Trebunie-Tutki: Łączymy gatunki muzyczne na zasadzie dialogu i duchowości. Jakkolwiek patetycznie to brzmi

Muzyka góralska, ale też tradycyjna polska muzyka, w ślad za „koniem trojańskim” reggae wdarła się na światowe sceny. Mamy satysfakcję, że byliśmy pierwsi z polską „Muzyką Świata” w świecie.

Milo Kurtis
Anita Trebunia-Tutka
Krzysztof Trebunia-Tutka

Zespół Trebunie-Tutki powstał w dziewięćdziesiątym czwartym roku. Trochę lat już gramy, ale czujemy się coraz młodziej. Muzyka daje to nowe otwarcie i tak jest we wspólnym graniu z Gruzinami. Duch Gór to zupełnie nowa droga Trebuniów, nowa fuzja, nowy dialog międzykulturowy, no a nasi przyjaciele z Tbilisi, kwintet Urmuli, to rzeczywiście artyści wyjątkowi, wspaniali śpiewacy, muzycy, instrumentaliści i tancerze. (…)

Trebunie Tutki uważani są za ekspertów i specjalistów w łączeniu. Nie łączymy gatunków muzycznych i kultur tylko po to, żeby powstało coś egzotycznego i spektakularnego w znaczeniu komercyjnym. Zawsze jest w tym bardzo mocny przekaz łączenia kultur na zasadzie dialogu i połączenia duchowego. Jakkolwiek to patetycznie zabrzmi. Najważniejsza jest ta idea, że wszyscy jesteśmy ludźmi.

Niezależnie od szerokości geograficznej tak samo czujemy, tak samo kochamy, i o tym śpiewamy i gramy. Ale, jak mówił Jan Paweł II, każdy jest sobą. Możemy prowadzić dialog, ale nikt nie odgrywa kogoś, kim nie jest. I dzięki temu chyba te muzyczne projekty się tak udają, że dopełniają się, a nie konkurują i niczego nie fałszują. (…)

Przed laty Włodzimierz Kleszcz, dziennikarz polskiego radia, przyjechał do Białego Dunajca i przywiózł ze sobą prawdziwych Jamajczyków, czyli The Twinkle Brothers Normana Granta. Od dwudziestu siedmiu już lat grywamy razem. Ostatnią płytę nagraliśmy razem w dwa tysiące ósmym roku i ciągle gramy na wspólnych koncertach te utwory. Siódmego lipca będziemy na Ostróda Reggae Festiwal wspólnie świętować jubileusz dwudziestu pięciu lat od wydania pierwszy raz tej wspólnej muzyki w Polsce: Higher Heights, czyli jakby „nadwysokości”. Trebunie-Tutki i Twinkle Brothers. (…)

My śpiewamy po polsku, gwarą górali podhalańskich, natomiast Jamajczycy śpiewają po swojemu, w Patois English, czyli swoim angielskim, wtedy czują się sobą. Śpiewają o tym, co dla nich najważniejsze, przeważnie to jest: everything I do, I do it for Jah; i o swoich symbolach. Takim symbolem dla nich jest King Lion – Król Lew. Dla nas ważnym symbolem jest Giewont, na którym górale sto lat temu postawili krzyż – śpiący rycerz, gdzie śpi zaśpione wojsko króla Bolesława Śmiałego, no i ceko, as ich obudzom. I o tym właśnie śpiewamy.

(…) Muzyka góralska, ale też tradycyjna polska muzyka, w ślad za „koniem trojańskim” reggae wdarła się na światowe sceny. Mamy satysfakcję, że byliśmy pierwsi z polską „Muzyką Świata” w świecie. (…) Dzięki fuzji z Twinkle Brothers po raz pierwszy polska muzyka została na tej liście zauważona. A w ślad za tym nasze kolejne nagrania.

Między innymi „Duch gór” z gruzińskim kwintetem Urmuli został bardzo doceniony, w pierwszej dwudziestce na pięć tysięcy czterysta płyt.

Przez to możemy z naszą muzyką wyjść dalej, bo koncertujemy w całej Europie, byliśmy też w Indiach, w Chinach, w Japonii, w Stanach, w Kanadzie… I w Emiratach Arabskich, gdzie furorę zrobiły instrumenty pasterskie.

Cały wywiad Milo Kurtisa z Anitą i Krzysztofem Trebuniami-Tutkami, pt. „»Muzyka Świata« i kontakt ze światem”, znajduje się na s. 17 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Milo Kurtisa z Anitą i Krzysztofem Trebuniami-Tutkami, pt. „»Muzyka Świata« i kontakt ze światem” na stronie 17 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Od dymarek przez kuźnice do hut – ciąg dalszy historii przemysłu wydobywczego i hutniczego na ziemiach polskich

Masowa produkcja żelaza na przyszłych ziemiach polskich, powodująca wycinanie lasów, prawdopodobnie zrodziła określenie, że to ziemie polan, a następnie nazwę przeniesiono na lud je zamieszkujący…

Stanisław Orzeł (opr.)

„Ma on trzy tysiące pancernych [podzielonych na] oddziały, a setka ich znaczy tyle, co dziesięć secin innych [wojowników]. Daje on tym mężom odzież, konie, broń i wszystko, czego tylko potrzebują”. Jest to przekazany przez arabskiego kupca Ibrahima ibn Jakuba opis siły zbrojnej na ziemiach polskich w czasach Mieszka I, zawarty w Monumenta Poloniae Historica (Kraków 1946, seria II, t. I, s. 50; tłumaczenie T. Kowalskiego). Przekaz o owych 3 tysiącach pancernych wojów, z których każda setka jest porównywalna z siłą bojową tysiąca wojowników w innych krainach, nawiązuje do informacji o „srebrzystotarczowych” falangach Chorwatów, którzy z południowych ziem późniejszej Polski w czasach „wędrówki ludów” wdarli się w granice cesarstwa wschodniorzymskiego i podbili zachodnie krańce Półwyspu Bałkańskiego, otwierając drogę kolejnym falom ekspansji Słowian, w tym Serbów z terenów późniejszej Wielkopolski. Może to znaczyć, że w początkach państwa Piastów podstawy gospodarcze siły militarnej Polan pozostały nienaruszone od czasów „wędrówek ludów”. (…)

„Epoka żelaza rozpoczęła się na naszych ziemiach około 700 lat. p.n.e. (…) Był to okres zwany przez historyków halsztackim kultury łużyckiej (prasłowiańskiej). Początki hutnictwa żelaza i stali na ziemiach polskich liczą 2000 lat do dnia dzisiejszego.

Udokumentowano, że wytopy żelaza pochodzą z lat ok. 100 p.n.e., tj. z okresu zwanego późnolateńskim wpływów celtyckich kultury przeworskiej (zachodnich Słowian). Między pasmem Łysogór a rzeką Kamienną rozciąga się na terenie ok. 800 km2 obszar starożytnego hutnictwa, zwany Zagłębiem Staropolskim. Tutaj drogą redukcji bezpośredniej z miejscowych rud uzyskiwano miękkie żelazo. Współczesne badania wskazują, że zagłębie to było największym przez 4 wieki ośrodkiem zorganizowanej produkcji hutniczej w Europie. Liczbę kotlinek, śladów po jednorazowych, ziemnych dymarkach określa się na około 300 tys. sztuk. Podobny ośrodek dawnego hutnictwa mazowieckiego odkryto w 1970 r. pod Warszawą w rejonie Pruszkowa. Na obszarze ok. 300 km2 natrafiono na ślady około 100 tys. kotlinek dymarskich z tego samego okresu dziejów. Była to produkcja przewyższająca własne potrzeby naszych praojców. Produkowano więc na zbyt, zapewniając jednocześnie gospodarczy rozwój państwa pierwszych Piastów. Mniejsze ośrodki produkcji żelaza egzystowały na Dolnym Śląsku (ośrodek tarchalicki), na Górnym Śląsku (koło Opola) i pod Krakowem (Igołomia). Ta technika wytopu w dymarkach ziemnych przetrwała aż do XII wieku”.

Emanuel Wilczok, pisząc w 1984 r. 150 lat hutnictwa metali nieżelaznych w Szopienicach, wyjaśniał, że „żelazo wytapiano w nich z miejscowej rudy darniowej (…), stosując jako paliwo węgiel drzewny. Otrzymane łupy surowego żelaza przekuwano na sztaby miękkiego żelaza, z którego wykuwano różne narzędzia, a część poprzez dodatkowe nawęglanie przeznaczano na stal”. Jak to się stało, że ta powszechna wiedza wyparowała z głów tzw. „nowych historyków śląskich” – tylko granty z europejskich i niemieckich instytucji „badawczych” raczą wiedzieć…

Dlatego warto przypominać, że od XIII w. na Górnym Śląsku pod panowaniem Piastów rozpoczęto budowę stałych naziemnych pieców dymarskich i wykorzystywano energię spiętrzanej wody do napędu kół wodnych napędzających nie tylko młyny, ale i coraz liczniejsze i doskonalsze urządzenia hutnicze, m.in. miechy w kuźnicach, fryszerkach czy przy piecach hutniczych.

Powstające przy okazji stawy kuźnicze i młyńskie przez całe wieki kształtowały krajobraz m.in. w dorzeczu górnej i środkowej Liswarty pod Lublińcem, nad Małą Panwią czy Roździanką (dziś Rawą), Kłodnicą i ich dopływami pod dzisiejszymi Katowicami, Tychami czy Rudą Śląską. Tam bowiem występowała obfitość rud darniowych oraz lasów, szczególnie dębowych i bukowych, które dostarczały drewna na węgiel drzewny, niezbędny do wytopu rudy. (…)

W XVI wieku każda kuźnica w Rzeczypospolitej mogła wyprodukować 12 do 15 ton żelaza, zużywając przy tym około 150 ton węgla drzewnego. Jednak na uzyskanie takiej jego ilości trzeba było zwęglić 1500 m3 masy drzewnej, czyli wyciąć ni mniej, ni więcej, jak ok. 25 ha lasu… Można sobie wyobrazić, jak takie ubytki zasobów leśnych wpływały na zmianę stosunków wodnych, jałowienie gleb, a w miejscach, gdzie pracowały mielerze – na przedostawanie się do gruntu ubocznych produktów suchej destylacji, czyli alkoholu metylowego, kwasu octowego itp. Jeśli taka produkcja na masową skalę trwała na przyszłych ziemiach polskich od starożytności – to staje się zrozumiałe, skąd się wzięło określenie, że to ziemie polan, a następnie przeniesienie tej nazwy na lud je zamieszkujący…

Cały artykuł Stanisława Orła pt. „Górnośląskie kuźnice od średniowiecza do początków pruskiej industrializacji kolonialnej” znajduje się na s. 9 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Stanisława Orła pt. „Górnośląskie kuźnice od średniowiecza do początków pruskiej industrializacji kolonialnej” na s. 9 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Kto wyrąbie więcej ode mnie? Przodownicy pracy socjalistycznej, „których mową był dźwięk kilofa w podziemnym chodniku”

Pstrowski został zauważony jako przykład pracowitości, który wzorem bolszewickiej Rosji mógł rozpocząć stachanowski wyścig pracy. I nie trzeba go było politycznie szlifować. Był taki, jak należało.

Tadeusz Loster

Polscy stachanowcy

W nocy z 30 na 31 sierpnia 1935 r. w Związku Radzieckim w kopalni Centralna Irmino w Zagłębiu Donieckim ustanowiono rekord świata. To światowe osiągnięcie — ponad 1400 procent dniówki — należało do górnika Aleksandra Stachanowa, który wyrąbał 102 tony węgla. (…) Aleksander Stachanow, bezpartyjny analfabeta, poddany obserwacji na polecenie partii, został wytypowany do stworzenia ruchu nazwanego później stachanowskim. (…)

Wincenty Pstrowski. Wszystkie fotografie pochodzą z broszur propagandowych z lat 40. i 50. ub. wieku. Źródło: archiwum T. Lostera

Kiedy w sierpniu 1935 r. 28-letni Aleksander Stachanow bił rekord świata w donieckiej kopalni, Wincenty Pstrowski jako emigrant w wieku 34 lat kopał węgiel w Belgii. Górniczą karierę rozpoczął w latach 30. jako ładowacz w kopalni „Mortimer” w Zagórzu pod Sosnowcem. Był pracowity, na zmianie ładował 70 wozów węgla, kiedy inni potrafili załadować do 30. W 1937 r. wyemigrował do Belgii, gdzie rozpoczął pracę w kopalni Mons. Tam wstąpił do partii komunistycznej. W pracy był pracowity i rzetelny – dobrze zarabiał. Do Polski powrócił w maju 1946 r. (jak pisała prasa), „głuchy na podszepty i plotki, głuchy także na głosy belgijskich sztygarów, którzy obiecywali mu wyższą płacę, bo żałowali go bardzo, tak był pracowity i rzetelny”…

Pracę rozpoczął w kopalni „Jadwiga” w Zabrzu, gdzie pracowało już wielu reemigrantów z Francji i Belgii. Wstąpił do PPR. Wierzył w siebie, a przede wszystkim w swoją niepospolitą siłę fizyczną, która powinna mu zapewnić dobrobyt w nowej, socjalistycznej Polsce. Jednak spotkał go zawód. Płaca w systemie „socjalistycznej urawniłowki” była marna. Zaczął narzekać, i to głośno: „jeden pracuje, reszta się opierdala, a pieniądze są dzielone po równo”. Pstrowski został jednak zauważony jako przykład pracowitości, który wzorem bolszewickiej Rosji mógł rozpocząć stachanowski wyścig pracy. I nie trzeba go było politycznie szlifować. Był taki, jak należało.

27 lipca 1947 r. w organie PPR – „Trybunie Robotniczej” ukazał się list otwarty do górników polskich. Pstrowski przedstawił w nim swoje wyniki pracy – luty 240% normy, kwiecień 273%, maj 270% – wzywając do współzawodnictwa towarzyszy-rębaczy. Na koniec rzucił słynne hasło „Kto wyrąbie więcej ode mnie?”. (…)

Pstrowski zarabiał w systemie brygadowym około 70 zł za dniówkę. W tym czasie była to wartość butelki wódki. Kilogram chleba kosztował około 35 zł, kilogram ziemniaków 7–17 zł, a kilogram wieprzowiny 250–298 zł. W okresie bicia rekordów zaczął zarabiać 700 do 800 zł za dniówkę. W czerwcu i lipcu 1947 r. Wincenty Pstrowski zarobił 40 tys. zł (średnia płaca rębacza wynosiła wtedy 14 tys. zł). Po ogłoszeniu listu otwartego zarobił 28 tys. zł. W okresie późniejszym płace stachanowców były już czymś normalnym.

(…) Pod koniec 1947 r. Wincenty Pstrowski stał się sztandarowym przedstawicielem przodowników pracy uczestniczącym w zjazdach, naradach, konferencjach. Więcej był pokazywany, niż pracował. Przypuszczalnie chcąc poprawić jego wygląd, na wiosnę 1948 r. zaproponowano mu zrobienie protezy zębów. Po usunięciu mu kilku zębów nastąpiło zakażenie krwi. Próbując go ratować przy pomocy sprowadzonych z Francji lekarzy, przeprowadzono w Polsce pierwszą całkowitą wymianę krwi. Honorowymi krwiodawcami była kompania wojska, która wmaszerowała do krakowskiej kliniki. Niestety 18 kwietnia 1948 r. Wincenty Pstrowski zmarł. (…)

Bernard Bugdoł urodził się w 1922 r. Chropaczowie, w śląskiej górniczej rodzinie. W 1939 r. rozpoczął pracę w kopalni „Śląsk” w Chropaczowie jako ładowacz. Pod koniec wojny został wcielony do Wehrmachtu. Pod Arnhem zbiegł do armii amerykańskiej, skąd dostał się do wojska polskiego i przebywał Wielkiej Brytanii. Do kraju powrócił na początku 1946 r. i podjął pracę w „swojej” kopalni „Śląsk”. Kiedy Pstrowski wezwał do współzawodnictwa, Bugdoł wykonywał podobno wyższy procent normy niż mistrz Wincenty. Słynny wynik 552% osiągnęli bracia Bugdołowie w listopadzie 1947 r. Bernard jako rębacz, a Rudolf w charakterze ładowacza. Był to jeden z nielicznych wypadków, kiedy jako rekordzistę wymieniono ładowacza – jego wydajność pracy zależała od rębacza, którego urobek musiał załadować. (…)

Bugdoł w współzawodnictwie pracy uczestniczył pół roku. Już jako nowo kreowana ikona został przeniesiony do ZG GZZG, gdzie został kierownikiem Wydziału Współzawodnictwa Pracy. Z jego inicjatywy powstały brygady instruktorskie, „które pokazywały, jak trzeba i jak można pracować”.

Wincenty Pstrowski i bracia Bernard i Rudolf Bugdołowie

Zimą 1949 r. Bernarda Bugdoła mianowano dyrektorem kopalni „Zabrze Zachód”, mimo że ukończył tylko szkołę podstawową. Został najmłodszym dyrektorem w Polsce Ludowej. W 1950 r. wraz z 30 osobami wysuniętymi na stanowiska dyrektorskie w przemyśle węglowym został skierowany na 5-miesięczny kurs prowadzony przez profesorów AGH, m.in. Witolda Budryka. Po ukończeniu kursu otrzymał uprawnienia kierownika ruchu zakładu. Za namową profesora Budryka rozpoczął „studia” na AGH, które ukończył w 1952 r., uzyskując dyplom inżyniera.

W tym też roku został posłem na Sejm PRL I kadencji i otrzymał nagrodę państwową II stopnia w dziale postępu technicznego. Od 1 lipca 1953 r. pełnił funkcję dyrektora „Wujka”, a w latach 1955–1958 – kopalni „Karol” w Rudzie Śląskiej. W 1958 r., z uwagi na konflikty z władzami PZPR, przesunięto go na stanowisko kierownika robót górniczych w kopalni „Radzionków”. Po przywróceniu mu członkostwa w partii w 1960 r., mianowano go dyrektorem kopalni „Łagiewniki” w Bytomiu. W grudniu 1969 r. zrezygnował z posady dyrektora i podjął pracę jako inspektor BHP w BZPW. W 1978 r. po wypadku samochodowym przeszedł na emeryturę.

Prześciganie się w ilości wydobywanego węgla przez przodowników-rekordzistów pracy było podobne do zawodów sportowych. Im więcej zawodników startowało – tym lepiej, bo rosła konkurencja. Przodownik swoim nowym rekordem pobijał rywala, a kibice – robotnicza klasa pracująca miast i wsi – z zapartym tchem śledzili stadiony-kopalnie.

Zawodników-przodowników pracy było wielu. Starano się, aby każda kopalnia, jak klub sportowy, miała swego mistrza. Kto z kibiców nie marzył o tym, aby reprezentować znany klub – kopalnię, bić rekordy i jak zawodowy sportowiec mieć tyle szmalu, żeby tapetować nim ściany? (…)

Wiktor Markiewka urodził się 10 grudnia 1901 r. w Świętochłowicach. Pracę rozpoczął w wieku 15 lat w kopalni „Matylda”, a po roku w kopalni „Polska” w Świętochłowicach. W 1928 r. został górnikiem przodowym. W roku 1947, w odpowiedzi na list Pstrowskiego, przystąpił do współzawodnictwa pracy. W listopadzie 1948 r. osiągnął swój szczytowy wynik wydajności pracy – 703,7% ówczesnej normy, co po roku 1949 odpowiadało 413,5%. Został odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi. Powiedział o sobie: „Siedzi we mnie trochę sportowca, a moja droga do rekordu w tej dziedzinie sportu, jako współzawodnika-górnika, zaczęła się w grudniu 1947 r.”.

W miarę wzrostu przekraczania normy wzrastały Markiewce (jak i innym przodownikom pracy) zarobki. W czerwcu 1947 r. zarabiał 640 zł za dniówkę, a w grudniu 1949 r. – 3920 zł. Poza wydajną pracą Markiewka brał czynny udział w życiu społecznym i politycznym. Można go było spotkać codziennie w partyjnej świetlicy czytającego gazety lub na boisku piłki nożnej. W piątą rocznicę Polski Ludowej otrzymał z rąk prezydenta PRL Sztandar Pracy I klasy. W 1952 r. Wiktor Markiewka został posłem na sejm Polski Ludowej.

(…) Po latach wiadomo, że wszyscy sztandarowi przodownicy pracy tamtego okresu – Pstrowski, Bugdoł, Apryas, Zieliński, Markiewka i inni – przystępując do współzawodnictwa, otrzymywali lepsze niż inni materiały i narzędzia, a także najsprawniejszych pomocników. Nic też dziwnego, że podnoszenie norm wydobycia dla górników w oparciu o wyniki pracy przodowników budziło niezadowolenie robotników, którzy wszelkimi sposobami utrudniali życie stachanowcom.

Cały artykuł Tadeusza Lostera pt. „Polscy stachanowcy” znajduje się na s. 1 i 4 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Tadeusza Lostera pt. „Polscy stachanowcy” na s. 4 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

 

Rzeczpospolita Iwonicka – efekt akcji Burza na Podkarpaciu (cz. 1). Początki okupacji i działalności konspiracyjnej

W ramach akcji Burza 26.07.1944 r. na Podkarpaciu doszło do opanowania Iwonicza-Zdroju, sąsiedniej wsi Lubatowa i okolicznych terenów przez żołnierzy AK i BCh oraz oddział złożony z rosyjskich jeńców.

Stanisław Orzeł

Akcja Burza przyniosła na niektórych obszarach wymierne sukcesy i wywarła znaczący wpływ na przebieg działań wojennych. Jednym z takich obszarów była tzw. partyzancka Republika Pińczowska na zapleczu przyczółka baranowsko-sandomierskiego, gdzie od 24.07 do 10.08.1944 r. oddziały partyzanckie AK i Batalionów Chłopskich (BCh) wspólnie z odciętą od przyczółka szpicą wojsk sowieckich i oddziałami AL w kilku potyczkach zlikwidowały niemiecką okupację, a następnie czasowo utrzymały w dwóch znacznych bitwach (o Skalbmierz i pod Jaksicami) teren wokół Pińczowa, Skalbmierza, Książa Wielkiego, Brzeska Nowego, Działoszyc, Janowic, Kazimierzy Wielkiej (dowództwo cywilne i wojskowe Republiki), Koszyc, Nowego Korczyna, Proszowic, Sancygniowa, Słaboszowa i Wiślicy (oddział Armii Czerwonej z czołgami).

Prawie równocześnie w ramach akcji Burza 26.07.1944 r. na Podkarpaciu doszło do opanowania Iwonicza-Zdroju, sąsiedniej wsi Lubatowa i okolicznych terenów przez żołnierzy AK i BCh oraz oddział złożony z rosyjskich jeńców zbiegłych z obozu pod Rymanowem. Z losami tych partyzantów związane są dni chwały i tragedie tzw. Rzeczpospolitej Iwonickiej, która – oprócz kilku dni bezpośrednich działań frontowych – do czasu wkroczenia armii sowieckiej we wrześniu 1944 r. działała na tym terenie z własną Radą Cywilną, szpitalem polowym AK, żandarmerią i systemem zaopatrzenia. (…)

Po wkroczeniu Niemców do Iwonicza-Zdroju hrabiostwo Załuscy musieli opuścić stary pałac i przenieść się do pomieszczeń w „Bazarze” przy deptaku. Mimo działającego nadal Zarządu Gminy, Niemcy mianowali na komisarycznego zarządcę Uzdrowiska Iwonicz, za zasługi dla NSDAP w Austrii, zniemczonego hrabiego Stanisława Starzeńskiego z Małopolski, który dzieciństwo i młodość spędził w Wiedniu.

Od początku okupacji Iwonicz stał się spontanicznym punktem przerzutowym dla oficerów i innych osób, które przez Węgry przedzierały się na Zachód. Znalazło tu schronienie wielu uciekinierów ze Śląska, którzy za działalność w powstaniach śląskich i plebiscycie oraz patriotyczną postawę znaleźli się na niemieckich listach proskrypcyjnych. (…)

Drugi zakres spontanicznej konspiracji obejmował druk i kolportaż podziemnej prasy. W zakładzie oo. michalitów w Miejscu Piastowym drukarze Franciszek Biskup i Władysław Kandefer z Iwonicza drukowali gazetkę „Reduta”, redagowaną przez inż. Z. Lewickiego. Zbierano także informacje o ruchach wojsk niemieckich w Iwoniczu i okolicy. (…)

Trzeci wymiar konspiracji stanowiła spontaniczna pomoc obywatelom polskim pochodzenia żydowskiego. Profesor Andrzej Kwilecki w swojej książce Załuscy w Iwoniczu, Kórnik 1993, pisze m.in.: Dobre stosunki z Niemcami były potrzebne Michałom Załuskim między innymi dlatego, by uśpić czujność władz, by nie badały personaliów ludzi zatrudnionych w uzdrowisku. Także dlatego, ażeby uniknąć rewizji ze strony policji, która wykryłaby zapewne przechowywaną w najgłębszej tajemnicy rodzinę żydowską. Dla tej rodziny zorganizowano locum w magazynie na piętrze budynku „Łazienki”. O kryjówce w samym środku uzdrowiska, znajdującej się vis à vis „Starego Pałacu” i „Domu Zdrojowego” wiedziała tylko, poza Michałami Załuskimi, pracownica łazienek, tzw. kąpielowa, Maria Wilusz (zwana Wiluszką). Ona jedna, kobieta dyskretna i wierna Załuskim, miała klucz do magazynu i ukrywającej się rodzinie żydowskiej nosiła przygotowane niby dla siebie jedzenie. (…)

W czerwcu 1943 r. po denuncjacji aresztowano 9 członków kierownictwa Obwodu Krosno AK, a w lipcu – 7 członków sztabu tego Inspektoratu. Łącznie do końca 1943 r. w obwodach AK Brzozów, Sanok i Krosno Gestapo aresztowało prawie 130 osób. Wiele wskazuje, że doszło do tego w wyniku działalności hrabiego Starzeńskiego.

Komisaryczny zarządca Uzdrowiska Iwonicz na rezydencję obrał sobie willę „Mały Orzeł”, w której mieszkał z obstawą. Sprawami administracyjnymi interesował się mało. Natomiast intensywną działalność przejawiał w dwu kierunkach: w wywiadzie i szpiegostwie na rzecz III Rzeszy oraz bardziej przyziemnych sprawach, jakimi były różnego rodzaju wyłudzenia kosztowności, biżuterii, złota, dolarów itp. Nabycie (…) wymuszał na swoich ofiarach za zwolnienie od wyjazdu do Niemiec, rzekomą ochronę przed wywiezieniem do getta Żydów, zwolnienia z aresztu za drobne wykroczenia itp. Do Polaków odnosił się arogancko, a kto mu się na ulicy nie ukłonił, bił po twarzy. (…) Ściśle współpracował z konfidentami „Cyganem” i „Kominiarzem”. Po zastrzeleniu przez bojówkę AK tego ostatniego, gonił w furii z pistoletem w ręku, grożąc, że wystrzela wszystkich. (…) Był dokładnie obserwowany przez Iwonicką Placówkę AK (…). Kiedy miarka się przebrała, wydany został na niego wyrok śmierci.

Władze niemieckie, widząc, że w tym środowisku jest już spalony, odwołały go z zajmowanego stanowiska. W tych okolicznościach Starzeński musiał z Iwonicza wyjechać. Po spakowaniu wielkiego bagażu w dniu 6.10.1943 r., butny, czując się pewnie i bezpiecznie, udał się bez żadnej obstawy w godzinach wieczornych dorożką do stacji kolejowej w Łężanach. Stąd (…) miał się udać do Krakowa, a po przesiadce do Wiednia. Wywiad AK w Iwoniczu znał termin jego wyjazdu, dlatego wykorzystał tę okoliczność do wykonania wyroku śmierci. Wyznaczony został 3-osobowy patrol z oddziału dywersyjnego „Bekasa” [ppor. Władysław Baran – S.O.]. Kiedy dorożka (…) znalazła się między wsiami Miejsce Piastowe i Łężany, (…) patrol polecił mu wysiąść i udać się kilkadziesiąt metrów w pole, gdzie został rozstrzelany.

Cały artykuł Stanisława Orła pt. „Rzeczpospolita Iwonicka” znajduje się na s. 5 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Stanisława Orła pt. „Rzeczpospolita Iwonicka” na s. 5 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Czy Konstytucja biznesu to fikcja? Biurokracja niszczy małych przedsiębiorców / Piotr Bednarski, „Kurier WNET” 51/2018

Przypomina to mentalność pszczelarza, którego interesuje tylko ilość miodu, a zdrowie pszczół i perspektywy ich przeżycia są mu obojętne. I poszepcze im nad ulem, że o nich pamięta i dobrze im życzy.

Piotr Bednarski

Mały przedsiębiorca czeka na dobrą zmianę

Miał być oczkiem w głowie nowej ekipy, ważną i docenianą częścią struktury gospodarczej. Miał mieć prostsze życie, pozbawione nadmiernej biurokracji i lęków przed samowolą urzędniczą, miał mieć proste i stabilne przepisy podatkowe i uproszczone procedury rozliczania swoich zobowiązań. Miał się rozwijać, wprowadzać nowe technologie i konkurować z najlepszymi na świecie. Miał mieć wsparcie państwa i życzliwe traktowanie przez całą administrację. Mały i średni przedsiębiorca. Dostarczający ogromną część dochodów budżetowych, tworzący wiele miejsc pracy, najbardziej odporny na kryzysy gospodarcze i zakręty rynków finansowych. Miał…

Gusła dla GUS-u

Zacznijmy od sprawy drobnej, ale uprzykrzającej życie małego przedsiębiorcy: obowiązków statystycznych. Rozporządzenie Rady Ministrów o zbieraniu danych statystycznych w roku 2018 obejmuje 813 stron! Prawdopodobnie padł tu rekord godny Księgi Guinnessa. Na realizację znajdujących się w nim poleceń instytucje państwowe, głównie GUS i NBP, wydadzą ponad 440 milionów. Całkowity koszt będzie większy, ponieważ ta kwota nie uwzględnia kosztów, jakie poniosą badane przedsiębiorstwa, by wypełnić wysyłane im liczne ankiety. Do niedawna tych ankiet mały i średni przedsiębiorca otrzymywał rocznie około dziesięciu. W tym roku – blisko czterdzieści. Wśród nich dwie zasługują na szczególną uwagę. Przysyłane są w pierwszych dniach każdego miesiąca. Pierwsza, oznaczana DG1, dotyczy wyników finansowych za poprzedni miesiąc i jest tak szczegółowa, że ogromna większość przedsiębiorców musi zlecać jej wypełnienie biurom księgowym. Naturalnie za odpowiednią opłatą. Termin jej wypełnienia to siódmy dzień miesiąca, czyli dwa tygodnie przed złożeniem deklaracji o podatku dochodowym. Fiskus dał 20 dni na sporządzenie bilansu poprzedniego miesiąca, GUS – tylko siedem.

Oczywiście Jednolite Pliki Kontrolne, które comiesięcznie przedsiębiorca wysyła do urzędu skarbowego, zawierają wszystkie informacje, o które pyta niecierpliwy GUS, ale najwidoczniej zabrakło wiedzy lub wyobraźni, by z tych plików skorzystać i zaoszczędzić przedsiębiorcy cennego czasu.

Druga comiesięczna ankieta powtarza kilka pytań z pierwszej, ale głównie dotyczy przewidywań i nastrojów przedsiębiorców. Specjalistów z GUS interesuje, czy przedsiębiorca ma dobry czy zły nastrój, czy przewiduje wzrost czy spadek cen jego produktów i jakie widzi przeszkody w swojej działalności. I można tylko cieszyć się, że gusowscy specjaliści nie zauważyli, że nastroje i oczekiwania zmieniają się codziennie, w miarę napływania istotnych informacji z rynku, czego przykładem jest każda giełda, i nie nakazali przedsiębiorcom codziennego wypełniania ankiet o nastrojach i przewidywaniach. Na koniec można spytać, czy GUS zatrudnia odpowiednią liczbę „psycho-ekonomistów” lub innych specjalistów od nastrojów, potrafiących profesjonalnie przeanalizować kilkaset tysięcy (lub więcej) takich ankiet i wyciągnąć istotne wnioski. Co do tego mamy wątpliwości, bowiem oprócz GUS nastroje w przemyśle regularnie bada Szkoła Główna Handlowa (SGH). Według GUS w czerwcu 2018 były one pozytywne (https://stat.gov.pl/obszary-tematyczne/koniunktura/), natomiast według badań SGH (cyt.): „Przewidywania ankietowanych firm są raczej pesymistyczne i nie należy spodziewać się poprawy sytuacji w przemyśle w najbliższej przyszłości”.

Jednolity plik kontrolny (JPK) czyli Jak Pokonać Kombinatora

Pod tą nazwą kryje się kilka plików i ich wprowadzenie wymagało od przedsiębiorcy zakupu nowych programów księgujących lub dodatkowego oprogramowania do posiadanych. Należało też sporo czasu poświęcić na naukę ich obsługi, gdyż fiskus narzucił nowy format przekazywanych informacji. JPK miał znacznie ograniczyć przestępstwa podatkowe. Można przypuszczać, że w części spełnia to zadanie. Przekazuje do urzędów dane o wynikach działalności gospodarczej przedsiębiorstwa za ostatni miesiąc. Pomimo tego fiskus nie zrezygnował choćby z deklaracji VAT, która powtarza część informacji z JPK, a którą przedsiębiorca musi składać każdego miesiąca. System wychwytuje najmniejsze niezgodności i przedsiębiorca jest wzywany do natychmiastowego ich wyjaśnienia. Fiskus przyjął zasadę nieinformowania o rodzaju lub miejscu wystąpienia niezgodności. Przedsiębiorca – lub jego biuro księgowe – musi sam to ustalić. Musi przeanalizować wszystkie dokumenty i proces przeniesienia danych do programu, i samodzielnie odkryć, gdzie pojawił się, najczęściej drobny, błąd. To znakomity przykład „przyjaznej” współpracy fiskusa z podatnikiem!

Trzeba pamiętać, że niemal całkowity koszt wdrożenia JPK pokrył przedsiębiorca. I nadal pokrywa, gdyż biura księgowe mają przy nim więcej pracy i już podniosły stawki za swoje usługi.

Split payment, czyli płatność podzielona

To superarmata na przestępców podatkowych, której nikt jeszcze nie zastosował, więc jesteśmy pionierami. Sam pomysł jest znany od lat, ale innym zabrakło odwagi, by go zrealizować. Czy tylko odwagi? Już pobieżne spojrzenie na to, jak ten system płatności działa, prowadzi do wniosku, że powoduje on znaczny wzrost kosztów związanych z obsługą księgową i, co istotniejsze, zamrożenie do 20% środków płatniczych przedsiębiorstwa. W sytuacji, gdy większość drobnych przedsiębiorstw ma kłopoty z terminowym realizowaniem swoich płatności, w sytuacji narastania zatorów płatniczych, wyłączenie z obiegu do 20% środków dla wielu oznacza upadłość. Naturalnie banki są gotowe udzielać kredytów na utrzymanie płynności finansowej. W ten sposób zamrożone na rachunku vat-owskim pieniądze przedsiębiorcy mogą być dla niego znów dostępne pod warunkiem, że poniesie koszty kredytu. Fiskus spodziewa się corocznie uzyskać tą drogą o kilka miliardów większe wpływy z podatku VAT. Pojawia się jednak pytanie, czy koszt tego uzysku, koszt po stronie uczciwych przedsiębiorców, nie będzie znacznie większy?

Split payment wymaga wykonania oddzielnego przelewu do każdej faktury, a bank dwukrotnie księguje każdy przelew na dwóch rachunkach. Dla przedsiębiorcy oznacza to konieczność poświęcenia kilkakrotnie więcej czasu na wykonanie przelewów, większe koszty przelewów, zwielokrotnienie liczby operacji księgowania. Większa liczba operacji księgowania oznacza większy koszt usług księgowych. W argumentacji za wprowadzeniem płatności podzielonej podkreślano skuteczność w ściąganiu podatku VAT oraz niskie koszty dla przedsiębiorcy, gdyż strona rządowa skłoniła banki do otwierania dodatkowych rachunków bezpłatnie.

Autorów takich argumentów należy zachęcić, by chociaż na pół roku otworzyli i poprowadzili, na przykład, kiosk warzywny, a zobaczą wszystkie koszty (o ile uda im się przetrwać na rynku przez miesiąc).

Skuteczność i prawdziwe koszty ściągania podatku VAT przy systemie płatności podzielonej poznamy po kilku latach. Teoretycznie powinna być wysoka, ale historia pokazuje, że żaden system nie jest skuteczny w stu procentach i w najbardziej wyrafinowanym przestępcy potrafią znaleźć luki. Dlatego istnieją uzupełnienia systemów ściągania podatków w postaci różnych służb, których utrzymywanie obciąża budżet, a więc wszystkich obywateli. Split payment praktycznie całością kosztów funkcjonowania obciąża przedsiębiorców i można być pewnym, że nie zmniejszy zatrudnienia w organach podatkowych, a wprost przeciwnie – powiększy. Większa ilość operacji księgowania to więcej operacji podlegających ewentualnej kontroli. W ten sposób przedsiębiorca raz jeszcze zapłaci za domykanie systemu podatkowego, a w rzeczywistości za wykazywanie, że jest uczciwy.

Nie po raz pierwszy ponosi on podwójne koszty. Od lat funkcjonuje rozporządzenie, zgodnie z którym przedsiębiorca-importer płaci za sprawdzenie przez służby celne, czy w kontenerze z importowanym towarem jest to, co deklaruje. Celnik może wskazać dowolny kontener i nakazać sprawdzenie jego zawartości przez skanowanie lub otwarcie i rozładowanie. Według ustawy to jego obowiązek i za to dostaje wynagrodzenie. Służby celne są służbami państwowymi utrzymywanymi z budżetu, podobnie jak policja lub wojsko. Jednak od wielu lat urzędy celne za taką „usługę” każą importerowi płacić od kilkuset złotych do prawie dwóch tysięcy. Jeśli przedsiębiorca ma pecha, to taka „usługa” może mu się przytrafić kilka razy w miesiącu, za co może zapłacić kilka tysięcy złotych. Jak widzimy, pomysłowość w drenowaniu kieszeni osób prowadzących działalność gospodarczą jest nieograniczona. Nasuwa się jednak pytanie: czy pobieranie przez urząd opłat za czynności, które są jego ustawowym obowiązkiem, jest dopuszczalne? Czy urzędy celne są jakimiś gospodarstwami pomocniczymi? Wyobraźmy sobie sytuację, w której policjant po wylegitymowaniu przechodnia lub sprawdzeniu dokumentów kierowcy każe za tę czynność zapłacić, na przykład, 5 zł za sprawdzenie dowodu osobistego, 10 zł za sprawdzenie dowodu rejestracyjnego, 20 zł za sprawdzenie zawartości bagażnika. Przykład wydaje się abstrakcyjny, ale czy rzeczywiście?

Oto media doniosły, że rząd pracuje nad ustawą, dzięki której urząd skarbowy będzie mógł pobierać opłaty, całkiem spore, od wydania interpretacji przepisu. Im bardziej przepis skomplikowany, tym większa opłata, nawet powyżej 2000 zł. Oczywiście o tym, czy sprawa jest prosta, czy skomplikowana, będzie decydował urząd.

Pewnie najczęściej będą to sprawy wyjątkowo skomplikowane, jak całe nasze prawo. Czyżby rząd uznał, że przepisów podatkowych nie da się uprościć lub nie warto upraszczać, więc by zniechęcić podatników do zadawania urzędnikom pytań, postanowił wprowadzić wysokie opłaty? A przy okazji znów wzrosną wpływy do budżetu. Zatem idźmy dalej: kolejne kilkaset nowelizacji ustawy o podatku VAT zapewni znaczne wpływy z takich opłat, bo wówczas wszystkie pytania o interpretacje będą skrajnie skomplikowane.

Bardziej drastycznym przykładem wielokrotnego ponoszenia przez przedsiębiorcę kosztów i odpowiedzialności za niewłaściwą pracę urzędników państwowych lub jej brak jest odpowiedzialność nabywcy za zobowiązania podatkowe sprzedawcy towaru. Od kilku lat funkcjonuje zasada, że nabywca ma obowiązek ustalić, czy sprzedawca jest wiarygodny, czy legalnie prowadzi działalność gospodarczą, w szczególności, czy odprowadza podatek VAT. Gdy okazywało się, że po wielu miesiącach (a nawet latach) działania zarejestrowany w KRS i mający numer identyfikacji podatkowej (NIP) sprzedający towary nie odprowadził podatku VAT i nagle zniknął, urzędy skarbowe ścigały nabywców jego towarów i ściągały niezapłacony podatek. Nabywcom tłumaczono, że nie dopełnili obowiązku sprawdzenia wiarygodności sprzedawcy. Ciekawe uzasadnienie, gdyż takimi sprzedawcami często były firmy założone na fałszywych dokumentach. Krajowy Rejestr Sądowy je rejestrował, urząd skarbowy nadał NIP, urząd statystyczny nadał REGON, ZUS zarejestrował. I żaden z tych urzędów nie był w stanie sprawdzić prawdziwości przedstawianych dokumentów! Natomiast rolnik, kupujący od takiej firmy np. paliwo, według urzędników miał obowiązek i możliwości odkrycia fałszerstw! Przed trzema laty Ministerstwo Finansów obiecywało wprowadzenie reguł postępowania dla nabywcy, których przestrzeganie ma zapewnić bezpieczeństwo. Po trzech latach góra urodziła mysz: używanie split paymentu przez nabywcę ma go zabezpieczyć przed oskarżeniem o nierzetelne sprawdzenie wiarygodności sprzedawcy. Tylko że split payment nie obejmuje transakcji gotówkowych ani płatności kartą.

To prawda, że powyższe sytuacje najczęściej były kreowane przez różne mafie gospodarcze. Tylko dlaczego za ich istnienie i działanie w pierwszej kolejności ma ponosić odpowiedzialność zwykły rolnik, piekarz, czy producent butów?

Przedsiębiorcom, którzy zdecydują się na split payment, fiskus obiecuje, że będzie ich traktował, jakby dopełnili obowiązku sprawdzenia rzetelności kontrahentów. Dziękujemy za tę łaskawość, ale czy łaskawca nie pomylił adresata obowiązków?

A czy kiedykolwiek zostanie wprowadzona jakaś symetria odpowiedzialności i urzędnicy, którzy niesolidnie sprawdzili dokumenty rejestrowe i dopuścili do zarejestrowania fikcyjnej firmy, której nieuczciwa działalność doprowadziła do upadłości innych, rzetelnych przedsiębiorców, czy tacy urzędnicy zostaną ukarani i poniosą koszty odszkodowań dla poszkodowanych przedsiębiorców? Nie chodzi tu o symboliczne konsekwencje w postaci obniżenia premii, lecz o podobną skalę odpowiedzialności, jaka stosowana jest w przypadku karania przedsiębiorców za najdrobniejsze błędy czy zaniedbania. Do niedawna urzędy skarbowe przegrywały ponad 70% spraw wytaczanych przedsiębiorcom za rzekome wykroczenia i przestępstwa gospodarcze. Przedsiębiorcy tracili czas, pieniądze i zdrowie, by dowieść swojej niewinności. Urząd najczęściej przegrywał i musiał zwrócić niesłusznie zajęte kwoty wraz z ustawowymi odsetkami. Koszty całego spektaklu oczywiście pokrywał każdy podatnik, gdyż fiskus dysponuje tylko pieniędzmi podatników. O żadnym odszkodowaniu dla niesłusznie oskarżonego przedsiębiorcy zazwyczaj nie było mowy. Z zasady winny był zawsze przedsiębiorca, któremu dużym wysiłkiem czasem udało się winy pozbyć, a fałszywy oskarżyciel często był nagradzany.

Tak było przez wiele lat i, niestety, nic nie wskazuje na to, by coś się zmieniło. Nie wydaje się, by ogólnikowe zachęty, zawarte w zaprezentowanej niedawno Konstytucji biznesu i kierowane do urzędów, by przyjaźnie traktowały przedsiębiorców, zapewniły istotne zmiany.

Elektroniczne sprawozdania finansowe

Od tego roku sprawozdania finansowe muszą być składane wyłącznie w formie elektronicznej. Zmiana formy jak najbardziej uzasadniona, plik elektroniczny łatwiej i taniej wysłać e-mailem. Lecz taka zmiana powinna być odpowiednio przygotowana, podczas gdy Ministerstwo Sprawiedliwości przygotowało przedsiębiorcom prawdziwą drogę przez mękę. Ukoronowaniem wieloetapowej procedury było wysłanie pliku na specjalne konto elektroniczne w KRS. Na skutek niedopracowania oprogramowania jednego dnia konto działało, innego – nie. I znów zabrakło wyobraźni i umiejętności dokonania prostych obliczeń, uwzględniających liczbę przedsiębiorstw zobowiązanych do składania rocznych sprawozdań finansowych, przepustowość linii telefonicznych i wydajność urzędników odbierających telefony. Na dwadzieścia dni przed upływem terminu wysłania, połączenie można było uzyskać po 30-40 próbach. Ze słuchawki odzywał się wówczas miły głos: jesteś 37. na liście oczekujących. Po dwóch godzinach tenże głos uprzejmie informował: jesteś 14. na liście oczekujących. Na kilka minut przed zakończeniem pracy w słuchawce rozległo się: jesteś 9. na liście oczekujących. Po kilku minutach zapanowała cisza: dzień pracy w MS się zakończył. Następnego dnia to samo: po ponad trzydziestu próbach udało się połączyć. Tym razem wytrwałość wydała owoc: po prawie trzech godzinach od połączenia odezwał się urzędnik, a nie automat i plik ze sprawozdaniem finansowym udało się przesłać. Za rok ma to być prostsze.

Niższe podatki nie dla wszystkich

A dokładniej: dla nielicznych. Obniżenie podatku CIT dla małych spółek prawa handlowego jest oczywiście krokiem w dobrym kierunku. Szkoda tylko, że próg obrotów, 1,2 mln EUR, jakiego przedsiębiorstwo nie może przekroczyć, by pozostać w uprzywilejowanej grupie, został wyznaczony na tak niskim poziomie. Według klasyfikacji Ministerstwa Finansów roczny obrót poniżej 2 mln EUR plus zatrudnienie do 10 osób klasyfikuje firmę jako mikroprzedsiębiorstwo. Tak więc obniżka podatku CIT dotyczy tylko mini-mikro przedsiębiorstw. Premier zapowiedział dalsze obniżki CIT-u dla tych małych, nawet do 10% (zamiast 19%, jaki obowiązuje pozostałych). Skłania to wielu do rozpatrywania możliwości podzielenia firmy na mniejsze, by każda z nich nie przekraczała wyznaczonych limitów rocznych obrotów, lub ukrywania części obrotów. Dzielenie większej spółki na mniejsze nie jest prawem zakazane, często taki podział jest potrzebny, by np. rozwiązać spory własnościowe. Fiskus zapewne zauważył taką możliwość znalezienia się w uprzywilejowanej grupie podatkowej i w mediach pojawiły się ostrzeżenia wobec tych, którzy pójdą tą drogą. Pojawia się pytanie: w jaki sposób fiskus obiektywnie sprawdzi i dowiedzie, że wyłącznym celem podziału było obniżenie podatku, a nie np. chęć rozstania się wspólników, którzy chcieli iść własnymi drogami i od dawna nie mogli się porozumieć? Czy będą przesłuchiwani, badani wykrywaczem kłamstw?

Pewnie, jak dotąd, urzędnik sam ustali, że podział miał na celu obniżenie podatków. Bo wprawdzie prawo nie zabrania podzielić przedsiębiorstwa, ale wolno to czynić tylko w celach, które fiskus oceni jako właściwe.

Mały ZUS dla najmniejszych

Również w tym przypadku obniżka obejmie najwyżej kilka procent działających przedsiębiorców. Tych, których miesięczne przychody nie przekroczą 5250 zł. Obniżka dotyczy wyłącznie składki na ubezpieczenie społeczne i tylko na okres dwóch lat. Ubezpieczenie zdrowotne pozostaje bez zmian. Pamiętajmy, że przychody to nie dochody, że przy dużych przychodach dochody mogą być małe lub nawet zerowe. Przy bardzo wysokiej marży 50% oznacza to, że taki przedsiębiorca osiągnie dochód poniżej 2600 zł, z czego ZUS-owi odda nie mniej niż 740 zł, i na koniec zapłaci podatek dochodowy. W kieszeni zostanie mu około 1600 zł. Przypomnijmy, że dozwolona kwota miesięcznych zarobków niewymagających zarejestrowania działalności gospodarczej wynosi 1020 zł, a uzyskanie marży 50% jest możliwe tylko w nielicznych dziedzinach działalności.

Wyznaczenie tak niskiego progu przychodów może być kolejną zachętą do ukrywania prawdziwych i przejścia do szarej strefy.

Coś na przyszłość

Tempo wprowadzania nowych rozwiązań, mających zapewnić szczelność systemu podatkowego, jest naprawdę imponujące. Nie ma tygodnia, by media nie donosiły o kolejnych planach, kolejnych pomysłach, włącznie z pomysłami nowych danin, quasi-podatków czy wprost podatków. Cel ich jest zawsze dobry, wręcz szlachetny, ale bez wyjątku główne koszty ich realizacji zawsze leżą po stronie przedsiębiorców. I zawsze wymagają od nich poświęcenia dodatkowo wielu godzin pracy. Można odnieść wrażenie, że w wyobraźni pomysłodawców najważniejszym, a może i jedynym zajęciem przedsiębiorcy, właściciela małej firmy, jest wypełnianie kolejnych formularzy, przesyłanie kolejnych plików, sprawozdań i ankiet. Wszystko po to, by przekonać wszelkie urzędy kontrolne, że prowadzi uczciwy biznes, że płaci podatki i inne zobowiązania, że nie jest przestępcą. Uczciwy obywatel, przedsiębiorca, dopóki nie przeprowadzi pełnego i wielokrotnego dowodu swojej uczciwości, nie jest postrzegany przez administrację jako uczciwy. Lecz pojęcie pełnego dowodu zmienia się, rozrasta.

Do JPK, płatności podzielonej i innych dochodzą kasy fiskalne. W najbliższej przyszłości będą musiały zawierać opcję drukowania numeru identyfikacji podatkowej NIP. Nawet te niedawno kupowane najczęściej tej opcji nie mają. Dla twórczych umysłów z Ministerstwa Finansów to żaden problem: przedsiębiorca kupi nową kasę, z nowym oprogramowaniem.

Czy ktoś z MF obliczył koszt wymiany kas w skali kraju? W mediach cytowane są wypowiedzi urzędników MF, w których mówią oni o dodatkowych z tego tytułu wpływach do budżetu.

Przypomina to mentalność pszczelarza, którego interesuje wyłącznie ilość miodu w ulu, a stan zdrowia pszczół i perspektywy ich przeżycia są mu całkowicie obojętne. I aby o pszczelarzu pamiętały, poszepcze im nad ulem nieco czułych słów, w szczególności, że zawsze o nich pamięta i życzy im wydajnego życia.

Konstytucja biznesu, czyli nowy sezon „czułych słówek”

Po trzech latach zapowiedzi ujrzała światło dzienne. Zapowiadając Konstytucję biznesu, najczęściej cytowano rzekomo nową zasadę: co nie jest zabronione, jest dozwolone. W rzeczywistości ta zasada nie jest nowa i od dawna obowiązywała. Żeby sąd lub inny organ uprawniony mógł orzec o czyjejś winie i karze, musiał dowieść, że dana osoba wykonała czynność zabronioną lub czynność spoza wykazu czynności dozwolonych w danej sytuacji, jeśli taki wykaz był częścią przepisów lub zasad sztuki w zawodzie (np. lekarza).

Innym zagadnieniem jest, czy wszystkie urzędy jej przestrzegały i przypomnienie w Konstytucji biznesu może było wskazane. Znajdziemy tam zalecenia dla urzędów skarbowych, by ich kontrole były najmniej uciążliwe dla przedsiębiorcy. Zabrakło jednak dokładnych wyjaśnień, co to jest kontrola nadmiernie uciążliwa i jakie mogą być jej konsekwencje dla obu stron. Można podać wiele przykładów, kiedy nękany przez urzędników przedsiębiorca, po zakończeniu pozytywnej, ale uciążliwie przeprowadzanej kontroli, zamykał swoją firmę, by w przyszłości nie mieć takich doświadczeń. Zatrudnieni tracili pracę, właściciel żegnał się z dziełem swojego życia i źródłem utrzymania, a urzędnicy dostawali premie za „wzorowe wypełnianie swoich obowiązków”.

Niedawno, w jednym z wywiadów dla Radia WNET, prezes dużej polskiej spółki nazwał Konstytucję dla biznesu pustosłowiem. Konstytucja zawiera wiele słusznych postulatów i deklaracji, ale tak mało konkretnych, że wynikające z nich przepisy prawne, nad którymi dziś pracują ministerstwa, mogą różnić się od oczekiwanych. Jedną z jej owoców ma być nowa ordynacja podatkowa. Mamy nadzieję, że autorom nie zabraknie determinacji i odwagi, by obecną gmatwaninę w tym zakresie uprościć, uczynić ją zrozumiałą i, przede wszystkim, bezpieczną dla uczciwego podatnika. Jak wielka jest ta gmatwanina, dowodzi fakt, że dotychczasowa ustawa o podatku VAT była kilkaset razy nowelizowana.

Gdyby jednak rząd miał zamiar uprościć przepisy podatkowe i wierzył w sukces na tym polu, to po cóż przygotowywałby przepisy o opłatach za wydawanie ich interpretacji? Proste przepisy nie wymagają dodatkowych wyjaśnień.

Małego przedsiębiorcy dzień powszedni

Na zakończenie obrazek z małego warsztatu naprawy samochodów. Pracuje właściciel i dwóch mechaników. Dziennie potrafią naprawić średnio 10 samochodów. Średni koszt naprawy to kilkaset, powiedzmy 600 zł. Roczny przychód w pobliżu 1,5 mln złotych klasyfikuje tę firmę jako bardzo małe przedsiębiorstwo, lecz aby skorzystać z obniżonego CIT-u, właściciel musiałby przekształcić je w spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością, co wiązałoby się ze znacznie większymi kosztami obsługi księgowej. Mały ZUS go nie obejmie, gdyż zatrudnia pracowników. Musi więc działać na podobnych zasadach, jak duże przedsiębiorstwo. Do każdego naprawianego samochodu zamawia w hurtowniach potrzebne części, które razem z fakturami zakupu kurierzy przywożą do warsztatu. Właściciel warsztatu najczęściej kończy pracę późnym wieczorem, gdyż każdy klient chciałby szybko odebrać samochód. Po długim dniu pracy czeka go wykonanie co najmniej dziesięciu przelewów płatności, za każdą fakturę oddzielnie. Do niedawna mógł to zrobić jednym. Dodatkowo co miesiąc przelewy do ZUS, urzędu skarbowego, dostawcy prądu, dostawcy wody, podatek od nieruchomości, płatność za wywóz śmieci i kilka innych. Na koniec musi przygotować dokumenty dla biura księgowego, dostosować oprogramowanie swojego komputera, a wkrótce i kasy fiskalnej, do najnowszych przepisów, które powstają niemal codziennie w licznych urzędach. Po wypełnieniu kilkunastu obowiązków musi jeszcze znaleźć czas na śledzenie ostatnich zaleceń producentów samochodów, którzy ciągle wprowadzają nowe technologie w swoich produktach. Polski mały przedsiębiorca musi je znać, a nawet powinien je współtworzyć. A na początku każdego miesiąca, by nie zapomniał, że wszyscy o nim pamiętają, GUS przysyła jeszcze co najmniej dwie ankiety z kilkudniowym terminem wypełnienia.

Powyższy obrazek jest typowy dla małych przedsiębiorstw.

W wyniku ciągłych zmian przepisów i mnożenia obowiązków koszty prowadzenia działalności rosną szybciej niż dochody. Profitentami zmian są banki, biura księgowe, producenci oprogramowania i administracja.

Większość zmian jest obojętna dla dużych przedsiębiorstw i sieci handlowych. Osłabienie średnich i małych jest szczególnie korzystne dla sieci handlowych. Ich dostawcami często są właśnie mali i średni producenci. Sieci sprzedają towary za gotówkę lub płacimy w nich kartą. Tych płatności nie obejmuje split payment, więc wszystkie negatywne skutki ich nie dotkną. Natomiast producent-dostawca otrzyma od sieci płatność podzieloną, która mu część środków pieniężnych zablokuje. Brak płynności finansowej może być okazją dla sieci do naciskania na obniżenie cen dostarczanych towarów w zamian za przyśpieszenie płatności. Dla banku – okazją do zaproponowania dostawcy kredytu lub faktoringu. Każde z tych rozwiązań obniża dochody producenta-dostawcy.

Rząd zapowiadał specjalny podatek od sklepów wielkopowierzchniowych. Podatku nie ma, natomiast efektem ubocznym płatności podzielonej jest osłabienie producenta i umocnienie wielkich sieci handlowych i banków w strukturze producent-sprzedawca-nabywca. Miało być odwrotnie.

Stare polskie przysłowie się sprawdza: dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane. A gdy wiele małych i średnich firm upadnie, przed czym już ostrzega wielu ekonomistów, może sprawdzi się następne: mądry Polak po szkodzie. Może, bo zamiast mądrości może powstać tylko kolejny sezon „czułych słówek”.

Artykuł Piotra Bednarskiego pt. „Mały przedsiębiorca czeka na dobrą zmianę” znajduje się na s. 10–11 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Bednarskiego pt. „Mały przedsiębiorca czeka na dobrą zmianę” na stronie 10–11 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Prababka Wiery Nikołajewny, domniemanej matki Putina, była Polką. W jego żyłach więc płynie w jakiejś części polska krew

W 2000 roku, gdy w Rosji trwała kampania prezydencka, u Wiery pojawili się „dziennikarze z Czeczenii”. Wypożyczyli wszystkie pamiątki po synu i zniknęli. Więcej się nie pojawili, pamiątek nie oddali.

Wojciech Pokora

tuż przy granicy z Gruzją, Rosja przeprowadziła wielkie manewry wojskowe „Kaukaz 2008”, przerzucając w strefę przygraniczną 8000 żołnierzy i ciężki sprzęt. W Gruzji rozpoczęły się w tym czasie dwutygodniowe manewry „Immediate Response-2008”, zorganizowane w ramach natowskiego programu „Partnerstwo dla pokoju”. Jednocześnie zaczęła się propagandowa i dezinformacyjna gra, która nasiliła się w pierwszych dniach sierpnia (zresztą do dziś w polskiej wersji Wikipedii można przeczytać o tym, jak to Gruzja wywołała wojnę, a Rosja jedynie broniła słabszych mieszkańców Osetii, mimo że przez te 10 lat, które właśnie minęły od tych wydarzeń, na światło dzienne wypłynęło wiele dokumentów i faktów, pokazujących, że Putin planował inwazję już w 2006 roku, szukając jedynie pretekstu). Coraz częściej zaczęło dochodzić do wymiany ognia pomiędzy stanowiskami gruzińskimi i osetyjskimi. Wybuchały miny-pułapki. Ginęli ludzie. 7 sierpnia prezydent Gruzji Michail Saakaszwili ogłosił jednostronne zawieszenie broni. (…)

Dom Wiery Putin w Metekhi | Fot. Paweł Bobołowicz

Zgodnie z kremlowską propagandą, mimo oficjalnej deklaracji Saakaszwilego o zawieszeniu broni, Gruzja zaatakowała Osetię Południową. Rosja jedynie zareagowała na agresję Gruzji i na szczęście akurat w tym rejonie walk znajdowały się duże siły zbrojne pozostałe po manewrach „Kaukaz 2008”. Wojska rosyjskie, które wtargnęły na terytorium Gruzji, siejąc terror, nosiły odtąd nazwę „sił pokojowych”. Nasiliła się wojna informacyjna i dezinformacyjna. Zaatakowano cyberprzestrzeń. Hakerzy opanowali gruzińskie domeny internetowe. Adresy stron internetowych zakończone na „.ge” przestały działać. Na stronach Ministerstwa Spraw Zagranicznych Gruzji pojawiło się zdjęcie prezydenta Michaila Saakaszwilego z Adolfem Hitlerem. Domenę dla gruzińskiego rządu udostępniła wówczas kancelaria prezydenta Lecha Kaczyńskiego, dzięki temu rząd w Tbilisi odzyskał dostęp do sieci. (…)

To właśnie wtedy pojawił się temat, że gdzieś w Gruzji żyje matka ówczesnego premiera Federacji Rosyjskiej Władimira Putina. Jednak to jeszcze nie był moment na rozpoczęcie jej poszukiwań.

(…) Do Polski zostały zaproszone dzieci rodzin poszkodowanych w czasie działań wojennych, rozpoczęło się też formowanie konwoju z darami. (…) Przy okazji przywiezienia pomocy, znaleźliśmy czas na poszukiwanie matki ówczesnego premiera Rosji Władimira Putina. (…)

Sama wioska położona jest w pobliżu miasta Kaspi, nieopodal Gori. To symboliczne, że spod Gori pochodził Józef Stalin (nadal w mieście znajduje się jego muzeum) i w tej samej okolicy wychowywał się Władimir Putin. Gdy w sierpniu 2008 roku do Kaspi weszli Rosjanie, a okolica została ostrzelana i zbombardowana, mieszkańcy miasta i okolicznych wsi szukali schronienia właśnie w Metekhi, wierząc, że miejscowość, w której żyje Wiera Nikołajewna Osepaszwili, nie zostanie zbombardowana. Nie mylili się. Nie wszedł tu oficjalnie żaden rosyjski żołnierz. (…)

Wyszła do nas skromna, drobna kobieta w chuście na głowie. Zapytała, kim jesteśmy i czego chcemy. Nie chciała odpowiadać na pytania dotyczące jej syna. Wydawała się zastraszona, co zresztą potwierdziła, mówiąc, że nie wie, co wolno jej mówić, a czego nie.

Stwierdziła jedynie, że zakończona niedawno wojna była rosyjską agresją i była złem, a sama czuje się Gruzinką.

Wiera Nikołajewna Putin | Fot. Paweł Bobołowicz

Rozmowa zdawała się dobiegać końca, gdy spytała, skąd jesteśmy. „Polacy” – powiedziała z wahaniem – „moja prababka była Polką”. Wypowiadając te słowa, wydobyła spod kamienia klucz i wpuściła nas do środka. Wiera Nikołajewna nie pamiętała nazwiska prababki, ale pamiętała, że jej babka i matka kultywowały pamięć o niej i polskie pochodzenie było dla nich ważne. Zatem w żyłach Władimira Putina płynie w jakiejś części polska krew. (…) Od lat posługuje się nazwiskiem męża – Osepaszwili. Tamto zarezerwowane jest dla kogoś innego. Jednak pod naciskiem pytań ulega i zaczyna powtarzać jak mantrę: „Putin, Putin… nazywam się Putin”.

Według słów naszej rozmówczyni Władimir urodził się w Permi za Uralem. Jego ojcem był Płaton Priwałow, z którym Wiera niedługo po porodzie się rozstała i z którym nigdy nie związała się formalnie. Dlatego dziecko nosiło jej nazwisko panieńskie. Po niedługim czasie Wiera wyszła za mąż za Gruzina i wyjechała do jego ojczyzny, zostawiając dziecko z babką. Dopiero po 2 latach babka przywiozła Władimira do Metekhi, gdzie mieszkał kolejne 7 lat. Tu chodził do szkoły, tu poznawał język i lokalne tradycje. Tu zawierał pierwsze przyjaźnie. Matka pamięta, że miał bardzo dobre stopnie. Był zdolny. Jednak rodzinne życie nie trwało dla niego długo. W wieku 9 lat został odesłany za Ural do dziadka. Mieszkańcy Metekhi, których o to pytamy, mówią, że to decyzja ojczyma. Miał piątkę własnych dzieci, nie było go stać na wykarmienie bękarta.

Kolejny raz o swoim synu Wiera usłyszała wiele lat później. Jednak historia jego życia nie zgadzała się z tą, którą znała jego matka. Władimir zmienił datę urodzenia, miał nowych rodziców, inne miejsce urodzenia. Wszystkich, którzy mogliby potwierdzić bądź zaprzeczyć jego wersji, już nie ma wśród żywych. Oficjalni rodzice nie żyli. Żyła tylko ona.

Cały artykuł Wojciecha Pokory pt. „Polska krew w żyłach Putina” znajduje się na s. 18 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Wojciecha Pokory pt. „Polska krew w żyłach Putina” na stronie 18 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Referendum konstytucyjnego nie będzie. Straciliśmy szansę na rzetelną dyskusję o tym, jaka powinna być Rzeczpospolita

I nie tylko Senat jest winny. Pytania przygotowane przez prezydenta jedynie w części dotyczyły kwestii zasadniczych, reszta była niepotrzebna, a nawet niebezpieczna, co podważało celowość referendum.

Zbigniew Kopczyński

Stracona szansa

To jednak była stracona szansa na rzetelną dyskusję o tym, jak powinna wyglądać Rzeczpospolita. Była szansa na wypowiedzenie się obywateli i rozstrzygnięcie najistotniejszych spraw. Byłoby naprawdę korzystne dla nas wszystkich, gdybyśmy mogli wypowiedzieć się w kluczowych dla państwa i dla naszego życia sprawach. Niestety ta szansa nie została nam dana. I nie tylko Senat jest winny. Pytania przygotowane przez prezydenta jedynie w części dotyczyły kwestii zasadniczych, reszta to pytania niepotrzebne, a nawet niebezpieczne. A to podważało celowość referendum.

Pytania dotyczące spraw socjalnych nie mają specjalnego sensu, ponieważ łatwo przewidzieć wynik głosowania, a regulacje w tej dziedzinie wynikają i powinny wynikać z bieżącej sytuacji i polityki konkretnego rządu.

Zapisy konstytucyjne dotyczące spraw socjalnych zwykle bywają tylko deklaracjami. Najlepszym przykładem jest zapis w obecnej konstytucji mówiący o zapewnieniu obywatelom przez państwo opieki zdrowotnej. Wiemy, że nie jest tak do końca, ponieważ żeby korzystać z tej opieki, trzeba być ubezpieczonym, czyli płacić składki ubezpieczeniowe albo mieć przez kogoś te składki płacone. Minister Radziwiłł usiłował to zmienić i zastosować dosłownie zapisy konstytucyjne. No, ale nie ma już ministra Radziwiłła, a zapis został. Praktyka też.

Podobnym przykładem jest ładnie brzmiący, a mało precyzyjny zapis w traktacie lizbońskim, czyli obecnej konstytucji Unii Europejskiej, w którym stoi, że Unia Europejska zapewnia wysoki poziom opieki zdrowotnej. Pytanie, które natychmiast ciśnie się na usta, to co to znaczy wysoki poziom? Wysoki w stosunku do poziomu obowiązującego w Stanach Zjednoczonych lub Niemczech, czy na przykład w Zimbabwe?

Sprawy polityki społecznej i gospodarczej i tak rozstrzygają się w wyborach, ponieważ partie w nich startujące mają różne pomysły na rozwiązanie tych kwestii i wyborcy mogą wtedy wybierać. Należy pozostawić rządzącym, aby dostosowali rozwiązania do bieżących nastrojów społecznych i bieżącej sytuacji gospodarczej. Niektóre rozwiązania mogą z czasem okazać się niepotrzebne lub mogą pojawić się nowe potrzeby, a zapisując je w konstytucji, ograniczamy po prostu możliwości dostosowania rozwiązań do potrzeb. Te potrzebne zmiany mogą być w przyszłości skutecznie blokowane skargami do Trybunału Konstytucyjnego poprzez powoływanie się na takie właśnie, deklaratywne zapisy w konstytucji.

Pytaniami niebezpiecznymi są pytania o przynależność do NATO i Unii Europejskiej. To powinno wynikać również z bieżącej polityki i sytuacji międzynarodowej. Sytuacja międzynarodowa może się zmienić i wtedy zostaniemy bez możliwości manewrowania, przywiązani do sojuszu czy organizacji, w których członkostwo może stać się kiedyś dla Polski niekorzystne.

Sojusznicy też mogą zmienić front, co zdarzało się w historii wielokrotnie. Dziś nastroje w Polsce są zdecydowanie pronatowskie i prounijne. Wynik „za” i wpisanie go do konstytucji zwiąże nam ręce w przyszłości, być może nawet niedalekiej.

Nie sposób tutaj nie wspomnieć, że mieliśmy w konstytucji, w okresie słusznie minionym, zapis dozgonnej przyjaźni z wielkim Związkiem Socjalistycznych Republik Radzieckich. Związek Sowiecki zniknął, a zapis w konstytucji dalej obowiązywał. Co więcej, istniał wtedy zapis o kierowniczej roli partii wyrzucanej właśnie na śmietnik historii. A mimo tego zapisu, partia ta przegrała wybory, została zmuszona oddać władzę i zakończyć „kierowniczą rolę”. Może dzisiejszym fanatycznym obrońcom konstytucji warto przypomnieć, że ich idole – twórcy okrągłostołowych porozumień – w sposób ostentacyjny łamali ówczesną konstytucję.

Zupełnie inaczej jest z kwestią nadrzędności prawa polskiego nad unijnym. W projekcie prezydenckim jest to tylko część pytania dotyczącego UE i NATO. To jednak sprawa tak ważna, że powinna stanowić osobny punkt referendum.

Powinniśmy rozstrzygnąć, czy chcemy, by obowiązywały nas tylko te regulacje unijne, które nie są sprzeczne z polskim prawem – tak jak zastrzegli to sobie Niemcy – czy chcemy, by w Brukseli decydowano o wszystkim.

Tu dochodzimy do pytań, które w referendum przedkonstytucyjnym należy zadać i które chciał zadać nam prezydent: uchwalenie nowej konstytucji, zwiększenie znaczenia referendum, wybór między systemem prezydenckim a gabinetowym, ordynacja wyborcza do Sejmu (dodałbym też do samorządów). Są one niezbędne, jeśli chcemy poznać zdanie obywateli na temat przyszłego kształtu i funkcjonowania władz państwowych. Dodałbym do nich pytanie o dalsze istnienie, a jeśli tak, to o sposób tworzenia Senatu. Czy ma być Senatem w dotychczasowej formie, czy innej? Na przykład składać się z przedstawicieli samorządów terytorialnych lub wojewódzkich, czy wybranych (powołanych?) reprezentantów pewnych środowisk, na przykład naukowców, twórców, prawników – tu pole do dyskusji.

Pytanie na temat struktury samorządu terytorialnego jest pytaniem zbyt ogólnym. Oprócz struktury ważnym, a może ważniejszym problemem do rozstrzygnięcia są jego kompetencje, celowość istnienia urzędów wojewódzkich i marszałkowskich, wybór marszałków i starostów. Jest to temat na osobne referendum.

Do pytań ustrojowych dołączyłbym natomiast pytania o ustrój sądownictwa. Tu mamy parę możliwości i można również zapytać obywateli, co o nich sądzą. Byłby to duży argument za lub przeciw reformom przeprowadzanym obecnie i przeprowadzanym w przyszłości.

A na koniec, ale nie najmniej ważne, to kwestie dotyczące fundamentalnych spraw społecznych, takich jak ochrona życia, definicja małżeństwa czy prawo rodziców do wychowania dzieci według wyznawanych przez nich wartości. Jednoznaczne rozstrzygnięcia tych kwestii pozwolą zaoszczędzić energię społeczną traconą na jałowe dyskusje i granie na emocjach.

Warto byłoby wiedzieć, jakie oczekiwania wobec nowej konstytucji mają obywatele, bo co do tego, że nowa konstytucja jest Polsce pilnie potrzebna, trudno mieć wątpliwości. Mam więc nadzieję, że prezydent zastanowi się raz jeszcze i ułoży inną listę pytań, a Senat tym razem przychyli się do jego wniosku. Data setnej rocznicy odzyskania niepodległości nie powinna być żadnym ograniczeniem.

 

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Stracona szansa” znajduje się na s. 1 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Stracona szansa” na s. 1 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Anna Pawełczyńska – ostatnie ogniwo, poprzez ciągłość idei łączące wczorajszą wielką Polskę z dzisiejszą małą Polską

Kto nie zna historii, nie rozumie, że to, co było, może wrócić, a zbrodnia siedzi w człowieku jak kołek, bez względu na rasę i wykształcenie. Jej skala rośnie proporcjonalnie do postępu technicznego.

Ryszard Surmacz

Prawdy życia nie zrozumiemy poprzez kryterium blichtru, sensacji, fikcji literackiej czy ekranowej. W jej życiu ból bolał, śmierć żyła – jednym zabierała ciało, innym nadzieję; głód wskrzeszał każdy instynkt, a gówno śmierdziało. Było zło, które człowiek człowiekowi zgotował, i było dobro, które rozproszone w ludziach, czekało na ludzką solidarność. Kto nie zna historii, nie zdaje sobie sprawy, że to, co było, może wrócić i że zbrodnia siedzi w człowieku jak kołek, bez względu na rasę i wykształcenie. Jej skala rośnie proporcjonalnie do postępu technicznego. A teraz, Drogi Czytelniku, jeżeli naprawdę chcesz zrozumieć, co tak doświadczona osoba do Ciebie mówi, musisz porzucić świat wirtualnej rzeczywistości, który Cię wychował i wejść w świat prawdy, który przekazuje Ci Pawełczyńska. (…)

Pawełczyńska poruszała się w czterech obszarach: tradycji polskiej, patriotyzmu, wartości i… oczekiwania. Jak interpretuje tradycję?

Z tradycji szlacheckiej i chłopskiej wywodzi się przywiązanie do ziemi, z rzemieślniczej rzetelność pracy, ambicje jej najlepszego wykonania; z robotniczej – idea międzyludzkiej solidarności i sprawiedliwości; z inteligenckich – zrozumienie wartości kulturowych i poczucie odpowiedzialności; z tradycji szlacheckich – umiłowanie wolności, wzory patriotyzmu, bezwzględna uczciwość oraz odpowiedzialność za słowo; z mieszczańskich – gospodarność i oszczędność (Ścieżkami nadziei, s. 49).

Jak interpretuje patriotyzm?

1. Kryterium motywacji patriotycznych jest potrzebne do interpretacji ostatnich 200 lat polskiej historii, a przede wszystkim czasów współczesnych. Pozwala na rozumienie długiego okresu naszych dziejów. Pozwala też na to, by rozważać łącznie całe cykle zdarzeń, ich konteksty, uwarunkowania i skutki. Jest też przydatne do sformułowania hipotez na temat współczesnych i przyszłych zagrożeń Polski oraz do wskazania na grupy interesów zaangażowane w kształtowanie przyszłości Polski i wpływanie na jej miejsce w Europie. Oparcie definicji na kryterium patriotyzmu chroni przed uproszczeniami, do których prowadzi koncentracja na zdarzeniach współczesnych, pomijająca głębię tkwiących w przeszłości uwarunkowań. Pozwala na dynamiczną analizę procesów historyczno-kulturowych i rozumienie motywacji i postaw, które społeczny dynamizm pobudzały (O istocie narodowej tożsamości, s. 113).

2. Równocześnie w ogromnym stopniu zaczęła procentować działalność z okresu międzywojennego, w czasie której pogłębiało i poszerzało się poczucie wspólnoty Polaków zarówno tej rodzinnej, sąsiedzkiej, światopoglądowej, jak i kulturowej. Dzięki temu okres okupacji zaprocentował […] stworzeniem Polskiego Podziemnego Państwa, poczuciem solidarności ludzi sobie obcych, którym świadczono pomoc. Można więc powiedzieć, że nastąpiło upowszechnienie patriotyzmu i kultury współżycia, a normy moralne i obyczajowe działające w okresie międzywojennym dały ogromny efekt dla przetrwania czasów wyjątkowo ciężkich i trudnych (Przyszłość dla przyszłości. Rozmowy o Polsce z prof. Anną Pawełczyńską, (s. 40).

Jak interpretuje wartości?

1. Uznanie nadrzędności wartości materialnych może zniszczyć związek człowieka z tym, co robi (Ścieżkami nadziei, s. 55). Wprawdzie nie jest możliwe, aby ideologia bezinteresownej twórczości upowszechniła się w konsumpcyjnym społeczeństwie. Jest jednak możliwe, aby myślenie jednostek lub grup społecznych ukształtowało w sobie postawę twórczą wzbogacającą ludzkie życie. Cel działania przeniósłby się z potrzeby dominacji na potrzebę poznania i rozumienia (s. 57). Ponadto poczucie uczestnictwa w historii ludzkości poszerza biologiczne trwanie jednostki o trwanie kulturowe (s. 58). (…)

Przyszła Profesor została wychowana na wielowiekowych i tradycyjnych polskich wartościach. Jeżeli pisze o totalitaryzmach, to jednocześnie o dwóch: hitlerowskim i komunistycznym. Hitlerowski został opisany, natomiast totalitaryzm komunistyczny, jak pisze, przeniknął do Polski w sposób podstępny i niejawny. Z jego skutków do dziś nie zdajemy sobie sprawy.

Co więc Pawełczyńska radzi? Wymienia trzy filary, bez których nie może nastąpić ani rekonwalescencja kulturowa, ani powrót do prawdy:

1. Wiedza. Wiedza specjalistyczna jest potrzebna w sprawach zawodowych, ale wiedza ogólna jest niezbędna dla naszego człowieczeństwa i rzetelnych stosunków z innymi ludźmi. Wiedzę obronną daje znajomość własnej kultury i historii. Brak tej wiedzy czyni człowieka dziecinnie bezbronnym (Ścieżkami nadziei, s. 41). A więc na drodze do wolności Pawełczyńska na pierwszym miejscu stawia wiedzę.

2. Rozumienie. Służy ono kształtowaniu właściwej osobowości oraz stosunku do ludzi i świata. Nie zdolność do gromadzenia informacji, lecz zdolność do trafniejszej, intuicyjnej, bardzo szybkiej ich selekcji pozwala nam poznać zjawisko jako określony kształt rzeczywistości (s. 42). Zrozumienie więc drugiego człowieka jest nawiązaniem solidarności we wspólnej walce ze złem.

3. Tolerancja. Jest ona rezultatem wysiłków całego życia i starań o rozumienie ludzi i ich dążeń. Dopiero wygaszanie emocji pozwala powrócić na płaszczyznę dialogu (s. 50–51). Tolerancja jednak nie może przekraczać norm kulturowych i cywilizacyjnych.

(…) Patriotyzm, poczucie odpowiedzialności oraz wiedza są znakami jakości człowieka. Profesor podkreślała, że nie tytuły, lecz zasługi wyznaczają hierarchię ważności. Gdy człowiek odchodzi, staje najpierw przed sądem Bożym, ale niech nikomu się nie wydaje, że uniknie sądu ludzkiego. Gdy umiera, zostaje jego dzieło.

Z prądem czy pod prąd. Anna Pawełczyńska, myśliciel społeczny. Materiały pokonferencyjne. Fundacja Inicjatyw Społecznych „Barwy Ziemi”, ul. Tęczowa 169, 20-517 Lublin, tel. 781-324-245, e-mail: [email protected]

Cały artykuł Ryszarda Surmacza pt. „Anna Pawełczyńska. Zamiast Księgi Pamiątkowej” znajduje się na s. 8 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Ryszarda Surmacza pt. „Anna Pawełczyńska. Zamiast Księgi Pamiątkowej” na s. 8 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

 

Oborniki – wielkopolska Arkadia. Czy możliwe jest dobrze zarządzać gminą i miastem bez podziałów politycznych?

U nas, w Wielkopolsce, szanujemy ludzi i jest przede wszystkim szacunek do pracy. Kiedy ocenia się człowieka, patrzy się przede wszystkim na to, co zrobił, jakie ma plany, na pracę organiczną.

Tomasz Wybranowski
Tomasz Szrama

Jak można funkcjonować w Rzeczpospolitej Polskiej bez partii politycznych?

Udaje nam się to już drugą kadencję. W pierwszej jeszcze były partyjne podziały, a w tej są po prostu radni. Radni ze stowarzyszeń, komitetów, klubów społecznych. Rządzi się w ten sposób wspaniale, dlatego że kłócimy się, dyskutujemy, na przykład, gdzie ma być chodnik, gdzie ma być droga, którą szkołę wyremontować, co w tym roku zrobić, co w przyszłym – o to toczą się wszystkie spory. Wtedy bardzo często dojrzewamy do nowych pomysłów…

I w Obornikach, i w Wielkopolsce widać szacunek do samych siebie.

Uważam, że żeby ktoś nas szanował, musimy przede wszystkim szanować i kochać samego siebie. Nie egoistycznie, tylko w taki porządny, pracowity, organiczny sposób. Bo jak siebie samego człowiek nie szanuje, to trudno oczekiwać szacunku od innych. U nas, w Wielkopolsce, szanujemy innych ludzi i jest przede wszystkim szacunek do pracy. Kiedy ocenia się w Wielkopolsce człowieka, patrzy się przede wszystkim na to, co zrobił, jakie ma plany, na pracę organiczną.

Niektórzy mówią, że Wielkopolanie mają gen etosu dobrej pracy. Czy Pan to potwierdza?

Nie jestem filozofem ani historykiem, ale chyba tak, ten etos tutaj czuć i gospodarność, i dbałość. Oborniczanin na przykład idzie ulicą i podniesie papier, i go do kosza wrzuci, mimo że ten papier nie jest jego. To jest sympatyczne. (…)

Jak się współpracuje z tą ponad pięćdziesiątką stowarzyszeń, fundacji w gminie i w mieście?

Bardzo dobrze, ale oczywiście każdy medal ma dwie strony. Na początek strona lepsza: stowarzyszenia, kluby sportowe mnożą się na potęgę ku naszej radości. Współpraca jest idealna, ponieważ oni mogą na nas liczyć w miarę możliwości finansowych i my możemy zawsze na nich liczyć, kiedy zwracamy się o jakąś pomoc. Mamy przeróżne koncerty charytatywne, masę różnych imprez dla dzieciaków, dla seniorów. Jeszcze żadne stowarzyszenie nam nie odmówiło. Tam są ludzie, którzy wręcz czekają, żeby coś robić.

A druga strona medalu jest taka, że w związku z tym, że jest tych klubów i stowarzyszeń bardzo dużo, mamy też problemy, żeby wszyscy byli zadowoleni pod względem finansowym. I musimy co roku zwiększać pulę finansową na pomoc organizacjom i stowarzyszeniom, żeby mogły działać. Na sport w Obornikach poświęcamy około 2 mln złotych, ale jaka to jest radość, kiedy wracam z pracy i widzę, że boiska są pełne! Mamy dużo boisk, dużo stadionów i – co ciekawe – wprowadziliśmy taką, nietypową może, uchwałę rady miejskiej, że kluby sportowe wchodzą na wszystkie obiekty sportowe za darmo.

Jak to?

Nie zarabiamy na boiskach – tak to. (…)

Podsumujmy: można dobrze zarządzać gminą i miastem bez podziałów politycznych. Można słuchać obywateli, wyborców i można też sprawić, że mieszkanie w tym mieście, w tej gminie przynosi zadowolenie.

Muszę zaznaczyć, że to nie jest tak, że nie ma partii. Są partie, ja też jestem członkiem partii, nieważne jakiej. Szereg działaczy jest członkami partii. My się z tych partii nie wypisaliśmy, ale udało nam się doprowadzić do tego, że nikt nie czuje, z jakiej kto jest partii – to jest najpiękniejsze. (…)

To dorzućmy do tej wielkiej beczki miodu i dobrobytu trochę dziegciu.

Mamy na przykład problem z firmami. Ogłaszamy przetarg i albo się żadna firma nie zgłasza do inwestycji, albo zgłasza się taka, która chce dwa razy więcej, niż wynosił kosztorys. To są problemy tegoroczne.

Otrzymaliśmy ogromne ilości środków unijnych. Wiedząc od kilku lat, że te środki będą, robiliśmy projekty do tak zwanej szuflady. I kiedy ruszyły konkursy, pootwieraliśmy te szuflady i się okazało, że byliśmy jedną z pierwszych gmin, które w tych konkursach startowały. Myślałem, że połowa naszych wniosków odpadnie. A co się okazało? Wygraliśmy 100% konkursów i nastąpiła klęska urodzaju. Trzeba to wszystko zbudować, a ceny materiałów budowlanych w Polsce poszły bardzo mocno w górę, nie ma pracowników. Jakoś udało się na każdą inwestycję – mamy ich ponad dwadzieścia – zdobyć firmy i pracowników. Ale trzeba teraz zapłacić i czekać parę miesięcy na to, aż Unia zwróci pieniądze.

W przyszłym roku miód i mleko będą płynąć z nieba, a w tym roku, o dziwo, mając ogromne ilości inwestycji, ogromne środki unijne, bardzo mocno musimy zaciskać pasa. Przychodzą mieszkańcy: Panie burmistrzu, mamy prośbę o chodnik… Proszę państwa, w przyszłym roku. W tym roku nie mam grosza już na żadne nieunijne inwestycje. I to jest ten dziegieć… (…)

Gdy ktoś przyjedzie do Obornik w Wielkopolsce i pójdzie na dworzec, nie będzie mógł skorzystać z toalety, bo tego przybytku tam nie ma. Ludzie narzekają też na korki, ale przecież nie przebudujemy obornickiego rynku i centrum.

Zbudowaliśmy od nowa drogi, ścieżki rowerowe, lampy, dworzec autobusowy, parkingi – zresztą ze środków unijnych – a kolej zbudowała nowe tory i nowy peron. Został w tym miejscu stary, brzydki, paskudny dworczyk kolejowy bez toalet. I przyznam, że jest to wina burmistrza. Bo zaufał kolei. Dogadaliśmy się z koleją, że wybuduje nowy dworzec, a przy nim toalety. Nie budowaliśmy na naszym dworcu autobusowym toalet i poczekalni, bo miały być kilka metrów dalej… Ale w dziwny sposób zniknęło to z planów kolejowych i zostaliśmy z pięknym terenem, a w środku…

Czy ktoś poinformował włodarzy miasta i gminy, że tak się stanie? Poprawcie projekt, wstawcie do planu ten przybytek?

Żałuję jednego. Mogłem ten dworzec przejąć i budować go za własne pieniądze, korzystając ze środków unijnych. Mam żal do PKP. Mogli powiedzieć: panie burmistrzu, nie mamy kasy, weź pan sobie ten dworzec i pan go sobie buduj. I tak byśmy zrobili.

Ale były wielkie plany, że w Obornikach powstanie modelowy dworzec. Były wizualizacje, dogadaliśmy się nawet, że to będzie dworzec autobusowo-kolejowy, takie szczegóły nawet ustaliliśmy, że będą kasy biletowe autobusowo-kolejowe, czyli gminno-kolejowe, że będą stojaki na rowery. Wszystko było ustalone. Mamy te wszystkie dokumenty. I nagle to zniknęło.

Bardzo żałuję, bo gdybyśmy wiedzieli, zgłosilibyśmy do środków unijnych, oprócz dworca autobusowego, budowę dworca kolejowego. I byśmy go sami zrobili. Teraz zwróciliśmy się do PKP z ofertą, że damy połowę pieniędzy i prosimy, żeby PKP jednak to w planach ujęło, bo dowiedziałem się, do 2023 r. nie ma Obornik w tych planach. A nawet, gdyby w jakiś cudowny sposób się w nich znalazły, nie ma żadnej gwarancji, że do 2023 r. roku to będzie zbudowane. Pewnie my to w przyszłym roku przejmiemy i sami sobie zbudujemy, z ubikacjami, z poczekalnią, w tym miejscu, gdzie chcemy. Tak to chyba się skończy.

Cały wywiad Tomasza Wybranowskiego z Tomaszem Szramą, burmistrzem Obornik w Wielkopolsce, pt. „Oborniki – wielkopolska Arkadia”, znajduje się na s. 13 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Tomasza Wybranowskiego z Tomaszem Szramą, burmistrzem Obornik w Wielkopolsce, pt. „Oborniki – wielkopolska Arkadia”, na stronie 13 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wolne media są społeczną Najwyższą Izbą Kontroli chroniącą przed korupcją i przestępczym działaniem każdego obozu władzy

Ryszard Gordziej i mikołajek nadmorski zwyciężyli po długiej walce z pomorską biurokracją. Ale to zwycięstwo nie byłoby możliwe bez zaangażowania się red. Chmielowskiej ze „Śląskiego Kuriera WNET”.

Jan A. Kowalski

Wolne media WNET dla dobra nas wszystkich

Najpierw wypada się pochwalić. Zwyciężyliśmy! Na wydmie w Białogórze wybarwia się właśnie mikołajek nadmorski. Teraz już zupełnie legalnie i prawem chroniony. A nazwisko społecznika i pasjonata, który za tym stoi, Ryszarda Gordzieja, widnieje na wielkiej tablicy ufundowanej przez lokalne władze.

Ryszard Gordziej zwyciężył po długiej walce z pomorską biurokracją. Ale nie byłoby to zwycięstwo możliwe bez zaangażowania się mediów WNET. To Jadwiga Chmielowska, redaktor naczelna „Śląskiego Kuriera WNET”, która teraz wraca do zdrowia po kolejnej operacji, zainteresowała się tym przypadkiem. Bulwersującym przypadkiem niszczenia społecznika i jego dzieła. Rozmawiała z biurwami gotowymi pana Ryszarda wtrącić do lochu za jego bezinteresowną działalność dla społeczeństwa, ale przeciwko ich drobnym interesikom. Odwiedziła też sołtysa i wójta gminy Krokowa, którzy na moment dali się tym biurwom zastraszyć. I zwyciężyła w interesie nas wszystkich. Tak właśnie działają wolne media.

Tak powinny działać wszystkie media. Ale czy działają? Chyba nie, skoro takim pięknym wakacyjnym tematem nie zainteresowało się żadne medium lokalne, pomorskie. Z litości nie wymienię nazwy tytułu. Jego redaktorka, już po artykule w „Kurierze WNET” i na portalu WNET.fm, pojawiła się w Białogórze i rozmawiała z naszym bohaterem. Pomimo zgromadzenia przez nią wszystkich danych, materiał nie ujrzał światła dziennego. Dlaczego? Bo lokalne interesy, bo ręka rękę myje, bo ktoś zamieszcza reklamy, a nie musi. Tak działa prasa zniewolona, tak działają media zniewolone. Zawsze w interesie mniejszości, przeciwko interesowi publicznemu, przeciwko wspólnemu dobru. Przeciwko prawdzie.

Bo to właśnie służenie prawdzie, poprzez przekazywanie prawdziwych informacji, powinno być jedynym uzasadnieniem istnienia mediów. Wszystkich mediów, bo wszystkie powinny być wolne. Nie ideologia, nie doktryna, nie zaangażowanie w zwycięstwo tej czy innej partii politycznej. Oczywiście dziennikarze mają swoje poglądy i wcale nie muszą ich ukrywać. Ja również nie ukrywam, że jestem chrześcijaninem (dodatkowo nawróconym) i że właśnie z wiary w Boga wynika moje widzenie rzeczywistości. Rzecz jasna ułomne z racji bycia człowiekiem.

Przyjrzyjmy się wreszcie problemowi, jaki mają z wolnymi mediami rządzący. Niezależnie od przynależności partyjnej i przekonań, zawsze chcieliby zrobić z mediów swoją tubę propagandową. Uzasadniając to każdorazowo rzekomo wyższym interesem społecznym. Tymczasem to wolne media są najskuteczniejszym zabezpieczeniem dla rządzących przed deprawacją ich samych. Taką społeczną Najwyższą Izbą Kontroli. Przed korupcją i przestępczym działaniem członków każdego obozu władzy.

Naświetlanie nieprawidłowości mniej lub bardziej lokalnych leży zatem w interesie każdej partii, zwłaszcza partii rządzącej. Bo partia rządząca dysponuje środkami nie tylko własnymi, ale w dużej mierze środkami nas wszystkich. I jej funkcjonariusze, już nie partyjni, ale państwowi, powinni być dokładnie w swoich działaniach przez wolne media prześwietlani. Wprost służy to dobru wspólnemu, ale nie wprost – również dobru danej partii. Dzięki takiemu medialnemu prześwietlaniu dana partia może się pozbyć ludzi nieuczciwych, którzy realizując swoje ciemne sprawki, doprowadzają ją do spadku poparcia społecznego. A w ostateczności do utraty władzy.

Zrozumienie tego ze strony rządzących jest podstawą dla rozwoju wolnych mediów. Również wolnych mediów WNET, prawdziwie publicznych, jak je nazywa nasz szef Krzysztof Skowroński. Bo cząstkowa, partyjna prawda, przekazywana przez kolejne szczeble podległości, zniekształca rzeczywistość tak samo, jak zabawa w głuchy telefon początkowe słowo. Mamy na to przykład w postaci wyjątkowo zniekształconej przez polityków różnych opcji, również rządowych, sprawy kopalni „Krupiński”. Dlatego z uporem, w interesie społecznym i w interesie państwa polskiego odkłamujemy tę sprawę. Po to, żeby w interesie nas wszystkich politycy podjęli właściwą decyzję.

I dlatego na koniec zapytam: czy na podstawie zniekształconej wiedzy można podjąć właściwą decyzję? Na to pytanie muszą odpowiedzieć już sami politycy. Uczciwi politycy.

PS Jadwigo, wracaj do zdrowia jak najszybciej! Ojczyzna Cię potrzebuje!

Felieton Jana A. Kowalskiego pt. „Wolne Media WNET dla dobra nas wszystkich” znajduje się na s. 19 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Felieton Jana A. Kowalskiego pt. „Wolne Media WNET dla dobra nas wszystkich” na stronie 19 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego