiązano raz jeszcze podczas powstania styczniowego 1863 r. (…)

W wyniku wojny z bolszewicką Rosją doszło do pogrzebania koncepcji, w której brałyby udział niezależna Ukraina i Białoruś. W latach późniejszych próbowano reaktywować plany federacyjne w oparciu o kraje nadbałtyckie (niezgoda Litwy), kraje skandynawskie, Węgry, Czechosłowację (niezgoda Czechosłowacji), Węgry, Rumunię (brak zainteresowania ze względu na konflikt węgiersko-rumuński), a nawet Włochy. Po śmierci Józefa Piłsudskiego próbowano doprowadzić do sojuszu polsko-węgiersko-rumuńskiego. Bez rezultatu. Węgry i Rumunia znalazły się w sojuszu z państwami Osi.

Francuski historyk Eisenmann stwierdził: „Tragedia Polski po I wojnie światowej polegała na tym, że odrodziła się ona zbyt słaba, by stać się potęgą, lecz zbyt silna, by pogodzić się z rolą klienta u innych”.

W okresie „zimnej wojny” o idei Międzymorza, współpracy małych i średnich narodów naszego regionu pamiętało środowisko skupione wokół pisma „Kultura” i osoby Jerzego Giedroycia. Upadek ZSRS w 1991 r. rozbudził nadzieje zwolenników tej idei na możliwość jej urzeczywistnienia. W Polsce Konfederacja Polski Niepodległej, na Białorusi Białoruski Front Ludowy, a na Ukrainie Ukraińska Partia Republikańska zorganizowały w 1996 r. konferencję poświęconą idei Międzymorza. Należy dodać, że w Polsce do koncepcji Międzymorza nawiązywały środowiska związane z Solidarnością Walczącą, Liberalno-Demokratyczną Partią „Niepodległość”, Fundacją Wschodnią „Wiedza” oraz Stowarzyszeniem Współpracy Narodów Europy Wschodniej „Zbliżenie”.

Po wejściu Polski do UE i NATO Polska zwróciła się ku Europie Zachodniej, a zainteresowanie Międzymorzem w Polsce znacznie osłabło. (…)

Realny kształt idei Międzymorza przywrócił w Polsce prezydent Lech Kaczyński. Według jego wizji kraje Międzymorza miałyby dzięki współpracy ekonomicznej i politycznej uzyskać niezależność energetyczną i stabilność gospodarczą.

Miały temu służyć ważne projekty infrastrukturalne: Gazoport w Świnoujściu, Gazoport w Odessie i na chorwackiej wyspie Krk oraz rurociągi łączące Morze Kaspijskie i Czarne. Inicjatywą polskiego prezydenta był plan zbudowania międzynarodowego konsorcjum (Azerbejdżan, Gruzja, Ukraina, Polska i Litwa), mającego zbudować i eksploatować rurociąg Odessa-Brody-Płock-Gdańsk. Także połączenia systemów elektroenergetycznych krajów nadbałtyckich, Ukrainy i Polski miały służyć budowaniu regionalnego, konkurencyjnego rynku energii. Stąd zainteresowanie Lecha Kaczyńskiego wydarzeniami na Kaukazie Południowym i jego zdecydowana interwencja po stronie Gruzji w obliczu rosyjskiej inwazji w wojnie 2008 r. Należy tu wspomnieć o szerokim gronie współpracowników, których wielu poniosło śmierć w katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem w 2010 r. (…)

Warto zatem wspomnieć o tych, którzy nie boją się przypominać, że w naszym wspólnym interesie jest budowa mostów, nie rowów, że wymienię działaczy opozycji demokratycznej: Jadwigę Chmielowską, Piotra Hlebowicza czy Jerzego Targalskiego, KPN (Tomasza Szczepańskiego) i środowiska narodowe skupione wokół periodyku „Polityka Narodowa”. Idea Międzymorza, rozumiana jako platforma dla współpracy w obszarze gospodarczym, jest propagowana przez neoendecki Instytut im. Romana Rybarskiego. (…) Proponowane kraje członkowskie Międzymorza: Ukraina, Polska, Kraje Nadbałtyckie, Czechy, Słowacja, Węgry, Rumunia, Chorwacja, Słowenia, Gruzja. (…)

Proponowane instrumenty Międzymorza (funkcjonujące na zasadzie pomocniczości w stosunku do istniejących narzędzi państw narodowych i organizacji międzynarodowych) to przede wszystkim instytucje finansowe:

  • Bank Międzymorza (wspierający projekty takie, jak budowa infrastruktury przesyłu gazu i ropy, szlaków transportu kolejowego, wodnych, drogowych itp.) Bank taki mógłby być partnerem MFW, EBOiR, AIIB i innych instytucji finansowych.
  • Fundusz Międzymorza (powołany dla finansowania projektów gospodarczych obarczonych ryzykiem trudnym do zaakceptowania przez sektor bankowy, realizowanych przez inwestorów prywatnych w regionie, a wymagających współdziałania ze strony partnerów z różnych państw członkowskich)
  • Fundusz Solidarności o niekomercyjnym charakterze, udzielający pomocy finansowej krajom regionu w obliczu klęsk żywiołowych, wojen i epidemii.

Dla zabezpieczenia regionu przed działaniami hybrydowych agresji, w których nie jest jasno zdefiniowany prawem międzynarodowym przeciwnik, proponuje się utworzyć ponadnarodową instytucję koordynującą działania obronne, głównie przeciwko destabilizowaniu państw regionu poprzez wykorzystanie technik dezinformacji i manipulacji w mediach i internecie.

Prawodawstwo krajów regionu winno uwzględniać możliwość powoływania oddziałów cudzoziemskich złożonych z obywateli państw Międzymorza na wzór francuskiej Legii Cudzoziemskiej.

Przeszkoleni ochotnicy mogliby wspierać obronę przed militarną agresją ze strony zbrojnych grup i nieoznakowanych oddziałów wojskowych, bez potrzeby wywoływania wielkoskalowego konfliktu, jawnego angażowania się instytucji rządowych i dawania tym samym pretekstów do kwestionowania Traktatu Północnoatlantyckiego w obliczu agresji wobec państw Międzymorza będących członkami NATO.

Cały artykuł Mariusza Pateya pt. „Idea Międzymorza. Od unii z Litwą do dziś” znajduje się na s. 3 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Mariusza Pateya pt. „Idea Międzymorza. Od unii z Litwą do dziś” na s. 3 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Żenujące uczczenie Ryszarda Kuklińskiego w Krakowie. Bulwersujący przebieg uroczystości odsłonięcia pomnika bohatera

Nie było orkiestry wojskowej, nie było salwy honorowej, nie było apelu, nie było wysokich funkcjonariuszy państwowych i wojskowych. Nie było też składania kwiatów pod pomnikiem/tablicą informacyjną.

Józef Wieczorek

4 czerwca na placu Jana Nowaka-Jeziorańskiego w Krakowie dokonano odsłonięcia, a właściwie iluminacji pomnika generała Ryszarda Kuklińskiego – Honorowego Obywatela Miasta Krakowa, które moim i nie tylko moim zdaniem miało oprawę skandaliczną. Nie było ani polskiej, ani amerykańskiej flagi, nie było oficjalnego hymnu polskiego ani amerykańskiego, nie było Kompanii Honorowej WP ani nawet warty wojskowej.

Wartę przy pomniku pełniła Straż Miejska, ale jak wiadomo, Ryszard Kukliński był pułkownikiem – a po śmierci generałem – Wojska Polskiego, a nie Straży Miejskiej.

Nie było orkiestry wojskowej, nie było salwy honorowej, nie było apelu, nie było wysokich funkcjonariuszy państwowych i wojskowych. Nie było też składania kwiatów pod pomnikiem/tablicą informacyjną. Standardy tej uroczystości w rażący sposób odbiegały od standardów przyjętych na takie okoliczności, a przecież okoliczność była wyjątkowa, tak jak wyjątkowe były dokonania gen. Ryszarda Kuklińskiego.

W żenującej odpowiedzi na mój list do Prezydenta Miasta Krakowa Jacka Majchrowskiego, w którym pytałem, kto podjął decyzję o takim bulwersującym przebiegu uroczystości, wytłumaczono mi, że zgodnie z intencjami Stowarzyszenia im. płk. Ryszarda Kuklińskiego ta uroczystość miała mieć charakter lokalny, miejski, a nie państwowy, bo pułkownik był osobną skromną [!].

Taki charakter uroczystości został przyjęty przez władze miasta, nie zważające jednak na to, że rezultaty misji Ryszarda Kuklińskiego nie były takie skromne, nie miały charakteru lokalnego, lecz globalny, stąd oczywiste były oczekiwania środowisk patriotycznych, że uroczystość odsłonięcia/iluminacji tego pomnika będzie miała oprawę godną osiągnięć pułkownika.

Najwyższy już czas, aby tacy włodarze Krakowa zakończyli swoją „służbę”.

Artykuł Józefa Wieczorka pt. „Żenujące uczczenie Ryszarda Kuklińskiego w Krakowie” znajduje się na s. 12 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Józefa Wieczorka pt. „Żenujące uczczenie Ryszarda Kuklińskiego w Krakowie” na s. 12 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Elizabeth von Küster, mimo znanych win Niemców wobec nas, mieszka w odnowionym majątku w Polsce i czerpie z niego zysk

A co uczynili z ocalałym majątkiem polski hrabia Karol i polska hrabina Karolina? Przekazali nam, którzy wolność obecną, jak i dumę z przeszłości zawdzięczamy właśnie ich wspaniałym czynom i postawom.

Bożena Ratter

Łomnica – miejscowość od wieków rozwija się w dolinie rzeki, której nazwa nie powinna budzić zaskoczenia – Łomnicy. Zachowana słowiańska nazwa (do roku 1945 Lomnitz) świadczy o starym

rodowodzie wsi, jeszcze sprzed XIII wieku. Pierwotne osiedle istniało przy ujściu tej rzeki do Bobru (dziś znajduje się tam hotel Pałac Łomnica) – opis z przewodnika Sudeckiej Drogi św. Jakuba.

Pałac w Łomnicy | Fot. B. Ratter

Pałac w Łomnicy jest obecnie w posiadaniu przedwojennych właścicieli, niemieckiego małżeństwa von Küsterów, i jako taki uznany został za „Pomnik Historii Prezydenta RP pod nazwą Pałace i parki krajobrazowe Kotliny Jeleniogórskiej”.

W „Rzeczpospolitej” w artykule Filipa Frydrykiewicza Pani z pałacu Łomnica możemy przeczytać: „Ulrich jest wiceprezesem Sądu Rejonowego w Görlitz. Zabiera ze sobą troje starszych dzieci, które chodzą do szkoły w tym mieście. Von Küsterowie mają tu też dom. Tymczasem jego żona Elisabeth zarządza rodzinnym majątkiem w Łomnicy pod Jelenią Górą. Stara się odtworzyć przedwojenne dominium ze wszystkimi jego funkcjami i atmosferą. Ona ze starej baronowskiej rodziny von Eschenbach, on z von Küsterów, mniejszej rangi szlachty o XVII-wiecznym rodowodzie. (…)

Czym różni się prawo do rodzinnego dominium pani z pałacu w Łomnicy od prawa pani z pałacu w Rozdole? W wyniku rasistowskiego, grabieżczego, zbrodniczego układu Niemiec i sowietów wspieranych przez aliantów, hr. Karolina Lanckorońska nigdy już nie mogła nawet odwiedzić swojego rodzinnego majątku w odebranym Polsce ukochanym Rozdole, Komarnie czy Lwowie, a co dopiero mówić o „zarządzaniu rodzinnym majątkiem”. (…) Żaden potomek Lanckorońskich nie może odtworzyć przedwojennego dominium ze wszystkimi jego funkcjami i atmosferą. Usuwane są wszelkie oznaki przynależności tego obiektu do Polski, tak jak z Opery Lwowskiej czy pałacu w Wiśniowcu. Niestety nie ma też na nim napisu Centrum Kultury ani propolskiego Stowarzyszenia Sztuki i Kultury Polskiej na Kresach Wschodnich I i II RP. (…)

Fasada kościoła w Komarnie | Fot. B. Ratter

Elizabeth von Küster, mimo iż pochodzi z narodu, który napadł na Polskę, zniszczył i zagrabił nasz wspólny, narodowy, polski majątek, którego nigdy Polsce nie zwrócił, mieszka w odnowionym majątku w Polsce i czerpie z niego zysk jako z obiektu hotelowego i handlowego. Małe piwo w przypałacowym ogródku kosztuje 8 zł, doba hotelowa 237 zł. A co uczynili z ocalałym majątkiem polski hrabia Karol i polska hrabina Karolina? Przekazali nam, którzy wolność obecną, jak i dumę z przeszłości zawdzięczamy właśnie ich wspaniałym czynom i postawom.

Oprócz wspaniałych kolekcji dzieł sztuki, które dzisiaj znajdują się na Zamku Królewskim na Wawelu w Krakowie, na Zamku w Pieskowej Skale, w Galerii Lanckorońskich Zamku Królewskiego w Warszawie, oraz miniatur podarowanych Ossolineum, eksponowanych obecnie w Muzeum Pana Tadeusza przy Rynku we Wrocławiu, kolekcji odlewów gipsowych najsłynniejszych dzieł rzeźby antycznej i renesansowej, ufundowanej przez Karola Lanckorońskiego i stanowiącej własność Instytutu Historii Sztuki Uniwersytetu Jagiellońskiego, znaczna część spuścizny po Lanckorońskich jest dzisiaj także pod opieką Polskiej Akademii Umiejętności (PAU). Nazwisko Lanckorońskich było związane z Akademią Umiejętności od 1873 roku, początku jej działalności. Karol Lanckoroński był darczyńcą Akademii, a od 1891 roku również członkiem korespondentem. W 1929 r. ofiarował Stacji Rzymskiej PAU swój zbiór ok. 60 000 fotografii naukowych, tzw. Fototekę Lanckorońskich. (…)

TVP Historia prezentuje serial „Historia w postaciach zapisana”. Jest Cezar, cesarz Wilhelm. Dlaczego nie pokazujemy historii w postaci Karoliny Lanckorońskiej, Karola Lanckorońskiego czy innych zasłużonych Polaków z rodu Zamojskich, Potockich, Lubomirskich, Sieniawskich, Ossolińskich…?

Cały artykuł Bożeny Ratter pt. „Panie w pałacach” znajduje się na s. 16 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Bożeny Ratter pt. „Panie w pałacach” na stronie 16 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Uczmy się strzelać! Państwo złożone w 100% z pacyfistów pod byle pretekstem bez problemu zostałoby zajęte przez wrogów

Dlatego po prostu dla bezpieczeństwa kraju, społeczeństwa (w tym i tych, którzy nie chcą – z różnych przyczyn – brać broni do ręki) należy tworzyć aparat odstraszania. Na wszystkich płaszczyznach.

Piotr Szelągowski

Jestem zdania, że w Polsce każdy, kto spełnia podstawowe warunki, to znaczy jest zdrowy psychicznie i niekarany – powinien mieć możliwość szkolenia w posługiwaniu się bronią palną. (…)

Czy sam fakt, tak mocno dziś uwypuklany, pragnienia (ponoć ogólnoeuropejskiego) nieposiadania broni, czy też braku umiejętności jej użytkowania, pozwoliłby tak stworzonym pacyfistycznym krajom ustrzec się od przemocy, głównie skierowanej przeciw nim samym? Gdyby Polska składała się w 1939 roku w 100% z pacyfistów – czy dzięki temu nie zostałaby zaatakowana przez Niemców – ich III Rzeszę? Oczywiście, że nie. (…)

Doktryna o posiadaniu siły sama w sobie nie jest czymś złym ani wywołującym konflikty, szczególnie że obowiązuje we wszystkich krajach świata. Każdy z nich ma swoją armię. Czy umie ten fakt wykorzystywać dla obrony swoich interesów, niezależności gospodarczej, politycznej i ekonomicznej, jak i niepodległości – to inna kwestia.

Chyba najskuteczniejsza gwarancja tego, że nie zostanie się zaatakowanym przez żadnego zewnętrznego przeciwnika, to sprawianie wrażenia, że jest się w stanie odeprzeć każdą agresję. Można chodzić na siłownię, a być pacyfistą. Dobrze zbudowana sylwetka, postawa może zniechęcać do ataku na miłośnika kultury fizycznej, niezależnie od jego przekonań, pacyfistycznych lub nie. Jednakże jeżeli nie sprawia się wrażenia siły, na pewno nie odstraszy się potencjalnych przeciwników. )…)

Wyjaśnijmy, że będziemy szkolić nie po to, by społeczeństwo potrafiło wylać frustracje samo na siebie (w ramach porachunków międzysąsiedzkich), jak próbuje się czasami imputować na przykładzie chociażby USA. Tam ataki szaleńców i frustratów dosięgają jedynych niechronionych budynków podległych państwu – szkół, bo tylko na ich terenie obowiązuje całkowity zakaz posiadania broni. Dodatkowo nie ma statystyk mówiących o tym, ile bandyckich ataków zostało udaremnionych dzięki posiadaniu broni. Szkolenie ma służyć zapewnieniu bezpieczeństwa zewnętrznego – pokazaniu, że każdy umie obsługiwać broń palną, a tym samym może zostać włączony w strukturę obronną państwa dosłownie z godziny na godzinę. Do tego celu nie jest niezbędne posiadanie broni we wszystkich domach. Jednakże posiadanie umiejętności strzeleckich – już tak.

Potrzebny jest zewnętrzny sygnał, świadczący o tym, że wyszkolone umiejętności mogą zostać przez społeczeństwo wykorzystane. Powinny powstać magazyny broni strzeleckiej dla szerszych grup społecznych. Nie mnie decydować, jak by to miało wyglądać logistycznie i organizacyjnie, niemniej wyobrażam sobie takie punkty przynajmniej dzielnicowe, najlepiej przy jakiś instalacjach wojskowych lub parawojskowych – może też przy strzelnicach miejskich. Niestety mamy ich w Polsce zdecydowanie za mało. Już dziś należałoby rozpocząć przygotowania programów, które zmieniłyby ten stan.

Cały artykuł Piotra Szelągowskiego pt. „Strzelać każdy może?” znajduje się na s. 2 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Szelągowskiego pt. „Strzelać każdy może?” na s. 2 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Niepublikowane dotąd fotografie polskich żołnierzy z archiwów KGB, odtajnione przez Służbę Bezpieczeństwa Ukrainy

Może ktoś rozpozna swoich bliskich, znajome miejsca, zwróci uwagę na odznaczenia, mundury, nazwy. Prosimy dzielić się swoimi uwagami, nadsyłając nam listy na adres [email protected]

Paweł Bobołowicz
Wojciech Pokora

Zapomniani bohaterowie niepodległości

W stulecie odzyskania niepodległości, ale jednocześnie w miesiącu, który przypomina zdradziecką napaść Sowietów, publikujemy, prawdopodobnie po raz pierwszy, fotografie polskich żołnierzy odnalezione w archiwach sowieckich służb. Fotografie pochodzą z tzw. archiwum KGB – dokumentów odtajnionych przez Służbę Bezpieczeństwa Ukrainy (szerzej o archiwum pisaliśmy m.in. w „Kurierze WNET” nr 33/2017).

W aktach sowieckich służb można odnaleźć zdjęcia, a czasem też inne drobne materiały, pochodzące z domowych zbiorów (notatki, rysunki), które sowieccy agenci, śledczy uznali za ważne dla danej sprawy. Niestety nie zachowały się inne przedmioty, które były zatrzymywane podczas rewizji – śladem po nich jest tylko adnotacja w protokole.

Często trudno jest ustalić, czy dane fotografie na pewno dotyczą konkretnej sprawy i kto na nich się znajduje. W innych przypadkach wyraźnie widać, że należą one do osoby zatrzymanej. Czasem układają się w historię służby w różnych formacjach wojskowych: od armii zaborczych poprzez legiony, aż do służby w wojsku, KOP czy policji II RP. To losy ludzi, którzy wywalczyli naszą niepodległość w 1918 roku, zwyciężyli w 1920 i zostali zdradzeni w 1939.

Fotografiom z domowych archiwów albo tym, które aresztowani mieli przy sobie, towarzyszą ich zdjęcia w więziennych, obozowych pasiakach. Często są to ich ostatnie fotografie.

Zdjęcia, które publikujemy, zostały odnalezione w archiwach SBU w Równym i Tarnopolu. Przekazał nam je ukraiński historyk i badacz archiwów sowieckich Wołodymyr Birczak w czasie międzynarodowego seminarium „Archiwa KGB dla mediów” realizowanego przez ukraińskie Centrum Badań Ruchu Wyzwoleńczego.

Fotografie mają tylko częściowe opisy, a ich oryginały nadal znajdują się w aktach. W miarę naszych możliwości będziemy docierać do tych spraw i publikować kolejne szczegóły.

Będziemy też wdzięczni za wszystkie uwagi, podpowiedzi. Być może rozpoznacie Państwo twarze swoich bliskich, znajome miejsca. Być może Waszą uwagę zwrócą odznaczenia, mundury, nazwy. Prosimy dzielić się swoimi uwagami, nadsyłając nam listy na adres [email protected].

Z powodu ograniczonej objętości publikacja prasowa nie zawiera wszystkich udostępnionych nam zdjęć. Dlatego zapraszamy również do przeglądania publikowanych materiałów na profilu Facebook: Tajemnice Archiwum KGB i oczywiście materiałów w Radiu WNET i na portalu wnet.fm.

Pragniemy przywrócić pamięć o tych, którzy zginęli w sowieckich katowniach i łagrach. O tych, których miejsca pochówków pozostają nieznane. Liczymy jednak, że być może niektórym z więźniów udało się uniknąć najgorszego, a Państwo opowiecie nam ich dalsze losy.

Fotografie z akt Władysława Cybulskiego s. Adama i Józefa Rosy s. Franciszka

Władysław Cybulski
Józef Rosa

Fotografie z akt Grzegorza Ditkowskiego s. Kazimierza, aresztowanego w 1940 roku

Grzegorz Ditkowski

Fotografie z akt Stefana Jaroszka s. Kajetana, aresztowanego w 1941 roku

Stefan Jaroszek

Fotografia z akt Grzegorza Filipczuka (s. Jana). Podpis: Kraków. Filipczuk Gryc. Tynne. Wawel 17.12.1936 r. Kraków 5. DAK

Artykuł Pawła Bobołowicza i Wojciecha Pokory pt. „Zapomniani bohaterowie niepodległości” znajduje się na s. 1 i 8 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Pawła Bobołowicza i Wojciecha Pokory pt. „Zapomniani bohaterowie niepodległości” na stronie 8 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Odpust w ekwadorskiej wsi Loyola, założonej w latach 80. XX wieku przez polskiego jezuitę na stokach Andów

Ekwadorczycy mają w sobie głęboką potrzebę wiary, za którą nie idzie zrozumienie. Dodatkowo dochodzi tu aspekt materialny. Wiele ruchów zyskuje popularność rozdawnictwem ubrań czy jedzenia.

Piotr Mateusz Bobołowicz

„Juka, juka, worek za pięć dolarów! Kura, świetna na rosół, osiem dolarów! Na kaca, wiejska kura!”. Przed bramą kościoła pod ustawioną na plastikowej tyczce girlandą sztucznych kwiatów stał mężczyzna z mikrofonem i prowadził licytację. Sprzedawał kury, koguty, jukę, banany. Podniósł worek, w którym coś się ruszało. „Cuy! Cuy! Tres cuyes!” Świnki morskie. Do jedzenia. Wyjął jedną z nich i za szyję uniósł ponad głowę, żeby pokazać ją zebranym ludziom. Zwierzątko się wierciło. Zaczęło piszczeć. Mężczyzna przystawił mu mikrofon. Ludzie wybuchnęli śmiechem. Ktoś zgodził się zapłacić dziesięć dolarów (od 2000 roku dolar amerykański jest walutą obowiązującą w Ekwadorze) za trzy.

Licytacja na cele parafialne po mszy odpustowej. Fot. P.M. Bobołowicz

Kura poszła za jedenaście – z początkowej ceny ośmiu. Sprzedano też butlę oleju, kilo świeżego sera, worek ryżu, kubełek masła. Licytacja, już po zakończonej mszy odpustowej i procesji, szła opornie, mimo że pieniądze ze sprzedaży darów mieszkańców wioski szły na zbożny cel – wstawienie okien do drewnianego kościoła.

Również dary niesione do ołtarza pochodziły z datków mieszkańców. Przed mszą, która zaczęła się z niemałym opóźnieniem, bo czekano jeszcze na wiernych z sąsiedniej wsi, ksiądz Łukasz stał przed kościołem i witał wszystkich przybyłych. (…)

Loyola jest jedną dziesięciu wiosek parafii Valladolid, w której posługę pełni ksiądz Łukasz Hołub. Co niedziela odprawia pięć mszy. Do tego odpusty, chrzty, śluby. Aktualnie ks. Wojtek z sąsiedniej Palandy przebywa na wakacjach w Polsce, więc ks. Łukasz przejął także jego parafię. W Ekwadorze pracuje od dwóch lat. Pochodzący z diecezji przemyskiej ksiądz Łukasz wyjechał na misję wyjątkowo wcześnie, bo zaledwie dwa lata po święceniach. Od początku swojej drogi kapłańskiej czuł powołanie w tym kierunku.

Ksiądz Łukasz Hołub witający wiernych przed kościołem. Fot. P.M. Bobołowicz

„Przyszła do mnie rodzina kobiety, która zmarła. Chcieli, żebym ją pochował. Zaplanowaliśmy wszystko, ale jakoś ich nie kojarzyłem. Zacząłem pytać, okazało się, że kobieta była w sekcie, tak jak jej dzieci. Powiedziałem: uszanujmy jej poglądy. Nie będę jej chował po katolicku. Ludzie myślą, że mogą nie chodzić do kościoła, tylko do sekty, a po śmierci i tak przyjdzie ksiądz i ich pochowa”.

Od wprowadzenia w 2008 roku tzw. konstytucji Montecristi Ekwador jest oficjalnie państwem laickim. Istnieje podobna jak w Stanach Zjednoczonych wolność zakładania wspólnot religijnych, co skutkuje wysypem różnego rodzaju kościołów protestanckich, silną aktywnością Świadków Jehowy, Mormonów, ale też różnych pseudochrześcijańskich ruchów, które w istocie mają charakter sekt. Ekwadorczycy mają w sobie głęboką potrzebę wiary, za którą nie idzie zrozumienie. Dodatkowo dochodzi tu aspekt materialny. Wiele ruchów zyskuje popularność rozdawnictwem ubrań czy jedzenia. A i w Kościele katolickim zdarzają się czarne owce.

Poprzednik ks. Łukasza nie pozostawił w parafii dobrego wrażenia. Wielką zmianą jakościową było przeprowadzenie przez polskiego misjonarza wyborów do rady parafialnej i jawność finansów parafii. Ksiądz nie pracuje w szkole, nie ma innych źródeł dochodu. Nie płaci mu także biskup. Utrzymuje się z tacy, remontując jednocześnie parafię i kościół. W ciągu ostatniego roku wybudował przy kościele z pomocą miejscowej ludności salki katechetyczne dla dzieci. (…)

Ewangelizacja jest trudna. Dla wielu wiara jest bardziej kwestią tradycji niż zrozumienia i prawdziwego przekonania. Ślub, chrzest, pogrzeb, msza odpustowa w święto patrona wioski, czasem bożonarodzeniowa i procesja drogi krzyżowej w Wielki Piątek. Ale na pytanie, dlaczego chcą ochrzcić dziecko, odpowiedzi nie potrafią udzielić.

Cały artykuł Piotra Mateusza Bobołowicza pt. „Odpust w Loyoli” znajduje się na s. 20 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Mateusza Bobołowicza pt. „Odpust w Loyoli” na stronie 20 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Minister Beck wiedział, czym grozi inwazja sowiecka i kiedy nastąpi. Jednak nie sprzymierzył się z Hitlerem. Dlaczego?

Nie mamy czego się wstydzić za polski rząd II Rzeczypospolitej. Niech inni wstydzą się za swoje rządy w tę rocznicę września i częściej słuchają tego, co mamy do powiedzenia o świecie my – Polacy.

Piotr Witt

Depesza od Lecomte’a 24 sierpnia 1939

Nieśmiertelne dywagacje na temat wojny. Mogliśmy jej uniknąć? Musieliśmy przegrać? Historia stanowi równanie ze zbyt wielką liczbą niewiadomych, żeby jednoznaczna odpowiedź była możliwa. Nie zniechęca to jednak miłośników  badania dziejów.

Dociekanie, „co by było gdyby”, pociąga nawet bardzo poważne umysły. Jean Dutourd, akademik francuski, poświęcił książkę możliwej, chociaż zmyślonej historii Napoleona. Autor powieści „Le Feld-Maréchal von Bonaparte”, trzeźwy racjonalista, starał się opisać konsekwencje aneksji Korsyki przez Austriaków, w przypadku gdyby wcześniej Ludwik XV nie kupił wyspy od Genueńczyków. Młody Bonaparte, zamiast paryskiej École Militaire, ukończyłby Theresianische Militärakademie w Wiedniu, w związku z czym rewolucja francuska, a zwłaszcza wojny francusko-austriackie, przybrałyby całkiem inny obrót. Jean Dutourd – erudyta obdarzony poczuciem humoru – sprowadził rozumowanie typu „co by było gdyby” do jego właściwych rozmiarów, to znaczy do absurdu.

Mimo wszystko, obchodząc dziś nową rocznicę wybuchu wojny, znów pochylamy się nad przeszłością. Jeżeli nawet nic nie usprawiedliwia polskiej obsesji, polskiej fascynacji tematem, to jednak wiele okoliczności ją tłumaczy. Wojna zmieniła naszą historię na kilkadziesiąt lat. Ponieśliśmy kolosalne straty biologiczne, wyginęła nasza elita, spod jednej okupacji – pięcioletniej – dostaliśmy się pod drugą. Z jej skutków do dzisiaj nie możemy się otrząsnąć.

Kilka lat temu młody historyk Piotr Zychowicz przedstawił tezę, jakoby ratunek dla Polski w 1939 roku był możliwy. Wystarczyło tylko, aby Beck zawarł pakt z Ribbentropem. Należało związać się z Niemcami i razem uderzyć na Związek Radziecki. Teza nienowa, ale przedstawiona z talentem i dużą siłą perswazji. Jeszcze zanim wojna wybuchła i wszystko było możliwe, głosił ją Władysław Studnicki, co przysporzyło mu niemało kłopotów. 23 listopada 1939 skierował do władz III Rzeszy Memoriał w sprawie odtworzenia Armii Polskiej i w sprawie nadchodzącej wojny niemiecko-sowieckiej, w którym postulował odtworzenie wojska, które w sojuszu z Wehrmachtem miało walczyć w wojnie przeciwko Związkowi Radzieckiemu. W odpowiedzi Niemcy osadzili postulanta w domu wariatów, a kiedy i to nie pomogło, został ponownie aresztowany przez Gestapo i uwięziony na Pawiaku. Niemcy nie widzieli Polaków w roli sojusznika. Mieli inne plany.

Inny publicysta, Tomasz Łubieński, w odpowiedzi na Pakt Ribbentrop-Beck zredagował esej, udowadniając, że taka postawa okryłaby Polaków hańbą na wieki. Rozogniona wyobraźnia popchnęła obu polemistów aż do przewidywania, jak w tych warunkach sytuacja geopolityczna ukształtowałaby się po wojnie.

Zdaniem Zychowicza, po pokonaniu Sowietów przez Niemcy w sojuszu z Polską, a następnie po rozgromieniu Niemiec przez zachodnich aliantów, Polska stałaby się na powrót suwerennym państwem, mając za sąsiadów trupa Niemiec na Zachodzie i trupa Sowietów na Wschodzie. Tomasz Łubieński ze swej strony nie sądził, aby po tym, co byśmy zrobili, znalazłby się nowy prezydent Wilson, który pragnąłby wskrzesić Polskę.

Cokolwiek by zaszło, bo przecież bujamy w świecie fantazji, jedno jest pewne i stanowi podstawę rozumowania: należało związać się z jednym z sąsiadów, gdyż nie można prowadzić wojny na dwa fronty. Nie trzeba być generałem, aby to zrozumieć. Motyw dwu frontów pojawia się często w rozważaniach publicystów francuskich, którzy stawiają Polsce zarzut, że nie sprzymierzyła się ze Związkiem Radzieckim.

Pewna okoliczność – nieznana, jak się wydaje, obydwu polskim polemistom – jeszcze bardziej obciąża politykę Becka. Minister Józef Beck nie tylko miał wszelkie powody, aby obawiać się inwazji sowieckiej, ale, co więcej, był dokładnie poinformowany, kiedy ona nastąpi; znał daty i kierunki uderzenia. A mimo to nie zmienił stanowiska.

Pakt Ribbentrop-Mołotow o nieagresji został podpisany w nocy z 23 na 24 sierpnia 1939 roku. Oba układające się mocarstwa nadały mu wszechświatowy rozgłos. Sprawozdawcy radiowi obecni w Moskwie relacjonowali historyczne wydarzenie na gorąco we wszystkich językach. Fotografowie robili zdjęcia, operatorzy filmowali, żeby nazajutrz na pierwszych stronach dzienników, a później we wszystkich kinach Europy pokazać, jak dobroduszny minister Mołotow z nieskazitelnie eleganckim ministrem von Ribbentropem składają podpisy na dokumencie gwarantującym pokój Europie i światu, i pieczętują przyjaźń uściskiem ręki.

Czytelnicy dzienników, kinomani i radiosłuchacze nie znali innego dokumentu podpisanego tego dnia nad ranem. Z dala od prasy, radia i kronik filmowych, bez świadków, w najgłębszej tajemnicy Ribbentrop i Mołotow podpisali klauzule ściśle tajne, dodane do oficjalnego porozumienia. Beck znał ich treść.

Należy dobrze zapamiętać datę zawarcia paktu: noc z 23 na 24 sierpnia 1939.

Jeszcze tego samego dnia wieczorem – 24 sierpnia – do Sztabu Generalnego w Warszawie nadeszła długa, szyfrowana depesza nadana z polskiej ambasady w Paryżu. Zawierała syntezę klauzul trzymanych w tajemnicy. Trzeba przytoczyć jej treść in extenso, żeby ocenić jej znaczenie.

„1. Źródło pewne, dobre: Intensywne rokowania niemiecko-sowieckie. Rozpoczęcie akcji zbrojnej przeciw Polsce dn. 26–28 VIII 39. Na dzień 4 IX 39 przewidziane osiągnięcie dawnej granicy niemiecko-rosyjskiej. Z chwilą okupacji dawnych prowincji wszczęcie rokowań przez Mussoliniego.
2. Źródło pewne Francuzów: widziano karty powołania z terminem zameldowania się na trzeci dzień mob. w Poznaniu.
3. Poza tym „F” nie konstatują zwiększonego tempa koncentracji wewnątrz i na Zachodzie”.

Depeszę przyjął oficer dyżurny Samodzielnego Referatu „Zachód”, który po rozszyfrowaniu wręczył ją kierownikowi Referatu mjr. Tadeuszowi Szumowskiemu o godz. 22.30. Na dokumencie nr. l.55549/IIBW 2/39, CA MSW, Ref. „W”, 262/116/116 C/4, ujawnionym z archiwów MSW widnieje podpis oficera dyżurnego: kapitan Zdzisław Witt. To był mój ojciec.

Depesza była wysłana przez płk Michała Balińskiego, chargé militaire ambasady. Kierował on głęboko zakonspirowaną grupą wywiadu na Niemcy, działającą z terenu Francji pod kryptonimem „Lecomte”.

Aż dziw, jak długo trwała ignorancja tajnych klauzul w środowiskach skądinąd doskonale poinformowanych. Oto wszystkowiedzący paryżanin Anatol Muhlstein w swoim Dzienniku pod datą 11 września ’39 notuje: „O 12.30 spotkanie z ambasadorem Rumunii. Serdeczna rozmowa. Franassovici uważa, że istnieje tajne porozumienie rosyjsko-niemieckie, przekonywał o tym Becka, który wcale nie chciał wierzyć. Postawa Włoch także wydaje się ambasadorowi podejrzana”. A przecież Muhlstein był radcą ambasady polskiej w Paryżu, znał wszystkich. Ożeniony z Rotszyldówną, miał do dyspozycji także siatkę rotszyldowskich kontaktów bankowych lepszą i skuteczniejszą od wywiadu niejednego państwa. Richard Franassovici z kolei świeżo przyjechał z Warszawy. Do wybuchu wojny przez półtora roku był ambasadorem Rumunii w Polsce.

Co jeszcze bardziej zdumiewające: o istnieniu tajnych klauzul nie wiedział Tony Klobukowski. Szczęśliwy przypadek dał mi dostęp do dwóch tomów pamiętnika tego francuskiego oficera, poświęconych w całości jego kilkuletniemu pobytowi w przedwojennej Warszawie. Kapitan spahisów Tony Klobukowski, syn gubernatora Indochin Anthony’ego Klobukowskiego i Pauline Bert, córki prezydenta Francji, rezydent wywiadu francuskiego, spotykał się prawie codziennie z moim ojcem. Otrzymywał od niego syntezy depesz wywiadu „N”, które kapitan Witt redagował na jego użytek w języku francuskim. Dzięki koligacjom rodzinnym Klobukowski miał ułatwiony dostęp do francuskich kół rządowych. Z kolei przyjaźnie wyniesione ze szkoły kawalerii w Grudziądzu – był doskonałym jeźdźcem – zapewniły mu popularność w polskich kołach wojskowych. Należał do kręgu osób najlepiej poinformowanych. Ewakuował się z ambasadą francuską 5 września. Nieznane historykom pamiętniki zredagował po wojnie i jak z nich jasno wynika, nigdy nie poznał depeszy od Lecomte’a.

Depeszy nie znał nawet major Wiliam H. Colbern. Według Klobukowskiego, ten amerykański chargé militaire był najlepiej poinformowanym obserwatorem zagranicznym w Warszawie. Jako jedyny z dyplomatów akredytowanych przy polskim rządzie, Amerykanin miał bezpośredni dostęp do premiera i ministra spraw zagranicznych bez przechodzenia przez sekretariat. Depesza od Lecomte’a tłumaczy wiele z niezrozumiałych decyzji polskiego rządu i wyjaśnia niejedno zagadkowe zachowanie jej najwyżej postawionych przedstawicieli, w tym ministra Józefa Becka.

***

W 1933 roku pułkownik Wieniawa-Długoszowski był posłany do Paryża przez marszałka Piłsudskiego i jego zaufanego ministra spraw zagranicznych (od 1932 r.) Józefa Becka w sekretnej misji najwyższej wagi. Naczelnik państwa polskiego proponował Francuzom wspólną wojnę prewencyjną przeciwko Niemcom. Już w początkach władzy Hitlera niektórzy myślący ludzie w Europie orientowali się w jego agresywnych planach politycznych i zastanawiali nad sposobem przeciwstawienia się Führerowi.

Hitler objął władzę w wolnych wyborach demokratycznych dzięki popularności swych projektów politycznych wyłożonych w programowym dziele Mein Kampf i aprobowanych przez większość narodu niemieckiego.

Wytępienie Żydów i Słowian celem uzdrowienia finansów i rasy oraz uzyskania przestrzeni życiowej (Lebensraum) przypadło do gustu masom niemieckich wyborców wyczerpanym przez kryzys światowy i szarpanym przez banki pozostające najczęściej w rękach żydowskich.

Mało kto przewidywał dalszy ciąg z jasnością umysłu Józefa Piłsudskiego. Pomysł wojny prewencyjnej, do której moralnych i prawnych podstaw dostarczały postanowienia traktatu wersalskiego łamane i odrzucane przez Hitlera, powinien spodobać się Francji. Najmocniej doświadczona przez I wojnę światową, na próżno starała się rewindykować, choćby częściowo, reparacje wojenne nałożone na Niemcy przez aliantów w ramach traktatu pokojowego.

Ale interesy wielkich przemysłowców francuskich zaangażowane już były gdzie indziej. Ani oni, ani wielcy bankierzy nie byli zainteresowani wojną. Zresztą dotkliwe skutki wojny piętnaście lat po jej zakończeniu naród francuski wciąż odczuwał. We Francji powstała obfita literatura pacyfistyczna, która piórem jej utalentowanych przedstawicieli nie pozwalała zapomnieć półtora miliona zabitych młodych ludzi ani dziesiątków tysięcy kalek. W 1934 roku Francuzi nie chcieli słyszeć o wojnie. W ’39 także nie. Nie chcieli umierać nie tylko za Gdańsk, ale nawet za Paryż. Na ulicach spotykało się wciąż mężczyzn w maskach, tzw. les gueles cassés – „strzaskane gęby”, o twarzach tak straszliwie pokiereszowanych, że nie chciano ich wystawiać na widok publiczny. Elegantki paryskie kazały służbie usuwać z gazety wszelkie wzmianki o wojnie przed przyniesieniem ich na tacy do sypialni razem ze śniadaniem.

Nie, stanowczo nie było we Francji sprzyjającej atmosfery dla inicjatywy Piłsudskiego opartej przecież tylko na przypuszczeniach. Należało czym prędzej wykurzyć z Francji niepożądanego wysłannika. Odpowiednie polecenia zostały wydane dziennikarzom. Przez wiele tygodni francuska prasa przedstawiała pułkownika Wieniawę jako alkoholika, kobieciarza o niewybrednych gustach, bywalca podejrzanych lokali, słowem człowieka, z którym nie dyskutuje się o przyszłości państwa i Europy.

W sierpniu i wrześniu ’39, kiedy oczy świata zwrócone były na Polskę, Francuzi mieli wyrobione zdanie o polskiej polityce zagranicznej. Historiografia Polski Ludowej skorzystała z interesownych opinii francuskich, aby przedstawić Becka w jak najgorszym świetle. Jego rzekoma arogancja i nieznajomość polityki dodane do błędów koszmarnych rządów sanacji umacniały tezę o polskim samobójstwie. Z opinii niemieckich korzystano również. Usłużny reżyser Wajda wykorzystał niemieckie filmy propagandowe do pokazania beznadziejnej szarży polskich ułanów na czołgi niemieckie. Nikt ani słowem nie zająknął się, że armia niemiecka w chwili inwazji na ZSRR posiadała na stanie 750 000 koni.

Wszystko było dobre, aby oczernić rząd II Rzeczypospolitej. Polska zginęła, ponieważ Beck odrzucił przyjaźń Związku Radzieckiego. Po Katyniu już mniej mówiono o przyjaźni. 35 lat Polski Ludowej minęło jak z knuta trzasł, ale lata propagandy pozostawiły trwały ślad w umysłach. Także opinię o Becku i rządzie sanacyjnym.

***

Minister Józef Beck doskonale zdawał sobie sprawę z sytuacji geopolitycznej Europy i Polski. Mamy na ten temat przejmujące świadectwo Grigorego Gafencu. Kiedy rumuński minister spraw zagranicznych udawał się do Berlina na zaproszenie Hitlera w kwietniu 1939 roku, Beck wykorzystał okazję, aby mu przedstawić swoje stanowisko odnośnie do losów Polski i przyszłej wojny. W Krakowie do pociągu rumuńskiego ministra doczepiono polską salonkę i w nocy, w czasie przejazdu pociągu przez Polskę mężowie stanu rozmawiali. Gafencu pod silnym wrażeniem zanotował proroczą wypowiedź swojego polskiego odpowiednika.

Nie od rzeczy będzie dodać, że w oczach współczesnych rumuński minister spraw zagranicznych należał do najświatlejszych ludzi swojej epoki. Dla Becka żywił sympatię, a nawet podziw, jak wyznał: „Zawsze intrygował mnie ten zuchwały minister”. Beck powiedział mu: „Rzeczpospolita upadnie pod przeważającymi ciosami, ale nie podda się bez walki. Ta walka wciągnie Zachód do wojny, która przekształci się w światową. Jeśli nastąpi militarna katastrofa Polski, to jej prostym rezultatem będzie militarna katastrofa Niemiec. Sowiety nie będą mogły pozostać na uboczu i unicestwią Rzeszę” (G. Gafencu, Ostatnie dni Europy, Warszawa 1984). Podobną wizję przyszłości mieli niektórzy Niemcy. Wiosną 1938 roku generał Ludwig Beck, szef Sztabu Generalnego Armii, sprecyzował w memorandum wręczonym Hitlerowi, że jego polityka doprowadzi nieuchronnie do wojny światowej, włączając Stany Zjednoczone i w sposób nieunikniony Niemcy będą skazane na przegranie tej wojny z tej prostej przyczyny, że nie są wystarczająco silne, aby ja wygrać.

W przeddzień nadejścia depeszy od Lecomte’a, w słynnym przemówieniu w Sejmie RP 23 sierpnia 1939, w którym odrzucił niemieckie ultimatum, Józef Beck umieścił konflikt niemiecko-polski na płaszczyźnie europejskiej. Być może wcześniej poznał decyzje niemieckie z innych źródeł. Depesza francuska stanowiąca podstawę dla Lecomte’a nosi datę 21 sierpnia.

Brakuje nam dokumentów, aby prześledzić jej dalszą drogę. Czy mjr Tadeusz Szumowski przekazał depeszę natychmiast, jak powinien, swoim zwierzchnikom? Z jakim komentarzem? Czym kierował się kierownik Samodzielnego Referatu „Zachód”, rozsiewając bez żadnych podstaw niepokojące pogłoski, jakoby placówka polskiego wywiadu kryptonim „Lecomte” w Paryżu była infiltrowana przez Niemców? Treść depeszy wyraźnie temu pomówieniu zaprzecza. Jakkolwiek by było, 27 sierpnia nad ranem rząd polski zarządził mobilizację.

***

Dlaczego Beck nigdy nie zdecydował się na zawarcie sojuszu z Niemcami? Do sojuszu, do umowy, jak do małżeństwa potrzeba zgody i dobrej woli dwojga. Niemcy proponowały Polsce sojusz wojskowy i słowem samego kanclerza ręczyły za wierne dotrzymanie zobowiązań. Polski rząd, odrzucając tę propozycję, opierał się jednak również na znajomości innych wypowiedzi Führera, a także jego planów na przyszłość. Dane dostarczane przez polski wywiad nie potwierdzały dobrej wiary Niemców. Od 1932 roku, dzięki złamaniu tajemnicy maszyny do szyfrowania tajemnic – Enigmy, reputowanej jako niepokonana – Polacy poznali wiele sekretów ukrywanych w oficjalnych deklaracjach. Z otoczenia admirała Canarisa, wrogiego Hitlerowi, docierały niepokojące przecieki.

Beck nie mógł wierzyć w dobrą wolę Hitlera. Późniejsze wydarzenia przyniosły eksperymentalne, formatu naturalnego potwierdzenie jego zastrzeżeń. Inni nie mieli tych oporów; proponowali Niemcom, jak Studnicki, sojusz i współpracę i wiemy, czym to się skończyło.

Należy czytać na ten temat świadectwo Gerharda Gehlena. Późniejszy szef wywiadu zaczepnego, od czasu inwazji na Związek Radziecki walczył na froncie wschodnim, a w kwietniu 1942 roku został dowódcą wywiadu aż do końca wojny. (Po wojnie był mianowany przez Amerykanów szefem wywiadu niemieckiego). „Początkowo – pisze Gerhard Gehlen, wspominając operację Barbarossa w Rosji – nasze oddziały były przyjmowane przez Rosjan z otwartymi ramionami prawie wszędzie, zarówno na północy, jak i w centrum, na Ukrainie, w Besarabii i wszędzie indziej; przyjmowano nas jak wyzwolicieli, często mężczyźni byli obsypywani kwiatami. Całe jednostki armii rosyjskiej, aż do pułku, a nawet dywizji, dobrowolnie składały broń; w pierwszych miesiącach, nie licząc milionów jeńców wojennych, liczba dezerterów rosyjskich przekroczyła nasze najbardziej optymistyczne przewidywania”. (W sierpniu ’41 roku w rejonie Kijowa Niemcy mieli dwa miliony jeńców).

I Gehlen wyjaśnia przyczyny sympatii Rosjan do armii okupacyjnej: „Lud rosyjski wiele ucierpiał od terroru stalinowskiego przed 1939 rokiem. Wystarczy przypomnieć tutaj rozprawę z kułakami, niekończący się chaos ekonomiczny, czystki w Armii Czerwonej (zwłaszcza podczas afery Tuchaczewskiego), hekatombę wśród kadry partyjnej i represje wymierzone w mniejszości narodowe. Wszystko to działało na naszą korzyść. (…) Przywrócenie praw ludzkich elementarnych i fundamentalnych – godności człowieka, wolności, sprawiedliwości, poszanowania własności prywatnej zjednoczyło mieszkańców imperium sowieckiego w duchu natychmiastowej współpracy z Niemcami”.

Bardzo prędko ze spontanicznego ruchu ludności wyłoniło się ciało zorganizowane, rodzaj rządu rosyjskiego, który przedstawił Niemcom propozycje, jakich nigdy nie chciał uczynić Beck. Oddajmy głos Gehlenowi: „W mieście Smoleńsku, okupowanym przez nasze oddziały, w połowie drogi do Moskwy ukonstytuował się komitet rosyjski: zaoferował nam stworzenie narodowego rządu rosyjskiego i zaciąg armii wyzwoleńczej w liczbie około miliona ludzi celem obalenia Stalina i jego reżymu. Uważając, że pozycja nieprzyjaciela zmusza nas do proklamowania w oczach świata jednoznacznej doktryny polityki ogólnej, feldmarszałek von Bock i inni dowódcy armii wyrazili gotowość poparcia dla komitetu smoleńskiego; ale ich propozycje zostały odrzucone przez Hitlera, który odpychał nawet analogiczne sugestie formułowane przez narody bałtyckie. (…) Marszałek von Brauchitsch oświadczył wówczas, że projekt mógł mieć decydujące znaczenie dla przyszłych losów wojny, ale nigdy nie został wcielony w życie, bowiem von Bock i on sam zostali zdjęci ze stanowisk dowodzenia w grudniu 1941 roku”.

Zwraca uwagę zwrot „nawet” użyty przez Gehlena, gdy wymienia narody bałtyckie. Dlaczego „nawet”? Dlaczego zdaniem szefa wywiadu Hitler miałby traktować narody bałtyckie inaczej i lepiej niż inne?

W rejestrze pojęciowym pułkownika Gehlena narody bałtyckie – Aryjczycy z północnych terenów Europy – należały, częściowo przynajmniej, do Herrenvolku, do narodu panów, w przeciwieństwie do Słowian. Wizja świata Hitlera, jego filozofia podboju opierała się na teorii ras zaczerpniętej od Darwina i rozwiniętej przez Rosenberga.

Filozofia państwa narodowosocjalistycznego bazowała na walce ras, tak, jak sowieckie państwo socjalistyczne bazowało na walce klas. Ochrona i doskonalenie rasy były celem i racją istnienia państwa narodowosocjalistycznego. Walka ras i walka klas usprawiedliwiały wszystkie zbrodnie. Nie wolno o tym zapominać, kiedy się myśli o historii tamtych czasów.

O narodach Europy i celach prowadzonych podbojów przywódcy hitlerowscy myśleli w kategoriach rasowych. Wojna z Polską, a następnie z Rosją – słowem – ze Słowianami – była wojną rasową. Przypisywanie ich decyzjom kalkulacji politycznych i wyrachowania strategicznego prowadzi do anachronizmów i zaciemnia istotę rzeczy.

Wobec rasowej hierarchii wartości ustępowały wszelkie względy, nawet względy religijne. Stąd antychrystianizm, a zwłaszcza antykatolicyzm Hitlera. „Grzech przeciwko krwi i rasie – pisał – jest grzechem pierworodnym tego świata i oznacza koniec ludzkości, która mu się odda (…) Człowiek ma tylko jeden święty obowiązek, to jest pilnować, aby jego krew została czysta.” (Mein Kempf, wyd.fr., s. 247, 400, 402) Te nauki były narodowi niemieckiemu stale powtarzane. Gott und Volk, podręcznik dla żołnierzy wydawany w setkach tysięcy egzemplarzy (180 000 w 1942 r.) pouczał: „Rasa i lud zostały podniesione do rangi idei świętych. Granice są tutaj wyraźnie zakreślone. Jedna idea nazywa się Chrystus, druga Niemcy (…) my znamy tylko jedno przykazanie: Wszystko dla Niemiec (…) Wyznanie wiary jedynej religii narodowej, bowiem może istnieć tylko jedna religia, będzie: Wierzę w jedynego Boga silnego i w jego wieczne Niemcy”. Sojusz z Polską, sojusz Narodu Panów z narodem niewolników podkopywałby fundamenty ideologiczne III Rzeszy i morale wojska.

Takie było credo Hitlera, ale nie jego generałów. Przy podejmowaniu decyzji strategicznych w sztabie głównym konflikt między Hitlerem, wiernym obłąkańczej doktrynie, i wojskowymi rozumującymi w kategoriach strategicznych doprowadził wreszcie do zamachu na jego życie z udziałem wielu dowódców najwyższych rangą. Generałowie pragnęli wykorzystać potencjał psychologiczny ludu rosyjskiego, który w większości okazywał Niemcom gorące uczucia w początkach kampanii. Zamiast tego Hitler osobiście nakazał jak największą brutalność w obcowaniu z niższą rasą Słowian i na terytoriach podbitych narzucił jej swoich satrapów Kocha, Sauckego i Kubego, których działalność rychło przekształciła nadzieje tych ludów w ślepą nienawiść do Niemców.

Gdyż plany Hitlera były odmienne. Znał je płk Józef Beck i trafnie przewidywał dalszy rozwój wydarzeń. Najbliższa przyszłość przyznała mu rację.

***

Generalplan Ost Himmlera w lipcu 1941 r. zakładał przesiedlenie na Syberię 31 milionów Słowian, przede wszystkim z Polski i krajów bałtyckich, i zasiedlenie w ten sposób „uwolnionych” ziem czterema milionami kolonistów niemieckich. Miała to być kolonizacja o tyle oryginalna i wyjątkowa w historii, że Niemcy nie mieli w planie niesienia misji cywilizacyjnej. Zamierzali, przeciwnie, szybko zlikwidować kulturę i doprowadzić ludność do stanu niewolników albo pariasów. Zanim jeszcze plan został opracowany w szczegółach, akcja niemiecka w Polsce (szybko) przybrała formę zorganizowaną. 6 listopada 1939 roku Niemcy aresztowali i wywieźli do obozu koncentracyjnego 142 wykładowców Uniwersytetu Jagiellońskiego. Wielu z nich zmarło. Pół roku później we Lwowie, 4 lipca 1941 r., Niemcy rozstrzelali 22 polskich profesorów i docentów wyższych uczelni wraz z niektórymi członkami rodzin i współlokatorami, którzy byli obecni podczas aresztowania. Uniwersytety zostały zamknięte przez władze okupacyjne, podobnie gimnazja, z wyjątkiem szkół technicznych. Zredukowano nauczanie początkowe. „Wystarczy, jeżeli będą umieli liczyć do 500” – powiedział Himmler. „Dlaczego zresztą do 500? Żeby umieli czytać drogowskazy…”. Zarządzenia były tylko konkretyzacją.

Plan wobec Słowian zawarty był już w Mein Kampf i powtarzany później wielokrotnie przez Hitlera, Himmlera, Rosenberga. W oczach ministra Becka depesza od Lecomte’a stanowiła logiczne potwierdzenie tego, co wiadome było od dawna.

Do rasy niemieckiej Hitler zaliczał także Austriaków, część Szwajcarów, Luksemburczyków, jak również jednostki w Europie, które miały przodków niemieckich, nawet jeśli utraciły później kontakt z kulturą niemiecką. Dalej szły ludy zwane germańskimi – Skandynawowie, Holendrzy, Flamandowie, ogółem ok 100 milionów ludzi. Częściowo również Bałtowie. Trzeba było szybko stworzyć dla nich „przestrzeń życiową”.

Minister Beck był doskonale świadomy planów Hitlera i ich przesłanek. Jeżeli nie doszło do podpisania paktu Ribbentrop-Beck, to nie dlatego, żeby Beck tego nie chciał. Stanowisko polskiego ministra nie miało tu żadnego znaczenia. Takiego paktu nie chciał Hitler, który miał inne plany odnośnie do niższych rasowo Polaków, niż tworzyć z nich sprzymierzeńców. Gdyby jednak projekt powstał, kazałby go z pewnością podpisać, po to tylko, żeby później tym łatwiej złamać, podobnie jak pakt z Sowietami. Czyż nie zadeklarował wobec Zeitzlera i Keitla 8 czerwca w Berchtesgaden: „Obiecajcie im wszystko, co tylko chcecie, pod warunkiem, że sami nie będziecie wierzyć w te obietnice”? Odnosiło się to w konkretnym przypadku do armii Własowa, ale w gruncie rzeczy dotyczyło wszystkich przedstawicieli niższej rasy Słowian.

Dramat – pouczał ksiądz Wojtyła w swojej tezie doktorskiej o Maxie Schelerze – to sytuacja, w której wybiera się rozwiązanie i to rozwiązanie jest zabójcze. Tragedia jest wtedy, kiedy zabójcze jest każde z możliwych rozwiązań. Wrzesień to była tragedia.

Przez długie lata kazano nam się wstydzić, że nie zostaliśmy bolszewikami. Obecnie mamy się wstydzić, że nie wstąpiliśmy w porę do SS i Gestapo. Dajmy sobie spokój!

My nie mamy czego się wstydzić za polski rząd II Rzeczypospolitej. Niech inni raczej wstydzą się za swoje rządy w tę rocznicę września i częściej słuchają tego, co mamy do powiedzenia o świecie my – Polacy. Więcej pokory, panowie sąsiedzi!

Artykuł Piotra Witta pt. „Depesza od Lecomte’a” znajduje się na s. 3 i 4 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Witta pt. „Depesza od Lecomte’a” na stronie 3 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego